Skarpetka w antyramie - Derdo Marian - ebook

Skarpetka w antyramie ebook

Derdo Marian

0,0

Opis

Czas męskiej przyjaźni, klęski i nadziei

Kiedy mamy kogoś na wyciągnięcie ręki, jesteśmy przekonani, że na wszystko jest czas, ze wszystkim zdążymy. A kiedy nagle tego kogoś zabraknie, zdajemy sobie sprawę, że nigdy już nie padną pytania, które należało zadać, ani odpowiedzi, których chcieliśmy wysłuchać.

Po stracie przyjaciela w głowie Roberta mnożą się wątpliwości. Co Marek robił w ostatnich dniach swojego życia? Czy pił, a jeśli tak, to dlaczego? Czemu nie zadzwonił, skoro miał problemy? I przede wszystkim: dlaczego ja zadzwoniłem za późno? To ostatnie pytanie powoduje, że w Robercie budzą się wyrzuty sumienia. Kierując się, po części ciekawością, a po części szukając rozgrzeszenia, Robert postanawia dowiedzieć się wszystkiego o okolicznościach desperackiego kroku przyjaciela. Chce zrozumieć jego prawdziwe motywacje i swoją rolę w czymś o czym przecież nie decydował, ale czego czuł się uczestnikiem. Wkrótce okaże się, że w tej wielowątkowej historii nic nie jest tak jednoznaczne i oczywiste, jak mogłoby się wydawać…

– Marek miał tatuaż – wyszeptał nagle Robert.
– Tatuaż?!
– Tak! Taką małpę, jedną z trzech mądrych, tę, która zakrywa oczy.
– Gdzie? – zapytał nerwowo Sznuryk.
– Na prawej łydce, z boku – wyjaśnił Robert.
Kapitan odwrócił się na pięcie w kierunku prosektorium. Wrócił po minucie.
– To nie Marek – powiedział, i nie dało się wyczuć, czy powiedział to z ulgą, czy ze zniecierpliwieniem. Jego słowa przyniosły Robertowi nieoczekiwane wytchnienie. Nie wiedział dlaczego, ale świadomość, że to sponiewierane ciało nie należało do Marka, przyjął jak ratunek. Nie wiedział, na co liczył ani na co naprawdę czekał, ale coś w nim nie chciało, żeby to był Marek.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„… Przyjemnie czasem zgnieść w sobie rozsądek, Jak pasożyta, co niszczy marzenie, I z lądu życia uciec na przylądek Samotnych rojeń! Jedno oka mgnienie- I już tam jestem!…”

Rozdział pierwszy

Było chwilę po zachodzie słońca, kiedy znowu usiadł na tej samej ławce, na której siadał codziennie od około dwóch tygodni. Coś uparcie go tu ciągnęło. Jakaś wewnętrzna siła czy potrzeba sprawiła, że kiedy tylko uporał się z codziennymi obowiązkami, zaopatrzony w piersiówkę whisky, w pośpiechu kierował się w to miejsce, jakby ktoś miał mu je zająć, albo jakby nie chciał się spóźnić na coś ważnego. Nie wiedział dokładnie, co miałoby to być, ale przeczuwał, że jeśli to coś się kiedykolwiek wydarzy, musi wydarzyć się tu, na molo w Orłowie.

Z zawartością butelki poradził sobie w trzech ruchach, popijając coca-colą z puszki. Zgromadzony w żołądku gaz uwolnił się gwałtownie, przynosząc podniebieniu wspomnienie pospiesznie zjedzonego zimnego hot doga, którym wcześniej podzielił się z bezdomnym psem. Zimny hot dog jeszcze trudniej przechodzi przez gardło niż ciepła whisky. Tej ostatniej potrafił wybaczyć, hot dogowi nie. Przez chwilę przyglądał się sylwetkom nielicznych już ludzi przechodzących w półmroku rozpraszanym przez lampy stojące wzdłuż molo. W emanowanym przez nie świetle nie mógł dostrzec wyraźnie twarzy. Przyglądał się więc ich ruchom. Miał dziwną pamięć do sposobu, w jaki poruszają się ludzie, lepszą nawet niż do ich rysów. Gdyby zobaczył kogoś znajomego, niemal na pewno by go rozpoznał, nawet nie widząc jego twarzy. Tak jak wczoraj i przedwczoraj nie rozpoznał nikogo, co w istocie przyjmował z ulgą. Działało to w pewien sposób uspokajająco, choć dawało tylko iluzoryczną i chwiejną obietnicę własnej anonimowości. W innych okolicznościach zapewne wstydziłby się roli drobnego pijaczka, w jaką wpasowywał sam siebie, robiąc publicznie to, co właśnie robił. Teraz było mu to obojętne. No, może prawie obojętne. Prawdę mówiąc, wszystko mu ostatnio zobojętniało i obojętniało jeszcze bardziej. Spodziewał się tego, ale nie spodziewał się, że równia pochyła, na której sam siebie umieścił, będzie tak ekwilibrystycznie stroma i tak niestrudzenie długa.

