Sami w eterze - Olivie Blake - ebook + książka

Sami w eterze ebook

Blake Olivie

3,9

Opis

Nowa powieść autorki bestsellerowego The Atlas Six. Współczesne, intymne studium czasu, przestrzeni oraz natury miłości.

Pewnego dnia dwoje ludzi wpada na siebie w zbrojowni Instytutu Sztuki w Chicago. On jest doktorantem, który próbuje okiełznać destrukcyjne myśli dzięki kompulsywnym kalkulacjom dotyczącym podróży w czasie. Ona - fałszerką dzieł sztuki cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, która wyrokiem sądu została skierowana na przymusową psychoterapię. Ich znajomość nic w kwestii tych zaburzeń nie zmienia.

Jednak cała reszta, dzięki spotkaniu, staje się inna.

Aldo Damiani i Charlotte Regan - oboje obdarzeni obsesyjnymi, ekscentrycznymi osobowościami - od pierwszej chwili walczą o to, by ze sobą nie być. Im mocniej bowiem zakochują się w sobie (on, aspołeczny teoretyk, cierpiący na depresję kliniczną; ona, kompulsywna kłamczucha z aktami autosabotażu na koncie), tym bardziej niepokojąca staje się ich wzajemna zależność.

Olivie Blake ma zdumiewający talent”

- Chloe Gong, autorka dylogii These Violent Delights

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (57 ocen)
23
9
19
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anuszka123

Nie oderwiesz się od lektury

Najwspanialsza!
10
Patrycja____

Całkiem niezła

Słowem, które najlepiej opisuje tę książkę jest słowo „niepokój”. Czułam niepokój kiedy ją czytałam, i nadal go czuje po skończeniu jej, ponieważ obawiam się, że ktoś mógłby czerpać wzorce z tej powieści. Wbrew temu co znajduje się na okładce, nie jest to opowieść o miłości, a historia chorych i skrzywionych ludzi, którzy wdają się w toksyczną i wręcz obsesyjną relację. Relację, która koniec końców doprowadzi do zniszczenia. Czy „Sami w eterze” to pozycja godna przeczytana? Może. Czy powinno się ją promować i polecać? Nie, bo jest to powieść stworzona dla garstki konkretnych osób i tylko oni powinni ją przeczytać.
10
patikolaczyk

Dobrze spędzony czas

Świetna! Spodoba się szczególnie tym co lubią matematykę.
Brazilll

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek o miłości jakie czytałam. A może nawet najlepsza. Rozdziera serce. Olivie Blake jest mistrzynią kreowania postaci i pisania dialogów. Nie zrażajcie się pierwszymi dwudziestoma stronami (tak jak ja rok temu), które mogą wydawać się chaotyczne, bo później nie można tej książki odłożyć.
00
Nesca2022

Dobrze spędzony czas

Bardzo ale to bardzo nietypowa książka. Niezwykła, napisana w bardzo niekonwencjonalny sposób. Czasami nie mogłam zrozumieć co tak naprawdę się dzieje, a mimo to bardzo cieszę się że przeczytałam tą pozycję. Książka nie dla każdego.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Alone With You in the Ether

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja: Beata Kostrzewska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Monika Kociuba

Okładka:

© zdjęcia by Daniel Prudek

© projekt by Jamie Stafford-Hill

© 2020 by Alexene Farol Follmuth

Published by arrangement with Tom Doherty Associates.

All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-2667-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

– fragment –

dla dawnego Ciebie

od dawnej mnie

HIPOTEZA

Bywały momenty, szczególnie na początku, gdy Regan próbowała uchwycić chwilę, w której wydarzenia wkroczyły na ścieżkę wiodącą ku nieuchronnemu zderzeniu. Chwile stały się dla niej niezwykle ważne, o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Biorąc pod uwagę, że to właśnie Aldo zmienił kształt i kierunek jej myśli, to pewnie jego należało obarczyć winą za fakt, że rozpatrywała teraz wszystko w kategoriach czasu.

Wymyślona przez nią hipoteza była stosunkowo prosta: istniała pojedyncza chwila odpowiedzialna za wszystkie następujące po niej ciągi zdarzeń. Regan nie była aż taką entuzjastką nauk ścisłych jak Aldo (a już z pewnością nie mogła mierzyć się z jego geniuszem), lecz przyczynowość pojmowała w sposób dość metodyczny. Wszystko stanowiło konsekwencję rozchodzącą się niczym kręgi na wodzie z pewnego stałego punktu wyjścia. Z biegiem czasu ulubioną rozrywką umysłową Regan (prawdopodobnie podchwyconą od niego) stało się odkrywanie źródła, z którego wszystko inne wzięło swój początek.

Czy zaczęło się to w momencie, gdy Aldo spojrzał jej w oczy? A może wtedy, gdy wymówił jej imię lub podał swoje? Albo kiedy powiedziała mu: „Proszę wstać, nie wolno panu tutaj siedzieć”? A może w ogóle nie miało to z nim nic wspólnego? Regan nie wykluczała nawet możliwości, że owa chwila była wynikiem czegoś, co zaczęło się całe dni lub tygodnie wcześniej, może nawet w jakimś wcześniejszym życiu.

