Rzym na chwilę - Weronika Jaczewska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Rzym na chwilę ebook i audiobook

Jaczewska Weronika

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

243 osoby interesują się tą książką

Opis

Ona ma złamane serce, a on… chce je posklejać.

Po tym jak narzeczony porzucił ją dla koleżanki z pracy, Victoria Stelmach składa sobie obietnicę: już nigdy się nie zakocha. Problem w tym, że na życie zarabia tworzeniem miłosnych historii z happy endem… a od tego czasu nie napisała ani słowa.

Zniecierpliwione czekaniem na nową książkę wydawnictwo daje jej ostatnią szansę.

Rzym. Wyjazd na trzy miesiące w poszukiwaniu weny. Tyle że tam znajduje… jego. Irytująco przystojnego sąsiada perkusistę, który już pierwszej nocy doprowadza ją do szału. A kiedy następnego ranka w windzie spotyka jego kompletne przeciwieństwo – eleganckiego mężczyznę w garniturze – jest jeszcze bardziej skołowana.

To ten sam facet!

I do tego okazuje się, że nie jest aż tak zły, jak myślała. Zaprzyjaźniają się i nawet postanawiają pomóc sobie nawzajem, udając parę.

Czysty układ. Bez zobowiązań. Bez uczuć. Bez szans na zranienie.

Ale czy to na pewno będzie tak proste?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Megi Piast

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolkaa28

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Weroniko połknęłam tą książkę dzisiaj w pare godzin, niesamowita, zakończenie wycisło łzy z moich oczu. PETARDA!!!
00
Rom81

Nie oderwiesz się od lektury

super książka polecam gorąco
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny romans w mieście miłości z bohaterami,którzy dzięki przypadkowemu spotkaniu mają szansę na uwierzenie w miłość. Polecam
00



Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz

Redakcja: Ilona Siwak

Korekta: Maria Gładysz, Marzena Kłos

Konsultacja językowa: Izabela Wiechnik

Projekt okładki: Magdalena Palej

Zdjęcia na okładce: Joshua Resnick/Shutterstock, didesign/Envato, Jasmina K/Envato

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

 

Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwoagora.pl

 

Copyright © by Weronika Jaczewska, 2025

Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025

 

Wydanie pierwsze

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)

 

Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.

 

Warszawa 2025

 

ISBN: 978-83-8380-277-0

 

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

 

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mówią, że Rzym to wyjątkowe miasto, i mają rację.

Bo kto z nas nie lubi słońca, romantycznych uliczek, zapierających dech w piersiach zabytków i węglowodanów?

Ja lubię. I to bardzo. Ale nawet najpiękniejsze miasto byłoby niczym bez kogoś, kto by je podziwiał, kochał i rozumiał.

Każda z nas jest trochę jak ten Rzym. Jesteśmy warte docenienia, miłości i o wiele, wiele więcej...

I właśnie tego Ci życzę, kochana Czytelniczko – abyś potrafiła kochać i doceniać samą siebie każdego dnia!

Twoja Weronika

1
RZYM? NIE, DZIĘKUJĘ

Byłam chyba jedyną osobą na świecie, której nie cieszyła myśl o trzymiesięcznym pobycie w Rzymie. I to właściwie za darmo.

Ale od pewnego czasu nic nie sprawiało mi radości.

– Aśka, daruj sobie. Aperol spritz i casanova to ostatnie, o czym teraz marzę.

Kąciki pomalowanych na krwistoczerwono ust redaktorki naczelnej poszybowały ku górze.

– No wiesz... – Aśka rozsiadła się w skórzanym fotelu. Sądząc po jej minie, bawiła się przednio. – A ja uważam, że dokładnie tego potrzebujesz. Odrobiny szaleństwa, zmiany klimatu i witaminy M.

– Witaminy M? – Nie rozumiałam.

– Witaminy M jak miłość, Vicki. To właśnie ci zalecam i jeszcze nawet za to zapłacę.

– M jak miłość? – Uniosłam brew. – Dawno zapomniałam o istnieniu takiego związku chemicznego... W szkole życia ostatnio uczono mnie tylko o marazmie, mroku i melancholii. Od miesięcy nie odbyłam lekcji na temat witaminy miłości – parsknęłam, po czym dodałam już w myślach: albo specjalnie na niej nie uważałam, zamroczona wyidealizowanym obrazkiem, który okazał się bujdą na resorach.

Oparłam się łokciami o biurko Aśki i zrobiłam najbardziej skwaszoną minę, na jaką było mnie stać. Chciałam całą sobą pokazać, jak bardzo nie podoba mi się ten pomysł.

Ale na niewiele się to zdało.

– No już, rozchmurz się. – Zmierzwiła moją szaloną, pokręconą grzywkę, która żyła swoim życiem i opierała się wszelkim próbom jej poskromienia. – Minął rok, od kiedy rozstaliście się z Maksem. On już ułożył sobie życie. Nie sądzisz, że ty także powinnaś?

Choć to pytanie zadała niepewnie i prawdziwie troskliwym tonem, wyobraziłam sobie, jak biorę taśmę klejącą z jej biurka i zaklejam te jej śliczne karmazynowe wargi.

– Nie sądzę – odparłam szczerze.

– Vicki...

– Cokolwiek powiesz, nie przekonasz mnie do tego pomysłu, więc możesz sobie darować. Na samą myśl o Rzymie, słońcu i skuterach robi mi się niedobrze. Wolę płakać do poduszki i użalać się nad sobą.

Przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem, a na jej twarzy tańczyła niepewność. Wydawało mi się, że Aśka ma zamiar to skomentować, ale równocześnie bardzo się stara mnie nie urazić.

Typowe dla niej.

Choć była redaktorką naczelną polskiego oddziału jednego z największych wydawnictw na świecie, nie zatraciła swojej wrażliwej duszy i dobrego serca.

W przeciwieństwie do mnie.

– Nie chciałam ci tego mówić, Vicki, ale chyba nie mam wyjścia. – Uśmiechnęła się przepraszająco, po czym delikatnie przykryła moją dłoń swoją.

– Mówić czego?

– Do tej pory byłaś naszą najjaśniej świecącą gwiazdą.

– Myślisz, że kanapka z komplementów mnie zmiękczy? – prychnęłam. – Nie ze mną te numery.

Mimo że świetnie wiedziałam, co zamierza, nie zabrałam swojej dłoni. Choć nigdy w życiu bym się do tego nie przyznała, świadomość, że komuś naprawdę na mnie zależy, bardzo mi pomagała.

– Liczba nagród, które zdobyłaś...

– I kasy, którą dla was zarobiłam... – dodałam, imitując ton kobiety.

– Tak, i kasy, którą dla nas zarobiłaś... były swego rodzaju usprawiedliwieniem, a przynajmniej do tej pory stanowiły okoliczność łagodzącą. Ale nie jestem w stanie dłużej bronić cię własną piersią, skoro ty zdajesz się nic sobie z tego nie robić.

– Bronić własną piersią? Aśka, jest raptem dziesiąta rano, zachowajmy trochę dramatyzmu na wieczór.

Tym zdaniem udało mi się wreszcie wyprowadzić ją z równowagi. Oparła się mocniej o zagłówek fotela, ułożyła dłonie na podłokietnikach i zaczęła nerwowo stukać w nie paznokciami.

Pokręciła głową z dezaprobatą, jakbym była niesfornym bachorem.

– Jesteś naszą najlepszą autorką w segmencie romansów i erotyków. – Zmieniła ton na służbowy. – Twoje książki kochają setki tysięcy czytelniczek. I jasne jest, że kryzysy się zdarzają, a my jako wydawnictwo byliśmy do tej pory bardzo wyrozumiali. – Westchnęła przeciągle, jakby to, co miało zaraz wyjść z jej ust, było dla niej cholernie niekomfortowe. – Ale fakty są takie, że jesteśmy dorosłe i podejmujemy dojrzałe decyzje. A przynajmniej się staramy. Zgodzisz się ze mną?