Wypity alkohol powoli robił swoje, rozmywając delikatnie świat zewnętrzny, który dzięki temu zaczął stopniowo tracić na znaczeniu. Ta chciana izolacja od bodźców zewnętrznych pozwalała skoncentrować się na tym, co ważniejsze, na tym, co od kilku tygodni działo się w nim samym. Tamtego dnia, ponad cztery tygodnie wcześniej, dokładnie w tym miejscu, niemal o tej samej porze dnia i niemal jednocześnie, wydarzyły się dwie katastrofy. Słowo „katastrofa” bez wątpienia idealnie pasowało do jednego z tych zdarzeń. Drugie mogło nią być, ale nie miał pewności, czy stało się nią rzeczywiście. Ta niewiedza, unurzana w drżącej od obaw niepewności, sama w sobie była katastrofą. Niepewność nieszczęścia jest często znacznie gorsza od samego nieszczęścia, bo odbiera rację powodom, by z nim walczyć. Chcąc dowiedzieć się prawdy, mógłby po prostu zadzwonić do Roberta, tyle że pierwszeństwo kontaktu telefonicznego zostawił mu całkowicie i nieodwołalnie.

Który to już raz rozpamiętywał tamte chwile, kiedy nieświadomi zbliżającego się przeznaczenia, gasili potreningowe pragnienie, siedząc na tej ławce, na której właśnie siedział? Po raz kolejny zmagał się z pytaniem, czy przeznaczenie można oszukać, okpić, wywieść w pole, jakkolwiek wymanewrować? Logika podpowiada, że nie. Przeznaczenie to przeznaczenie i oznacza tylko tyle, że to, co ma się wydarzyć, w końcu się wydarzy, nieuchronnie jak deszcz, który prędzej czy później zakończy choćby stuletnią suszę. Tylko tyle i aż tyle. Tamtego dnia miał jednak przeczucie. Coś mu mówiło, że nie powinien iść na to spotkanie. No ale czymże jest przeczucie? Czy w ogóle istnieje, skoro nie da się go udowodnić? A z drugiej strony, kto z nas nie miał przeczucia, że wydarzy się coś złego, coś dobrego lub cokolwiek? Powszechność tego zjawiska nie pozwala, by go nie zauważać lub by je marginalizować. Wiedział jedno: gdyby wtedy zaufał przeczuciu, jedno z nieszczęść mogło się nie wydarzyć. W tym świetle przeczucie zdaje się śmiertelnym wrogiem lub choćby konkurentem przeznaczenia. Ufając przeczuciu, mamy szansę coś zmienić, coś przedsięwziąć, czegoś uniknąć, gdzieś nie pojechać, licząc na to, że to coś zmieni. Może więc warto ufać przeczuciom? Może warto czasem zareagować odruchem, który nie wiadomo dlaczego podpowiada nam, by zrobić coś innego, niż każe logika, grzeczność, obyczajowość czy inny powszechnie przyjęty zwyczaj albo kanon postępowania? Czy zatem nie jest tak, że ufając instynktowi, kierując się przeczuciem lub postępując odruchowo, mamy szansę zmieniać przeznaczenie, a może po prostu w taki właśnie sposób możemy zmienić nasze życie, nie poddając się temu, co nas prawdopodobnie spotka, gdy naszym postępowaniem kieruje, ogólnie ujmując, rutyna i przewidywalność zachowań?