U Regan wszystko sprowadzało się do świętości. Lubiła – w przerwach pomiędzy oprowadzaniem kolejnych zwiedzających – przemierzać swoje ulubione ścieżki w Instytucie Sztuki, które zazwyczaj wybierała w taki sposób, by odzwierciedlały religianctwo jej nastrojów. Nie znaczy to bynajmniej, że jakoś szczególnie skłaniała się ku sztuce sakralnej; częściej miała na celu dopasowanie własnych prywatnych tęsknot do wyobrażeń boga (który czasem był Bogiem, lecz nie zawsze) wielbionego poprzez dopieszczoną do perfekcji formę. We wczesnym malarstwie katolickim poszukiwała nabożnej czci, w sztuce nowoczesnej – elegancji, w pracach współczesnych zaś – żywiołowej entropii. Choć bóstwa z biegiem czasu się zmieniały, ludzka pobożność pozostawała w gruncie rzeczy taka sama. Na tym polegała udręka sztuki oraz istota bałwochwalczej czci bez ustanku oddawanej aktowi jej tworzenia. Jakiekolwiek doznanie Regan by przywołała, zawsze się okazywało, że gdzieś kiedyś żył artysta, który wycierpiał to samo i pięknie nadał temu formę.

Wędrówka była z góry przesądzona – Aldo nazwałby ją wartością stałą – ale fakt, że tego dnia zakończy się ona w zbrojowni, już nie. W przeszłości za każdym razem, gdy Regan decydowała się odwiedzić arsenał, działo się tak dlatego, że symbolizował on uświęcony cel i nie było w nim miejsca na lekkomyślność. Zamiast tego przepełniał go pełen ironii spokój, dostrzegalny w pustych pancerzach dawno nieużywanych broni, jaskrawoczerwonych ścianach, skamieniałościach, które pozostały po niegdysiejszych podbojach. To wszystko przypominało jej o czasach, gdy ludzie wciąż dopuszczali się przemocy twarzą w twarz, i dawało paradoksalne poczucie zadowolenia. Dla niej było to miejsce intymne – właśnie dlatego, że nie miało w sobie nic z intymności. Budziło w niej doznania religijne – właśnie dlatego, że nie miało w sobie nic z religijności. Było piękne – właśnie dlatego, że w głębi swej istoty wydawało się wynaturzone, bezduszne i brzydkie, a co za tym idzie, stanowiło odbicie swego rodzaju masochizmu, który drzemał także w Regan.

Wybranie tamtego dnia zbrojowni jako celu wędrówki niosło za sobą Znaczenie, które wywołało efekt kół na wodzie o kosmicznych Skutkach. Ale co w takim razie stanowiło przyczynę? Czy spotkała tam Alda, ponieważ przeznaczenie rozmyślnie stanęło im na drodze, czy dlatego, że już wcześniej cechowała ich skłonność do podobnych ruminacji? Czy ta chwila została zaaranżowana, nastąpiła interwencja bóstwa zstępującego z maszyny, a może w jej wnętrzu czaiła się pustka, w tym samym miejscu co u niego, i oboje nieuchronnie dążyli do jej wypełnienia?

Zresztą czy miało jakiekolwiek znaczenie, gdzie to się zaczęło? Czy będzie miało znaczenie, gdzie się skończy? Albo tak, miało ogromne znaczenie, ponieważ wszystko było skutkiem czegoś innego, a więc ich przyszłość została z góry ustalona, albo nie, nie miało żadnego znaczenia, ponieważ początki i końce nie były równie ważne co chwile, które mogły się wydarzyć, lub skutki, jakie mogły z nich wyniknąć. Poznanie całej historii, spojrzenie wstecz i dostrzeżenie ogólnego kształtu, podczas gdy samemu stało się na obrzeżu, było albo wszystkim, albo niczym, bo rzeczy w swej całości okazywały się mniej kruche, a tym samym mniej piękne niż kawałki zamknięte wewnątrz ram.

Nim wszystko się skończyło, Regan miała poznać odpowiedź. Wyszedłszy zza rogu, za którym wcześniej stała, zdołała dostrzec, że nie tyle była to kwestia tego, kiedy wszystko się zaczęło, co raczej rezygnacja w obliczu chwili, w której nie było już odwrotu. Koniec końców zawsze okazywało się to kwestią czasu, tak samo jak było nią na początku.

Ponieważ chociaż raz, w chwili, która była albo wszystkim, albo niczym, we wszechświecie Regan pojawiła się druga osoba i od tamtej pory wszystko miało pozostać takie samo, choć stało się odrobinę inne.

Poprzedni dzień nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był jedyny w swoim rodzaju tylko dlatego, że nie różnił się od innych, a może z powodu tego, jak pospolity miał się wkrótce okazać. Gdy cofamy się we wspomnieniach, wszystko wydaje się dziwniejsze, co jest niezbyt istotnym, acz nieco zabawnym skutkiem działania czasu.

Aldo, do którego ludzie rzadko zwracali się po nazwisku – Damiani, a jeszcze rzadziej używając imienia, które figurowało w dokumentach – Rinaldo, zwinął skręta pięć minut przed sesją cichej medytacji. Obracał go między palcami i wpatrywał się w przestrzeń.

