Sekcja legalnych morderców. Preludium - Krzysztof Neus - ebook + audiobook + książka

Sekcja legalnych morderców. Preludium ebook i audiobook

Neus Krzysztof

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cel jest jeden – złoto ukryte przez Inków. Żeby je zdobyć, oddelegowano specjalny samolot, zebrano grupę garimpeiros gotowych do ciężkiej pracy w dżungli oraz przetransportowano sprzęt mający ułatwić i przyspieszyć pracę poszukiwaczy złota. A czasu nie ma zbyt wiele – raptem jakieś trzy i pół miesiąca, nim zacznie się pora deszczowa. Wszystko zostało dokładnie przemyślane, a skarby zdają się czekać na wyciągnięcie ręki. Henry McGregor, dowódca wyprawy, nie wziął pod uwagę tylko jednego – tego, że nie wszyscy członkowie eskapady są gotowi poddać się jego woli i że jest wśród nich ktoś, komu wcale nie zależy na złocie. Wkrótce okaże się, że ten wyjątkowo sprytny gracz może zamienić zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach akcję w niebezpieczną walkę o przetrwanie…

Mężczyzna z wysiłkiem otworzył oczy. Czarne kręgi dalej wirowały. Z trudem uniesione powieki nie wprowadziły żadnej zmiany. Po chwili zdołał zatrzymać i skupić wzrok na jednym punkcie. Zrobił to automatycznie, nie wiedział nawet, co to jest. Dopiero po chwili zrozumiał, że to dziurka od klucza w zamku. Widocznie zapalili światło w korytarzu, bo wcześniej jej nie zauważył. Uświadomił to sobie z trudnością i zaraz potem głos z wiejskiej studni skojarzył z odpowiednią osobą.
[…] Dostać dwa razy w łeb w ciągu paru godzin to przynajmniej o jeden raz za dużo. Tętno mógł sobie policzyć bez dotykania ciała. Pokrywało się z uderzeniami kowalskiego młota, który od jakiegoś czasu podjął pracę w jego głowie.
– Leż spokojnie. Na razie masz dość – stwierdził kapitan. – Odpoczywaj, nie wiadomo, co nas jeszcze czeka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 12 min

Lektor: Krzysztof Polkowski
Oceny
3,7 (6 ocen)
2
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Pętla zaciskała się coraz mocniej. Mężczyzna siedzący za ste­­­­rami samolotu usilnie próbował odciągnąć ją palcami od swojej szyi. Nie miał szans. Rzemień był cienki i mocny. Wrzynał się głęboko w ciało i na zewnątrz widać było tylko wąski, ledwo widoczny pasek. Twarz mężczyzny powoli nabrzmiewała i stawała się coraz bardziej czerwona, by kilka sekund później przejść w ciemny fiolet. Oczy zaszłe krwią coraz bardziej wychodziły z oczodołów, jakby nagle zapragnęły opuścić swoje przytulne, wygodne i stałe miejsce. Ze ściśniętego gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. Nie miał prawa. Do wydania szeptu potrzebny jest choćby minimalny strumień powietrza, a to, zatrzymane w płucach i zatrute dwutlenkiem węgla, w żaden sposób nie mogło wydostać się na zewnątrz.

– Puść go, do cholery! – nie wytrzymał człowiek siedzący na fotelu obok.

Cztery naszywki biegnące wokół rękawów jego lotniczego munduru nakazywały niekwestionowany respekt. Jednak na mężczyźnie, do którego przemówił, nie robiły najmniejszego wrażenia.

– Zrób tak, jak ci powiedziałem – usłyszał. – Niczego nie dotykaj. Podnieś się i stań grzecznie koło drzwi.

Kapitan jeszcze raz spojrzał na drugiego pilota. I tym ra­­­zem patrzył krótko. Nie lubił żebraczych spojrzeń, a oczy tamtego wyrażały tylko to.

Myśli skołowane nagłym zdarzeniem nie zdążyły jeszcze wrócić na miejsce, by poddać analizie zaistniałą sytuację i podjąć jakąś w miarę rozsądną decyzję. Nie były przyzwyczajone do komputerowego tempa. Jedynie instynkt mógł pomóc kapitanowi, ale ten, tłamszony przez lata jednostajnych treningów, leżał gdzieś cicho w zakamarkach mózgu i ani myślał w jakikolwiek sposób przypominać o swoim istnieniu.

– Co mam robić, do cholery?! Co robić?! – powtarzał sobie co chwila i to jedno zdanie przewijało się przez jego głowę z mocą i regularnością uderzeń metalowego serca w spiżowy dzwon, gdy ileś setek kilometrów dalej w jego rodzinnym miasteczku dzwonili na Anioł Pański.

Sterroryzowany pistoletem przez szczuplejszego nie śmiał przekręcić nawet śrubki, nie mówiąc już o uruchomieniu pokładowej radiostacji i wysłaniu jakiegokolwiek sygnału. O innych, bardziej bohaterskich czynach nawet nie marzył. Na nowego radiowca przestał liczyć prawie natychmiast. Pierwsze dźwięki, które usłyszał, zanim zobaczył tamtych dwóch i wycelowaną w siebie broń, dotyczyły jego osoby. Najpierw przytłumiony stuk, potem jęk, a na końcu łoskot bezwładnie opadającego ciała – to były właśnie te dźwięki. To niemożliwe, aby człowiek po uderzeniu kolbą w głowę w ciągu kilku sekund przyszedł do siebie i reagował na otoczenie całkiem normalnie. Toteż Radio odpoczywał, zwinięty w kłębek pod pulpitem swojej aparatury, i ani mu w głowie była zabawa w Jamesa Bonda.

Kapitan nie miał więcej swoich ludzi w kabinie. Trudno mu było uwierzyć, aby mechanik, który wyszedł pięć minut wcześniej, pojawił się nagle i zburzył ustalony przez tych dwóch scenariusz. Jedno uzmysłowił sobie bardzo szybko – Drugi nie nabrał powietrza na zapas, a to, które było w jego płucach, na pewno nie nadawało się już do dalszego użytku. Pętla zarzucona błyskawicznie przez Grubasa zaciskała się powoli, lecz systematycznie. Stała się swego rodzaju niewidzialnym stoperem, który odliczał drogocenne sekundy czasu dzielącego go od śmierci.

Nie mam wyboru. Muszę się zgodzić… I to szybko, przebiegło kapitanowi przez głowę. Jeszcze raz spojrzał w prawo. Wzrok Drugiego dawno już przestał szukać ratunku. Wyrażał tylko przeogromny strach i ból niemogących opróżnić się płuc. Zacisnął mocniej szczęki – wiedział, że przegrał.

– Okej – rzekł tylko.

Lecieli na autopilocie. Maszynie nic złego nie mogło się stać. Jej było obojętne, kto ją prowadzi – człowiek czy automat, byle wszystko układało się zgodnie z normą. Odruchowo sprawdził wskazania przyrządów i zaczął podnosić się z fotela.

– Dobra, a teraz stań koło drzwi. I bez wygłupów. – Człowiek z pistoletem w ręce wskazywał mu kierunek. – Pamiętaj, że zanim kula przedziurawi kabinę, najpierw rozbebeszy ci brzuch.

Dopiero teraz instynkt dał o sobie znać. Mężczyzna czuł przez skórę, że to nie żart. Z takim typem ludzi zetknął się po raz pierwszy w życiu. Prawdę powiedziawszy, do tej pory sądził, że istnieją oni jedynie w filmach sensacyjnych, komiksach i tym podobnych rzeczach. Widocznie jednak się zmaterializowali, bo ci byli tu naprawdę. To nie szaleńcy o rozbieganych oczach, których byle szelest wyprowadza z równowagi, a zimni, wyrachowani ludzie, którzy doskonale wiedzieli, po co tu przyszli. Nie wykonali żadnego gestu, nie rzucili żadnego spojrzenia, które nie miałyby logicznego uzasadnienia. Zachowywali się jak faceci z kieszeniami pełnymi zielonych banknotów w najlepszej restauracji: przyszli, zażyczyli sobie posiłek i czekali, wiedząc, że to niemożliwe, aby ich zamówienie nie zostało zrealizowane. Byli zawodowcami w każdym calu i zapewne nie po raz pierwszy robili coś takiego. Tak mu się przynajmniej wydawało, więc bez oporów stanął koło drzwi.

– Puść go, Steve – odezwał się znów ten z pistoletem.

Grubas imieniem Steve albo nie dosłyszał, albo udawał głuchego. Z sadystycznym uśmiechem przylepionym do tłustej twarzy wciąż dociskał pętlę, pomagając sobie teraz kolanem opartym o tył fotela.

– Steve!

– Już… puszczam – cedził wolno Grubas, jakby chciał zyskać jeszcze ułamki sekund jemu tylko wiadomej satysfakcji.

Opuścił wreszcie wolno kolano i poluzował pętlę. Głowa drugiego pilota bezwładnie opadła na tył fotela. W miejscu na szyi, w które wrzynał się rzemień, pokazała się krew. Nikt z obecnych nie był lekarzem, ale jedno spojrzenie na siną, nabrzmiałą twarz wystarczyło, by postawić właściwą diagnozę: Drugi był martwy.

Radio powoli dochodził do siebie. Po odzyskaniu przytomności rozejrzał się wokół. Uderzył go wyraz twarzy Grubasa. Po tym, co zrobił, nie było w niej nic ludzkiego, a przynajmniej on niczego takiego nie mógł się dopatrzyć. Z trudem dźwignął się z podłogi i stanął obok kapitana.

Oprawca spojrzał na swoją ofiarę, robiąc przy tym minę rozkapryszonego dzieciaka, któremu nie udał się głupi kawał, i stwierdził:

– Szefie, chyba za mocno go przycisnąłem. Zdaje się, że duszyczka z niego wyparowała.

Po tym wyjaśnieniu rozejrzał się po kabinie i jakby trochę zdziwiony brakiem choćby imitacji uśmiechu, który – jego zdaniem – powinien pojawić się na twarzach pozostałych, chyba na pocieszenie dodał:

– Pójdzie do nieba. Z tej wysokości ma bliżej niż z ziemi.