– Naprawdę mnie o to pytasz? – Mimo jej wysiłków moja postawa pozostawała niezmienna.

Aśka przymknęła oczy w taki sposób, że kształtem zaczęły przypominać drobne migdały.

Moje serce zabiło mocniej. Czyżbym miała poważne kłopoty?

– Tak, jestem dorosła. – Mój głos był ochrypły. Te słowa ledwie przedostały się przez moje gardło.

– Skoro to mamy już ustalone... – moja kooperacja trochę ją rozchmurzyła – ...pragnę ci przypomnieć, że jako dorosła i poczytalna osoba podpisałaś z nami umowę i pobrałaś zaliczkę. Sporą zaliczkę.

Moje wargi mimowolnie się rozchyliły, a lok, który opadł na czoło, nagle zaczął mnie piekielnie irytować.

– Do czego zmierzasz? Mam oddać kasę?

– Nikt tego od ciebie nie oczekuje... przynajmniej na razie – dodała szeptem. – Vicki, sama rozumiesz, że mam związane ręce. Zarząd chce, żebyś za trzy miesiące dostarczyła nową książkę, a jeśli to się nie wydarzy, poprosi o zwrot pieniędzy.

– Poprosi. – Zakrztusiłam się. – A to dobre.

– Jesteś spóźniona z przekazaniem tekstu o osiem miesięcy. Próbowałam ich zbywać tak długo, jak tylko mogłam, ale po ostatnim spotkaniu stracili cierpliwość. Gdybym była drobiazgowa, według zapisów z umowy powinniśmy już teraz wysłać ci wezwanie do zapłaty.

Zamurowało mnie.

To było naiwne, ale zupełnie się tego nie spodziewałam.

To nie tak, że nie napisałam ani słowa. Pracę nad tą książką zaczęłam wieki temu, jeszcze kilka tygodni przed rozstaniem z Maksem. Główny bohater miał wszystkie jego najlepsze cechy, a bohaterka kręcone włosy, tak jak ja.

I właśnie z tego powodu utknęłam.

Z jednej strony nie mogłam się zmusić do wyrzucenia kilkudziesięciu stron historii, której oddałam serce, z drugiej zaś za każdym razem, gdy próbowałam wymyślić coś nowego albo po prostu ją dokończyć, cierpiałam katusze.

Pokłosie zawodu miłosnego.

Wróciłam wzrokiem do naczelnej. Zmarszczyłam brwi, zadając nieme pytanie.

– Stanowisko zarządu jest jasne: albo oddasz tekst, albo zaliczkę. Wybór należy do ciebie – oznajmiła.

Już otwierałam usta, aby zrobić wykład na temat tego, jak nieludzkie i krwiopijne są zachowania korporacji, ale Aśka mnie powstrzymała. Wstała gwałtownie, a pod wpływem zamaszystego ruchu jej biurowy fotel zakręcił się kilkukrotnie.

Nie zdążyłam zareagować, a ona już stała nade mną, więc i ja musiałam się podnieść.

– Takiego przedstawienia jeszcze nigdy nie odgrywałyśmy – rzuciłam gorzką uwagę, ale moja „szefowa” puściła ją mimo uszu.

– Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, aby zyskać dla ciebie trochę czasu. Możliwe, że posunęłam się nawet do niewinnego kłamstewka, ale to niech zostanie między nami. – Kącik jej ust uniósł się nieznacznie. – Stanęło na tym, że aby pomóc ci zwolnić blokadę pisarską, wyślemy cię do Rzymu na trzy miesiące, jednak po tym czasie chcielibyśmy otrzymać chociaż połowę książki. Dwieście tysięcy znaków, co to dla ciebie?!

– Brzmisz, jakbyś właśnie zdobywała na obozie harcerskim odznakę entuzjazmu. – Choć nigdy nie byłam druhną i nawet nie miałam pojęcia, czy coś takiego istnieje, przesadzona ekscytacja Aśki przywiodła mi na myśl takie porównanie.

Roześmiała się głośno, poklepała mnie po ramieniu w przyjacielskim geście i zapewniła równie radosnym tonem:

– Jedziesz, Vicki. I nie wymigasz się od tego sarkastycznymi uwagami.

– Mogę chociaż skoczyć wcześniej do Starbucksa? Kawa z waszego ekspresu to straszna lura.

Nadal próbowałam wypierać coś, czego wyprzeć się nie dało.

– Oczywiście, a skoro jesteś taką smakoszką kawy, na pewno świetnie odnajdziesz się we Włoszech. Tam na jej punkcie mają prawdziwą obsesję, wiesz?

Czułam, jak całe moje ciało pokrywa gęsia skórka.

– Naprawdę mam jechać... – trochę stwierdziłam, trochę zapytałam.

Aśka wypuściła ze świstem powietrze. Ta sytuacja nie była komfortowa także dla niej. Znałam ją jednak na tyle, żeby wiedzieć, że chce dla mnie jak najlepiej.

– Zdecydowanie dobrze ci to zrobi. – Podeszła do swojego biurka i zaczęła pakować rzeczy do torebki. Następnie ruszyła w stronę drzwi, dając mi znak, abym podążyła za nią. – Wydawnictwo wynajmuje przepiękne mieszkanie w prestiżowej dzielnicy Rzymu. Nie muszę chyba dodawać, że widok z niego zapiera dech w piersiach, a do Fontanny di Trevi dojdziesz piechotą.

– Gdybym się uparła, doszłabym i z Warszawy.

Ramiona kobiety zatrzęsły się tak, jakbym ją tym rozbawiła, ale nie miałam pewności.

– Przy twoim poziomie entuzjazmu nie doszłabyś nawet ze Śródmieścia na Wolę – rzuciła przed siebie, więc ledwie ją słyszałam. Ciągle szłam za nią i musiałam nieźle się napocić, żeby dotrzymać jej kroku.

– Przecież to dwie dzielnice Warszawy położone tuż obok siebie.

– Właśnie. – Posłała mi przez ramię znaczące spojrzenie.

Zdążyłyśmy wejść do windy, zjechać na dół biurowca, w którym znajdowało się wydawnictwo, a nawet wyjść na mały skwer przed budynkiem, a Aśka dalej paplała o tym, jak będzie mi tam wspaniale.

– Zakochasz się w Rzymie, obiecuję. Ludzie są tam cudowni: życzliwi, zabawni, otwarci. Jedzenie to po prostu poezja, a atmosfera miasta... to już inny wymiar. Wiem, co mówię. Mieszkałam tam podczas wymiany studenckiej.

– To było jakieś dziesięć lat temu – stwierdziłam gorzko, ale naczelna to zignorowała. Ciągle parła przed siebie, a ja w końcu zrozumiałam, dokąd mnie prowadzi.

– Tak bardzo wzięłaś sobie do serca moje narzekania na waszą kawę, że osobiście odprowadzasz mnie do kawiarni? – Wskazałam na lokal z zielonym logo nad wejściem.

– Wiesz, że zadbam o ciebie jak nikt inny. – Puściła mi oczko, po czym zlustrowała od stóp do głów, jakby chciała się upewnić, że jakoś przeżyję, gdy zostanę tu sama.

– No, już, bo zaraz się wzruszę – próbowałam rozładować atmosferę głupkowatym tekstem, ale Aśka nie dała się zbić z tropu.

– Skoro i tak cierpisz... – nachyliła się tak, aby mówić prosto do mojego ucha – równie dobrze możesz cierpieć we Włoszech, no nie?

I jak gdyby nigdy nic wręczyła mi kartę podarunkową na pięćdziesiąt złotych do wykorzystania w Starbucksie, po czym zostawiła mnie pod cholernym lokalem. Choć to miał być miły gest, w tym momencie miałam ochotę podrzeć kartonik na strzępy.

Ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Jeśli w ciągu trzech miesięcy nie przekażę wydawnictwu chociaż fragmentu nowej książki, będę musiała oddać kasę, którą już dawno przepuściłam.

A umówmy się, nie oddam. Od roku, a dokładnie od chwili, gdy mój narzeczony, z którym przeżyłam dziesięć lat, oznajmił mi, że zakochał się w kimś innym, a następnie kazał spakować walizkę i się wyprowadzić, nie napisałam ani jednego słowa.

Myślałam, że licealna miłość przetrwa wszystko, ale cóż... sromotnie się myliłam.

Już nigdy nie uwierzę w miłość między mężczyzną a kobietą.

Nigdy, przenigdy.

2
ROBIĆ COŚ, GDY NIE CHCE SIĘ TEGO ROBIĆ, TO DOPIERO TORTURA

Poproszę dużą latte oraz kawałek ciasta marchewkowego. – Przeglądałam wyeksponowane za ladą wypieki, które wyglądały tak apetycznie, że prawie pociekła mi ślina. – Wie pani co... i jeszcze czekoladowego muffina. To wszystko na wynos.

– Doskonały wybór. – Ekspedientka w Starbucksie uśmiechnęła się do mnie uroczo, nabijając zamówienie na kasę.

– Za całość będzie czterdzieści dziewięć złotych. Zapłaci pani kartą czy gotówką?

Wyjęłam z portfela kartę podarunkową, którą dostałam trzy tygodnie temu od Aśki. Wtedy nie weszłam do kawiarni. Byłam zbyt wściekła, żeby cokolwiek w siebie wcisnąć, a ciśnienie miałam tak wysokie, że nawet małe espresso mogłoby spowodować eksplozję.

– Mam taki kupon. – Podałam jej zielony kartonik.

Kobieta wykrzywiła usta w podkówkę.

– Przykro mi, ale nie honorujemy voucherów w lokalach lotniskowych. – Kiedy już chciałam coś powiedzieć, ona skutecznie mnie powstrzymała. – Taka polityka firmy, nic nie mogę na to poradzić.

– Och, oczywiście... – Wygrzebałam z portfela kartę płatniczą. – Proszę się nie przejmować, po prostu mam dzisiaj pecha.

Kelnerka chyba zamierzała to skomentować, ale podeszła do niej koleżanka i o coś ją poprosiła.

– Przepraszam na chwilkę – zwróciła się do mnie i odeszła.

Nie było jej dobrych kilka minut. Znudzona czekaniem, zaczęłam przekładać voucher Starbucksa między palcami, aby czymś się zająć. Kiedy go odwróciłam, w oczy rzuciła mi się data ważności – mogłam z niego skorzystać jeszcze przez niecały miesiąc. A to oznaczało, że nie skorzystam z niego w ogóle.

Choć taki drobiazg nie powinien mnie denerwować, ta pieprzona data jakoś wyprowadziła mnie z równowagi. Miałam ochotę krzyczeć.

Niestety, miałam też dwadzieścia osiem lat i takie zachowanie mogłoby zostać uznane za co najmniej nie na miejscu. Nie wspominając o tym, że czasami czytelniczki mnie rozpoznawały. Wystarczyło, że ktoś zrobiłby mi zdjęcie i wrzucił do internetu, a moja kariera w jednej chwili runęłaby niczym domek z kart.

Teraz też nie było najlepiej, ale przynajmniej mogłam mieć nadzieję na poprawę.

– Parszywa nadzieja – mruknęłam pod nosem.

– Słucham? – Właśnie w tym momencie kobieta wróciła.

– Powiedziałam, że zapłacę kartą. – Uśmiechnęłam się sztucznie, a gdy dokonałam płatności, chciałam szybko uciec na koniec lady i nakryć się peleryną niewidką.

Jednak ekspedientka mnie zatrzymała:

– Nie tak prędko – zażartowała, ewidentnie widząc mój popłoch. – Jak ma pani na imię? – W dłoniach trzymała papierowy kubek i flamaster.

Kiedy przez chwilę nie odpowiadałam, spojrzała na mnie wyczekująco i zaczęła przestępować z nogi na nogę.

– Ach, no tak... Victoria. Pisane przez „V” i „C” – odparłam i tym razem naprawdę zwiałam w najdalszy kąt kawiarni. Właśnie oficjalnie zostałam świrniętą klientką, o której będą plotkować w tym tygodniu.

Ale była jedna rzecz, której nie znosiłam bardziej niż swojego imienia – gdy ktoś pisał je inaczej. A większość osób tak robiła, bo skąd, do cholery, pomysł, aby Polka urodzona w latach dziewięćdziesiątych nosiła imię Victoria?

No cóż, mogę tylko podziękować własnej rodzicielce.

Gdy byłam mała, błagałam mamę, żeby zmieniła mi imię, ale nic z tego nie wyszło. Nadała mi je, bo była zafascynowana Spice Girls i ta fascynacja trwa zresztą do dzisiaj.

Tak, dostałam imię na cześć Victorii Beckham. To sprawiło, że moje szkolne dni były nie do zniesienia. Byłam Victorią pośród Kaś, Aś, Tomków i Bartków. Łatwo sobie wyobrazić, jak traktowały mnie dzieciaki.

– Latte, ciasto marchewkowe i muffin czekoladowy dla Victorii?

Kiwnęłam głową i podziękowałam z uśmiechem. Nie oglądając się za siebie, wrzuciłam jedzenie do torebki, po czym łapczywie pociągnęłam kilka łyków z papierowego kubka.

Miałam jeszcze dobre półtorej godziny do rozpoczęcia boardingu. Byłam jedną z tych osób, które przyjeżdżają na lotnisko znacznie wcześniej, niż to konieczne, a potem snują się bez celu po sklepikach albo siedzą i nudzą się pod gate’em.

Zdecydowałam się na krótki spacer, a gdy mijałam salonik prasowy, kątem oka na jednym ze stolików wypatrzyłam okładkę w kolorze fuksji.

Choć nie powinnam sobie tego robić, nie mogłam się powstrzymać.

W duchu modliłam się, aby nikt mnie nie rozpoznał, i podeszłam do stanowiska. Odłożyłam kawę i wzięłam w ręce własną książkę.

Miłość i inne wynalazki.

Gdy wymyślałam ten tytuł, byłam zupełnie inną osobą. Beztroską, zakochaną i szczęśliwą dwudziestopięciolatką, przekonaną o tym, że życie rozda jej tylko najlepsze karty.

Właśnie wprowadzałam się do podwarszawskiego domu Maksa, który specjalnie dla mnie jeden z pokoi zaaranżował na gabinet. Twierdził, że jestem piekielnie utalentowana i nigdy nie powinnam przestać pisać.

Czy to nie ironiczne, że porzuciłam pisanie właśnie z jego powodu? A konkretnie z powodu zawodu miłosnego, który mi sprawił.

Poczułam, jak zaciska mi się gardło, a pod powiekami pojawia się piasek.

– Nie rycz, głupia. On już dawno o tobie zapomniał – skarciłam się szeptem, ale to nie pomogło.

Rana była wciąż tak świeża, jakby zadał mi ją wczoraj.

Z Maksem wpadliśmy sobie w oko już podczas rozpoczęcia roku szkolnego w warszawskim ogólniaku. Właściwie od razu zostaliśmy parą. I to taką jak z obrazka – wszyscy nas podziwiali i wszyscy, ze mną na czele, byli przekonani, że zestarzejemy się razem gdzieś w domku na Mazurach albo w innym sielskim miejscu.