SCENA: Popołudniowe powietrze cechuje rześkość i swego rodzaju pogodowa nijakość, jaka zdarza się wyłącznie w Chicago w połowie września i trwa około tygodnia. Słońce świeci jasno nad głową mężczyzny, liście pobliskiego drzewa zwisają z gałęzi niemal nieporuszone.

AKCJA: ALDO podnosi skręta do ust, bibułka nasiąka śliną.

Skręt pozostawał niezapalony, ponieważ Aldo rozmyślał. Przyszedł do tego właśnie parku, żeby posiedzieć na tej konkretnej ławeczce i rozwiązać pewien problem. Siedział tu już od dziesięciu minut, myślał od dziewięciu i pół, skręta robił przez cztery, a teraz od dobrych trzydziestu sekund udawał, że go pali. Pamięć mięśniowa, jak zawsze sądził, była kluczem otwierającym wszelkie drzwi, które otworzyć się nie chciały. Akt rozwiązywania problemu jawił mu się jako działanie podlegające takim samym przesądom jak wszystkie inne.

ALDO spogląda w stronę widowni. Nie zauważa niczego podejrzanego, odwraca wzrok.

Mechanizm jego rytuału był prosty: podnieść skręta do ust, wziąć wdech, potem wydech, pozwolić, by ręką opadła. Tak wyglądał wzór, a wzory Aldo rozumiał. Podniósł skręta do ust, wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je w przestrzeń.

DELIKATNY POWIEW porusza liśćmi nad jego głową.

Prawy kciuk Alda zaczął wystukiwać o udo rytm, jakby mężczyzna wygrywał na perkusji W grocie Króla Gór Griega,

W tle słychać odpowiednią muzykę.

i zainfekował melodią pozostałe palce. Uderzały w szew dżinsów, niecierpliwe, podczas gdy lewa ręka wciąż na próżno powtarzała ruchy palacza.

Aldo rozmyślał o grupach kwantowych. Konkretnie o sześciobokach. Uparcie wierzył, że sześciobok stanowił najbardziej znaczący kształt występujący w przyrodzie, co nie do końca wynikało z jego zamiłowania do gatunku Apis mellifera – powszechnie znanego jako pszczoła miodna – ale też nie było całkowicie z nim niezwiązane. Wielu ludzi zazwyczaj nie zdawało sobie sprawy, jak wiele istniało gatunków pszczół. Trzmiele okazywały się na tyle powolne i głupie, że dawało się pogłaskać je w locie, co może i było słodkie, ale z pewnością nie aż tak interesujące.

NARRATOR, STARZEJĄCY SIĘ, DOTKNIĘTY ARTRETYZMEM MĘŻCZYZNA, POSIADACZ LICZNYCH KSIĄŻEK: Przerywamy wam studiowanie natrętnych myśli Alda Damianiego, by podać kilka niezbędnych naukowych obserwacji. Wielki Kurt Gödel, dwudziestowieczny logik i przyjaciel Alberta Einsteina, wierzył, że stała trajektoria „stożków świetlnych” wędrujących ku przyszłości oznacza, iż zawsze można powrócić do tego samego punktu w czasoprzestrzeni. Zasadnicza teza Alda Damianiego sprowadza się do tego, że owe stożki poruszają się w sposób metodyczny, może nawet przewidywalny, wzdłuż sześciobocznych ścieżek.

Sześcioboki. Grupy kwantowe. Symetria. Przyroda kochała równowagę, szczególnie symetrię, lecz z rzadka udawało jej się ją utrzymać. Jak często przyroda tworzyła coś idealnego? Prawie nigdy. Z matematyką sprawy miały się zupełnie inaczej. Matematyka kierowała się zasadami, była skończona i konkretna, choć z drugiej strony po prostu nieustannie parła do przodu. Problem, a zarazem przyjemność płynące z algebry abstrakcyjnej polegały na tym, że Aldo zgłębiał ją od siedmiu lat, lecz mógłby zajmować się nią przez kolejnych siedem milionów lat, a i tak rozumiałby tyle co nic. Mógłby spędzić niezliczone wcielenia na uczeniu się o matematycznych podstawach wszechświata, a wszechświat i tak nie nabrałby dlań większego sensu. Za dwa tygodnie mógł spaść śnieg albo zacinający z boku deszcz i park znalazłby się poza jego zasięgiem. Policja mogła aresztować go za (nie)palenie lub on sam mógł w każdej chwili umrzeć – w których to przypadkach musiałby albo toczyć swoje rozmyślania w więzieniu, albo w ogóle nie mógłby tego robić, wszechświat zaś pozostałby nierozwiązanym problemem. Jego praca nigdy nie zostałaby wykonana i to już samo w sobie było tragiczne, ekscytujące, idealne.

Zgodnie z planem

Z KIESZENI ALDA dochodzi dźwięk wibracji telefonu, który sprawia, że członkowie widowni instynktownie sięgają do własnych kieszeni.

zadzwonił do niego ojciec.