Takie właśnie myśli po raz kolejny plątał w głowie, opierając czoło na dłoniach, a łokcie na kolanach. Nieobecny wzrok miał skierowany w stronę desek orłowskiego molo, znajdując tam widocznie jakieś oparcie, dające poczucie względnej równowagi. W pewnej chwili do jego niechętnej bodźcom świadomości dotarło: „Dobry wieczór”. Nie tyle instynktownie, ile całkowicie „rozumnie” wyczuł, że słowa te były adresowane do niego. Nie był na to przygotowany, nie chciał reagować, więc nie reagował, ale przygotowując się na ciąg dalszy, wyostrzył wzrok. To, co dostrzegł, nie było tym, czego się spodziewał. Zobaczył swoje trochę znoszone buty, czyjeś bardziej niż zadbane czarne lakierki i nieokreśloną kudłatą kończynę, która nie pasowała do pozostałych. Zadziwiony tym widokiem, uniósł dyskretnie głowę, by zorientować się lepiej w sytuacji. Nie podniósł jednak wzroku ani nie pokazał twarzy. Skonstatował, że kudłata kończyna należy do psa przypominającego tego, z którym podzielił się hot dogiem. Zwierzę leżało wzdłuż ławki, miało zadartą głowę i niechętnie patrzyło na właściciela czarnych lakierków. Początkowo brakującą kończynę miało w połowie zagiętą pod siebie, co sprawiało dziwne wrażenie, jakby było zrelaksowane i u siebie.

– Dobry wieczór! – powtórzył nieco bardziej nachalnie właściciel czarnych lakierków, jednocześnie mało dyskretnie szturchając jednym z nich zaniedbane buty Marka.

Zaczepiony powoli podniósł głowę i zorientował się, że stoi przed nim dwóch umundurowanych przedstawicieli straży miejskiej. Nie mieli przyjaznych spojrzeń, a w ich postawie dało się zauważyć pewną nerwowość, której powodem mógł być on sam lub, co bardziej prawdopodobne, niezabezpieczony kagańcem i smyczą pies.

– Dobry wieczór – odpowiedział ochryple, prawie grzecznie, choć bez wątpienia niechętnie.

– Dlaczego pies nie ma kagańca ani smyczy? Znajdujemy się w miejscu publicznym, i zwierzę powinno je mieć – zadeklarował urzędowo strażnik, czym potwierdził podejrzenia Marka.

– Ale… to nie jest mój pies.

– Jasne! Pewnie niczyj, albo może mój! – atakował strażnik, a w jego głosie słychać było kpinę i narastającą pewność siebie. Drugi strażnik zachowywał się biernie. Wyglądał jak aspirant, który właśnie odbiera lekcję zawodowej interwencji.

– Powtarzam, to nie jest mój pies. To, że położył się obok mnie, nie znaczny zaraz, że jest mój – tłumaczył Marek ciągle spokojnie, choć dało się zauważyć, że powoli narasta w nim zniecierpliwienie.

– Każdy właściciel psa może tak powiedzieć – oświadczył stanowczo strażnik, po czym dodał zdecydowanie bardziej złośliwie: – Pies przecież nie może zaprzeczyć!

Po tym stwierdzeniu ocierającym się o wielką filozofię uśmiechnął się pobłażliwie, dając do zrozumienia całemu światu, kto w tym dialogu ma przewagę. Nie uszło to uwadze Marka, ale nie miał ochoty ani nie znajdował się w najlepszym położeniu, by podejmować otwartą walkę.

– Ludzie, idźcie swoją drogą i dajcie mi spokój, nie robię nic złego. – Ukryta w kurtce pusta piersiówka nie potwierdzała jego słów, ale oni nie mogli o niej wiedzieć.

– To dlaczego pies leży przy panu? – zaatakował natychmiast strażnik.

– Bo… przypierdolił się do mnie tak jak i wy! – nie wytrzymał i wypalił bez należnej kontroli. Pamięć złośliwie podpowiedziała mu stary góralski dowcip, a on patologicznie lubił dowcipy sytuacyjne. Nie było to najlepsze, co mógł powiedzieć. Wymownie potwierdziła to czerwień, która z prędkością powolnej myśli wypłynęła na twarz przedstawiciela porządku publicznego.