Przez twarz mężczyzny nazywanego szefem przebiegł krótki, nerwowy tik. Facet nie odezwał się jednak ani słowem. Strzyknął tylko śliną przez zaciśnięte zęby i skinieniem głowy kazał dwóm pozostałym ludziom z załogi samolotu opuścić pomieszczenie. Za chwilę szczęk klucza w zamku oznajmił, że są zamknięci w niewielkiej klitce tuż pod kabiną pilotów.

Wszystkie zbędne hałasy na pokładzie umilkły równie szyb­­­­ko, jak się pojawiły. Jednostajny szum pracujących silników w niczym nie zakłócał błogiego nastroju, który panował i zapewne nadal panuje w dalszej części samolotu. Dramat, który się rozegrał, dotyczył tylko kilku osób. Sceną była kabina, w której przez moment coś się działo, ale lecący samolot był na to wszystko obojętny.

Kapitan i Radio siedzieli, a właściwie przykucnęli w milczeniu, dotykając się czubkami butów. Było za ciasno, aby porządnie wyprostować nogi, i zbyt ciemno, aby cokolwiek zobaczyć. Ich psychika była odpowiednikiem świadomości szczura zamkniętego w prymitywnej pułapce bez wyjścia. Klepsydra z hierarchią wartości odwróciła się do góry nogami, a oni sami przeciśnięci przez jej wąską szyjkę polecieli głowami w dół.

Obaj zdawali sobie sprawę z faktu, że zapowiada się dziwny lot, że być może czekają ich przykre niespodzianki, ale tego nie był w stanie przewidzieć żaden z nich. Pierwszy sądził, że ze strony facetów wykupujących ten lot zagrożenie jest żadne, wręcz przeciwnie, że w razie wpadki może liczyć na ich pomoc. Drugi zaś wiedział, że ono właśnie stamtąd przyjdzie, tylko trudno było przypuszczać, że nastąpi tak szybko i w ten sposób. Tak! Jeden z nich mógł wpisać na swoje konto ujemny punkt. Miał tylko nadzieję, że będzie to pierwszy i ostatni minus. Przy takich przeciwnikach następne mogłyby mieć katastrofalne skutki. Sytuacja przez wielu mogła być uważana za prawie beznadziejną, on jednak sądził, że jakoś się z niej wykaraska – nie zabili go przecież od razu.

Kapitan wolno przychodził do siebie. Panująca ciemność była jego sprzymierzeńcem i pomagała mu jako tako zebrać myśli. Jeszcze pięć minut wcześniej dowodził wielkim transportowym herculesem. Był panem, mało – królem, którego rozkaz musiał być bezwzględnie wykonany. I żeby tak w jednej chwili… Naraz uświadomił sobie, że cała reszta jego codzienności – rodzina, dom, zdrowie, a przede wszystkim pieniądze, o które martwił się w każdej dotychczasowej godzinie swojego żywota – nagle przestała być ważna. Liczyło się tylko jedno: jak wyjść stąd cało i zdrowo, ratując przy tym samolot i ludzi. Wszystko inne w jednej małej sekundzie przestało istnieć.

A jeżeli skończę jak tamten na sąsiednim fotelu? Może i mnie niespodziewanie zarzucą rzemień na szyję, a potem zaczną zaciskać coraz mocniej i mocniej… i nawet ostatnim oddechem nie pozwolą nasycić się do końca… Wciągnąć w sterane nikotyną płuca ostatnią drobinkę tego świata… Skąd te głupie myśli? – przeleciało mu przez głowę. Czy to strach? Chyba tak, odpowiedział sam sobie.

Był to strach, ale jakiś inny. Ten zwyczajny, ludzki, codzienny tylko łaskotał, co najwyżej ściskał, a ten podchodził pod samo gardło i dławił wszelkie obce myśli zawarte do tego czasu w jego mózgu. Znał już to uczucie – strach pierwszego gatunku. Dokładnie tak było wtedy, gdy w jego boe­ingu zaklinowało się podwozie. Wychodziła tylko jedna goleń – prawa. Lewa, mimo powtarzanych wysiłków, spokojnie spoczywała pod zamykającą podwozie klapą. Zerwali blokady i próbowali ręcznie – na próżno. Lądowanie bez jednego koła byłoby czystym szaleństwem, ale mieli szczęście. W zbiornikach zostało jeszcze trochę paliwa, więc zrobili parę rund wokół lotniska i zanim silniki wychłeptały je do reszty, służby pomocnicze lotniska zdążyły pokryć cały pas startowy specjalną pianką, która zmniejszała tarcie i niwelowała w zarodku ewentualny pożar. Szorowali na brzuchu aż miło…

Uśmiechnął się na tamto wspomnienie. Wtedy był w lepszej sytuacji. Miał w rękach stery, a ćwiczenia na symulatorze lotów zrobiły swoje. Teraz to coś innego. Chyba jeszcze nigdy w życiu święty Piotr nie wołał go tak głośno i natarczywie do siebie. Po chwili się uspokoił. Jego myśli coraz rzadziej latały we wszystkie strony. Właściwie powinien być z siebie dumny. Strach obezwładnił go tylko na moment. Nie, nie odleciał. Został, ale gdzieś z boku. Pozwalał myśleć i skupić się na sprawach w tej chwili najważniejszych.

I pomyśleć, że był takim cwaniakiem! Tłumaczył chłopakom, że to się uda, że ryzyko jest minimalne, a szmalu cała kupa. Od początku wiedział, że to śmierdząca sprawa. Przecież za zwykły, normalny lot nie dostaje się takiej forsy, i do tego w zielonych papierkach. Facet, który zaczepił go w knajpie, powiedział, co i jak. Zgodził się prawie bez wahania. Pieniądze były mu diabelnie potrzebne – jak zawsze. Udało mu się przekonać chłopaków i wszystko się zgadzało, niestety tylko do pewnego momentu – zanim te dwa zbiry wlazły do kabiny.

Po jaką cholerę nas zamknęli? – dopytywał się w duchu. Przecież jeżeli chcieli zmienić kurs, mogli powiedzieć wcześniej. W końcu samolot leciał tam, dokąd kazali.

Niewiele pojmował z tego rebusu. Żadne logiczne wyjaśnienie nie przychodziło mu do głowy. Żeby chociaż mógł uruchomić radiostację! Co prawda nie mieli w niej jeszcze wmontowanego kodu Q, ale wystarczyło krzyknąć jedno słowo: „porwanie”, „terroryści” lub coś w tym rodzaju, a tamci na dole wiedzieliby, co z tym fantem zrobić. Są dobrze przygotowani na podobne niespodzianki.

Przez ostatnie lata zebrali sporo doświadczeń, pomyślał z nutką sarkazmu. Najgorsze, że ziemia o niczym nie wiedziała. Byłby wtedy kryty. Piekielny balast odpowiedzialności przekazałby tym na dole, a przynajmniej by się nim podzielił.

On, Juan Francisco del Castillo Maldonaro, kapitan statku powietrznego typu C-130 Hercules, zacząłby postępować zgodnie z instrukcją. Stawiała ona sprawę jednoznacznie: „W razie nieprzewidzianej sytuacji” – a ta na pewno, i to o całe kilometry, odbiegała od normalnej – „należy bezwzględnie na pierwszym miejscu stawiać życie i mienie pasażerów”. W zasadzie nic innego nie robił. Cholera, ale przecież oddał im we władanie samolot! Tylko czy miał inne wyjście?

Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Samoczynnie nie rozszerzały już tak źrenic, jakby wiedząc, że i tak żadnego skrawka promienia nie pochwycą. Ta mała klitka posiadała tylko sztuczne oświetlenie, a wyłącznik znajdował się na korytarzu, tuż koło drzwi. Oczywiście światło zgasili im zaraz, jak tylko umilkł zgrzyt klucza w zamku.

Ale się dałem wrobić! Nie ma co! Złość na samego siebie zniekształciła mu twarz. Wyładował się na drewnianej podłodze. Walnął w nią pięścią parę razy, splunął ordynarnie w bok… i trochę mu przeszło.

Nigdy nie lubił szwendania się obcych po kabinie, dlatego miał ją stale pod kluczem. Teraz jakoś o tym zapomniał. Zresztą jakie to miało znaczenie. I tak by im otworzył, przecież to byli ci, których miał słuchać – jego zleceniodawcy. Jeszcze w knajpie, gdy dobijali interesu, jeden z nich powiedział mu, że na lądowisku będzie miał swoich ludzi, którzy się wszystkim zajmą. Jego miał obchodzić tylko lot. I rzeczywiście tak było.

Gdy przylecieli, Grubas i ten Wąchała – jak go nazywał w myślach – zajęli się wszystkim. Rządzili i dzielili, nie zwracając prawie wcale na nich uwagi. Nawet było mu to na rękę. Trochę rozbawiony patrzył, jak powoli, ze strachem bijącym z każdej pary oczu, wchodzą po tylnej klapie do wnętrza samolotu – jak ostatni straceńcy do arki Noego. Musiał przyznać, że ogromna czeluść pustego kadłuba herculesa i na nim zawsze robiła wrażenie. Dopiero gdy uporali się z tym obładowanym i rozkrzyczanym tłumem tubylców, z których każdy traktował czterogodzinny lot jak podróż na koniec świata, Wąchała podszedł do niego i powiedział:

– Przepraszam, że dopiero teraz się przedstawiam, ale sam pan rozumie… Nazywam się Henry McGregor i będę tu szefem. Niech się pan przygotuje, panie kapitanie, za dwadzieścia minut startujemy.

– Okej – odpowiedział mu. – U mnie wszystko gotowe.