Aldo wsunął skręta do kieszeni i wygrzebał z niej telefon.

– Słucham?

– Rinaldo, gdzie jesteś?

Na tak postawione pytanie można było udzielić albo długiej, albo krótkiej odpowiedzi, a Masso prawdopodobnie nalegałby na obydwie.

– Pracuję.

– Znaczy na uczelni?

– Tak, tato. Pracuję na uczelni.

– Mhm. – Masso oczywiście to wiedział, ale pytania stanowiły część kolejnego rytuału. – A o czym dzisiaj rozmyślasz?

– O pszczołach – odpowiedział Aldo.

– Aha. Czyli o tym samym co zwykle, tak?

– Tak, coś w tym stylu. – Nie istniał prosty sposób, by wytłumaczyć, nad czym pracował. Miło ze strony ojca, że pytał, ale obaj wiedzieli, że cokolwiek Aldo miałby do powiedzenia na ten temat, starszy mężczyzna i tak mało co by z tego zrozumiał. – Wszystko gra, tato?

– Tak, tak, oczywiście. Jak się czujesz?

Na to pytanie istniała właściwa odpowiedź i bardzo wiele niewłaściwych. Podobnie jak w przypadku problemu grup kwantowych, wzrost częstotliwości zadawania pytania nie sprawiał, że znalezienie odpowiedzi stawało się łatwiejsze. Właściwie im częściej Aldo analizował w myślach różne scenariusze, tym więcej pojawiało się zmiennych. Jak się czuł? Wcześniej bywało z nim źle, w przyszłości będzie się to powtarzać. Niekończący się cykl podlegający zmianom, tak samo jak pogoda. Za dwa tygodnie będzie padać, pomyślał.

– Wszystko w porządku – odpowiedział.

WIATR przybiera nieco na sile, delikatne podmuchy przemykają pomiędzy liśćmi.

– To dobrze. – Masso Damiani był szefem kuchni, samotnym ojcem i człowiekiem nieustannie zatroskanym, w tej właśnie kolejności. Często myślał o wszechświecie, jak Aldo, tyle że w inny sposób. Masso pytał wszechświat, ile soli dorzucić do gotującej się wody i która winorośl wyda najsłodsze owoce. Bez próbowania wiedział, kiedy makaron dochodził, prawdopodobnie dzięki wszechświatowi. Posiadał dar pewności i nie potrzebował żadnych przesądów.

Matka Alda, żywiołowa dziewczyna z Dominikany, zbyt młoda na macierzyństwo i zbyt piękna, by zagrzać gdzieś miejsce, nigdy nie była szczególnie obecna w życiu syna. Aldo wyobrażał sobie, że jeśli kiedykolwiek prosiła wszechświat o cokolwiek, to jej życzenia z pewnością zostały spełnione.

– Rinaldo?

– Słucham – powiedział Aldo, chociaż w rzeczywistości oznaczało to: Myślę.

– Mhm – odparł Masso. – Zaszedłeś już do muzeum?

– Może jutro to zrobię. Taka dzisiaj ładna pogoda na dworze.

– Naprawdę? To dobrze. Rzadko się zdarza.

CISZA.

Masso odchrząknął.

– Powiedz mi, Rinaldo, co dzisiaj porabiamy?

Wargi Alda drgnęły nieznacznie.

– Tato, nie musisz tego ciągnąć.

– Ale to pomaga, prawda?

– Tak, oczywiście, ale wiem, że jesteś zajęty. – Zerknął na zegarek. – U ciebie dochodzi pora lunchu.

– Racja, ale mam jeszcze dwie minuty. Albo coś koło tego.

– Dwie minuty?

– Przynajmniej.

ALDO nuci pod nosem. Namyśla się.

– W takim razie – odezwał się w końcu – sądzę, że wypłynęliśmy na ocean.

– Który mamy rok?

Aldo zastanawiał się przez chwilę.

– A kiedy toczyła się wojna trojańska?

– Coś koło… dwunastego wieku przed Chrystusem?

– Aha. No to wtedy.

– A zatem walczymy?

– Nie, odpływamy. Tak mi się wydaje. Podróżujemy.

– Jaki mamy wiatr?

– Chyba słaby. – Aldo ponownie schwycił skręta pomiędzy palce i zaczął go obracać. – Sądzę, że spędzimy trochę czasu na morzu.

– Cóż, będę musiał dowiedzieć się tego jutro.

– Nie musisz, tato.

ALDO powtarza to codziennie.

– Racja, może nie zapytam.

Podobnie jak MASSO.

– A jakie jest dzisiejsze danie dnia? – Chciał wiedzieć Aldo.

– Ach, grzyby. Wiesz, że lubię podkreślać tę porę roku truflami.

– W takim razie nie będę cię dłużej zatrzymywał.

– Dobry pomysł. Wracasz teraz?

– Tak, niedługo zaczynam zajęcia. O trzeciej.

– Dobrze, dobrze. Rinaldo?

– Tak, tato?

– Jesteś genialny. Każ swojemu umysłowi, żeby był dzisiaj dla ciebie miły.

– W porządku. Dziękuję, tato. Życzę smacznych grzybków.