– Dzwoń po patrol – powiedział czerwony, zwracając się do aspiranta. – A pana poproszę o dokumenty – wycedził przez zęby nie bez poczucia władzy, jednocześnie pochylając się nad Markiem.

– Nie mam – powiedział natychmiast nagabywany. Było to w tym dniu przypadkowo zgodne z prawdą. Chaotyczne życie, które ostatnio prowadził, stało się przyczyną pozostawienia dokumentów w spodniach, których nie włożył z tego prostego powodu, że nie nadawały się już do użytku. Bywało w życiu, że prowadził się źle, jak to w życiu, ale nigdy nie pozwolił sobie wyglądać jak łajza.

– W takim razie pójdzie pan z nami! – ni to rozkazał, ni stwierdził pan czerwony. – Żarty się skończyły.

Słowa strażnika nie zrobiły na Marku większego wrażenia. Mimo to czuł, że znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji i przyszła pora na krótką jej analizę. Był rozdrażniony absurdalnością swojego położenia. Nie czuł się specjalnie winny. Pies nie był jego. Co prawda pił alkohol w miejscu publicznym, ale nikomu nie przeszkadzał ani się z tym nie afiszował. Z drugiej strony, jako praktykującemu dentyście, konflikt ze służbami nie mógł mu się przysłużyć niczym dobrym. Z trzeciej strony miał to wszystko w dupie i ta nieoczekiwana zaczepka w jakiś irracjonalny, a może całkiem uzasadniony sposób, była mu po drodze. Świat nigdy wcześniej nie dał mu okazji, by mógł mu pokazać, jak bardzo mu na nim nie zależy. Tak! Miał takie myśli. Kawałek sznura, jakaś belka czy gałąź… Nigdy wcześniej nic takiego nie przyszło mu do głowy. Nie potrafił zrozumieć samobójców. Kolega lekarz, który przez lata pracował w pogotowiu, opowiadał mu, że wielokrotnie odcinał ze sznurów samobójców i że w znakomitej większości byli to ludzie chorzy psychicznie. Drugą grupę stanowili nieszczęśliwie zakochani faceci. Puentował to twierdzeniem, że w gruncie rzeczy – na jedno wychodzi. Kiedyś nie rozumiał, co kolega miał na myśli. Teraz już tak. Zrozumienie przyszło do niego na bardzo małych stopach. Nieopatrznie, niepotrzebnie i pochopnie obiecał jej, że ocaleje…

Z tych rozmyślań wyrwało go szarpnięcie za rękę. Do niedawna czerwony chwycił go pod ramię i pociągnął w górę. Poddał się tej przemocy bezwolnie, czując, jak aspirant łapie go z drugiej strony. Ruszył niepewnie i zupełnie biernie razem z oprawcami, kierując się ku zejściu z molo. Z każdym jednak krokiem narastał w nim bunt. Nie chciał czuć się jak skazaniec prowadzony na miejsce kaźni, a tak się właśnie czuł. I jeszcze do tego za niewinność! Ta ostatnia myśl była kroplą, która przelała czarę goryczy, dając ostateczny impuls do działania. Idąc biernie i pokornie, mimowolnie uśpił czujność strażników, którzy asekurując po obu stronach, niezbyt mocno trzymali go za ramiona. Gwałtownym ruchem, obejmując ich od tyłu, pchnął funkcjonariuszy energicznie do przodu. Jednocześnie, pochylając ciało, zaczął się błyskawicznie wycofywać. Zaskoczenie i szybkość reakcji wystarczyły, by uwolnić ręce. Byłby już wolny, gdyby ten starszy instynktownie nie chwycił go za tylną krawędź kurtki, która w wyniku tego naciągnęła mu się przez plecy na głowę. Cofając się nadal, pozwolił, by kurtka zsunęła się całkowicie. Gwałtownym ruchem uwolnił ręce z rękawów, jednocześnie odwracając się w przeciwnym kierunku. Uwolnił się, ale jeszcze nie był wolny. Tak naprawdę ucieczka dopiero się rozpoczęła.