Ale tak się nie stało. Półtora roku temu coś zaczęło się między nami psuć – mój narzeczony zostawał coraz dłużej w pracy, nagle musiał też pracować w weekendy.

Wreszcie, jak sam powiedział, wykończony wyrzutami sumienia, przyznał, że ta „praca po godzinach” ma na imię Eliza i tak jak on jest inżynierem budownictwa.

Bardziej stereotypowo się nie dało. Podczas gdy ja planowałam ślub i pisałam kolejną powieść, zainspirowana naszą miłością, on pukał na boku Elizę.

Ponad pół roku żyłam w nieświadomości, gotowałam mu obiadki i rezerwowałam wykonawców na nasze wesele.

Oprócz straty złudzeń i całej wizji przyszłości najbardziej bolało mnie to, że byłam taką idiotką.

– Czy pani Victoria Stelmach?

Na dźwięk tych słów aż podskoczyłam, a książka wysunęła mi się z ręki i upadła z trzaskiem na podłogę okładką do góry.

Poczułam, jak moje policzki z bladych robią się pąsowe. Czy istnieje wyższy szczyt obciachu niż pisarka czytająca własną książkę w saloniku prasowym?

Zanim odpowiedziałam kobiecie, sprawnym ruchem podniosłam książkę i odłożyłam na najniższą półkę – tak, aby była zupełnie niewidoczna.

– Tak, a o co chodzi? – Zatrzepotałam niewinnie rzęsami, aby spróbować zatuszować to, czego zatuszować się nie dało.

– Jestem pani wielką fanką! Od dawna marzyłam, że panią gdzieś spotkam. Byłam nawet na targach książki, ale w ostatniej chwili odwołała pani swój udział.

– Ach, no tak. – Uśmiechnęłam się przepraszająco. – Sprawy osobiste zatrzymały mnie wtedy w domu – powiedziałam, po czym dodałam już w myślach: a dokładnie penis mojego faceta zanurzony po same jądra w Elizie, inżynierce budownictwa. – Która książka jest pani ulubioną?

– Właśnie ta! – Kobieta schyliła się i wyjęła powieść z najdalszej części półki. – Miłość i inne wynalazki, przeczytałam ją w jedną noc. Pomogła mi się pozbierać i dała nadzieję po trudnym rozstaniu. Za to zawsze będę pani wdzięczna.

Teraz musiałam wyglądać jak prawdziwy klaun. Mój uśmiech był tak sztuczny jak silikony i tak ekspresyjny, że skóra na policzkach prawie mi popękała.

– Bardzo mi miło.

– Czy mogłaby ją pani dla mnie podpisać? Z dedykacją? – Oczy kobiety świeciły jak latarenki. Naprawdę cieszyła się na mój widok.

– Och, oczywiście. – Podała mi długopis, a ja zrobiłam to, co do mnie należało.

– Dla...?

– Dla Anny.

Uśmiechnęłam się do niej, po czym zaczęłam pisać: Dla Anny. Nigdy nie trać nadziei! Victoria Stelmach.

Choć takiej rady mogłam udzielić przede wszystkim sobie, nie byłam jeszcze na tyle zgorzkniała, żeby odebrać złudzenia innym ludziom. W końcu to one trzymają nas przy życiu, prawda?

Ja je straciłam i teraz moja egzystencja była prawdziwą wegetacją. Nie życzyłabym tego najgorszemu wrogowi, a już na pewno nie swojej czytelniczce.

– Piękna!!! – Anna aż podskoczyła z radości, co z kolei sprawiło, że gdzieś na wysokości mostka zrobiło mi się cieplej, jakby ktoś przykrył to miejsce grubym kocem.

Dawniej czułam się tak bardzo często. Kiedy kończyłam pisanie powieści i wiedziałam, że jest naprawdę dobra, albo gdy podczas podpisywania książek ustawiała się do mnie długa kolejka.

Czułam się wtedy kochana, doceniana i warta milionów.

Jednak już prawie zapomniałam, jak to jest, bo teraz na ogół czułam się jak gówno.

Pomachałam Annie na pożegnanie i wzrokiem odprowadziłam ją do kasy. Gdy zauważyłam, jak z zapałem opowiada kasjerowi o naszym spotkaniu, zdałam sobie sprawę, że to sygnał, aby się ulotnić.

Zdecydowałam, że przed dotarciem do swojej bramki zahaczę jeszcze o toaletę. Byłoby dla mnie najlepiej, gdybym już się nie snuła i nie narażała się na ciągłe wpadki, ale natura nie podzielała tego zdania.

Zwykle unikałam swojego odbicia w lustrze, jednak tym razem byłam zbyt rozproszona. Podczas mycia rąk zobaczyłam przed sobą smutny obrazek.

Moje bujne blond loki straciły sprężystość i zamiast tworzyć seksowny nieład, sprawiały, że wyglądałam jak zmokły baran. Szaroniebieskie oczy, kiedyś świetliste i pełne ekscytacji, teraz były okolone ciemnymi plamami od niewyspania i ciągłego płaczu. Niegdyś zdrowa cera przestała błyszczeć i stała się ziemista.

Do tego strasznie wychudłam. Kiedyś dałabym się pokroić za bezwysiłkowe zrzucenie nadprogramowych pięciu kilo, ale teraz, gdy schudłam dziesięć, i to przez tego fiuta, tęskniłam za swoimi zaokrąglonymi biodrami.

– Gdzie jesteś, Vicki? – powiedziałam do odbicia w lustrze, a pod moimi powiekami zebrały się łzy.

Za wszelką cenę nie mogłam pozwolić im płynąć. To był symbol. Nie mogłam dopuścić do tego, by tak się staczać.

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk komórki.

– Dobrze, że dzwonisz – przywitałam się z Aśką. Nie musiałam nawet sprawdzać na wyświetlaczu, kto się do mnie dobija. Teraz telefonowały do mnie tylko moja redaktorka naczelna i matka, ale ta druga znacznie rzadziej. – Prawie zawarłam ze sobą pakt, że zmieniam swoje życie.

– To by było takie złe? – zapytała. I choć nie mogłam jej widzieć, wyczułam z jej strony jakąś dziwną empatię.

– Zrobiłabym to w lotniskowym kiblu.

– Och, rzeczywiście... – Zachichotała dziewczęco. – Ale w sumie miejsce jak każde inne. Bliżej natury już chyba nie da się być.

Wydałam z siebie przeciągły jęk.

– No dobra, przechodź do rzeczy – ponagliłam ją. – Zaraz muszę iść do gate’u.

– Chciałam się jedynie upewnić, że wszystko w porządku. Masz klucze do mieszkania? Kod do klatki?

– Wszystko mam. Byłoby świetnie, gdybyś mogła zasponsorować mi jeszcze trochę chęci do życia.

Aśka parsknęła.

– Będzie mi brakowało tej sarkastycznej ciebie.

– O czym mówisz?! Ona nigdzie się nie wybiera. – Nie rozumiałam. – Chcesz ją zamordować? Po to wysyłasz mnie do Rzymu? Opracowałaś plan zbrodni doskonałej?

Fuknęła coś pod nosem, co miało oznaczać, że już kompletnie mnie pogięło. Ale za chwilę zmieniła ton na godny cheerleaderki.

– Sama zobaczysz. Wrócisz z Rzymu z bestsellerem, nowym podejściem do życia, wspomnieniami najlepszego seksu, jakiegokolwiek doświadczyłaś, i wyśmienitego jedzenia.

– Czy na twoim biurku wylądowała propozycja wydawnicza od wróżki Esmeraldy? – Nie dałam się wziąć pod włos.

– Nie, Vicki. Ja po prostu to wiem... I jeszcze się zakochasz. Zakochasz się tak mocno, że zapomnisz o tym, że ktoś taki jak Maks w ogóle istniał.

– Taaa... oczywiście. – Byłam nieugięta.

– Wspomnisz moje słowa.

– Wątpię – mruknęłam.

Zgarnęłam swoje rzeczy z blatu umywalki i z telefonem umieszczonym między policzkiem a ramieniem udałam się w stronę lotniskowej bramki.

– Jeśli moja przepowiednia się spełni, to zadedykujesz mi nową książkę. Mam już nawet tytuł: Rzym na chwilę.

Nie zamierzałam dzielić się z Aśką tym przemyśleniem, ale ten tytuł rzeczywiście brzmiał nieźle. Na pewno lepiej niż cokolwiek, co próbowałam wymyślić samodzielnie przez cały ubiegły rok.

– Zadedykuję ją tobie i wróżce Esmeraldzie. Już nawet mam pierwsze chwytliwe hasło: Z wdzięcznością za uratowanie mi życia.

– Widzisz?! Leć, zacznij swoją chwilę w Rzymie. Będzie zajebiście.

– Będzie co najwyżej przeciętnie. – Byłam zgorzkniałą, porzuconą kobietą, a Aśka tak się starała, że musiałam wykrzesać z siebie choć odrobinę zapału. – Ale będę otwarta na nowe możliwości. Szczególnie na ten seks, o którym wspomniałaś. To by mi się bardzo przydało.

Oczywiście powiedziałam to na tyle głośno, że starszy mężczyzna, który także czekał na samolot do Rzymu, aż obrócił się w moją stronę, aby posłać mi zgorszone spojrzenie.

– Muszę kończyć. Zdaj mi pierwszy raport za tydzień, okej?

– Dobra, no to lecę. – Pożegnałyśmy się, a ja ustawiłam się w krótkiej kolejce.

Piętnaście minut później zajęłam miejsce w samolocie. Nie muszę chyba dodawać, że mężczyzna, który miał mnie za prawdziwą ladacznicę, usiadł akurat obok mnie.

Biedaczek jeszcze się napatrzy, bo zamierzam zamówić wino i czytać erotyk lub romans, koniecznie z dobrym zakończeniem.

Choć stałam się rozgoryczona i cyniczna, jakiś malutki płomień jeszcze musiał się we mnie tlić. A przynajmniej na to wskazywałby mój gust czytelniczy.

Kiedy wzbiliśmy się w powietrze, przez głowę przeleciała mi myśl: właśnie zaczyna się moja chwila w Rzymie.

I po cichu liczyłam na to, że przepowiednia wróżki Esmeraldy się spełni.

3
WRÓŻKA ESMERALDA TO ZWYKŁA OSZUSTKA

Wróżka Esmeralda to zwykła oszustka – ta myśl przebiegła przez moją głowę, gdy po raz setny tej nocy przewróciłam się na drugi bok i przycisnęłam poduszkę do ucha, aby choć trochę wygłuszyć hałas.

Bez większych problemów dotarłam do mieszkania. I sama przed sobą musiałam przyznać, że Rzym rzeczywiście jest czarujący.

Choć przyjechałam tutaj późnym wieczorem i widziałam miasto po raz pierwszy w życiu, nastrojowe knajpki, roześmiani ludzie i ciepły wieczór mimo połowy września wywołały coś na kształt uśmiechu na mojej twarzy.

Poza tym mieszkanie, w którym miałam spędzić najbliższe trzy miesiące, było wyjątkowo piękne. Znacznie większe niż wynajmowana przeze mnie kawalerka w Warszawie, z drewnianą podłogą, urządzone w miarę nowocześnie, ale z zachowaniem elementów charakterystycznych dla lokalnej architektury.

Gdy otworzyłam drzwi i objęłam wzrokiem mieszkanie, nawet lekko podskoczyłam, bo entuzjastyczny pisk w tym stanie ducha był poza moim zasięgiem. Przestąpienie z nogi na nogę było szczytem możliwości. Ale za to było radosne. I to się liczy.

Po odstawieniu walizki i rzuceniu torebki na łóżko podeszłam do okna i od razu je otworzyłam, żeby przestudiować widok.

I choć pobudowane wiele lat temu kolorowe kamienice otoczone zielenią drzew i rozgwieżdżonym niebem wyglądały niczym pocztówka, ja się skrzywiłam.

– Co to, do cholery, za dźwięki?

Wyjęłam z uszu słuchawki, które założyłam w taksówce i do tej pory ich nie zdjęłam. To na pewno nie były piosenki sanah, które puściłam sobie wcześniej, tylko jakieś rockowe dudnienie, w którym trudno było znaleźć choćby cień melodii.

Zamknęłam okno, przekonana, że dźwięki dochodzą z zewnątrz. Jednak gdy to zrobiłam, boleśnie zdałam sobie sprawę, że ten koncert musiał odbywać się w mieszkaniu w moim budynku. I to najpewniej tuż nade mną.

Wykąpałam się, zamówiłam coś do jedzenia przez Uber Eats i zabrałam się do lektury książki rozpoczętej w samolocie. Byłam przekonana, że do dwudziestej trzeciej koncert się skończy.

Ale nie. Kiedy dochodziła pierwsza w nocy, męczące odgłosy nie ustawały.

– Nie wytrzymam ani sekundy dłużej – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Czas porozmawiać z tymi amatorami garażowego grania.

Wypadłam z łóżka jak rażona piorunem, po drodze zarzucając na moją skąpą jedwabną koszulkę nocną szlafrok w tym samym kolorze, ale za to sięgający do kolan.

Musiałam wyglądać okropnie z rozczochranymi włosami, czerwonymi od złości policzkami i obłędem w oczach. Ale miałam to gdzieś. Byłam wykończona, a te dźwięki dosłownie wwiercały mi się w mózg.

Wbiegłam na górę, pokonując po dwa stopnie naraz i niemal gubiąc po drodze klapki. Kiedy znalazłam się piętro wyżej, nie miałam wątpliwości, z którego mieszkania dochodzą basy.

Złożoną w pięść dłonią kilkukrotnie z całej siły zapukałam do drzwi. Robiłam to tak mocno, że skóra zaczerwieniła się, a po knykciach rozszedł się ból.

Mimo mojego wysiłku nikt nie otworzył. Gdy walenie do drzwi nie pomogło, spróbowałam dzwonić domofonem, ale to także na nic się zdało.

Zirytowana do granic możliwości, spojrzałam na małą, czarną plakietkę obok dzwonka, na której widniał biały napis: Domenico Ferrara.

A więc mieszkał tutaj jakiś facet. Ta świadomość rozeźliła mnie jeszcze bardziej.

Niewiele myśląc, nacisnęłam na klamkę i mocno pchnęłam wielkie dębowe skrzydło, które pod wpływem mojej siły nagle się otworzyło.

Jednak na nikim nie zrobiło to wrażenia. Zabawa trwała w najlepsze, a moja obecność i wściekła mina nie zostały nawet odnotowane.

Lekko zbita z tropu, rozejrzałam się po mieszkaniu, którego rozkład był identyczny jak tego, w którym zatrzymałam się ja.

Szybko zorientowałam się, że to impreza studentów. Wszędzie leżały porozrzucane plastikowe kubeczki, a butelki po piwie i winie tworzyły coś na kształt korytarza. Choć czułam, jak wściekłość niemal dzwoni mi w uszach, walczyłam z ochotą, aby wziąć worek na śmieci i trochę tu ogarnąć.

Taki bałagan wywoływał we mnie niepokój.

Byłam w tym jednak wyraźnie osamotniona, bo goście raczej się tym nie przejmowali. Mieszkanie było pełne roześmianych dwudziestolatków, ubranych tak modnie, że aż poczułam ukłucie w piersi. Ja nigdy nie włożyłabym skórzanego stanika i dżinsowych szortów. A tak właśnie wyglądała dziewczyna, która jako pierwsza zainteresowała się nieproszonym gościem. Czyli mną.

Pewnie dlatego nie mam dla nich litości. Czasy beztroskiego picia i szlajania się mam już za sobą – przemknęło mi przez myśl.

– Szukasz czegoś? – zapytała po włosku.

Zrozumiałam pytanie, bo włoskiego uczyłam się w liceum. Ale niestety mój zasób słownictwa był tak ograniczony jak poziom mojej wyrozumiałości.

– Tak – odpowiedziałam po angielsku. – Czy znasz Domenica Ferrarę? Chciałabym zamienić z nim kilka słów. – Z buńczuczną miną skrzyżowałam ręce na piersi, jednak dziewczyna zdawała się nie zauważać mojego wzburzenia.

Uśmiechnęła się promiennie, po czym odezwała się idealną angielszczyzną:

– Jasne, chodź!

Bez pytania złapała mnie za rękę i pociągnęła w głąb pokoju. Mimo że mieszkanie nie było pałacem, miałam wrażenie, że nasza droga jest strasznie długa. Winne temu były tłoczące się ciała, przez które dosłownie musiałyśmy się przeciskać.

Gówniarze bawili się w najlepsze. W powietrzu unosił się słodki zapach – mieszaniny alkoholu, beztroski i pożądania – a przestrzeń, oprócz głośnej muzyki, wypełniały żywiołowe dyskusje i chichoty.

Nagle dziewczyna zatrzymała się gwałtownie, a ja byłam zbyt pochłonięta obserwacją wszystkiego dookoła, żeby zachować ostrożność. Wpadłam na jej plecy, prawie rozkwaszając sobie nos.

– Przepraszam – jęknęłam, po czym upewniłam się, że z moich nozdrzy nie leci krew.

Ona w odpowiedzi jedynie machnęła ręką i wskazała w bliżej nieokreślonym kierunku.

– To jest Nico – próbowała przekrzyczeć muzykę, która grała jeszcze głośniej niż wcześniej.

– Nico? – Uczyłam się włoskiego, ale bez przesady. Nie byłam zbyt pilną uczennicą.

– Domenico. – Zaczęła wymachiwać palcem wskazującym niczym różdżką. – To ten, który gra na perkusji.

– Naprawdę?

Na widok roześmianego bruneta w białym T-shircie, czarnych spodniach i z ciemnymi okularami na nosie aż zafurczało mi w uszach.

– Mhm – przytaknęła dziewczyna. – Nie wiem, czy zdołasz z nim teraz pogadać. Gdy gra, przenosi się do innego świata i nie ma z nim kontaktu. Ale spróbuj! Do odważnych świat należy! – zażartowała, po czym pocałowała mnie w policzek i uciekła do grupki znajomych nieopodal.

Ach, ta włoska serdeczność. Szkoda, że byłam zmuszona zmiażdżyć ją polską bezpośredniością.

A więc do dzieła! – zagrzałam się w myślach do walki, po czym zdecydowanym krokiem ruszyłam przed siebie.

Perkusistę, ewidentnie będącego w swoim żywiole, oddzielał ode mnie mur pozostałych członków zespołu. Próbowałam podskakiwać i machać, aby pochwycić jego spojrzenie, jednak nic z tego. Choć wydawało mi się, że patrzy w moją stronę (ale nie mogłam być tego pewna przez ciemne okulary na jego nosie), on jedynie uśmiechał się do mnie promiennie, widocznie nieświadomy mojej frustracji.

Obeszłam więc zespół i spróbowałam podejść do niego z boku. Udało się. Wreszcie byłam na tyle blisko chłopaka, że zrozumiał, że chcę z nim porozmawiać.

Zręcznym ruchem, między jednym uderzeniem w bębny a drugim, uniósł okulary na czoło i rzucił mi życzliwe spojrzenie okrągłych czekoladowych oczu.

Gdybym nie była na niego wściekła, byłabym gotowa pomyśleć, że wygląda całkiem przyjaźnie.

Ale byłam wściekła. I to bardzo.

– Mieszkam na dole i cholernie przeszkadza mi ten hałas. Kiedy skończycie grać?! – Tak jak sobie postanowiłam, tak zrobiłam. Bardziej bezpośrednią już być się nie dało.

– Słucham? – Pochylił się w moją stronę tak, że na czarnym taborecie został tylko jeden pośladek.

Nie muszę chyba dodawać, że smarkacz przez cały czas zręcznie uderzał pałeczkami w perkusję. Nie przestał grać ani na chwilę.

Ten brak szacunku rozwścieczył mnie jeszcze bardziej. Poprawiłam poły szlafroka i niemal zdarłam sobie gardło, krzycząc prosto do jego ucha:

– Możecie przestać?! Mieszkam na dole i nie mogę spać!

To sprawiło, że chłopak wreszcie zrozumiał, co do niego mówię. Oderwał ręce od perkusji, na moment zastygł, po czym zaczął zaciekle masować sobie ucho, wyraźnie zaskoczony.

– Zabawne, że to właśnie mój krzyk sprawił, że bolą cię uszy – mruknęłam pod nosem, przyjmując jeszcze bardziej wyzywającą pozę.

Oparłam dłonie na biodrach, odchyliłam się lekko na piętach, a na usta pozwoliłam wypełznąć kpiącemu uśmieszkowi.

Mężczyzna chyba musiał wreszcie zdać sobie sprawę, że nie przyszłam tutaj się zaprzyjaźnić. Wręcz przeciwnie. Wstał, włożył pałki perkusyjne do tylnej kieszeni spodni i odwrócił wyrzeźbione ciało w moją stronę.

Dopiero gdy w pełni się wyprostował, dostrzegłam, że jest ode mnie sporo wyższy, na pierwszy rzut oka ponad trzydzieści centymetrów.

Fakt, że musiałam zadzierać brodę, aby patrzeć mu w oczy, zbił mnie z tropu, ale zaledwie na sekundę.

Szybko się pozbierałam.

– Wszystko w porządku? – zapytał wokalista, ale mój nowy sąsiad uciszył go gestem dłoni. Gdy perkusista wstał zza bębnów, zwrócił uwagę reszty zespołu, który także przestał grać.

– Dlaczego drzesz mi się do ucha... – musiał zdać sobie sprawę, że nie wie, kim jestem, więc dodał jedynie: – ...dziewczynko?

Jego angielski był bez zarzutu. Nie miał nawet śladu włoskiego akcentu.

– Bo nie dajesz mi spać... chłopaczku.

Oczy wszystkich uczestników były skierowane w naszą stronę, a kilka osób nawet zabuczało, zapewne oczekując ostrych riffów.

– Nie rozumiem – przyznał rozbrajająco i wzruszył przy tym ramionami niczym zagubiony we mgle dzieciak.

– Pozwól, że ci to przeliteruję:

K-O-N-I-E-C I-M-P-R-E-Z-Y!!!

– Koniec imprezy? – upewnił się, czy dobrze zrozumiał.

– Właśnie tak. Koniec imprezy. Wyłączajcie swój sprzęt i połóżcie się spać. Już jest dawno po bajce na dobranoc.

Przez chwilę po prostu na siebie patrzyliśmy. Ja na niego wyczekująco, pragnąc w duchu, aby nie utrudniał tego bardziej, wyprosił towarzystwo i dał mi się wyspać.

On zaś na mnie z lekkim zagubieniem.

Czułam podskórnie, że to swego rodzaju walka. Kto pierwszy się odezwie, przegrywa. A ja przegrałam ostatnio zbyt wiele razy, żeby teraz odpuścić.

Nasze oczy mierzyły się dobrą minutę, ja starałam się robić zaciekłą minę, on zaś nieznacznie się uśmiechał.

Niechętnie musiałam przyznać, że chłopak jest całkiem znośny. Miał duże czekoladowe oczy ozdobione wachlarzem pokaźnych rzęs. Jego ostro zarysowaną szczękę zdobił ciemny, krótki zarost, a spod dekoltu koszulki wystawały czarne tatuaże.

Dziewczyny musiały tracić dla niego głowę każdego dnia... ale dla mnie był to tylko kolejny argument za tym, żeby nie dawać za wygraną.

Czas, aby ktoś utarł mu nosa.

Domenico skapitulował pierwszy. Najpierw jego wargi jeszcze mocniej rozciągnęły się w uśmiechu, a on sam potarł kciukiem brodę i zaśmiał się cicho.

– Jesteś idealnie ubrana na imprezę... – Bezczelnie zmierzył mnie wzrokiem. – Nie po to tutaj przyszłaś? Żeby posłuchać, jak gramy?

Chociaż było to niecodzienne połączenie, jego postawa była zarówno arogancka, jak i przyjazna. Uśmiech sugerował chęć dogadania się, ale w oczach czaił się nerwowy błysk.

– Otóż nie! – starałam się mówić głośno i wyraźnie. – Mieszkam na dole, a wasze piskliwe zawodzenie uniemożliwia mi sen. – To określenie wyraźnie go ubodło, ale nie dbałam o zachowanie poprawnych stosunków ze smarkatym sąsiadem. Na to było już za późno. – Czy wiesz, że sen odpowiada za wiele kluczowych funkcji w organizmie?

– Co ty nie powiesz? Nie miałem pojęcia – kpił ze mnie, ale nie dbałam o to.

– Tak. Za regenerację mózgu, ciała... – zaczęłam wyliczać, na co on roześmiał się głośno.

W tym czasie tłum gości zaczął coraz dobitniej dopraszać się muzyki. Domenico jednak przyłożył palec do ust, bez słów prosząc, aby inni dali nam chwilę porozmawiać.

Nie wiem, czy to dlatego, że byli jego gośćmi, czy chłopak miał posłuch, ale nikt się nie odezwał, co więcej... nikt nawet nie jęknął do momentu, aż nasza rozmowa dobiegła końca.

– Rozumiem. – Westchnął, po czym zdjął okulary z czoła i zaczął wycierać je skrawkiem T-shirtu. – Chcesz iść spać, a my ci w tym przeszkadzamy... – Już uchyliłam wargi, ale on odezwał się pierwszy: – I za to szczerze cię przepraszam. Nie miałem nawet pojęcia, że tutaj jesteś.

Albo był mistrzem w tę grę i postanowił, że pokona mnie życzliwością, albo naprawdę chciał być miły.

– Okej... – odparłam ostrożnie. – To co będzie z hałasem? Dasz mi się wyspać?

– Regeneracja twojego umysłu i ciała jest dla mnie naprawdę istotna.

Poczułam, jak moje policzki zaczyna zalewać rumieniec.

– Naigrywasz się ze mnie? Serio? – Uniosłam brew. – Bo jeśli się nie dogadamy, zadzwonię na policję i opowiem, co się tutaj wyprawia – zagroziłam, ale to sprawiło, że zamiast uśmiechać się do mnie kącikami ust, pokazał wszystkie zęby. – To cię bawi?!

– Nie, oczywiście że nie – zaprzeczył szybko tonem pełnym skruchy, chyba udawanej. – Problem polega na tym, że dzisiaj jest sobota i chcieliśmy przećwiczyć materiał przed zbliżającym się koncertem.

Zrobił krok w moją stronę. Ewidentnie próbował skrócić dzielący nas dystans. Ja nie miałam na to ochoty, więc się cofnęłam.

– To nie mój problem. – Zaczynałam się niecierpliwić. – I jeśli myślisz, że weźmiesz mnie pod włos albo przegadasz, to się mylisz.

– Nie miałem takiego zamiaru. – Uniósł dłoń, ale równie szybko ją opuścił. Choć trwało to zaledwie sekundę, zauważyłam, że jego ręce są pokryte wyraźnymi żyłkami. – Umówmy się tak: my pogramy jeszcze pół godziny, a ty nie zadzwonisz na policję. Pewnie to dla ciebie niewiele znaczy, ale to bardzo ważne dla naszego zespołu. Ćwiczyliśmy ten materiał od miesięcy... Mamy pierwszy raz realną szansę na wybicie się. To coś naprawdę wielkiego.

Chłopak dosłownie zatrzepotał rzęsami, które zresztą były pewnie ze dwa razy dłuższe niż moje.

– Pół godziny?

– Pół godziny! Do tego zaraz naleję ci kieliszek wina i znajdę wygodne miejsce na kanapie.

Parsknęłam śmiechem. Naprawdę sądził, że tu zostanę?

– Dasz mi butelkę na wynos i skołujesz stopery do uszu. A jeśli za pół godziny nie przestaniecie grać...

– Zadzwonisz na sto dwanaście.

Kiwnęłam głową w odpowiedzi i po prostu ruszyłam do drzwi, po drodze zgarniając z jednego ze stolików zamkniętą butelkę czerwonego wina. Choć nie mogłam tego wiedzieć na pewno, czułam na plecach i tyłku spojrzenie gówniarza tak długo, aż nie zamknęłam za sobą drzwi.

A może to były wściekłe spojrzenia jego gości?

Wszystko jedno. Najważniejsze, że za pół godziny zasnę w błogiej ciszy.

Gdy znalazłam się w swoim mieszkaniu, otworzyłam butelkę wina i nastawiłam alarm w telefonie dokładnie za trzydzieści minut.

Idiotyzm, wiem.

Popijałam spokojnie z kieliszka wytrawny bordowy płyn, a przy okazji rozpakowywałam swoje rzeczy i układałam je w szafie i na półkach. Kiedy rytmiczny dźwięk oznajmił, że czas imprezy Domenica właśnie dobiegł końca, nawet się nie zdziwiłam, że mimo naszej umowy zabawa trwała w najlepsze.

Nie zastanawiając się długo, chwyciłam leżącą na dębowej komodzie komórkę i zadzwoniłam na policję.

Dyspozytor odebrał już po pierwszym sygnale.

– Dzień dobry, nazywam się Victoria Stelmach i mieszkam przy via Baccina. W moim budynku odbywa się bardzo głośny koncert, co zakłóca ciszę nocną moją i reszty sąsiadów... Czy mogłabym prosić o pomoc? – wytłumaczyłam po angielsku.

Ale mężczyzna po drugiej stronie nie znał tego języka.

– Nie rozumiem! – krzyknął. – Mówi pani po włosku?!

Oczywiście. Oczy-kurde-wiście.

Przeczucie podpowiadało mi, że Domenico zawarł ze mną umowę, bo wiedział, że nie będzie musiał się jej trzymać.

Mimo pulsu rosnącego w zatrważającym tempie wzięłam głęboki oddech i najlepiej jak potrafiłam, powiedziałam coś, co w luźnym tłumaczeniu brzmiało mniej więcej tak:

– Impreza w moim budynku. Straszny hałas. Spać – nie. Pomocy.

– Aaaa! – Z ulgą stwierdziłam, że mężczyzna musiał mnie chyba zrozumieć. – Jest głośno i nie może pani spać?

– Tak, tak, tak! – Prawie podskoczyłam z radości.

– Wszystko jasne. Adres?

– Via Baccina 13. Przyjedziesz? – dukałam.

– Tak, ktoś przyjedzie. Proszę czekać – odpowiedział, po czym się rozłączył.

Jednak nikt nie przyjechał, a przynajmniej nie przez kolejną godzinę. Zdążyłam wypić pół butelki wina.

Oczywiście nie czekałam biernie. Dzwoniłam jeszcze kilkukrotnie na numer alarmowy, ale za każdym razem słyszałam to samo – ktoś przyjedzie, prosimy o cierpliwość.

Gdy po długim czasie zobaczyłam, że pod budynkiem zatrzymuje się radiowóz, z którego wysiada dwóch młodych mężczyzn, sama nie wiedziałam, na kogo jestem najbardziej wściekła: na policjantów, Domenica czy samą siebie.

Tu już nawet nie chodziło o hałas czy brak snu. Na szali znajdował się mój honor. Godność straciłam dawno na rzecz Elizy, kochanki mojego faceta, ale honoru za nic w świecie nie mogłam odpuścić.

Choćby w tak błahej sprawie.

– Panowie, tutaj! – zawołałam po angielsku, a gdy na twarzach mężczyzn zobaczyłam zrozumienie, uznałam to za dobry znak. Przynajmniej będę potrafiła się z nimi dogadać.

Wybiegłam z mieszkania, aby zaprowadzić ich do mieszkania Domenica. Zupełnie niepotrzebnie, bo muzyka dudniła w najlepsze – mogli po prostu podążać za nią.

– Dobry wieczór, to ja panów wezwałam – oznajmiłam wielce zadowolona z siebie.

– Łatwo się domyślić. – Na twarzy policjanta próżno było szukać aprobaty.

Czyżby byli na mnie źli, że zawracam im dupę? Nie, to musiało być jedynie złudzenie od zbyt dużej ilości procentów i zmęczenia.

Zatrzymałam się dokładnie naprzeciwko drzwi irytującego sąsiada, po czym wskazałam na nie kciukiem.

– To oni nie dają spać całemu budynkowi.

– Jest sobota – mruknął drugi stróż prawa.

– Co to ma niby znaczyć...? – zapytałam, ale mężczyźni całkowicie mnie zignorowali.

Nacisnęli dzwonek, a gdy nikt nie otworzył, po prostu pchnęli drzwi i weszli do środka. Nie czekałam na klatce, tylko wślizgnęłam się za nimi.

To, co uderzyło mnie jako pierwsze, to fakt, że nikogo nie obeszła obecność funkcjonariuszy. Co więcej, policjanci wydawali się wręcz mile widzianymi gośćmi. Ludzie się do nich uśmiechali, zbijali z nimi piątki, a niektóre kobiety nawet witały się z nimi pocałunkami w policzek.

– To jakieś szaleństwo! – parsknęłam po polsku. – Panowie – zwróciłam się do policjantów – za wszystko odpowiedzialny jest Domenico Ferrara, o, ten – pokazałam palcem – ten, który gra na perkusji. On tu mieszka.

– Nie ma potrzeby pokazywać palcem, świetnie go znamy. – Stróż prawa (a raczej bezprawia...) energicznym ruchem poprawił pasek w spodniach, uśmiechnął się do mnie blado, po czym ruszył w stronę mojego nowego sąsiada.

Ach, więc o to chodzi. Kolesiostwo.

Na początku trzymałam się z boku i obserwowałam całą sytuację, ale szybko zdałam sobie sprawę, że policjanci i Domenico są dobrymi kumplami. Podali sobie ręce, a po chwili grzecznych tłumaczeń dotyczących zakłócania spokoju zaczęli rozmawiać na zupełnie inny temat. Posyłali sobie przy tym szerokie uśmiechy i klepali się po plecach.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w sytuacji, w której interwencja policji, zamiast pomóc, jedynie pogorszy sprawę.

Dlatego musiałam wkroczyć do akcji i sama ogarnąć ten bałagan.

Wściekła jak osa rzuciłam się w stronę miejsca, w którym stał zespół. Niemal siłą odsunęłam policjantów, aby stanąć z nieznośnym sąsiadem twarzą w twarz.

– Czy ty sobie jaja robisz?! – Byłam tak wściekła, że mimo ogromnego hałasu słyszałam jedynie szum krwi dudniącej mi w uszach. – Na coś się chyba umówiliśmy... – Próbował się wtrącić, ale mnie już nie dało się zatrzymać. – Mieliście grać pół godziny i ani minuty dłużej. Minęły ponad dwie godziny, a wy co? Myślisz, że jestem jakąś idiotką, którą można pomiatać? Naiwną turystką? Głupią blondynką?! No, odpowiedz!

Chłopak delikatnie skulił ramiona, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie, jednak na mnie już nie działały te sztuczki. Wydymał mnie raz i za nic w świecie nie dam się wydymać drugi.

– Jezu... – Zatopił dłoń w rozczochranych ciemnych włosach, po czym odgarnął je lekko na bok. – Naprawdę minęły dwie godziny?

– Naprawdę. Nastaw sobie zegarek albo kup nowy. Zarządzanie czasem ewidentnie nie jest twoją mocną stroną.

– Ewidentnie. Strasznie cię przepraszam... gdy gram, często tracę poczucie czasu i przestrzeni.

Kąciki jego pełnych, wiśniowych warg opadły, a na zafrasowanym czole pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Naprawdę myślisz, że to bablanie na mnie zadziała? Nie po raz drugi, Domenico.

Choć jeszcze nie przedstawiliśmy się sobie oficjalnie, użyłam jego imienia.

– Masz rację, zjebałem. Koledzy – zwrócił się do policjantów – przyjmuję mandat za zakłócanie ciszy nocnej. Ale nie miałem pojęcia, że ktoś nowy wprowadził się do budynku. – Przeniósł wzrok na mnie i pociągnął za dekolt białego T-shirtu, jakby nagle zrobiło mu się bardzo gorąco. – Gdybym wiedział, najpierw zapytałbym nową sąsiadkę o zgodę albo wynajął jej hotel.

Robił wszystko, żeby wyglądać najbardziej niewinnie, jak tylko się dało.

Ale się nie dało.

– Domenico. – Jeden z policjantów niezręcznie przestąpił z nogi na nogę. – Jest weekend! To zrozumiałe, że musicie spuścić trochę pary. Nie ma mowy o żadnym mandacie, co najwyżej o słownym upomnieniu.

– Właśnie – wtrącił się drugi. – Upominamy cię. Oficjalnie. A skoro tę część mamy z głowy... – Nachylił się nad nim, ale mimo że ściszył głos, ja i tak wszystko słyszałam. – Może załatwiłbyś dwa bilety na wasz koncert mojej córce? Jest waszą wierną fanką.

– Jasne, Massimo. Nie ma problemu. Przekażę je przez moją mamę, dobra? Z tego, co wiem, spotyka się z twoją żoną w tym tygodniu.

– Świetnie!

Gdy oni klepali się po plecach i uśmiechali do siebie jak zakochany kundel do rasowej cavalierki, ja prawie wyszłam z siebie i stanęłam obok.

– To... to... to jest jawne pogwałcenie prawa! – Czułam, że moje policzki przypominały kolorem wino, które zabrałam sąsiadowi. Co więcej, rumieniec musiał zejść aż na mój dekolt. – Tak się to załatwia w tym kraju? Po prostu świetnie! A ty... – Zbliżyłam się do Domenica. Choć furia praktycznie mnie zaślepiała, w nozdrza uderzył mnie jego świeży drzewny zapach. Te perfumy musiały chyba być stworzone na zamówienie, bo nigdy wcześniej nie czułam niczego podobnego. – Z tobą jeszcze nie skończyłam!

– Mam taką nadzieję – odpowiedział szczerze, ale nie miałam siły zareagować. Powstrzymując pod powiekami łzy frustracji, pobiegłam do swojego mieszkania.

Wróżka Esmeralda nie była zwykłą oszustką. Była oszustką wszech czasów.

[...]