– Zawsze są smaczne.

Aldo zakończył połączenie i wsunął telefon z powrotem do kieszeni. Niestety dziś nie znalazł odpowiedzi. Jeszcze nie. Może pojawią się jutro. Może następnego dnia. A może nie trafi na nie jeszcze przez całe miesiące, lata, dekady. Na szczęście Aldo nie był typem osoby, która koncentrowała się na tu i teraz. Niegdyś ta cecha frustrowała ludzi, którzy go otaczali, ale większości z nich zdążył się już pozbyć.

Spojrzał przez ramię na swój motocykl,

REKWIZYT: ducati scrambler, rocznik 1969.

który z łatwością prześlizgiwał się między samochodami i pieszymi, a także, co było ważne dla Alda, przez czasoprzestrzeń. Nie mógł zrozumieć, dlaczego niektórzy woleli posiadać samochód niż motocykl, no chyba że nie potrafili zaakceptować możliwości wypadku. Aldo złamał sobie kiedyś rękę i dorobił się na niej kilku blizn.

Gdyby koncentrował się na tu i teraz, pewnie wsiadłby na motocykl i pomknął prosto nad jezioro Michigan, i pewnie właśnie dlatego lepiej, że nie był osobą takiego typu. Tacy jak on zawsze myślą: „może jutro”, więc wepchnął skręta do kieszeni i podniósł kask z ławki.

ALDO wstaje i bierze głęboki wdech, rozmyślając o sześciobokach.

Zakręty, pomyślał. Pewnego dnia skręci za róg budynku, a po drugiej stronie znajdzie coś innego, podobnego do tego, co tutaj, tyle że odwróconego o sto dwadzieścia stopni. Okręcił się w lewo niczym bokser, zamarkował lewy sierpowy i kilkukrotnie kopnął trawę.

Może jutro wszystko będzie inne.

———

Tymczasem Regan rozpoczęła ten sam dzień, budząc się i siadając gwałtownie na łóżku.

SCENA: Wystawna sypialnia główna. Widać ciśnięte w kąt buty, porozrzucane części garderoby. Cokolwiek wydarzyło się w tym pomieszczeniu, żadnej matce by się nie spodobało.

AKCJA: Regan mruży oczy, żeby odczytać godzinę na zegarze, który wskazuje (co za potworność!) 14:21.

– Noż ja pierdolę! – oznajmiła czterem ścianom.

Leżący obok niej Marc z jękiem przewrócił się na drugi bok. Z ogromnym trudem wydobył z siebie serię niezrozumiałych samczych odgłosów. Regan założyła, że była to jakaś wersja pytania: „Przepraszam, kochanie, mogłabyś wyjaśnić?”, i odpowiedziała zgodnie ze swoim przypuszczeniem:

– Zaraz się spóźnię.

– Gdzie?

– Do pieprzonej pracy, Marcus – odrzekła, po czym wysunęła nogi spod kołdry i wstała chwiejnie. – No wiesz, tam, gdzie od czasu do czasu muszę chodzić.

– Instytut nie ma tego… no… jak to się nazywa? – zaczął sarkać Marc i wcisnął twarz z powrotem w poduszkę. – No wiesz, tych takich małych… radyjek. Dla ludzi, którzy nie potrafią przeczytać, co jest napisane na tabliczkach.

– Chodzi ci o audioprzewodniki? – zapytała Regan i przyłożyła dłoń do skroni. Głowa energicznie potępiła ją za podjęcie poprzedniej nocy kilku kiepskich decyzji i ukarała mocnym, pulsującym bólem. – Ja nie jestem chodzącym audioprzewodnikiem, Marc. Jestem przewodniczką. Może się zdziwisz, ale ludzie się połapią, jak mnie nie będzie.

NARRATORKA, KOBIETA W ŚREDNIM WIEKU, CECHUJĄCA SIĘ ŻYWĄ NIETOLERANCJĄ DLA NONSENSU: Charlotte Regan jest magistrem historii sztuki i przypuszczalnie powiedziałaby o sobie, że sama parała się sztuką, co pod wieloma względami byłoby niedopowiedzeniem. Studia skończyła jako najlepsza na roku, co niegdyś nikogo nie dziwiło, no może poza jej matką, która zdobycie najwyższej lokaty na studiach humanistycznych uważała za odpowiednik, powiedzmy, wygrania głównej nagrody na wystawie psów. Charlotte Regan miała wiele wad, włącznie z tą, że nie była swoją starszą siostrą Madeline, która ukończyła z wyróżnieniem studia medyczne, chociaż to oczywiście bez znaczenia dla naszego tematu. Obecnie Charlotte Regan zajmuje pożądane stanowisko przewodniczki w chicagowskim Instytucie Sztuki, jednym z najstarszych i największych muzeów sztuki w Stanach Zjednoczonych. Matka Charlotte powiedziałaby, że to gloryfikowany wolontariat, nie prawdziwa praca, ale to także nie jest w tej chwili istotne.