Zaczął biec przed siebie. Nie myślał gdzie. Kierunek nie miał dla niego w tej chwili żadnego znaczenia. Po prostu biegł najszybciej, jak potrafił, czerpiąc jakąś dziwną i niezrozumiałą satysfakcję z odzyskanej wolności. Nieoczekiwana ogromna porcja emocji, przyspieszony oddech i galopujące tętno zwielokrotniały doznania. Adrenalina robiła swoje, wypełniając energią wyposzczone ciało, głodne emocji jak chyba nigdy wcześniej. Biegł ile sił wzdłuż molo i nie przeszkadzał mu fakt, że znalazł się w ślepej uliczce. Minął dwie osoby, nie zauważając odprowadzających go zdziwionych spojrzeń. Czuł się jak w tunelu, którego ramy wyznaczała poświata płynąca z lamp stojących wzdłuż molo. Nagle skojarzyło mu się to ze światłem reflektora oświetlającym zbiega, w którego plecy celuje właśnie naciskający spust strażnik. Słyszał już prawie świst ścigającej go kuli. Niemal czuł ból rozrywanych pleców. Więc biegł dalej jeszcze szybciej, jakby ścigając się z własnym przeznaczeniem. Biegł, bo miał już cel. Była nim ciemność, która zaczynała się gdzieś na końcu molo. Tam będzie mógł się schować. Taką miał nadzieję, a właściwie taką nadzieję dostrzegł tam, gdzie nic nie było widać. Nie przeszkadzała mu naiwność tej myśli podobna do wiary dziecka, które chowając głowę pod koc, jest przekonane, że go nie widać. Gdzieś na skraju świadomości słyszał szczekanie psa i kroki goniącego strażnika. Nie bał się. Wiedział, że już nikt go nie dogoni – nie zdąży. Koniec pomostu był coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka kroków i myśli… Wiem, że obiecałem – przepraszam… Psikus albo cukierek… Niewiele ci mogę dać… Skąd te myśli? Jak to się dzieje, że w chwilach takich jak ta, skrajnie ekstremalnych, przychodzą nam do głowy tak bezsensowne skojarzenia?

Nie przerywając biegu, odbił się i opierając ręce na barierce, przerzucił nad nią ciało.

Rozdział drugi

Siedział na podłodze sypialni, opierając się plecami o ścianę. Cień uśmiechu zarysowany na twarzy pozwalał przypuszczać, że myśli o czymś miłym. W jego spojrzeniu można by chyba wyczytać to samo. Patrzył na nią i cieszył się tą chwilą. Napawał się nią i bardzo starannie chłonął każdy szczegół, detal, doznanie, jakby chciał je zapamiętać tak dokładnie i tak mocno, że już nie da się zapomnieć. Czuł się szczęśliwy jak chyba nigdy wcześniej.

Jeszcze spała, choć ledwie zauważalne dreszcze zaczęły przebiegać przez jej ciało, zwiastując nadchodzące przebudzenie. Kiedyś zdążył poznać ją bardzo dobrze. Okazało się, że przez te kilka lat, kiedy jej dla niego nie było, nie zmieniła się wiele, choć nie można powiedzieć, że wcale. Przez ostatnie dwa tygodnie zdążył zauważyć, że ubyło jej trochę spontaniczności, trochę pewności siebie, trochę nierozsądku. Reszta pozostała bez zmian. Szczególnie pewien rodzaj ciepła, które roztaczała wokół siebie. Dawniej często zastanawiał się, jak ona to robi, że kiedy tylko jest w pobliżu, wokół robi się cieplej i bezpieczniej. Kiedy w końcu zrozumiał, że aby czynić świat lepszym i bardziej przytulnym, nie musiała nic robić, wystarczało, że była taka, jaka była, wtedy niestety już jej przy nim nie było.

Westchnęła cicho i przeciągnęła się, jeszcze śpiąc. Wiedział, że za chwilę otworzy oczy, spojrzy na niego i się uśmiechnie. Uwielbiał tę spontaniczną i nacechowaną szczerością chwilę, kiedy wpółprzytomna reagowała na jego widok nieudawanym, naturalnym uśmiechem. Kątem oka zauważył, że wysunęła spod kołdry stopę. Widok kobiecej stopy, zwłaszcza tak małej jak ta, mógł mu się skojarzyć tylko z Markiem. Dyskretny uśmiech, który do tej pory rysował mu twarz, przygasł na krótką chwilę, by po chwili zaświecić nieco mocniej.