No i polecieli. Miał to być prawie normalny lot czarterowy, jakich wiele wykonywała spółka, w której był zatrudniony. Na myśl o niej znów zaklął pod nosem. Po jaką cholerę porzucił bądź co bądź dobrze płatną posadę pilota w ­VARIG-u, a przyjął posadę w tej pierdółce, nie wiadomo po co, za co i przez kogo skleconej? Obiecywano mu złote góry, ale na razie było do nich daleko. Bardzo daleko. W założeniach mieli transportować świeże owoce prosto do Europy. Musiał przyznać, że był w tym jakiś sens. Europejczycy mieli już dość sztucznego żarcia, mrożonych czy pryskanych różnymi świństwami owoców. Chcieli mieć świeże, prosto od plantatorów. Herculesy były przystosowane do startów nawet z trawiastych lotnisk, toteż ich właściciele właśnie tę zaletę postanowili wykorzystać. Mieli pobierać towar u producenta i transportować go przez Dakar prosto do „wygłodniałej” Europy – oczywiście po odpowiednio wyższych cenach. Podobno dopiero mieli się rozkręcać, ale na razie…

Zresztą, po co się oszukiwać? – skarcił się zaraz. Papierosowy dymek zrobił swoje. W VARIG-u długo by nie polatał. Już na ostatniej komisji miał kłopoty. Zatrudniając się w spółce, przestawał być pilotem państwowym, a wtedy idzie to i owo załatwić. Ci z komisji nie są w takim przypadku tacy bezwzględni. Latanie działało na niego jak narkotyk, dlatego myśl o rozstaniu z nim odkładał na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ci ze spółki mieli tylko dwa samoloty i jeden rozlatujący się hangar. Czasami całymi tygodniami grzebali w maszynach, bo nie było nic innego do roboty, a w tych starych gruchotach zawsze należało coś naprawić lub przerobić. Podobno kupili je od wojska, gdy to zaczęło wprowadzać do swego wyposażenia jeszcze większe galaxy. Mało go obchodziło, czy była to zwykła plotka, czy prawda. Według niego herculesy były najwspanialszymi samolotami na świecie. Przecież powietrznego knota nie kupowałyby armie tylu państw i nie pełniłyby one w tych armiach roli czołowego transportowca od tylu lat.

Jako tako przystosowali je do swoich potrzeb, a nawet do transportu ludzi – oczywiście po cichu, bo na razie nie mieli licencji, ale podobno byli w trakcie jej załatwiania. I o to właśnie chodziło temu z baru. Namawiał go na lewy kurs. Niby zwykły, zgłoszony i zarejestrowany, tyle tylko, że zamiast ładunku mieli wieźć ludzi. Facet był cwany. Na każdą wątpliwość miał gotową odpowiedź. Wiedział, że nie mają licencji na przewóz pasażerów, ale to brał na siebie. Obaj byli Brazylijczykami, więc byli pewni, że za odpowiednie pieniądze można w Brazylii załatwić wszystko. Zresztą o spółce i o nim samym facet wiedział więcej od niego. Wiedział, że są sami, gdyż drugi samolot obsługiwał właśnie kilka lotów z São Paulo do Buenos. Zarząd – czyli dwóch nakrochmalonych fagasów, jak ich nazywali między sobą – zabrał się z nimi, by dopilnować spraw na miejscu. Oni mieli siedzieć tu i pilnować interesu – niby tego grata i spróchniałego hangaru.

– Wątpliwe jest – perswadował facet – aby się dowiedzieli, że nie było was, no… powiedzmy, dwanaście godzin. Samolot zabierzemy ze sobą, a hangaru nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się rozbierać, jeśli nie chce go mieć na własnej głowie. To czego tu pilnować?

Paliwo mieli zatankować na miejscu – to gwarantował. Łaski nie robił, przecież na wodzie nie polecą, a własnego mieli tyle, co kot napłakał. Wszystkie świstki w kontroli lotów też miał załatwić. Nawet się tym nie zdziwił – o większych cyrkach słyszał. Facet sprawiał wrażenie solidnego, a najważniejszy argument zostawił na koniec. Gdy powiedział, za ile, on, Juan Francisco, musiał dwukrotnie przełknąć ślinę, nim wreszcie wydobył z siebie:

– No, no…

Po podzieleniu się z chłopakami zostawała wcale okrągła sumka. Mieli lecieć do Belém z jakimiś najemnymi robotnikami. Trochę się zdziwił.

– Od kiedy to wozi się ich powietrzem? – spytał ciekawie. – Zazwyczaj wystarczało do tego jakieś poruszające się na kółkach pudło.

Tamten i na to miał odpowiedź.

– Chodzi o czas – wyjaśnił. – Lepsza działka, większe pieniądze.

– To znów coś znaleźli? – Nagle przebudził się w nim stary instynkt poszukiwacza.

– Jak będziesz na miejscu, to się dowiesz. Na razie to tajemnica – podkreślił znacząco ostatnie słowa.

– A wy weźmiecie ich na procent do wydobycia, co? – Teraz już wszystko wydawało mu się jasne.

– Powiedziałem, że to tajemnica – odburknął krótko facet.

Ustalili jeszcze dokładną godzinę i wyszli na ulicę. Pamiętał, że było parno i zanosiło się na porządną ulewę. Tamten wyciągnął z tylnej kieszeni spodni plik banknotów, jeszcze raz je przeliczył i wręczając mu pieniądze, dodał:

– Ciekawość i milczenie też zostały tu wliczone.

– Ma się rozumieć – potwierdził skwapliwie kapitan.

– Reszta po robocie.

– W porządku.

Jeszcze tego samego dnia poszli chlać…

Właściwie to pech zaczął ich prześladować, zanim jeszcze cokolwiek zaczęli. Terry Adams, ich stały radiooperator, na drugi dzień rano wdał się w jakąś głupią bijatykę i z połamanymi żebrami odwieziono go do szpitala. Dobrze, że kapitan miał jeszcze trochę starych znajomości w VARIG-u. Kierownik lotów obiecał mu załatwić kogoś – oczywiście za odpowiednią forsę – i przysłali mu tego tutaj, który na radiostacji zna się tak jak on na kombajnie zbożowym albo jeszcze gorzej. Nie lubił patrzałek, a ten był chyba jednym z wybitniejszych. Wszędzie gdzieś łaził, zaglądał, macał i patrzył, jakby chciał na wylot prześwietlić cały samolot, nie omijając ich samych. Gdy wylądowali, też ruszył w obchód i dopiero McGregor ostudził jego zapał. Kazał mu się wynosić i pilnować swojej roboty. Nie wiedzieć czemu, ale poskutkowało. W ogóle był z niego jakiś dziwny człowiek.

Teraz siedział naprzeciw niego. Telepatycznych możliwości jeszcze w sobie nie odkrył, ale gdyby nawet zdarzył się taki cud, zdziwienie czy uraza na pewno nie zapanowałyby na jego twarzy. Miał swoje racje. Przecież z tego typu radiostacją zetknął się dopiero kilka godzin wcześniej, gdy leciał tu ze Stanów. Wiedział co prawda, do czego służy który przełącznik, ale nie miał odpowiedniej wprawy, wypracowanych nawyków i odruchów, a to bystre oko starego wygi na pewno dostrzegło. Na wiele pytań też znalazłby odpowiedź. Chociażby dotyczących tej bijatyki i połamanych żeber Terry’ego Adamsa. Nie wiedział oczywiście, kto to zrobił, ale wiedział dlaczego. To proste – aby jemu zrobić miejsce w samolocie na ten właśnie konkretny rejs. Jego pracodawcy rzeczywiście byli mocni, bo to oni za tym stali i mieli naprawdę długie ręce.

Tylko na pozór czas biegnie jednostajnym rytmem. Kris wiedział, że tak jest. Już dawno odkrył, że godzina godzinie nierówna. W zwykłej codzienności ważniejszy jest nie czas, a częstotliwość i waga przeżytych zdarzeń. To one wyznaczają rytm i tempo. W ostatnich miesiącach przekonał się o tym bardziej niż dobitnie. Mała wskazówka zaledwie dwa razy obiegnie tarczę zegara, pomyślał, a tyle się może wydarzyć…

O tej porze roku plaże na Florydzie mają szczególny urok, a ta, którą mu wynaleźli, należała zapewne do światowych unikatów. Miała jedną cudowną zaletę – drzew było tam więcej niż ludzi. Wiedzieli, że nie znosi tłoku. Książka, czasami telewizja, rzadziej kieliszek whisky – to było wszystko, na co sobie pozwalał. Dali mu już porządnie odsapnąć, więc uważał, że chyba już czas… A może nie mają dla niego roboty i ze wszystkiego wyjdą nici? – myślał czasami.

Teraz już wiedział, że w tym fachu nieraz całymi latami czeka się na zajęcie, czasami nawet do końca życia. Z pieniędzmi wreszcie przestał się liczyć. Te, które dostał, w zupełności mu wystarczały. Ba! Gwarantowały komfort, o jakim tylko czasami śnił. Zresztą pieniądze w tym wszystkim grały i tak drugorzędną, a nawet trzeciorzędną rolę. Mógł mieć ich więcej, gdyby tylko chciał, ale równie dobrze mógł się bez nich obejść. On żądał innej zapłaty i obie strony dokładnie o tym wiedziały. Tak było jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu. W środku nocy obudził go telefon.

– Mówi Slim – odezwał się chropowaty głos.

To trochę dziwne imię, a przede wszystkim zapamiętany wcześniej głos wystarczyły, by natychmiast poczuł się jak naciągnięta sprężyna.

– No i jak, stary? – mówił dalej głos. – Pamiętasz mnie jeszcze?

Z trudem zebrał rozkołysane snem myśli i prawie grzecznie odpowiedział:

– No pewnie. W moim przypadku trudno o kimś takim zapomnieć.

– Miło słyszeć – odpowiedział głos w słuchawce.

– A co w mojej sprawie?

– W porządku, czyli ciągle do przodu. Masz trochę czasu?

– Dla ciebie zawsze – odpowiedział z kurtuazją.

– Dobra. To weź samochód i wyjedź z miasta. Będę czekał przy wylocie z głównej ulicy w kierunku na zachód. Tak za godzinę. Aha! W skrytce masz prezent. No to na razie.

– Na razie.

Jednostajne buczenie w słuchawce świadczyło, że zakończono rozmowę. Zrobił, jak mu kazał głos. W samochodowym schowku na dokumenty znalazł mały radiotelefon. Na zastanawianie się, skąd się tam wziął, szkoda było czasu. Domyślił się, że jest ustawiony na odpowiednią częstotliwość – wystarczy tylko włączyć zasilanie. Tak też zrobił. Małe pudełko odezwało się dopiero, gdy był już parę ładnych mil za miastem. Kazało mu się zatrzymać, więc Kris bez sprzeciwu nadepnął na hamulec. Pogadali może z dziesięć minut i w końcu padło najważniejsze dla niego pytanie. Plastikowe pudełko spytało, czy się zgadza. Teraz już wiedział, że tak naprawdę to nie jest najważniejsze. Oni wiedzieli o tym od początku. Gdy gadali ze sobą ostatni raz, nie pojmował ich znaczenia. Musiał się dopiero tego nauczyć. Co innego dziś. Skala wartości była wreszcie jednakowa, bo Kris już rozgryzł, co jest grane, i tylko się dopasował.

– Zwykłe pieprzenie – burknął, zanim nacisnął przycisk nadawania.

Czyż skazaniec może zażądać zaprzestania egzekucji, bo na przykład jego kat ma krzywe nogi? Zresztą na swoje powykręcane życie jakiś czas temu machnął już ręką. Gdyby nie oni, trawa pokrywająca mały wzgórek, który większość ludzkości nazywa grobem, przykrywający jego doczesne szczątki, już dawno zmieniłaby barwę. I jeszcze jedno – najważniejsze! Miał wciąż na tym świecie coś do załatwienia. Jeden rachunek był do uregulowania i Kris miał zamiar ściągnąć tę należność. Dlatego zgodził się na wszystko. Oni oferowali mu pomoc i to miała być ich zapłata! Przemyślał całą sprawę dużo wcześniej. Teraz odpowiedział tylko krótko:

– Jasne. Zgadzam się.

Zdecydował się naposte restante. Miła blondyneczka podała mu zalakowaną kopertę, w której znalazł doskonale podrobiony paszport na fikcyjne nazwisko, licencję radiooperatora na to samo nazwisko, wiadomość o punkcie kontaktowym na lotnisku i podobną wiadomość o punkcie w Rio. Nowe hasło podano mu jeszcze przez radiotelefon. Wsiadł do swojego nowiutkiego forda i pojechał. Czasu zostało mało. Samochód zostawił na parkingu przy lotnisku – nie był mu już potrzebny. Był ich własnością, a wszystko, co do nich należało, już dawno przestał lubić. Byłby wdzięczny rdzy, gdyby w całości zżarła to auto.

Punkt kontaktowy znalazł bez trudu, hasło też się zgadzało. Przystojny czarny mężczyzna z naszywkami porucznika na lotniczym mundurze zabrał go ze sobą. W jakiejś klitce Kris przebrał się w identyczny uniform. Potem ten sam człowiek sobie tylko znanymi drogami podprowadził go pod samolot odlatujący do Rio de Janeiro. Wielki Boeing 747 właśnie grzał swoje potężne silniki. Dopiero tutaj znów usłyszał głos swojego przewodnika:

– Hej, John!

Z bocznych drzwi samolotu stojącego na płycie lotniska wychyliła się twarz innego mężczyzny.

– Co jest?

– To ten!

– A dawaj go tu!

Szybko wspięli się po schodkach do góry.

– Wszystko okej, John? – spytał przewodnik.

– Okej. Nie takie rzeczy się robiło.

– To dobrze.

– A tę… no… – zaczął John.

– Należność?

– No właśnie…

Murzyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął białą kopertę.

– Trzymaj. Reszta, zgodnie z umową, jak wrócisz z Rio.

– W porządku.

– Wiesz, gdzie go przekazać – raczej stwierdził, niż spytał.

– Wiem. Nie martw się, u mnie zawsze wszystko gra.

John wsunął kopertę w kieszeń i zwrócił się do Krisa:

– No chodź, robaczku, profesor John będzie cię teraz szkolił. Radzę ci być pojętnym uczniem, bo moja cierpliwość mieści się w filiżance do kawy, na dodatek małej. A tak na poważnie: nawet jak na super przyspieszony kurs obsługi tego starego klamota, który aż dziw bierze, ale jest praojcem współczesnej radiostacji, to mamy diabelnie mało czasu.

Już miał zniknąć za otwartymi drzwiami, gdy jego przewodnik przytrzymał go za ramię.

– Panie… jak ci tam… życzę szczęścia… Coś mi się zdaje, że będzie ci ono cholernie potrzebne.

– Dzięki. – Kris skinął głową. – Nie wiem, co mi będzie potrzebne, ale tego nigdy za dużo.

Po półtorej godziny byli już w powietrzu.

– Co to za ludzie? – przerwał ciszę kapitan.

Teraz już przestał wierzyć facetowi z knajpy.

– Którzy?

– No ci, których wieziemy.

– A skąd mam wiedzieć?! Jestem tu od paru godzin, przyleciałem ze Stanów i wpakowali mnie od razu w ten samolot. Podobno wasz radiowiec…

– Wiem, wiem – przerwał mu rozdrażniony kapitan. – Gówniarz. Bijatyki mu się zachciało. Leży w szpitalu z połamanymi żebrami.

– A pan nie wie, kogo mieliście wieźć? – wyraził zdziwienie Radio.

Kapitan splunął na podłogę.

– Ja nawet nie wiem dokładnie, ilu ich jest. Wiesz, hercules jest dosyć pojemny, a za ciasno tam chyba nie mają.

– Zauważyłem.

– Gdy masz szansę zarobić kupę forsy, chyba przesadą byłoby za dużo pytać, nie?

– Tak, tak, rozumiem. A wypłata potem, co?

Zamiast potwierdzenia Radio usłyszał jeszcze jedno splunięcie.

– Z nikim nie rozmawiałeś? – zagadał znów kapitan.

– Trochę próbowałem, ale portugalski to dla mnie czarna magia. Zaraz zresztą przegonił mnie ten goryl. Nie wiedziałem, co jest grane, i dałem sobie spokój.

– Taak. Czyli nic nie wiemy – podsumował kapitan.

– Zaraz, zaraz… Coś sobie przypomniałem.

– No – zachęcił go kapitan.

– Taki jeden też koniecznie chciał się dostać. Nie chcieli go wziąć, pokazywał jakieś papiery i mówił, że on też jest ten… gari… garimpos… czy coś takiego.

– Garimpeiros może?

– Chyba tak!

Kapitan nagle poderwał się z podłogi.

– A więc jednak! Znaleźli złoto? Ciekawe gdzie!

– Jakie złoto? – Radio był całkowicie zaskoczony.

– Garimpeiros to poszukiwacz złota. Nie rozumiesz?

Radio spojrzał ciekawie w kierunku, gdzie powinna znajdować się głowa kapitana. Ten człowiek w ogóle zapomniał, że porwali mu samolot! Niesłychane!

– Poszukiwacze złota – zaczął głośno myśleć kapitan. – Więc w knajpie mówili prawdę. To po to ta cała tajemnica! Zależy im na uniknięciu rozgłosu. Wynajęli samolot, żeby zyskać na czasie.

Radio poczuł, że ktoś znowu wciska się między jego nogi a ściankę działową.

– Chcą być pierwsi, zanim zjawi się reszta hołoty – zaczął przekonywać kapitan, gdy na powrót usadowił się na podłodze. – No, no… Ciekawe, gdzie znów coś znaleźli.

– O jakiej hołocie pan mówi?

– Co? A… Ty tego nie rozumiesz. Nie znasz, bracie, Brazylii i Brazylijczyków – dodał. – Założę się, że oprócz Pelégo żadnego z naszych nie znasz.

– Coś by się tam może znalazło.

– Dobra, dobra. Nie o to chodzi. U nas, bracie – zapalał się kapitan – codziennie dwieście tysięcy ludzi grzebie za czymś w ziemi, a dwa miliony kręci się wokół nich. Wiesz, kupcy, agenci, szulerzy, prostytutki i tak dalej. Tego się nie da wytłumaczyć obcemu. Tam robi adwokat obok pomywacza, burmistrz obok włóczęgi i tak dalej! To siedzi w każdym z nas bez względu na majętność czy status społeczny.

– W panu też?

– A co myślisz?! – obruszył się kapitan. – Ja też kopałem. To było, zaraz, zaraz… – zaczął sobie przypominać. – A zresztą nieważne. Wziąłem zaległy urlop i pojechałem kopać. Nie złoto, tylko kryształ górski, a raczej kryształ kwarcu. Też cenny. Jeden kilogram kosztował wtedy trzydzieści tysięcy.

– Dolarów?

– Czyś ty na głowę upadł?! Cruzeiro. Niestety, stoi o wiele niżej niż dolar.

– I tak sporo jak na jakiś kwarc.

– I to nie dla jubilerów – wyjaśniał kapitan. – Ma właściwości rozszczepiania głosu. Używają go w elektronice czy w czymś takim.

– No i co? Udało się?

– A diabła tam… Kupiłem działkę piętnaście na piętnaście, metrów oczywiście, i dalej zabawiałem się w kreta. Wiesz, że w życiu się tak nie naharowałem? Dwa miesiące tyrania i jeszcze do tego dopłaciłem.

– Widocznie miał pan pecha.

– Może, bo tylko paru się udało. To jak w ruletce. Na początku wszyscy myślą, że wygrywają, a to wszystko gówno prawda.

– Więc myśli pan, że jadą kopać złoto?

– No chyba. Stąd ta tajemnica – stwierdził kapitan.

– Mnie jednak coś tu nie gra – zaczął powątpiewać Radio.

– Co?

– Dlaczego porwali samolot?! – zezłościł się nagle. – Nie porywa się rzeczy przez siebie wynajętej! Równie dobrze mogli wyznaczyć inny kurs. Dla nas było obojętne, dokąd polecimy!

– Tak. Masz rację – przytaknął szybko kapitan. – Przez chwilę zapomniałem, gdzie jestem.

– Konkurencja? Po co? Lepiej porwać wykopane złoto niż poszukiwaczy.

– Nie porywaliby garimpeiros. To absurd! Tych jest tu na pęczki, wystarczy głośniej krzyknąć.

– Więc co? Może polityka? – rozważał kolejną możliwość Radio.

– Znaczy się… porwać, aby coś wymusić?

– No… mniej więcej.

Kapitan poskrobał się po nieogolonej twarzy.

– Odpada. W tej części świata to nie przejdzie. Chłopie, w Ameryce Południowej były czasy, że dokonywano trzech przewrotów dziennie! Na śniadanie, obiad i kolację, a czasami i na podwieczorek. Samolotów by brakło – stwierdził z przekonaniem.

– Może okup? – znów zasugerował Radio.

– Za kogo? Za nich?! Nie rozśmieszaj mnie. Widziałeś ich bagaże? – Kapitan znacząco podkreślił ostatni wyraz.

– Hm… Ma pan rację…

Przez chwilę w małej kajutce panowała cisza przerywana tylko głośnym posapywaniem dwóch mężczyzn. Kapitan pierwszy nie dał za wygraną.

– Czemu uprowadzili samolot? – dochodził dalej po swojemu.

– Nie wiem, ale mam nadzieję, że się dowiem. – Radio uważał, że wyczerpał na razie wszystkie możliwości.

– Tak? Od kogo?

– Od nich! Skoro nas od razu nie wykończyli jak tamtego w kabinie, to chyba czegoś od nas chcą.

– Masz rację – przytaknął kapitan. – A swoją drogą, ci biedacy mają nielichą przygodę. Pierwszy lot i od razu porwanie.

– Wątpię, czy w ogóle o czymś wiedzą.

– Taak – przeciągle potwierdził kapitan. – To biedota! Pewnie ostatnie pieniądze wydali na bilet. Nikt nie da za nich nawet złamanego szeląga, nie mówiąc już o czymś lepszym.

Dopiero po chwili dodał cichym głosem:

– Nawet się o nich nikt nie upomni…

Mężczyzna siedzący naprzeciwko dowódcy zastanowił się nad ostatnim zdaniem. Coś nagle błysnęło mu w głowie. „Nikt się o nich nie upomni” – może w tym coś jest!

Czas jakby stanął dla nich w miejscu. Nic się nie działo i to było najgorsze. Wyczekiwanie na cudze decyzje zawsze denerwuje. Nie mieli pojęcia, co z nimi zrobią, na którą stronę przechylą szalkę wagi – na „być” czy na „nie być”? Monotonia pracujących silników działała uspokajająco. Gdyby nie wrażenia ostatnich godzin, zapewne by posnęli.

– Przepraszam za przybłędę – odezwał się niespodziewanie kapitan.

Cisza go drażniła. Wolał czymś zająć swoje szare komórki.

– A… nieważne – przypomniał sobie Radio.

Było to parę minut przed wtargnięciem tamtych. Słońce właśnie zachodziło, ale ostatnimi promieniami lizało jeszcze lecącą maszynę. Łopaty śmigieł tworzyły zamknięte kręgi i bucząc jednostajnie, zapraszały do snu. Zupełnie jak teraz, pomyślał Radio. Połączył się jeszcze raz z centrum kierowania lotami w São Paulo, podał kurs, wysokość i sakramentalną formułką „bez odbioru” zakończył dyskusję. Zdjął z głowy słuchawki, zawiesił je na uchwycie, a nasłuch przełączył na głośniki zewnętrzne. Wydawało mu się, że pracuje zbyt cicho, więc bez namysłu podkręcił do oporu regulator siły głosu. Niechcący zawadził przy tym o pokrętło częstotliwości. W kabinie nagle rozległ się jazgot, świst, jakaś kakofonia niezidentyfikowanych dźwięków i czort wie co jeszcze. Nie zdążył nawet sięgnąć do potencjometru siły, gdy zobaczył, jak ten, który prowadzi samolot, robi się nagle czerwony. Inni też podskoczyli.

– Wyłącz to, do cholery! – ryknął na niego kapitan, zrywając jednocześnie słuchawki z głowy. – Czyś ty zgłupiał, przybłędo jeden?! Chcesz mi uszy porozrywać?!

Radio spojrzał na tablicę i dopiero wtedy zrozumiał swój błąd. Zielony przełącznik był w położeniu out, czyli interkom był włączony i cała moc dźwięku poszła w słuchawki, a właściwie w ich uszy. Błyskawicznie przełączył dźwigienkę do góry i w kabinie zaległa cisza, nie licząc szumu pracujących silników, których odgłos w porównaniu z tym, co usłyszeli przed chwilą, stanowił anielską muzykę.

– Przepraszam – powiedział szybko.

– Uważaj na drugi raz – nieco udobruchanym tonem odezwał się ten za sterami. – A jak chcesz podgłośnić zewnętrzny głośnik, to wyłącz najpierw interkom.

– A puszczaj tylko wtedy – dodał drugi – jak złapiesz jakąś dobrą muzykę albo jak ci powiemy… A w ogóle wyłącz to pudło. Po co brać nasłuch? Nie myśl, że leci z nami prezydent i co pięć minut będą cię wywoływać. Jak będzie potrzeba, to się włączy.

Właściwie nie miał za co przepraszać. W boeingu, którym przyleciał ze Stanów, radiostacja podobnego typu nie była podłączona. Przynieśli ją w skrzyni tylko dla niego, aby mógł się zapoznać z poszczególnymi przełącznikami. Nie wiedział natomiast, jaki jest foniczny efekt tego przełączania. Boeingi mają doskonały sprzęt. Wmontowano kod Q, dzięki czemu jednym naciśnięciem guzika można powiadomić tych na ziemi o porwaniu, oprócz tego mają nawigację satelitarną i tak dalej. Ta od herculesa była tylko atrapą, więc miał prawo się pomylić.

– Jak ty się właściwie nazywasz? – przywrócił go do rzeczywistości kapitan.

– Zapomniał pan? Kris.

– To wiem. A dalej?

– Czy to ważne? – dodał po chwili.

Mógł mu podać to z fałszywego paszportu. Ale po co? Wszystkie nazwiska miał fałszywe. Nawet to niby własne.

– No ale jak? – nalegał kapitan.

Zawsze uważał, że człowiek składa się z dwóch rzeczy. Z ciała i z tego drugiego, czego nie da się już zmierzyć ani sfotografować – z duszy. Ciało miał niby swoje, choć i z tym był pewien problem – nie wiedział przecież, skąd się wzięło. Zawsze potrzebne są do tego dwie osoby, lecz on na oczy nie widział ani jednej z nich. Nigdy. I choćby przyjąć już wariant minimalny, to po stracie obojga rodziców coś jednak pozostaje – nazwisko. On nawet tego nie miał. Jak tylko sięgał pamięcią, nazywano go Kris Abe, lecz w przeciwieństwie do zwykłych ludzi tego Abe nie był wcale taki pewny. Najgorszy oszust, fałszerz czy podrabiacz, zanim się nim stanie, chociaż na początku ma swoje nazwisko. On nie dostąpił tego zaszczytu. Nawet to niby własne było obce.

Kris Abe – cztery litery imienia i trzy nazwiska, razem siedem, co w porównaniu z pięcioczłonowymi personaliami kapitana stanowiło nie lada miniaturyzację.

– Spadłeś z nieba, synku – odpowiedziała mu tak zakonnica, gdy ileś tam lat temu spytał ją, skąd się właściwie wziął.

Oczywiście nie spadł z nieba. Którejś sierpniowej nocy pod drzwiami ochronki ze znakiem czerwonego krzyża postawiono wiklinowy koszyk. W środku było małe zapłakane dziecko – on. Tak wyglądały jego „prawdziwe narodziny”.

Zakonnica wzięła go za rękę i poprowadziła do głębokich, obszernych piwnic mieszczących archiwa ochronki. Poszperała w dużej staromodnej szafie i wyciągnęła małe zawiniątko. Pamiętał, jak drżały mu wtedy ręce. Rozplątywał wyblakłą różową wstążeczkę oplatającą pakunek, ze świadomością, że trzyma w dłoniach cały swój dobytek, cały spadek, który odziedziczył po swoich rodzicach. Wewnątrz był maluśki niemowlęcy kaftanik – i nic więcej. Niezgrabna ręka wyhaftowała na nim jeden wyraz, który przy dużej dozie umowności można było odczytać jako Kris. Słowo to było niedokończone, gdyż biegnący ku górze od litery „s” drobny szlaczek wskazywał, że następna litera powinna być z gatunku wysokich. Może „t”, może „b”, a może całkiem inna. Najwidoczniej jego matka doszła do wniosku, że trud urodzenia to wszystko, co mogła dla niego zrobić, i nie ma potrzeby zadawać sobie dodatkowego, by skończyć haftowanie jakiegoś głupiego – oczywiście w jej pojęciu – imienia.

Wtedy jeszcze nie umiał wcale pisać, lecz ślad tych niezdarnych liter wbił mu się głęboko w pamięć. Potem właśnie w ten sposób podpisywał swoje zeszyty i książki. Z początku próbowano mu je zmienić, ale on pozostał przy swoim. Uparł się, że tak właśnie będzie i koniec. Czyż można mu się dziwić? Przecież to było wszystko, co posiadał, co naprawdę było jego. Maleńki ślad niezdarnych liter…

Jakby tego było mało, jakiś czas potem ochronka spłonęła wraz z dokumentami i jego zakonnicą. Znów wiek określono mu według wzrostu i wagi ciała, z tolerancją mieszczącą się w przedziale dwóch lat. Przeniesiono go do pachnącego jeszcze świeżym tynkiem, nowego sierocińca. Pamiętał tylko swoje imię Kris, a ponieważ był jednym z pierwszych pensjonariuszy, dowcipny kierownik dał mu zamiast nazwiska dwie pierwsze litery alfabetu – „a” i „b”. Razem Abe. Wpisał do akt… i tak już zostało. Nikt nie zastanawiał się, czy to nazwisko ma sens. Czy się obraził? Za co?

Czasami nazywali go przybłędą. I mieli rację. Przecież za­­­­wsze nim był… i żeby tylko tym. Swoją przynależność społeczną określał jeszcze gorzej – podrzutek. Człowiek nieokreślonego pochodzenia i gatunku. Dar wyrodnej matki dla Czerwonego Krzyża. Czy miał do niej żal? Miał, ale tylko czasami, gdy było mu naprawdę ciężko. Ten żal nie dotyczył podrzucenia. Żałował, że chodzi po ziemi, że nie skończyła z nim zaraz po urodzeniu.

Dzieciństwo dało mu w prezencie rygor, prawdziwie pruską dyscyplinę i… ból. Najgorsze były pierwsze lata. Jego za­­­­kon­­­nica, która czasami brała go na kolana i opowiadała bajki, bardzo szybko zeszła z tego świata. Pozostało po niej tyl­­­­ko wspomnienie jej ciepłego brzucha i rąk głaskających go po głowie. Miało to miejsce sześć czy siedem razy i to był cały jego „dorobek” związany z miłością, czułością i ciepłem domo­wego ogniska, który większość ludzi nazywa dzieciństwem.

Rygor to jednak zbyt łagodne określenie, bo czy można od pięcioletniego brzdąca wymagać idealnego zasłania łóżka, wyprania koszulki i skarpet? Za wszystko, co odbiegało od ideału, obowiązywała jednakowa kara – chłosta. Nie jakieś tam klapsy, ale właśnie chłosta. Nie, nie przesadza, bo czy przesadą można nazwać bicie pasem wojskowym pięciolatka? Wtedy oduczył się płakać. Musiał, bo płacz był dodatkowym wyrokiem. Poprzednie uderzenia się nie liczyły – wszystko zaczynano od początku. Z czasem zapomniał, że istnieje inny stan ducha. Myślał, że tak musi być. Nie znał innego świata, nie wiedział, jak jest w prawdziwym, normalnym domu, z wyjątkiem tych sześciu czy siedmiu razy, gdy tuliła go zakonnica. Czy się z tego komuś spowiadał? Nie. Po co? To była przeszłość. Jego przeszłość… i tylko jego. Innych niech to lepiej nie obchodzi. Ślad jednak pozostał. Siedział w nim głęboko zakopany, wręcz zakorzeniony. Dawał znać o sobie tylko w chwilach gwałtownego przestrachu. Intuicyjnie zasłaniał wtedy głowę rękami, jakby chciał ją zasłonić przed razami swojego dawnego dręczyciela…

Później uchodził już za cwaniaczka. Za byle co batów nie dostawał. Ale tak było tylko tam, w środku. Poza murami sierocińca czuł się niepotrzebnym, zawadzającym, byle jakim człowieczkiem, zwykłym znajdą, z którym społeczeństwo nie wie, co zrobić, i tylko z racji miłosierdzia, lub raczej górnolotnego snobizmu, utrzymuje przy życiu.

Kompleks niższości nosił w sobie zawsze, od początku swojego istnienia, a swoje istnienie liczył nie od daty urodzenia czy poczęcia, lecz od chwili uświadomienia sobie, że w ogóle jest. W przeciwieństwie do zwykłych ludzi, którzy mogą pokazać budynek, ba, posłanie, na którym przyszli na świat, on mógł wskazać tylko kontynent. Założył, że jest Europejczykiem. To było najbardziej prawdopodobne, lecz nigdy pewne. W kraju, w którym go znaleziono, przebywało w tamtych latach zbyt wiele nacji, aby mógł z całą stanowczością powiedzieć, że należy do którejś z nich. Zawsze był ciekaw, jakiej jest rasy. W bajki nie wierzył – nie spadł przecież z nieba! Czasami, gdy zastanawiał się nad swoim charakterem, odruchami, gestami czy odczuciami, chciał to w jakiś sposób odgadnąć, wydedukować, lecz nadaremnie. Nienawiści, żalu, gniewu czy miłości było w nim tyle, ile w każdym człowieku, a wszystko zmieniało się w nim w zależności od dnia, nastroju czy pogody.

Często się zastanawiał, kto był jego ojcem, kto matką, i nie chodziło mu wcale o konkretną osobę – chciał znać chociaż ich narodowość, rasę, do której należeli. Kim był – Polakiem, Niemcem, Czechem, Francuzem? No bo kimś być musiał! To było pewne. W czasach gdy rasy ludzkie nie były ze sobą jeszcze tak dokumentnie wymieszane, może odkryłby jakiś ślad, wskazówkę, jakieś szczególnie uderzające cechy, ale dziś…

Miał i swoje pewniki. Lustro nie kłamie, a odbity w nim człowiek był biały, mierzył sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, miał niebieskie oczy i ciemnoblond włosy. To wszystko. Resztę stanowił zbiór pytań zasadniczych bez odpowiedzi. Zawsze gdy wypełniał formularze, na których trzeba było wypisać swoje personalia, czuł się jak mały kłamczuch. Znaków zapytania było sporo, lecz już dawno stracił nadzieję, że uda mu się którykolwiek zlikwidować.

Drzwi otworzyły się tak nagle, że chrobot klucza w zamku zlał się prawie ze snopem wpadającego do środka światła.

– Steve!

– Co, MG?

Oczy odwykłe od jasnego światła nawet nie zdążyły rozróżnić rysów, gdy Kris i kapitan poznali go po głosie.

– Steve!

Był bez broni, ale sam wystarczał za cały arsenał. Rozwiał ich złudzenia, zanim wykiełkowały. Nie rzucą się na niego. Grubas stał za drzwiami z odpowiednim narzędziem w ręku.

– A cóż to znów za dziwne przezwisko: „Emgie”? – zdziwili się obaj. – Aha… To od tego McGregor, tylko te dwie pisze się z dużej litery – wyjaśnili sobie prawie równocześnie.

– Nic. Dobrze, że jesteś. Nie lubię, jak głodne lamparty rzucają się na swego pogromcę – powiedział MG.

Swoją sylwetką wypełniał prawie całą wolna przestrzeń zajętą przez światło.

– Hej, ty od radia, chodź ze mną. Tylko spokojnie – dodał. – Strasznie nie lubię, synku, niecierpliwych ludzi.

Zaprowadził go z powrotem do kabiny pilotów i kazał usiąść przy radiostacji. Na razie miał siedzieć cicho.

– Jak z czasem? – McGregor, mimo że bez przerwy patrzył na wskazówkę swojego zegarka, wolał się upewnić.

– Mniej więcej osiem minut.

– Skąd ta niedokładność?! – przerwał mu gwałtownie.

– Poprawka na wiatr.

– No dobra – zadowolił się MG. – Niech ci będzie, że przez wiatr.

Widocznie nadszedł czas na rolę Krisa, bo Henry McGregor obrócił się nagle w jego kierunku.

– Musisz to nadać. – Podsunął mu pod nos zapisaną kartkę. – Być może mają nagrany twój głos i byłoby podejrzane, gdyby się nagle zmienił.

Błąd, McGregor, pomyślał Kris. To wcale nie będzie mój głos. Tamten leży w szpitalu i co najwyżej wychwala teraz powaby którejś z pielęgniarek. Myślisz, stary lisie, że jestem ich stałym radiowcem? Nie wiesz, że jestem z zewnątrz, że mnie tylko wynajęli. To dobrze, MG. Nawet bardzo dobrze. Myśl sobie tak dalej! A swoją drogą, to jesteś cholernie ostrożnym i przewidującym facetem, skoro bierzesz pod uwagę taką ewentualność. Przebiegł oczami zapisany tekst. Wahał się tylko chwilę, nawet nie było sensu się zastanawiać. Musiał dalej odgrywać swoją rolę. Włączył zasilanie i w słuchawce rozległo się charakterystyczne buczenie pracującej radiostacji.

– Przełącz na interkom i czekaj – rozkazał McGregor.

Zrobił, co mu kazano, a po chwili znów zapatrzony w zegarek MG warknął krótko:

– Teraz!

Abe bez pośpiechu przełączył na nadawanie i rozpoczął monolog.

– Halo, wieża, halo, wieża. Tu C-130 Hercules, lot numer 24-18. Mamy awarię drugiego prawego silnika. Powtarzam: awaria drugiego prawego silnika. Odbiór.

Wiedział, że to kłamstwo. Wszystkie cztery silniki pracowały normalnie. Przez chwilę w słuchawkach panowała radiofoniczna cisza. Potem w eterze rozległ się czysty, wyraźny głos:

– Halo, 24-18. Tu wieża. Podajcie swoje dokładne położenie i wysokość. Odbiór!

Spojrzał pytająco na McGregora. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują. Wcześniej, przed porwaniem, też nie, ale wtedy nie interesowały go takie drobiazgi. Polegał po prostu na pilotach. Orientacja w terenie była mu zbędna. Teraz za odpowiedź na to pytanie dałby wiele. Spojrzał przed siebie, ale tam już niczego nie mógł zobaczyć. Nieregularne czworokąty okien wyglądały tak, jakby ktoś pomalował je od zewnątrz czarną farbą.

– Spokojnie, synku – pocieszył go MG. – Na razie to tylko jeden silnik. Mamy jeszcze trzy, na których swobodnie możemy lecieć dalej. Słyszysz przecież, że ci z lotniska nawet specjalnie się nie przejęli.

Jakby na przekór głośnik znowu zaskrzeczał:

– Halo, Hercules 24-18. Tu wieża. Podajcie swoje położenie. Odbiór!

– Nie odzywaj się – zadecydował MG. – Mamy jeszcze czas. Niech się trochę pomartwią.

Tamci na dole chyba jednak się przejęli, bo zaczęto ich wywoływać raz za razem. Z wieży kontrolnej lotniska bez przerwy szły w eter słowa:

– Halo, Hercules, halo, Hercules. Tu wieża. Co się stało? Podajcie swoje położenie. Halo, 24-18, odezwij się. Podaj położenie. Gdzie jesteś?

Jego radiostacja milczała jak zaklęta. Wiedział, że wystarczy jeden mały ruch wskazującego palca, aby przełączyć na nadawanie, krzyknąć jedno słowo: „Terroryści!”, i tym samym uruchomić na ziemi cały złożony system przewidziany na taką okoliczność. Ale trudno mu to było zrobić przynajmniej z dwóch powodów: MG przez cały czas bacznie go obserwował, a jego uzbrojona lewa ręka przebywała w centymetrowej odległości od jego głowy. Było bardzo prawdopodobne, że byłby wolniejszy. Tamten był starym wyjadaczem i dokładnie wiedział, jaki numer mógłby mu wykręcić.

Drugi powód był o wiele istotniejszy. Przecież przybył tu po coś innego. To, co się stało, było dla niego szokiem, rodzajem wejścia w inny, jakby mniej realny od dotychczasowego świat. Porwanie samolotu było tylko kolejnym na to dowodem, wersją realnego snu, z którego coraz trudniej mu się było wybudzić. Dla niego była to sprawa drugorzędna. Nie sądził, aby po to go tu przysłali. Zresztą tu było roboty dla całej grupy antyterrorystycznej, bo niełatwo sobie poradzić z kilkoma drabami na pokładzie i do tego jeszcze w powietrzu. Czuł, że za tym kryje się coś o wiele poważniejszego, więc pozostawało tylko czekać. Czekać i przyzwyczajać się do nowych realiów.

Porwanie i okup miał już z głowy. Teraz mają zasymulować awarię – przynajmniej oficjalnie. Tylko po co i dlaczego? Domyślał się, że najważniejsze karty trzymają jeszcze nieodkryte. Trzeba poczekać, aż dorzucą coś na stół. Może posypią się asy.

Odwrócił głowę i spojrzał z boku na McGregora. Dopiero teraz mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Wcześniej miał na to za mało czasu.

Rozwalcowany facet – to było pierwsze, co mu przyszło do głowy. Wszystko miał nie za cienkie, tylko jakby wydłużone. Nogi i korpus nie sprawiały jeszcze takiego wrażenia, dopiero twarz o zbyt pociągłych rysach przypominała spłaszczoną głowę z plasteliny, którą ktoś za mocno uściskał. Długie szczotkowate wąsy bardziej przypominały nakrochmalone frędzle firanki niż atrybut męskości. Kris dałby głowę, że zaczesane do góry włosy były przyklejone na stałe do czaszki. Ani jeden kosmyk, ba, włos nie odstawał nawet na milimetr od reszty. Posmarowane jakimś mazidłem świeciły jak wypolerowana patelnia. Skóra na twarzy sczerniała od wiatru i słońca, a kilka śladów po przebytej ospie dopełniało reszty.

Są ludzie, na których czas oddziałuje w dziwny sposób. Przykład miał przed sobą i to było powodem, że nawet nie próbował odgadywać wieku mężczyzny, bo równie dobrze mogło to być czterdzieści, jak i sto lat. Całość przyodziana w dosyć staroświecki garnitur przypominała dobrze zakonserwowanego fagasa z końca lat trzydziestych ubiegłego wieku. Tylko oczy nie pasowały do reszty. Były inne. Wciąż rozbiegane, jakby szukające czegoś, czasami zwężające się w małe szparki sprawiały wrażenie reflektorów szukających we mgle zagubionej drogi. To były oczy starego, wytrawnego szczura, który niejedno przeżył i niejedno miał na swoim sumieniu. Tak! Właśnie szczura! Od pierwszego spojrzenia szukał dla niego właściwego określenia i dopiero teraz je znalazł! Stary, ulizany Szczur! To było to!

Spostrzegł, że światła pozycyjne samolotu są wygaszone. Zatem z dołu na tle chmur byli praktycznie niewidoczni. Tylko potężny ryk czterech silników świadczył, że tam w górze leci jakiś samolot.

– No, synku – przerwał ciszę ulizany Szczur. – Chyba czas na nas, bo tamci na dole gotowi jeszcze dostać zawału… albo chrypki. Wrzeszczą i wrzeszczą jak nakręceni.

Krisa drażniło to „no, synku”, ale przestał już reagować. I tak by niczego nie zmienił, a wręcz przeciwnie – słyszałby to w każdym zdaniu. Zdążył się przekonać, że był to jeden z ulubionych zwrotów MG.

– Co nadać? – spytał krótko.

– Zaraz. Coś ci przedtem wytłumaczę. Musisz… hm… jak by to powiedzieć… wczuć się w sytuację – zaczął wykład McGregor. – Bo widzisz… My tutaj sobie lecimy równiutko i spokojnie. Maszyna jest w porządku, ale tamci na wieży kontrolnej myślą, że coś u nas nie klapuje. Musisz ich przekonanie pogłębić. To nie mają być jakieś tam kłopoty. Tu się ma rozegrać prawdziwa tragedia. Tragedia, rozumiesz? Skrzydła odpadają, ogon się urwał, kabina się rozpadła jak dynia pieprznięta maczugą, a ty lecisz w dół bez spadochronu… z radiostacją pod pachą i nadajesz. Rozumiesz? Nadajesz! Ty nie masz być aktorem. To za mało. Ty masz być uczestnikiem! Jasne?

– Spróbuję.

– Ty nie próbuj, synku. Przeżywaj! I więcej dramaturgii, chłopie. Dramaturgii! Masz, czytaj.

Podał mu zapisaną kartkę. Kris szybko przeleciał ją wzrokiem. Było na niej tylko kilka dość wyraźnie nabazgranych zdań.

– I pamiętaj – upomniał go jeszcze raz. – Jak coś zawalisz, jakby ci się chciało krzyknąć jakieś słowo… Żywy z tego nie wyjdziesz. Grasz o głowę, synku.

Kris odczekał chwilę, skupił się w sobie jak ciężarowiec przed podniesieniem sztangi i przełączył na nadawanie.

– Halo, wieża, tu Hercules, lot 24-18. Mamy awarię – zaczął podniesionym głosem i dopiero cios pistoletu w żebra sprawił, że zaczął wrzeszczeć jak opętany. – Awaria drugiego i trzeciego silnika! Wysiadł układ zasilania! Schodzimy w dół! Widzę morze! Wieża, widzę morze! O rany! To…

Ostatniego wyrazu już nie skończył. Cios pistoletu w głowę pozbawił go przytomności.

– Teatr światowy jednak wiele nie stracił – podsumował spektakl McGregor.

– Kris, ocknij się! Kris! – Głos dochodził z daleka i był dziwny.

Przypominał mu dzieciństwo i ulubioną zabawę. Wsadzali wtedy głowę w głęboką studnię i bawili się w radio. Ten głos był podobny. Nie krzyczał zbyt głośno, prawie szeptał… I zdaje się, że go wołał.

– Kris… Na Boga, odezwij się – szeptał dalej głos.

Mężczyzna z wysiłkiem otworzył oczy. Czarne kręgi dalej wirowały. Z trudem uniesione powieki nie wprowadziły żadnej zmiany. Po chwili zdołał zatrzymać i skupić wzrok na jednym punkcie. Zrobił to automatycznie, nie wiedział nawet, co to jest. Dopiero po chwili zrozumiał, że to dziurka od klucza w zamku. Widocznie zapalili światło w korytarzu, bo wcześniej jej nie zauważył. Uświadomił to sobie z trudnością i zaraz potem głos z wiejskiej studni skojarzył z odpowiednią osobą.

– A… to pan – wystękał.

– Kto cię tak urządził, chłopie?

– A… Urządził… no… – Powoli zbierał myśli. – McGregor, chyba McGregor… Byłem obrócony tyłem. O, cholera, moja głowa…

Dostać dwa razy w łeb w ciągu paru godzin to przynajmniej o jeden raz za dużo. Tętno mógł sobie policzyć bez dotykania ciała. Pokrywało się z uderzeniami kowalskiego młota, który od jakiegoś czasu podejmował pracę w jego głowie.

– Leż spokojnie. Na razie masz dość – stwierdził kapitan. – Odpoczywaj, nie wiadomo, co nas jeszcze czeka.

– Wiadomo – odpowiedział z trudem Kris. – Będziemy mieli wypadek.

– Jaki wypadek? Co ty bredzisz?!

– Nie bredzę, tylko mówię. – Kris powoli przychodził do siebie. – Wypadek, katastrofa…

– Dobra, dobra – przerwał mu kapitan. – Gadaj po kolei, bo nic z tego nie rozumiem. Po co cię wzywali?

– Im wcale nie chodzi o porwanie i okup. Chcą upozorować wypadek. Ci na wieży kontroli lotów myślą, że mamy awarię silników.

– Awarię silników?

– Tak. Dali mi kartkę i kazali nadawać: awaria silników, układ zasilania, widzę morze… i coś tam jeszcze.

– Nie udało ci się nic wtrącić? No wiesz, porwanie czy coś w tym stylu.

– Nie – tym razem przerwał Kris. – Cały czas miałem pistolet nad głową i jak pan widzi, raz nawet na nią spadł.

– Tak… – Kapitan się zamyślił. – Czyli ci na wieży myślą, że mamy awarię silników i schodzimy w dół?

– Mniej więcej tak – potwierdził Kris. – Cholera, żeby chociaż cigarimpeiros o tym wiedzieli, to może by który…

Dopiero w tej chwili z całą jaskrawością uświadomili sobie, że dramat, który się rozegrał, był tylko ich własnością. Nie wyszedł na zewnątrz samolotu. Ba! Nie wydostał się nawet poza przeszklone ściany kabiny pilotów. Oprócz porywaczy wiedziały o nim tylko dwie osoby. Trzecia już nigdy nic nie powie.

– A położenie? Czy pytali o położenie, Kris?

– Pytali. Zaraz za pierwszym razem. O położenie i wysokość. McGregor kazał mi milczeć. Potem gadali o tym bez przerwy. Podaj swoje namiary, gdzie jesteś i tak w kółko.

– To znaczy, że nie mają nas na radarach. To dziwne. Na sześciu tysiącach powinni nas przecież widzieć!

– Jeżeli jesteśmy na sześciu tysiącach. Coś mi się zdaje, że schodziliśmy w dół, ale wie pan, to mogło być złudzenie, bo gdy się nie ma żadnego punktu porównawczego, o te rzeczy jest łatwo.

– A niech to! – Kapitan z trudem tłumił w sobie złość. Walnął pięścią o podłogę i dodał: – A niech to!

– Pod koniec nadawania mignął mi w dole taki inny odcień czerni o wężykowatych kształtach. Zarys rzeki czy co? I to całkiem nisko – dodał Kris.

– Czy oni zgłupieli? Przecież jeżeli zejdziemy zbytnio w dół, możemy się na coś nadziać! Ja wiem? Wzgórze, drzewo, maszt. Samolot to nie parowóz, który zmiata wszystko po drodze. I to jeszcze ten. Często wystarczy byle muśnięcie końcówką skrzydła. Co oni myślą? – denerwował się dalej kapitan. – Że to sportowa awionetka? Temu słoniowi potrzeba wielu sekund i odpowiedniej odległości, aby coś wyminąć!

– Po co to zamartwianie się, kapitanie? To zawodowcy – pocieszył go Kris. – A ci umieją dbać o swoje głowy. Wątpię, by ryzykowali zbyt dużo. Na pewno przedtem dokładnie sprawdzili trasę. Na ślepo nie lecą. A właściwie nie lecimy.

Myśl, która nagle wpadła Krisowi do głowy, kazała mu przerwać rozmowę. Dziwne, ale dopiero w tej chwili ją sobie dokładnie uświadomił. A przecież była tak oczywista… Uśmiechnął się do siebie i zaczął na nowo:

– Wie pan, samolot to jednak dziwny środek lokomocji.

– Czemu?

– Bo ma jedną cholerną wadę.

– A jaką?

– W przeciwieństwie do auta czy pociągu w biegu z niego nie wysiądziesz. Oczywiście jeśli chce się przeżyć, bo dla samobójców to idealny środek.

– No. – Kapitan dopiero po chwili zrozumiał, o co mu chodzi. Był zbyt zajęty swoimi myślami. – Akurat teraz naszedł cię dobry humor. Akurat teraz!

Kris zrobił skruszoną minę.

– A jeśli chodzi o ten idealny środek, to wcale tak nie jest. Słyszałem o ludziach, którzy spadli z kilku kilometrów bez spadochronu i przeżyli. A swoją drogą, muszą mieć dobrego nawigatora. – Kapitan wrócił do swoich myśli.

– Czy to taki problem? Pomyśleli i o tym. Mają, i to dwóch.

– Skąd wiesz?

– Byli w kabinie. Siedzieli na naszych fotelach i bez przerwy zerkali w mapy.

– A co mieli robić? W tych ciemnościach…

Kapitan nagle spoważniał. Jeżeli zamknęli go tutaj i wyłączyli automatykę, to znaczy, że na pokładzie mają swojego pilota. Ale przecież jeden człowiek nie poradzi sobie z bezpiecznym sprowadzeniem na ziemię tego typu maszyny. Czterdzieści ton żelastwa i ludzi to nie przelewki. A może mają dwóch pilotów albo jednego super… takiego jak on i… jest im zbędny? Nagle jego czarne myśli przerwał cichy chichot z przeciwka.

– I co cię tak, do cholery, bawi? – nie wytrzymał kapitan.

– Eee… nic. Niech pan będzie dobrej myśli, to nie boli.

– Co nie boli?

– Jak pewnego kapitana pewnej spółki mróweczki i inne robactwo będą wtryniać na śniadanko. – Kris parsknął śmiechem i zaraz pożałował.

Kowal w jego czaszce nagle wytężył pracę.

– Ha, ha, ha, ale dowcip! – Mrówki jakoś nie przypadły kapitanowi do gustu, choć najczarniejsze myśli jakby na moment go opuściły. Może trochę śmiechu to dobra metoda na rozładowanie stresu, pomyślał i już w tym klimacie powiedział: – Mój kumpel mawiał zawsze: „Im wyżej wzlecisz, tym dłużej będziesz spadał”.

– To jest dobre, gdy się wisi na spadochronie.

– Jemu i bez spadochronu się przydało.

– Tak? – zainteresował się Kris.

– Tak. Zanim rozbili się o ziemię, zdążył przez radio podyktować cały testament.

– Opanowany facet. Widocznie tylko to leżało mu na duszy.

– Co się dziwisz? Człowiek dorabia się przez całe życie, więc w końcu każdemu powinno zależeć, aby to, co po nim pozostanie, było podzielone tak, jak chce. To logiczne pragnienie.

– Domyśla się pan, co tu jest grane? – zmienił temat Kris.

– Nie, do pioruna! To miało nie być tak!

– A jak?

– Mieliśmy lecieć do Belém. O żadnym porwaniu czy zmianie kursu nie było mowy.

– I do tego porwali ci, z którymi się umawialiście?

– Właśnie.

– Chyba wiem dlaczego.

– No…? – zachęcił kapitan.

– Czy na wszystko by się pan zgodził? – zaczął swoje rozważania Kris.

– Na taki numer na pewno nie. Po tym, co zaszło, i tak licencję pilota mam z głowy. A niech to…!

Podłoga znowu ucierpiała. Kapitan musiał się na czymś wyładować, bo złość na samego siebie podchodziła mu pod cebulki włosów. Tym razem wystarczyły trzy uderzenia.

– A niech to! – powtórzył kolejny raz.

– Tego się obawiali – ciągnął dalej Kris, udając, że niczego nie zauważył. – Dlatego podali tylko parę punktów z ich planu, bo reszta, przynajmniej na początku, była nie do przyjęcia. Teraz, gdy mają nas w ręku, w odpowiednim miejscu i czasie zmienili decyzję. A właściwie to nie. Źle powiedziałem, niczego nie zmieniali. Zrealizowali tylko kolejny punkt swojego planu. Przecież to wszystko było z góry ukartowane. Potrzebowali samolotu, i to niezbyt podpadającego. Ten wasz ze spółki był w sam raz. Ciekawe tylko, jaki jest następny punkt w ich harmonogramie…

Z drzemki wyrwał ich gwałtowny przechył samolotu. Zaskoczeni otworzyli oczy, ale maszyna po chwili wyrównała lot i wszystko wróciło do normy.

– Kris, która może być godzina?

Abe podniósł rękę do twarzy. Chciał dokładniej przyjrzeć się fosforyzującym wskazówkom swojej przydziałowej omegi, ale niczego nie dostrzegł. Zdziwiony pomacał drugą dłonią przegub swojej lewej ręki. Był pusty.

– Nic z tego, zabrali mi zegarek. Na pewno zaraz po tym, jak dostałem w łeb. A pański?

– Mój wzięli zaraz… zanim nas zamknęli.

– Tak? Nie zauważyłem.

– Nic dziwnego, ledwo trzymałeś się na nogach.

– Po co panu godzina?

– Ee… Tak pytam.

– Chyba zaraz zacznie świtać – zawyrokował Abe.

– Mnie też się tak wydaje. Wylecieliśmy tuż przed zmrokiem, dokładnie o ósmej trzydzieści, czyli jak teraz świta, to powinno być około trzeciej.

– Wychodzi, że lecimy jakieś sześć i pół godziny – szybko obliczył Kris.

– Coś koło tego – potwierdził kapitan. – Prędkość herculesa wynosi sześćset kilometrów na godzinę, czyli daje to jakieś trzy i pół do czterech tysięcy przelecianych kilometrów.

– Tylko w którą stronę? – wtrącił się Kris. – Mogliśmy kluczyć, zawracać… Czy ja wiem? Na pewno nie lecieliśmy po wyznaczonym kursie. Jaki był zapas paliwa?

– Wystarczy – poinformował kapitan. – Kurs musieli zmienić zaraz po porwaniu samolotu, inaczej by tego tak wcześnie nie robili. A to się stało chyba o dwudziestej drugiej, co?

– Coś w tym stylu, tylko że to niezupełnie musiało być tak.

– A jak?

– Przecież wieża o porwaniu w ogóle nie wiedziała i nie wie do tej pory. Kurs mogli zmienić tuż przed moim nadawaniem, a wtedy pańskie wyliczenia są tak samo pewne jak wyciągnięcie głównego losu na loterii fantowej.

Opuścili głowy i zatopili się w myślach. W ich sytuacji nic nie było pewne i niczego nie można było określić nawet w miarę precyzyjnie. I to było najgorsze, bo niewiedza rodzi lęk, ten przeradza się w strach, a strach paraliżuje myśli, a gdy nie myślisz, to jakby cię już nie było.

– No ale nie można tak bezczynnie siedzieć. – Znów pierwszy nie wytrzymał kapitan. – Trzeba pomyśleć. Przecież, do cholery, musi być jakieś wyjście! Coś trzeba zrobić!

– A co można zrobić? – obruszył się Kris. – Ścianę przegryźć, roztopić się, wyfrunąć przez dziurkę od klucza? Ja nie potrafię, może pan?

– No ale…

– Kapitanie, to są zawodowcy. Na prymitywny numer ich nie nabierzemy.

– To chcesz tak siedzieć do…

– Nie chcę siedzieć do usranej śmierci – przerwał rozdrażniony Kris. – Ja po prostu muszę! Zresztą… jedno pan może zrobić na pewno.

– A co?

– Pomodlić się.

Kris Abe dalej siedział z podwiniętymi nogami i patrzył na ciemność przed sobą. Nawet rozumiał kapitana, ale żeby oczekiwać od niego cudu? Tu niczego nie można było zrobić, przynajmniej na razie. Można było tylko cierpliwie czekać i nabierać sił. W jego przypadku to jedyna rozsądna rzecz. Po ostatnim poczęstunku czuł się dosyć podle. Kowal w czaszce jeszcze od czasu do czasu podejmował pracę. Kris usadowił się więc wygodniej i oparł głowę o tylną ściankę ich kajutki. Przyjemny chłód łagodził uderzenia kowalskiego młota. Chociaż głowę chciał mieć sprawną. Musiał myśleć, bo nic innego nie pozostawało do roboty.

– Możemy ustalić kierunek – odezwał się po chwili.

– Czego?

– Kierunek, w którym lecimy. Pomyślmy chwilę – kontynuował Kris. – Gdybyśmy lecieli