Chociaż Regan z wielu powodów mogła uważać, że prawdziwa z niej #szczęściara,

NARRATORKA, Z DEZAPROBATĄ: To miał być sarkazm.

to przede wszystkim przyczynę tego stanowiły jej włosy, zazwyczaj nienaganne, i cera, która, ogólnie rzecz biorąc, opierała się negatywnym skutkom niehigienicznego trybu życia. Z genetycznego punktu widzenia Charlotte została stworzona do tego, by późno wstawać i móc niemal od razu wybiec z domu. Sprawę załatwiało szybkie pociągnięcie rzęs tuszem i, ewentualnie, maźnięcie wysokich kości policzkowych odrobiną różu, dzięki czemu wyglądała na nieco mniej zdechłą. Tym razem wyciągnęła z szafy jedną z licznych czarnych ołówkowych sukienek, parę czarnych baletek i ściągnęła z palca pierścień Claddagh[1]. Następnie sięgnęła po kolczyki, które ukradła z pokoju siostry po skończeniu studiów – łezki z granatem, dzięki którym jej uszy sprawiały wrażenie, że broczą krwią.

Zatrzymała się na chwilę, żeby zerknąć na swoje odbicie z czymś w rodzaju udoskonalonych do perfekcji sprzecznych uczuć. Ciemne kręgi pod oczami stawały się zauważalnie paskudniejsze. Na szczęście matka przekazała jej wschodnioazjatyckie geny wiecznej młodości, ojciec zaś założył fundusz powierniczy, który sprawiał, że ludzie dwa razy się zastanawiali, zanim zdecydowali się ją odrzucić, więc tak naprawdę nie było ważne, czy spała po nocach, czy nie. Regan przypięła na piersi identyfikator, przy okazji tylko raz ukłuła się w kciuk, i stanęła, by przyjrzeć się efektowi końcowemu.

– Dzień dobry – powiedziała do lustra i przećwiczyła uśmiech. – Nazywam się Charlotte Regan i oprowadzę dziś państwa po Instytucie Sztuki.

– Co? – spytał Marc półprzytomnie.

– Nic – odpowiedziała przez ramię.

Zeszłej nocy pieprzyli się ze średnio udanym wynikiem, chociaż Marc nigdy nie robił się wystarczająco twardy, kiedy brał aż tyle koki. Ale przynajmniej wróciła z nim do domu. Przynajmniej w ogóle wróciła do domu. Był moment, w którym skłaniała się ku temu, by tego nie zrobić; w pewnej chwili nieznajomy stojący w rogu po przeciwnej stronie pokoju wydał jej się ciekawszym wyborem i niemal zaryzykowała podejście do niego tanecznym krokiem. Wystarczyłoby tylko zaśmiać się chrapliwie i powiedzieć figlarnie: „Zabierz mnie do domu, nieznajomy”. Czyż to nie byłoby proste? Istniał milion pajęczynowatych sieci możliwości, dzięki którym Regan nie wróciłaby do domu, nie zasnęła u boku swojego chłopaka, nie obudziła się na czas do pracy, a może nawet wcale by się nie obudziła.

Zastanawiała się, co porabiała gdzieś tam, w tych wszystkich odłamkach potłuczonego lustra nieprzeżytych żywotów. Może istniała jakaś jej wersja, która wstała o szóstej rano i poszła pobiegać ścieżką wokół jeziora, chociaż szczerze w to wątpiła.

Ale i tak miło było rozważyć taką ewentualność. Oznaczało to, że nadal cechuje ją kreatywność.

Ta jej wersja, jak obliczyła Regan, miała piętnaście minut na dostanie się do Instytutu Sztuki i gdyby wierzyła, że coś może być niemożliwe, właśnie to za niemożliwe by uznała. Na szczęście albo na nieszczęście wierzyła we wszystko i nie wierzyła w nic.

Dotknęła krwistych łez kolczyków i obróciła się gwałtownie, żeby spojrzeć na kształty Marca zarysowujące się pod pościelą.

– Może powinniśmy się rozstać – rzuciła.

– Regan, jest siódma rano – odpowiedział stłumionym głosem.

– Jest prawie wpół do trzeciej, dupku.

Podniósł głowę i zmrużył oczy.

– Jaki dzisiaj dzień?

– Czwartek.

– Aha. – Znów wtulił głowę w poduszkę. – Okej, w porządku, Regan.

– Zawsze moglibyśmy po prostu, no nie wiem, spotykać się z innymi ludźmi? – zasugerowała.

Przewrócił się z westchnieniem na drugi bok i podparł na łokciu.

– Nie jesteś spóźniona?

– Jeszcze nie – odparła. – Ale mogę się spóźnić, jeśli chcesz. – Wiedziała, że nie będzie chciał.

– Oboje wiemy, że nigdzie się nie wybierasz, mała. Wszystkie twoje rzeczy są tutaj. Nie znosisz niedogodności. Poza tym znów musiałabyś zacząć używać prezerwatyw.

Skrzywiła się.

– Też prawda.

– Wzięłaś tabletki? – zapytał.

Rzuciła okiem na zegarek. Jeśli wyjdzie za pięć minut, powinna jeszcze zdążyć.