Nie rozmawiali od dwóch tygodni. Jeszcze kilka dni temu myślał nawet, że już pewnie nie porozmawiają. Kiedy jednak stopniowo uporządkował emocje, przyszło coś, co lepiej nazwać zrozumieniem niż wybaczeniem. Jeszcze kilka dni temu myślał, że nie wybaczy, teraz już rozumiał, że nie ma czego wybaczać, że w gruncie rzeczy powinien mu podziękować, a nie milczeć okrutnie, nie dając znaku życia. Wiedział, a przynajmniej domyślał się, co on może przeżywać. Zelektryzowany tą myślą sięgnął w kierunku nocnej szafki po telefon. Mimo wczesnej pory zdecydował się zadzwonić. Wybrał numer i cierpliwie wsłuchiwał się w dźwięk wywoływania. Wiedział, że Marek może jeszcze spać. W końcu była sobota. Sygnał wybrzmiał przewidzianą przez operatora liczbę razy, po czym połączenie zostało przerwane. Nie odłożył telefonu. Wpatrywał się w jego ekran, chyba czekając, że zaraz oddzwoni.

– Do kogo dzwonisz? – zapytała. W jej głosie nie było niezdrowej ciekawości. Początkowo chciał coś skłamać, ale zanim zdążył to zrobić, krótkie wahanie zdradziło jego zamiar, więc powiedział prawdę.

– Do Marka. – Spodziewał się, że nie ucieszy jej ta informacja.

– O tej porze? – powiedziała bardziej dlatego, że wypadało coś powiedzieć, niż z powodu prawdziwego zainteresowania. Spojrzeniem uciekła w bok i chcąc ukryć zakłopotanie, jedną ręką zaczęła poprawiać poduszki. Przez ostatnie kilka dni duch Marka towarzyszył im cały czas i chcieli czy nie, musieli się pogodzić z jego obecnością. Wyglądało na to, że Robertowi właśnie się to udało.

– Tak – powiedział powoli, ale zdecydowanie, jakby chciał temu, co zaraz doda, nadać specjalne znaczenie. – Chciałem mu podziękować.

– Za co? – zapytała szybciej, niż pomyślała, z niedającą się ukryć ciekawością.

– Za ciebie – odpowiedział natychmiast, bo był przygotowany na to pytanie. Spojrzała mu w oczy niepewna, co tam zobaczy, a to, co zobaczyła, spowodowało, że z oczu popłynęły jej łzy. Szybkim ruchem wstała z łóżka, usiadła obok i przytuliła się do niego.

Poczuł łzy, które kapały mu na szyję, i nie wiedzieć czemu zrodziło mu się w głowie pytanie, czy łzy szczęścia są tak samo słone jak te, które wyciska nam smutek lub rozpacz. Weryfikację tych wątpliwości zdecydował odłożyć na inną okazję.

– Kupiłem awokado i trochę boczku… – Zawiesił głos, czekając na reakcję. Nie odezwała się, tylko przytuliła bardziej. Poczuł, jak jej rosnący brzuch, bo brzuszkiem z uwagi na wielkość nie wypadało już go nazywać, zaczął się trząść w rytm stopniowo ogarniającego ją śmiechu. Dobrze wiedział, że to jej ulubione śniadanie: jajko w koszulce podane na grzance, z awokado i podsmażanym boczkiem. Produkty kupił wczoraj i ukrył w lodówce, by nie zdradzić śniadaniowych planów. Niespodzianka na śniadanie smakuje lepiej niż samo śniadanie. Już wcześniej postanowił, że będzie o nią dbał dużo bardziej niż kiedyś i nie dlatego, że była kobietą w ciąży, tylko dlatego, że była znowu jego kobietą, a on postanowił zrobić wszystko, by tak zostało.

Już miał wstać, by wprowadzić w czyn to, co nie nazywając, obiecał, kiedy zadzwonił jego telefon. Odebrał instynktownie, nie sprawdzając, kto dzwoni, przekonany, że to Marek. Zdziwił się niezmiernie, kiedy po swoim przeciągłym zaczepnym „haloooo” usłyszał nieznany mu głos.

– Dzień dobry. Przepraszam, że przeszkadzam. Mówi oficer dyżurny gdyńskiego komisariatu policji Jacek Sznuryk. Czy możemy chwilę porozmawiać? – Zaskoczenie było tak duże, że Robert przez dłuższą chwilę nie potrafił nic powiedzieć. Wydobył z siebie jedynie zyskujące na czasie eeeeee. Delikatnie uwolnił się z objęcia Niny. Jakby wezwany do raportu energicznie wstał na nogi i pokonując ostatecznie zaskoczenie, powiedział:

– Tak, oczywiście, o co chodzi?

Nina, słysząc nerwowe zakłopotanie w głosie Roberta, również wstała z podłogi i nie chcąc być nieproszonym świadkiem nie swojej rozmowy, wyszła z sypialni, rzucając mu po drodze nieśmiały uśmiech okraszony ciepłym spojrzeniem jeszcze czerwonych oczu.

– Nie wiem, jak zacząć… – zaczął policjant. – Czy to pan dzwonił przed chwilą na numer… – W tym momencie zawiesił się, bo źle zaczął. – To znaczy, czy przed trzema minutami dzwonił pan na telefon, który jest czasowo w moim posiadaniu? Nie mogę go chwilowo zidentyfikować, bo numer jest zastrzeżony.

– Tak, dzwoniłem przed chwilą do przyjaciela, a o co chodzi? – powtórzył pytanie Robert, nie mając nic innego do powiedzenia.

– Pozwoliłem sobie skontaktować się z panem, bo był pan pierwszą osobą, która zadzwoniła na ten numer. Czekałem na ten telefon kilka godzin – mówił niepewnie policjant. Najwyraźniej miał problemy z przekazaniem jakichś informacji lub z zadaniem niełatwych pytań. – Domyślam się, że znał pan osobę, do której pan dzwonił? – zapytał bez sensu, wyraźnie chcąc zyskać na czasie, a może po to, by oddać inicjatywę w rozmowie. Najwyraźniej temat był delikatny albo drażliwy. Słowo „znał”, użyte w czasie przeszłym, nie uszło uwadze Roberta i w naturalny sposób podrażniło jego czujność.

– Tak. Jak mówiłem, to mój przyjaciel. Czy coś się stało? – zapytał, teraz już szczerze zaniepokojony.

– Czy… moglibyśmy się spotkać? – zaproponował nieśmiało kapitan Sznuryk.

– Jakie „spotkać”?! – prawie krzyknął Robert, bo ciągle narastający niepokój w końcu w nim eksplodował. Temperatura własnych słów podziałała na szczęście trzeźwiąco, przynosząc potrzebne wyciszenie. – To znaczy… Oczywiście, że możemy się spotkać. Pal sześć sobotę, pal sześć śniadanie. Spotkam się z panem choćby zaraz, tylko niech mi pan powie, co się stało! – zapytał i czekał. W zaległym milczeniu niemal słychać było wahanie policjanta. Po chwili dało się już realnie usłyszeć jego westchnienie, po którym zaczął mówić, uprzednio głęboko nabrawszy powietrza:

– Chodzi o to, że właściciel tego telefonu utonął wczoraj przy molo w Orłowie – wyrecytował jednym tchem, nie wolno i nie szybko, służbowo, ale nie oschle. Wyszło dość profesjonalnie i pan oficer dyżurny znowu westchnął, tym razem z ulgą. Tego ostatniego Robert już nie usłyszał. Nogi się pod nim ugięły i opadł na łóżko, naturalnie przyjmując pozycję siedzącą. Nie był w stanie nic powiedzieć, myśli uleciały mu z głowy, coś ciężkiego usiadło na klatce piersiowej, drżał. Przez jakiś czas słyszał tylko drażniący szum. W którym po chwili doszukał się wycia wiatru. Gdzieś już słyszał to wcześniej, ale wtedy Marek był obok. Razem, na małej żaglówce, walczyli z burzą. Czemu przypomniał sobie właśnie tamtą chwilę? Miał wrażenie, że odpowiedź na to pytanie jest gdzieś bardzo blisko, gdzieś w zasięgu ręki czy spojrzenia, a on tylko chwilowo nie może jej dostrzec. Ona jednak wymykała mu się jak banknot na nitce, gdy schyla się po niego wrabiany niby znalazca.

– Halo, halo, czy pan mnie słyszy? – Oficer nieśmiało domagał się kontaktu. Do Roberta w końcu dotarło, że ktoś czeka na jego reakcję.

– Który?

– Co który?

– Który komisariat.

– A! Miejski – rzucił policjant onieśmielony swoim gapiostwem.

– Będę za dwadzieścia minut – powiedział Robert i przerwał połączenie.

Siedział dalej bez ruchu, niezdolny, a raczej niechętny, by się poruszyć. Próbował zebrać myśli. Jak to utonął? Przecież bardzo dobrze pływał. W młodości pracował nawet jako ratownik. Nie mieściło mu się to w głowie. Czemu on? Czemu Makita? Czemu tak nagle? To ostatnie pytanie pozbawione było zupełnie sensu, co szybko dotarło do jego świadomości. Żachnął się na samego siebie i zdecydował nie myśleć o tym teraz. Usłyszał, jak Nina wchodzi do pokoju, zwabiona przedłużającą się ciszą.

– Co się stało? – zapytała cicho. W jej głosie dało się słyszeć lęk. Kobiety zawsze wiedzą, kiedy dzieje się coś złego, może nie wszystkie, ale Nina z pewnością.

– Marek…

– Co Marek? – zapytała grzecznie, choć na usta cisnęło jej się bardziej: „znowu Marek!”.

– Nie żyje. – Zareagowała ledwo słyszalnym jęknięciem stłumionym przez rękę, którą odruchowo zasłoniła usta. – Utonął – dokończył Robert.

Zemdlała.

***

W komisariacie nie było dużo ludzi. Sobota. W poczekalni, do której wpuścił go dyżurujący przy wejściu policjant, każąc zaczekać, siedziały jeszcze dwie osoby dorosłe i jedno dziecko – dziewczynka zapatrzona w telefon. Z ruchów palców na klawiaturze wnioskował, że w coś gra. Kobieta, która siedziała obok niej, miała włosy w nieładzie i rozmazany makijaż. Widać było, że niedawno płakała. Dwa krzesła dalej z założonymi na piersiach rękoma i zamkniętymi oczami siedział mężczyzna. Wyglądał na skrajnie zmęczonego, jakby w ogóle nie spał tej nocy. Widok dziecka przypomniał mu o Ninie. Zostawił ją samą, kiedy już doszła do siebie. Wiedział, że nie była to dobra decyzja, ale ona nalegała i zapewniała, że „czuje się już dobrze”. Prosił, by trochę poleżała i się nie forsowała. Powinien być teraz z nią, ale sprawa Marka nie mogła czekać. Obiecywał sobie, że wyjaśni wszystko jak najszybciej i wróci do domu. Nie był pewien, czy w tej chwili Nina bardziej potrzebowała jego, czy on bardziej potrzebował Niny.

Z tych myśli wyrwały go głośne kroki na korytarzu. Ich dźwięki zdradzały, że idą dwie osoby, stawiając kroki prawie równym rytmem. Po chwili zza rogu wyszedł pierwszy z nich. Był ubrany w mundur strażnika miejskiego. Pierwszym, co zwróciło uwagę Roberta, były jego spodnie, do kolan pomięte i zabrudzone. Drugim była zmęczona i zmartwiona twarz. Za nim ukazał się równie zmęczony mężczyzna w średnim wieku. Coś w jego ruchach sprawiało, że Robert od razu uległ wrażeniu, że ten człowiek znajduje się u siebie. Idący z tyłu otworzył drzwi przed strażnikiem, na do widzenia mówiąc:

– Zadzwonię do pana po niedzieli.

Strażnik nie odpowiedział. Kiwnął tylko bez zadowolenia głową i wyszedł. Ten, który szedł jako drugi, zatrzymał się przy drzwiach, obrócił się w kierunku poczekalni i po krótkiej lustracji pomieszczenia zatrzymał wzrok na Robercie. Ich spojrzenia się spotkały i choć nie widzieli się wcześniej, obaj od razu zrozumieli, że to właśnie ze sobą niedawno rozmawiali przez telefon. Policjant ruszył w stronę Roberta z wyciągniętą dłonią.

– Jacek Sznuryk.

– Robert Gardeń. – Dokonali natychmiastowej prezentacji.