Zastanowiła się, co zdąży zrobić w ciągu pięciu minut. Ile zajęłoby jej powiedzenie: „To nie działa, nie jestem szczęśliwa, było miło”? Trzydzieści sekund? Marc by nie rozpaczał (to w nim lubiła), więc sytuacja nie stanowiłaby jakiejś koszmarnej niedogodności. Potem zostałyby jej jeszcze cztery i pół minuty na zebranie wszystkich rzeczy, które miały dla niej znaczenie, i wrzucenie ich do torby, co wymagałoby zaledwie jednej albo dwóch minut. Miałaby wówczas wciąż dwie i pół minuty. Ach, ale przecież musiała znaleźć trzydzieści sekund na zażycie leków, ciągle o tym zapominała. Na ich połknięcie potrzebowała pięciu sekund, ale około dwudziestu zajmowało jej wpatrywanie się pustym wzrokiem w fiolki. A to… na co mogła wykorzystać ostatnie dwie minuty? Na zjedzenie śniadania? Dochodziło wpół do trzeciej. Śniadanie nie wchodziło w rachubę w kategoriach czasowych, a poza tym nie była pewna, czy udałoby się jej cokolwiek przełknąć.

Ruch wskazówek zegara oznajmił Regan, że pięć minut, które miała na ucieczkę, skurczyło się do czterech. Tak okropnie ograniczało to jej możliwości, że musiała wszystko przekalkulować i od nowa zaplanować. Zmienić priorytety.

– Muszę coś zrobić – wypaliła nagle i się odwróciła.

– Zrywamy ze sobą? – zawołał za nią Marc.

– Nie dzisiaj – odpowiedziała mu. Po drodze zgarnęła jeszcze pomarańczowe buteleczki z miejsca tuż przy lodówce, na którym zwykle stały, i poszła do łazienki. Odstawiła tabletki na bok i usiadła na marmurowym blacie. Podciągnęła jedną nogę, postawiła piętę obok umywalki i wsunęła dłoń pod bezszwowe stringi. Wolną ręką odblokowała telefon. Nigdy nie lubiła filmów porno, uważała, że są takie… przygnębiająco niesubtelne. Wolała tajemnice – łaknęła ich niczym narkotyku – więc otworzyła na ekranie chroniony hasłem plik.

PIERWSZA FOTOGRAFIA to ziarniste ujęcie mało charakterystycznej męskiej ręki wsuniętej pod krótką spódniczkę, ułożonej lubieżnie pomiędzy smukłymi krzywiznami damskich ud. Druga to czarno-białe zdjęcie dwóch przyciśniętych do siebie damskich tułowi.

To, jak stwierdziła Regan, było warte wysiłku. Podjęła lepszą decyzję. Mogła zakończyć swój związek, to prawda, ale zamiast tego zostały jej do dyspozycji cztery minuty. Nie, trzy i pół. Ale dobrze znała swoją fizyczność, a co za tym idzie, wiedziała, że potrzebowała góra trzech. A to dawało jej jeszcze przynajmniej trzydzieści sekund zapasu.

W pozostałym czasie mogła zrobić coś bardzo w swoim stylu, na przykład wsunąć bieliznę do kieszeni marynarki Marca, nim pocałuje go na do widzenia. Znalazłby ją później, wieczorem, gadając z jakimś dyrektorem wykonawczym w szytym na miarę garniturze, i w tym momencie wymknąłby się do łazienki, zamknął w kabinie i przesłał jej zdjęcie swojego kutasa. Prawdopodobnie oczekiwałby czegoś w zamian, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa ona by już spała. A może wcale nie wróciłaby do domu. Jakąż zagadką była jej przyszła wersja! Możliwości wydawały się fascynująco prozaiczne, a zarazem, jakimś sposobem, idealnie nieskończone, co wystarczająco mocno przypominało euforię.

Doszła, przygryzając z rozkoszy wargi, i wypuściła głośno powietrze.

Czterdzieści pięć sekund.

REGAN sięga po fiolkę z tabletkami i nic nie mówi. Zastanawia się, ile jeszcze czasu minie, zanim znów coś poczuje.

———

Aldo robił doktorat z matematyki teoretycznej, co oznaczało szeroki wachlarz różnych rzeczy, w zależności od tego, komu o tym opowiadał. Nieznajomi zazwyczaj byli pod wrażeniem, chociaż nie do końca mu dowierzali. Większość ludzi sądziła, że żartuje, bo osoby, które wyglądały jak on, zwykle nie mówiły: „Robię doktorat z matematyki teoretycznej” bez ironii. Ojciec był z niego dumny, ale raczej na ślepo, bo czuł się skonsternowany tym, co Aldo robił i opowiadał przez większość życia. Inni nie wydawali się zdziwieni. „Jesteś jednym z tych jebanych mózgowców, tak?” – mawiał dealer Alda i zawsze pytał o szanse na wygraną w jakiejś grze. Chociaż Aldo przypominał mu, że statystyka to praktyczne zastosowanie nauki, a więc matematyka stosowana, dealer wzruszał jedynie ramionami, rzucał coś na temat życia w kosmosie (Aldo nie miał zielonego pojęcia o życiu w kosmosie) i wręczał żądaną rzecz.

Studenci Alda go nie znosili. Ci naprawdę utalentowani jeszcze go tolerowali, ale pozostali – studenci studiów licencjackich, którzy szli na zajęcia z rachunku różniczkowego i całkowego, żeby zdobyć punkty wymagane programem – szczerze nienawidzili. Nie zastanawiał się zbyt często nad powodami tej sytuacji, co przypuszczalnie stanowiło część problemu.

Aldo nie mógł także poszczycić się wysoką komunikatywnością. Zacznijmy od tego, że właśnie dlatego potrzebował narkotyków; jako dziec­ko był pełen lęku, jako nastolatek cierpiał na depresję, a potem, na krótki czas, zmienił się w pełnoobjawowego nałogowca. Z biegiem czasu nauczył się zachowywać własne myśli dla siebie, co przychodziło mu najłatwiej, kiedy dzielił aktywność mózgu na kategorie. Jego umysł pracował jak komputer, w którym otwarto wiele programów, i część z nich aż buzowała od rozmyślań w tle. Przez większość czasu Aldo sprawiał wrażenie, że nie słucha innych. Podejrzenie jego rozmówców zazwyczaj było słuszne.

– Funkcje wykładnicze i logarytmiczne – powiedział Aldo bez zbędnych wstępów, wszedłszy do kiepsko oświetlonej sali wykładowej

SCENA: Sala wykładowa na uniwersytecie.

i, jak zwykle, odczuwając nieprzepartą ochotę, by wyskoczyć przez jej ogromne okna. Spóźnił się dokładnie jedną minutę. Co do zasady nigdy nie przychodził na zajęcia punktualnie. Gdyby zjawił się wcześniej, być może musiałby wejść w interakcję ze studentami, a ani on, ani oni nie mieli na to ochoty.

– Czy lektura sprawiła komukolwiek trudność?

– Tak – odpowiedział jeden ze studentów siedzący w drugim rzędzie.

Niezbyt zaskakujące.

– Do czego właściwie się ich używa? – padło pytanie z tyłu sali.

Aldo, który wolał nie brudzić sobie rąk praktycznymi zastosowaniami, nienawidził tego konkretnego pytania.

– Do sporządzania wykresów rozwoju bakterii – odparł pod wpływem impulsu. Uważał funkcje liniowe za banalne. Wykorzystywało się je głównie do upraszczania różnych kwestii do podstawowego poziomu rozumienia, chociaż niewiele rzeczy w prawdziwym świecie okazywało się tak proste. W końcu świat miał entropiczną naturę.

Aldo podszedł zamaszystym krokiem do tablicy suchościeralnej, której nie znosił, choć przynajmniej nie powodowała takiego bałaganu jak te do pisania kredą.

– Wzrost i rozpad – oznajmił i nabazgrał wykres, po czym obok niezbyt starannie napisał g(x). Historycznie rzecz biorąc,wykład ten miał się okazać niezwykle frustrujący dla wszystkich uczestników. Aldowi trudno było się skupić na czymś, co wymagało tak niewiele jego uwagi, z kolei studentom trudno było śledzić tok jego rozumowania. Aldo wątpił, czy gdyby wydział tak desperacko nie potrzebował wykwalifikowanych nauczycieli, zatrudniono by go jako wykładowcę. Jego wynikom na praktykach daleko było do doskonałości, ale na nieszczęście dla wszystkich (z nim włącznie) Aldo pozostawał genialny w tym, czym się zajmował.

Uczelnia go potrzebowała. On potrzebował pracy. Wobec tego jego studenci musieli po prostu dostosować się do sytuacji, podobnie jak zrobił to on.

Aldowi czas spędzany w sali wykładowej zawsze wlókł się niemiłosiernie. Kilkukrotnie przerywano mu pytaniami, a polityka uczelni wymagała od niego, by nie zbywał ich jako głupich. Rozwiązywanie problemów sprawiało mu radość, to prawda, ale nauczanie uważał za zadanie bardziej żmudne niż ambitne. Jego mózg nie podchodził do problemów w łatwy do zrozumienia sposób; Aldo nieumyślnie pomijał niektóre kroki, po czym zmuszano go do cofania się, zazwyczaj za pomocą pełnego rozpaczy chrząknięcia dobiegającego zza jego pleców.

Na jakimś poziomie świadomości wiedział, że powtarzanie było niezbędne na podstawowym etapie nauki – intensywny trening bokserski stanowił część samodzielnie podjętego przez Alda odwyku, więc znał on wagę powtarzania w kółko tych samych ruchów, aż w głowie mu huczało, a kończyny pulsowały bólem – ale nie powstrzymywało go to przed opłakiwaniem tej sytuacji. Nie powstrzymywało przed pobożnym życzeniem, by móc wyjść z sali, skręcić za róg i udać się w przeciwnym kierunku.

W każdym razie mówiąc czysto teoretycznie.

———

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Noszony od XVII w. w Irlandii pierścień w kształcie dwóch dłoni trzymających serce w koronie, tradycyjnie symbolizujący małżeństwo lub przyjaźń. Współcześnie często kupowany jako pierścionek zaręczynowy, obrączka ślubna lub prezent dla matki z okazji narodzin dziecka.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz