Rzeka czasu - Jerzy Jesionowski - ebook

Rzeka czasu ebook

Jerzy Jesionowski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Dzieje trzech powiązanych ze sobą warszawskich rodów w latach 1939-1983. Okres ten obejmuje losy trzech pokoleń. Najstarszego urodzonego jeszcze w XIX wieku, ich dzieci będących pokoleniem drugiej wojny światowej i dorastających wnuków żyjących w czasach pokoju. 

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

JERZY JESIONOWSKI

 

RZEKA CZASU

 

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektowała

MARIA JANIGA

 

Redaktor

URSZULA GUTOWSKA

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1984. Wydanie I

 

ISBN 83-11-07111-X

1939

 

1Pojemna widownia Teatru Polskiego tylko j gdzieniegdzie świeciła wolnymi miejscami. Mimo lata i nerwowej sytuacji warszawska publiczność tłumnie odwiedzała przybytki kultury i rozrywki — jakby przeczuwając, że już wkrótce przyjdzie rozstać się z nimi na długo. W Teatrze Polskim wystawiano polityczną komedię Shawa „Genewa” z ucharakteryzowanym na Hitlera Józefem Węgrzynem w roli dyktatora Butlera, co było dodatkowym magnesem. Trubowiczowie zauważyli jednak, że ten reżyserski pomysł nie bawi już widzów tak bardzo, jak głosiła popremierowa fama. Szybki ostatnio rozwój złowieszczych wydarzeń nie sprzyjał komediowemu odbieraniu postaci dyktatora z Berlina. Zakończeniu spektaklu towarzyszyły mimo to długotrwałe oklaski. Kurtyna musiała podnosić się parokrotnie, odsłaniając dziękujących ukłonami za aplauz aktorów.

Po paru minutach Trubowiczowie znaleźli się w domu — mieszkali bardzo blisko teatru, na Tamce. Ksenia spała już, natomiast Jacek wyszedł do przedpokoju z wiadomością.

— Dzwonił stryj Paweł. Prosił, żebyście zatelefonowali jeszcze dziś.

W tych dniach można było spodziewać się każdej chwili nowin wielkiej wagi, toteż Trubowicz połączył się z mieszkaniem brata natychmiast. Telefon przyjęła jego żona Olga.

— Tu Lucjan, dobry wieczór. Paweł prosił, żeby zadzwonić.

— Tak, chciał wiedzieć, kiedy wrócicie. Zaraz do was przyjdzie.

Trubowicza opadł niepokój.

— Stało się coś? — spytał.

— W pewnym sensie — odpowiedziała zagadkowo Olga. — Powie osobiście.

Trubowicz zrozumiał, że wiadomość nie nadaje się do przekazania przez telefon. Na szczęście ciekawość i niepokój nie miały go dręczyć długo. Pawłowie mieszkali niedaleko, na Smolnej.

Lucjan powtórzył zapowiedź Olgi żonie. Monika też się zaniepokoiła. Jeśli ktoś biegnie późnym wieczorem z wiadomością mimo posiadania telefonu, musi to być nowina nagła, tajna i raczej niedobra. Z wieścią pomyślną aż tak się spieszyć nie trzeba, można zaczekać do rana.

Paweł zjawił się po kwadransie. Jego twarz, jak można się było spodziewać, nie zwiastowała radości. Lucjan ponowił pytanie, zadane przez telefon Oldze:

— Stało się coś?

— Tak — odpowiedział Paweł. — Samą wiadomość można by w ogólnikowej formie puścić po drucie, ale i tak musiałem przyjść, żeby się z wami pożegnać.

— Dostałeś wezwanie do wojska? — odgadł Lucjan, — Tak. Pociąg mam o szóstej rano.

Paweł, z zawodu inżynier, był porucznikiem rezerwy, artylerzystą. Na ćwiczenia powoływano go już trzykrotnie, ale tym razem nie szło na pewno o okresowe szkolenie. Nie wzywa się na nie z dnia na dzień.

Lucjan westchnął smętnie.

— Zatem mobilizacja.

— Imienna, więc tylko częściowa — wyjaśnił Paweł. — Powszechna może nie będzie potrzebna — dodał po chwili, pewnie dla uspokojenia brata i bratowej.

— Daj Boże, ja jednak jestem pesymistą — powiedział Lucjan. — Hitler za dużo już zainwestował w armię, żeby tego nie spożytkować.

— Może skończy się na szantażowaniu tą armią.

— To znaczy, że ustąpimy przed takim szantażem?

— No nie, to nie wchodzi w rachubę.

— Nic innego mu nakładów nie zrekompensuje. Musi mieć zdobycz.

Lucjan był nauczycielem historii i znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że w polityce obowiązuje kalkulacja równie zimna jak w biznesie. Nikt nie rezygnuje z korzyści, do których uzyskania ma wystarczającą siłę. Hitler zaś mógł pokonać Polskę. „Nie oddamy ni guzika” brzmiało gromko jako slogan, lecz nie miało przecież pokrycia w polskiej sile. Paweł przejrzał widać myśl brata, bo zauważył:

— Nas mógłby pokonać, ale z Anglią i Francją nie poradzi sobie.

— Nie jestem wcale pewny, że będzie musiał z nimi wojować. Czechosłowację mu darowano.

Paweł nie chciał ciągnąć tego pesymistycznego wątku — nie miał zresztą na to czasu, przyszedł się tylko pożegnać. I — co wnet wyjawił — prosić brata o opiekę nad pozostawianą w Warszawie rodziną.

— Zaglądaj do Olgi i dzieci. Może im być potrzebna męska rada i pomoc.

— To się rozumie — odpowiedział Lucjan. — Nie ma o czym mówić.

— Wprawdzie wspomniałeś tylko o męskiej pomocy — wtrąciła się do rozmowy Monika — mimo to i ja będę do nich zaglądać. Możesz być spokojny.

— Dziękuję.

Przy żegnaniu się Paweł nadrabiał miną, lecz nietrudno było poznać, że jest mu ciężko, co zresztą nie dziwiło. Zostawiał dzieci podchowane już wprawdzie — Anetka miała szesnaście lat, Zygmuś zaś czternaście — lecz na barkach żony bez zawodu i własnych dochodów. Olga była z pochodzenia Rosjanką, do Polski przyjechała po rewolucji z rodzicami. Pokonując opory języka zdała w Warszawie maturę i zaczęła studiować farmację. Po wyjściu za Pawła zarzuciła to jednak poświęcając się prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Teraz przypadł jej niepewny los żony zmobilizowanego na nie wiadomo jak długo oficera.

Lucjan i Monika byli w obliczu wojny w lepszym położeniu. Lucjan nie podlegał obowiązkowi wojskowemu, Monika zaś miała zawód — była nauczycielką niemieckiego — i pracowała w nim. Mogły im grozić tylko te niebezpieczeństwa i dolegliwości wojny, które są udziałem wszystkich obywateli. Dzieci mieli również dwoje, lecz o dużo większej niż u Pawłów rozpiętości wieku. Jacek skończył właśnie siedemnaście lat, Ksenia miała ich dopiero siedem; była owocem późnej chęci małżonków na drugie dziecko. Rodząc ją Monika liczyła już sobie trzydzieści pięć lat.

Po odejściu Pawła Trubowiczowie postanowili odwiedzić Olgę za dwa albo trzy dni, by zobaczyć, jak sobie w nowej sytuacji radzi. Potem poszli spać; było już późno.

Nazajutrz częściowa mobilizacja zapukała do nich od innej strony. Już dość dawno zdecydowali się zamienić mieszkanie na większe. Obecne — dwa pokoje z kuchnią — stawało się w miarę podrastania dzieci coraz bardziej ciasne. Nie chcieli jednak opuszczać śródmieścia ani tracić na technicznym standardzie lokalu, toteż poszukiwanie odpowiedniego kontrahenta przeciągnęło się. Trafili wreszcie na bezdzietne małżeństwo, które po śmierci rodziców pozostało samo w kosztownym, czteropokojowym mieszkaniu na Wareckiej i reflektowało na mniejsze. Lokale zostały obopólnie obejrzane i zaakceptowane, warunki uzgodnione i pierwszego września miała się dokonać zamiana.

Tymczasem kontrahent — rezerwista Cieślak — otrzymał także wezwanie do wojska. Jego żona zjawiła się przed południem u Trubowiczów z decyzją, podjętą przez oboje małżonków przed rozstaniem: zamianę trzeba odłożyć do czasu, aż znowu będą razem. Samej kobiecie za ciężko przeprowadzać się i urządzać na nowo. Miejmy nadzieję, że rozłąka nie potrwa długo. Trudno było z decyzją Cieślaków dyskutować, Trubowiczowie musieli po prostu przyjąć ją do wiadomości.

Dzień przyniósł nowiny gorsze od zwłoki w zamianie mieszkania. Radio podało zwięzłą informację o podpisaniu przez niemieckiego ministra spraw zagranicznych Ribbentropa paktu o nieagresji ze Związkiem Radzieckim. Wobec znanego, napastliwego stosunku Hitlera do ZSRR było to z jednej strony zaskoczenie, z drugiej zaś — znak, że Niemcy zdecydowały się już na wojnę z Polską. Przecież zawarły ten pakt nie po co innego, tylko dla zneutralizowania Moskwy. Wprawdzie Polska odrzucała stanowczo radziecką pomoc, lecz po wybuchu wojny wszystko mogło się zdarzyć.

Drugim znakiem, że sprawy stoją źle, była odezwa prezydenta Stefana Starzyńskiego do ludności stolicy. Wzywała ona do szybkiego urządzania schronów i kopania rowów przeciwlotniczych. Prezydent prosił ochotników o zgłaszanie się i wyrażał wiarę, że przy pracy tej spotkają się wszyscy dobrzy obywatele stolicy.

Trubowiczowie postanowili zgłosić się nazajutrz z Jackiem; Ksenia była za mała. Natomiast jeszcze tego dnia Lucjan zamierzał zobaczyć się ze szwagrem Ołomuckim, by dowiedzieć się, co on — oficer Sztabu Głównego — sądzi o sytuacji.

Siostra Lucjana Mira wyszła przed piętnastu laty za Bolesława Ołomuckiego, wówczas porucznika. Był to ziemiański syn nie przeznaczony do dziedziczenia majątku, który miał — by nie rozdrabniać schedy — przejąć w całości starszy brat. Bolesław musiał się zadowolić spłatą i wybrać inny zawód. Ponieważ jako osiemnastolatek wstąpił w czternastym roku do Legionów, w naturalny niejako sposób pozostał w armii i skończył po wojnie Szkołę Sztabu Generalnego. Mira urodziła mu dwóch synów — czternastoletniego obecnie Krzysztofa i dziesięcioletniego Nikodema. Dzięki spłatom z majątku sytuacja materialna rodziny była bardzo dobra. Ołomuccy mieli pięknie urządzoną willę na Forcie Mokotowskim, Mira zajmowała się wyłącznie wychowywaniem dzieci, reszta domowych obowiązków należała do płatnej gospodyni. W planie był samochód. Bolesław — teraz już major — pełnił nie określaną przezeń bliżej funkcję w sztabie, który Piłsudski przemianował w dwudziestym ósmym roku z „generalnego” na „główny”.

Szwagrowie różnili się postawą polityczną. Legionista Bolesław był żarliwym piłsudczykiem, Lucjan zaś uważał, że historyk nie powinien się wiązać z żadnym obozem, gdyż to uniemożliwia bezstronność. Uczniom przekazywał oczywiście taką historię, jaką narzucały podręczniki i program. Uważał to za służbową powinność nauczyciela, biorącego pieniądze nie za to, by lansować z katedry własne poglądy i czynić zamęt w uczniowskich głowach. Nie rezygnował jednak z tych poglądów i dawał im wyraz w pracy pozaszkolnej, przeznaczonej dla przyszłości. Prowadził i przechowywał kronikę współczesnych mu dziejów, w której starał się rejestrować rzetelnie to wszystko, czego przyszli badacze i pisarze mogą nie znaleźć gdzie indziej. Jako historyk wiedział, ile cennych szczegółów i dopełnień wniosły takie prywatne kroniki do obrazu minionych czasów. Swą dłubaninę na tym polu uważał więc po prostu za usługę dla potomnych. Praktyka zaś pokazała, że może się ona przydać także współczesnym. Pisarz Kilański, który zasłyszał o jego notatkach, a przygotowywał się właśnie do powieści o pierwszych latach niepodległości, poprosił o udostępnienie mu zapisków z tamtego okresu i — jak potem stwierdził — wiele skorzystał.

Lucjan nie wiedział, o której godzinie Bolesław wraca w tych gorących dniach do domu, zatelefonował więc do siostry i zapytał o to.

— Sama bym chciała to wiedzieć — odpowiedziała Mira. — Każdego dnia inaczej, ale coraz później. O której dziś, nie mam pojęcia.

— A o której wczoraj?

— Po dziewiątej. Otępiały ze zmęczenia, zupełnie nie do rozmowy.

Lucjanowi nie pozostawało nic innego, jak uzależnić swą wizytę od pory powrotu i kondycji Bolesława.

— Umówmy się tak: jeśli wróci dziś wcześniej i będzie miał ochotę na rozmowę ze mną, niech zadzwoni. Przyjechałbym.

— A jeśli nie wróci wcześniej, to do mnie samej przyjechać ci nie warto?

Lucjan poczuł się zawstydzony. Musiał naprawić niezręczność.

— Wołałbym odwiedzić was oboje. Ale gdyby dziś nic z tego nie wyszło, przyjadę jutro przed południem do ciebie. O dziesiątej będziesz w domu?

— Będę. Jeśliby się coś zmieniło, zadzwonię.

Mira zadzwoniła późnym wieczorem, ale tylko po to, by się użalić. Bolesław telefonował, że wróci do domu dopiero około północy.

— Taka służba — skwitował jej skargę Lucjan. — Zatem jutro o dziesiątej.

— Czekam.

Turowiczowie zatrudniali dochodzącą na pół dnia służącą, Sabinę Pudelską. Od niej dowiedzieli się rano, że gorączka zakupów, która wybuchła już wczoraj, przybiera na sile. Kolejki przed sklepami spożywczymi stały teraz wszędzie, a niektórzy kupcy podnieśli ceny. Znikały z rynku monety, uważane ogólnie za pieniądz pewniejszy od papierowych banknotów. Sprzedawcy odmawiali wydawania reszty, jeśli narażała kasę na duży ubytek bilonu. Kto nie miał drobnych, musiał kalkulować zakup tak, by rozliczyć się bez nich.

O wpół do dziesiątej Lucjan wyszedł z domu razem z żoną. On udawał się do Miry, ona zaś na ulicę Kopernika, gdzie znajdował się najbliższy punkt zapisów do kopania rowów, przeciwlotniczych. Miała tam zgłosić ich rodzinną trójkę na jutrzejsze przedpołudnie.

Na pierwszej stronie kupionej po drodze gazety Lucjan zauważył dwa komunikaty rządowa. Prezes Rady Ministrów odwoływał z urlopów wszystkich funkcjonariuszy państwowych.. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zawiadamiało, że rok szkolny nie rozpocznie się czwartego września, lecz później. Nowy termin będzie podany osobno po jego ustaleniu. Tak więc całej rodzinie Trubowiczów — bo również Ksenia szła w tym roku do szkoły — wydłużały się wakacje. Ze względu na powód trudno było cieszyć się z tego.

Przejazd przez miasto potwierdzał to, co mówiła Pudelską: sklepy spożywcze były oblegane. Na skwerach i innych nie zabudowanych miejscach ochotnicy kopali już zygzakowate rowy, mające chronić przed podmuchem bomb. Tu i ówdzie widziało się przechodniów z przewieszonymi przez ramię nabytkami tych dni: maskami przeciwgazowymi. Zdobyć je było coraz trudniej, bo gazy bojowe budziły powszechny strach jako dające się łatwo zrzucić na tyły. Szyby w wielu oknach były już pozaklejane na krzyż paskami papieru, co zabezpieczało je rzekomo przed wypadaniem przy eksplozjach.

Lucjan dojechał na Balonową dopiero kwadrans po dziesiątej. Mira wyglądała go już stojąc w oknie. Skończyła w czerwcu trzydzieści dziewięć lat, lecz wiek ani trochę jeszcze nie nadgryzł jej wspaniałej urody, która zafascynowała ongiś Bolesława Ołomuckiego tak silnie, że stanęli przed ołtarzem po niespełna rocznej znajomości. Jak Lucjan dowiedział się później, ten pośpiech Bolesława budził opory jego ziemiańskiej rodziny, pragnącej mieć więcej czasu na przyjrzenie się oblubienicy. Bolesław postawił jednak na swoim. Sam też nie był ułomkiem, starokawalerstwo mu nie groziło, lecz przy filmowej wręcz aparycji Miry mógł uchodzić za zaszczyconego jej wyborem. Lucjan podejrzewał skrycie, że jego siostrą kierowały wówczas po trosze względy pozauczuciowe: prestiżowe i bytowe. Pożycie małżeńskie ułożyło się jednak dobrze, a przynajmniej takie sprawiało na zewnątrz wrażenie. Nawet teraz, w tym denerwującym dniu, jasna twarz Miry w zielonym obramowaniu obrastającej okno winorośli zdawała się promieniować radością i domowym ciepłem.

Owa radość ostała się jednak na jej twarzy krótko. Przetrwała jeszcze powitanie w hallu, lecz potem, gdy siedli oboje w salonie, Mira smutno spoważniała.

— Bolesław uważa, że wojna raczej będzie — oznajmiła.

— Przykro mi, ale jestem tego samego zdania — podzielił ocenę szwagra Lucjan.

— Skoro obaj tak sądzicie, nie ma się co łudzić. Historyk i sztabowiec, tandem kompetentny bądź co bądź.

Zamilkła na chwilę, potem zaś powiedziała:

— Zaproponowałam dziś rano Bolesławowi, żeby przywieźć chłopców z Rzegocina. Ale on uznał, że nie ma potrzeby.

Obaj synowie Bolesława i Miry spędzali wakacje w rodowym majątku Ołomuckich koło Siedlec. Lucjan i w tej kwestii podzielał zdanie szwagra — nie było potrzeby zabierać chłopców ze wsi, póki nie musieli wracać do szkoły. A to po dzisiejszym komunikacie ministerstwa odsunęło się na nie wiadomo jak długo.

— Bolesław ma rację — rzekł. — W razie czego bezpieczniejsi są tam niż w Warszawie.

— Pewnie tak, ale ja chciałabym mieć ich przy sobie.

— W tym wypadku trzeba się kierować rozumem.

Mira znowu zamilkła. W salonie tykał należący do garnituru mebli szafkowy zegar z ciężarkami i wahadłem. Jedynym dysonansem stylu był w tym pomieszczeniu postument z popiersiem marszałka Piłsudskiego. Bolesław uznał go jednak za dopełnienie niezbędne, na równi z kompletem dzieł Komendanta w szafie bibliotecznej.

— Zapasy macie? — przerwał ciszę Lucjan.

— Nasza żywicielka już od wczoraj biega po sklepach. Z nią nie zginiemy.

Lucjan zaśmiał się.

— Gospodyni sztabowca sieje panikę.

— Na szczęście tylko sąsiedzi wiedzą, kim jest — odrzekła Mira zaśmiawszy się także.

— Wróćmy do Bolesława. Czy sztabowcom wiadomo coś o stanowisku naszych sojuszników?

— On mówi, że to się chyba szybko wyjaśni. Może już dziś.

Wieczór tego dnia potwierdził częściowo przewidywanie Bolesława. Ukazały się dodatki nadzwyczajne gazet z wiadomością, że po południu podpisano w Londynie polsko-angielską umowę o wzajemnej pomocy. Premier Chamberlain zapowiedział taki układ jeszcze szóstego kwietnia, lecz dotąd go odwlekano. W mieście zakipiała radość. Trubowiczowie słyszeli ją przez otwarte okna, bo w niektórych mieszkaniach polał się z tej okazji alkohol. Pod datą dwudziestego piątego sierpnia Lucjan zanotował w swej kronice: „Warszawa zaczęła dzisiejszy dzień w nerwach, a kończy w euforii. Oby rozwój wydarzeń potwierdził zasadność wieczornego nastroju.”

Rano Trubowiczowie poszli we trójkę kopać rowy przy ulicy Instytuckiej, gdzie ich po wczorajszym zgłoszeniu przydzielono. Nie byli pierwsi: pracowało już tu łopatami wiele osób we wszelakim wieku, od harcerzy do starców. I o najróżniejszej proweniencji społecznej. Studenci oraz robotnicy. Kobiety ubrane ubogo i wypielęgnowane elegantki. Kupcy wnosząc z aparycji oraz szarzy mężczyźni, nie wyglądający na posiadaczy czegokolwiek poza rękami do pracy. Podczas odpoczynku Lucjan wypatrzył w rowie nawet księdza i żydowskiego ortodoksa w chałacie oraz jarmułce. Zagrożenie od zewnątrz zjednoczyło naród. W ostatnim roku wycichły w kraju walki i spory, targające nim przez wszystkie lata niepodległości. W stosunku do Niemców i ich żądań gazety opozycyjne nie różniły się od prorządowych — tyle że te drugie powściągane były w tonie przez szukającego jeszcze ugody z Hitlerem ministra Becka. Świadczenia społeczeństwa na Fundusz Obrony Narodowej i Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej przekroczyły wysoko oczekiwania rządu. Od paru miesięcy prasa informowała niemal każdego dnia o przekazywaniu wojsku broni, ufundowanej przez różne zakłady i środowiska. Do marszałka Rydza-Śmigłego płynęły zgłoszenia kandydatów na „żywe torpedy”, gotowych oddać życie w walce z niemieckimi okrętami. W porównaniu z taką ofiarą praca przy schronach i rowach wydawała się obowiązkiem minimalnym.

Nienawykli do fizycznego wysiłku Trubowiczowie wrócili w południe do domu na nogach jak z ołowiu i z bólem każdego mięśnia. Jedynie Jacek czuł w sobie dość siły, by wyjść po południowe gazety. Ich pierwsze strony emanowały nie wystygłą jeszcze radością z obronnego układu z potężną Anglią. Z Warszawy donoszono o paskowaniu żywnością i wysyłce grupy spekulujących kupców do obozu w Berezie Kartuskiej. Liczniejsze niż w poprzednich dniach były komunikaty wiążące się z przygotowaniami do obrony: o zaopatrywaniu okien i uszczelnianiu schronów, budowie studzienek przeciwpożarowych, szkoleniu sanitariuszek i służby przeciwlotniczej. Ważne skądinąd wiadomości o incydentach granicznych, atakach hitlerowskiej propagandy na Polskę i oskarżaniu jej o prześladowanie niemieckiej mniejszości nie ściągnęły na siebie uwagi Lucjana. Były ostatnio strawą codzienną i zdążyły mimo swej złowróżbnej wymowy spowszednieć.

 

2Nawet nie mając męża-sztabowca Mira Ołomucka musiałaby dojść w następnych dniach do wniosku, że wojna zbliża się szybko. Wystarczało słuchać radia i czytać gazety. To, co przekazywały agencje informacyjne, wykraczało poza ramy politycznej presji; pachniało czekającym na iskrę prochem. I może wyznaczony już był w Berlinie moment włączenia zapalnika.

Dwudziestego ósmego sierpnia Mira poczuła się wprost zbombardowana zatrważającymi wiadomościami. W Niemczech wprowadzono system kartkowy, czego nie robi się dla samego tylko postraszenia sąsiada. W Gdańsku konfiskowano polskie magazyny żywności i materiałów pędnych. Wojska niemieckie wkroczyły na Słowację, rzekomo dla obrony jej przed Polską. Prowokacje na granicy wzmagały się. Niemcy wstrzymali ruch kolejowy z Polski do Rzeszy i budowali przy przejściach granicznych barykady. Konsulat polski w Kwidzynie został zablokowany przez policję i pozbawiony łączności.

Nazajutrz Mira poszła w południe kopać rowy; robiło to tego dnia kilkadziesiąt tysięcy warszawian. Przedtem dowiedziała się z radia, że w odpowiedzi na list francuskiego premiera Hitler stwierdził, iż nie widzi żadnej możliwości nakłonienia Polski do poprawy stosunków z Rzeszą, które są dla narodu niemieckiego nie do zniesienia. Podobnie brzmiało oskarżenie poprzedzające zabór Czechosłowacji. Na ulicach rozlepiano plakat z wizerunkiem marszałka Rydza-Śmigłego i napisem: ,,Gwałt zadawany siłą musi być siłą odparty. Swego nie damy, napastnika zwyciężymy.” Z tła plakatu pokrzepiały oglądających go klucze polskich samolotów oraz czołgi, działa i potężna kolumna maszerującej piechoty.

Gdy Mira trudziła się w rowie, przechodnie przynieśli wieść alarmującą, mimo że spodziewaną: rozklejano obwieszczenia o powszechnej mobilizacji. Pozostały one jednak na ulicach niespełna dwie godziny. Kiedy Mira wracała do domu, zdzierano je z parkanów i murów. Powiało nadzieją na pomyślny obrót zdarzeń. Znalazłszy się w mieszkaniu Mira zatelefonowała do męża, by zyskać potwierdzenie takiego domysłu.

— Nic się nie zmieniło — odpowiedział jej. — To tylko zwłoka do jutra. Porozmawiamy wieczorem.

Bolesław przyjechał do domu po jedenastej. Wstrzymanie mobilizacji — wyjaśnił — nastąpiło na żądanie Anglii i Francji, które łudzą się jeszcze, że dojdzie do ugody z Hitlerem. Szanse są jednak nikłe, niemal zerowe, i prawie na pewno plakaty mobilizacyjne wrócą jutro na mury.

— Uważam — oznajmił Bolesław — że w tej sytuacji powinnaś pojechać do Rzegocina. Tam będziesz bezpieczniejsza niż tu, przy forcie. No i nie oddzielona od dzieci.

Propozycja zaskoczyła Mirę, gdyż dotąd myślała o przywiezieniu synów do domu. Szybko jednak zrozumiała, że Bolesław ma rację. Był w tym tylko jeden szkopuł.

— No dobrze, a ty? — spytała.

— Cóż ja? Jestem żołnierzem. Dziś mogę być tu, jutro gdzie indziej. Mnie trzeba w ogóle wyłączyć z rozważania.

— A dom?

— Zostanie pani Aniela.

Po tych dopełnieniach propozycja męża nie napotykała już w Mirze żadnego oporu. Chłopcy na pewno będą bezpieczniejsi w Rzegocinie, wszystko inne trzeba temu podporządkować.

— Kiedy powinnam pojechać? — spytała. — Już jutro?

— Po ruszeniu mobilizacji do pociągu się nie dostaniesz. Trzeba poprosić Augustyna, żeby przysłał samochód. Zadzwonię do niego jutro ze sztabu, bo na prywatne połączenie czeka się teraz godzinami.

— Kiedy Augustyn miałby przysłać ten samochód? — wróciła do swego pytania Mira.

— Najpóźniej pojutrze rano. Inaczej nie zdąży, mobilizacja obejmie także samochody.

Następnego dnia zarządzenie o mobilizacji rzeczywiście wróciło na mury, uruchamiając setki tysięcy rezerwistów. Bolesław zatelefonował ze sztabu i zawiadomił Mirę, że samochód z Rzegocina przyjedzie po nią jutro rano. Na jak długo należało obliczać ten pobyt poza domem, nie warto było nawet pytać; któż mógł to wiedzieć? Mira popadła w normalną rozterkę kobiety w takiej sytuacji: co ze sobą zabrać? Na szczęście — jadąc samochodem — nie musiała się zbytnio ograniczać. Dwie walizki i neseser pomieściły to, co uznała za konieczne.

Pani Aniela przyniosła przed wieczorem wiadomości z miasta. Nadal kopano rowy. Ciężar zakupów przesunął się jakby ze sklepów spożywczych na mydlarnie; nabywano gorączkowo naftę, świece, mydło i paski do oklejania szyb. Ulice pełne były podlegających mobilizacji, spieszących się mężczyzn — każdy miał przed odjazdem coś do załatwienia. Czuło się ogólną nerwowość.

Bolesław zjawił się tego wieczora w domu przed ósmą, co ucieszyło Mirę. Radość trwała jednak krótko. Dowiedziała się wnet, że mąż wpadł tylko pożegnać się z nią. Miał nocną służbę w sztabie i znikomą szansę wyrwania się stamtąd rano, kiedy Mira będzie odjeżdżała.

— Na jak długo się rozstajemy? — zadała to niemądre pytanie, od którego powstrzymywała się w rozmowie przez telefon.

Bolesław rozłożył bezradnie ręce.

— Chciałbym znać kogoś, kto to wie — odrzekł. — Nie jest wykluczone, że także część sztabu przeniesie się poza Warszawę. Możemy w ogóle stracić łączność ze sobą.

— Tak źle przewidujecie? — spytała z lękiem.

— Przewidywać trzeba wszystko. A sztab, odkąd wynaleziono samoloty, musi się asekurować przed zniszczeniem.

Bolesław spieszył się, nie mieli czasu na deliberowanie nad sytuacją. Było w niej zresztą tyle niewiadomych, że prognozy nie różniłyby się od wróżb.

— Choć przygotowujemy się na różne ewentualności, miejmy nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze — zamknął ten wątek Bolesław. — Wam w Rzegocinie na pewno nic nie grozi. Od granicy daleko, zresztą Niemcy nie będą marnować bomb ani benzyny na takie obiekty.

Gdy Bolesław odchodził, Mira nie zdołała pohamować łez. Zatrzymał się w hallu, aż je osuszyła i wymusiła na sobie uśmiech. Uśmiechnął się także, ucałował ją jeszcze raz. Potem zaś stuknął po wojskowemu obcasami i wyrecytował:

— Major Ołomucki prosi o zgodę na odmeldowanie się do służby.

— Zezwalam, majorze — podjęła jego żartobliwy ton. — [nieczytelne] w zmaganiach z wrogiem.

— Nie będziemy szczędzić sił.

Samochód z Rzegocina zajechał nazajutrz przed willę kilka minut po dziewiątej. Jego kierowca — znany Mirze Stanisław Gluzak — sumitował się, że nie wcześniej. Wyruszył o szóstej, ale jechało się trudno, ho duży ruch na trasie. Wojsko idzie na zachód, cywilne samochody na wschód, co rusz trzeba zwalniać albo i stawać.

— Nie spieszy mi się, panie Staszku — uspokoiła go Mira. — Byleśmy dojechali.

— Dojedziemy na pewno. Jeszcze przed obiadem.

Po załadowaniu walizek Miry ośmielony już Gluzak zdobył się na prośbę. Pragnął po drodze wstąpić na chwilę do stryjostwa na Grochówie. Zamierzał zrobić to jadąc w tę stronę, ale — spóźniony — nie chciał narażać Miry na czekanie. A teraz naprawdę nie stracą wiele czasu, to prawie przy trasie, na Osieckiej.

— Ależ bardzo proszę — zgodziła się Mira. — Nawet dłużej niż na chwilę.

Pożegnała się z panią Anielą, która przeżywała to rozstanie pełna obaw, i wsiadła do samochodu. Ruszyli. Willowo zabudowany Fort Mokotowski niewiele się zmienił przez ostatnie dni, za to śródmieście robiło teraz zgoła wojenne wrażenie. Ciągle kopano rowy, mało już widziało się szyb nie oklejonych paskami papieru. Przed sklepami stały kolejki, a przy obwieszczeniach o mobilizacji — choć nie były już nowością — gromadki czytających. Ruch uliczny wydawał się większy niż zazwyczaj o tej porze, most Poniatowskiego — bardziej zatłoczony. Częściej zieleniały wśród przechodniów i w pojazdach wojskowe mundury.

Gluzak zjechał z Grochowskiej w ulicę Osiecką, gdzie mieszkali jego krewni. Tu czuło się spokojniejszy klimat peryferii. Domy były nieduże i ubogie, po chodnikach hasały dzieci, przygotowania do wojny nie cisnęły się w oczy tak natrętnie jak w śródmieściu. Gluzak zatrzymał samochód przed jednopiętrową murowanką.

— To tutaj — oznajmił. — Najwyżej pięć minut.

— Niech się pan aż tak nie spieszy — odpowiedziała Mira.

Gluzak utrzymał się jednak w zakreślonej przez siebie ramie pięciu minut, nie chcąc widać nadużywać okazanej mu uprzejmości. Po powrocie wykręcił samochodem, znowu znaleźli się na Grochowskiej, a niebawem na siedleckiej szosie. Ruch był na niej rzeczywiście duży, ale głównie jednokierunkowy: na wschód.

— Wojska już mniej — stwierdził Gluzak. — Armia woli noc.

— Pan mobilizacji nie podlega? — zainteresowała się Mira.

— Nie. W wojsku nie służyłem, nie wzięli.

Mira nie dociekała powodu — może niezdatny, może jedyny żywiciel, nie jej sprawa. Wiedziała, że ojciec Stanisława Gluzaka pracuje w majątku jako fornal. Syna szwagier Augustyn posłał na kurs dla kierowców, kiedy zdecydował się na kupno samochodu. Wołał powierzyć cenny nabytek człowiekowi znanemu, wybór zaś padł na Staszka ze względu na jego sprawdzoną już techniczną zmyślność.

— Stryj, ten z Osieckiej, też może z Rzegocina? — zmieniła temat.

— Tak. Służył w Warszawie w wojsku i potem się tu wżenił.

— Czym się trudni?

— Jest kowalem. Ale w cudzym warsztacie, nie na swoim.

— Pana nie kusi ucieczka do miasta?

— Nie. Dobrze mi w Rzegocinie. Pan Augustyn o mnie dba.

Augustyn uchodził za gospodarza dobrego i troszczącego się o pracowników, co nie było bynajmniej u ziemian regułą. Niektórzy prowadzili swe majątki źle, popadali w długi, a część skutków tego — z konieczności zresztą — przerzucali na służbę. Augustyn zaś radził sobie nawet w latach kryzysu. Zmniejszył wówczas jedynie — za zgodą Bolesława — spłaty na jego rzecz, lecz po ożywieniu się koniunktury skrupulatnie zaległość wyrównał.

Gluzak zajechał przed pałac w Rzegocinie dziesięć po dwunastej, na prawdę godzinę przed obiadem. Przy samochodzie znaleźli się natychmiast czekający na matkę Krzysztof i Nikodem. Potem pojawiły się dzieci Augustyna, a wreszcie i on sam. Gdy skończyły się powitania, Augustyn skinął na Gluzaka, który wrócił właśnie z pałacu po zaniesieniu tam walizek Miry.

— Zjedz obiad, Staszku, a potem odprowadzisz samochód do Siedlec — polecił. — Ostatni kurs.

— Jak to: ostatni? — nie domyślił się Gluzak.

— Mobilizacja. Musimy oddać wóz wojsku.

Gluzak posmutniał tak, jakby odbierano mu dziecko. Lecz odpowiedział tylko karnie „tak jest”. Mira dowiedziała się po chwili od Augustyna, że mobilizacja wygarnęła mu także rządcę oraz część służby. „Dobrze przynajmniej, że już po żniwach” — pocieszył się.

Do obiadu zasiadło tego dnia dziewięć osób. Senior rodu Ołomuckich Walerian, siedemdziesięcioletni już, ale umysłowo ciągle jeszcze sprawny. Augustyn i jego żona Joanna, o cztery lata starsza od Miry. Troje ich dzieci: Bogna, Zenek i Ola. Wreszcie Mira i obaj jej synowie. Rozrzut wieku — od dziesięciu do siedemdziesięciu lat — nie sprzyjał wspólnocie zainteresowań, mimo to tym razem myśli wszystkich skupiał ten sam temat: wojna. Znana już była najnowsza wiadomość z politycznego frontu. W nocy rząd niemiecki ogłosił przez radio ultimatum pod adresem Polski, zawierające szesnaście żądań: oddania Gdańska i Pomorza oraz poczynienia innych ustępstw. Sam Hitler nie żywił chyba wiary, że Polska może te warunki przyjąć. Oznaczały więc one w praktyce wojnę.

Jednak ta oczywistość z trudem torowała sobie przystęp do umysłów. Zwłaszcza Joanna uczepiła się uporczywie nadziei, że zdarzy się jeszcze coś, co odwiedzie Hitlera od wojny. Może jakieś stanowcze ostrzeżenie ze strony sojuszników Polski. Albo wewnętrzny opór w Rzeszy. Złudzeniom nie poddawał się jedynie najstarszy człowiek przy stole: Walerian. Nawet gdyby coś przyhamowało jeszcze Hitlera — twierdził — będzie to tylko zwłoka, a nie odstąpienie od planu. Cała jego polityczna filozofia zmierza do wojny i może być tylko przez wojnę ziszczona bądź zdruzgotana. A w tej wojnie nie ostoi się już dotychczasowy układ sił w Europie. Przede wszystkim zaś ustrój w Polsce.

— To co niby będzie w Polsce po tej wojnie, gdyby wybuchła? — spytała Mira.

— Faszyzm albo komunizm. Zależnie od tego, kto ją wygra..

— Sowiety nie byłyby przecież w tej wojnie stroną.

— Byłyby. Tego starcia uniknąć się nie da.

— Hitler zawarł pakt.

— To go zerwie. Z nami też miał pakt.

Augustyn pospieszył z komentarzem do poglądu ojca:

— Nie przejmuj się, Miro. Ojciec już od dłuższego czasu czarno widzi.

— To fakt — przyznał Walerian. — Ja bym jednak na twoim miejscu traktował to poważnie. Jak dotąd moje przewidywania sprawdzają się niestety. Zwłaszcza co do Hitlera.

Augustyn nie zaprzeczył. Widać rzeczywiście tak było.

Po obiedzie Mirę zabrała do siebie Joanna. Spragniona pożywki dla swej nadziei na pokojowy zwrot w konflikcie chciała się dowiedzieć, co — tak całkiem prywatnie — sądzi o sytuacji Bolesław.

— Czy nie wystarcza ci, że wysłał mnie tutaj? — odpowiedziała jej pytaniem Mira.

— No tak...

Jeśli w duszy Joanny ocalały jeszcze resztki nadziei, ranek je zniweczył. W Rzegocinie było wprawdzie nadal cicho i spokojnie, lecz poranny dziennik radiowy przyniósł wiadomość, że kwadrans przed piątą wojska niemieckie zaatakowały Polskę.

 

3W rannym półśnie Lucjan Trubowicz dosłyszał odległe wybuchy i buczenie syren, lecz nie skłoniło go to do wstania. Wydało mu się, że to kolejne ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. Wybuchy nie powtórzyły się, więc — utwierdzony w tym przeświadczeniu — na powrót przysnął głębiej.

Prawdy nie znał jeszcze przez godzinę po wstaniu. Dopiero o ósmej radio podało komunikat o niemieckim ataku, podjętym na całej granicy bez wypowiedzenia wojny. Huki sprzed dwóch godzin były odgłosami nalotu na Okęcie, Rakowiec i Koło, który spowodował zniszczenia na lotnisku i ofiary w ludziach. Niemieckie samoloty zbombardowały także Grudziądz, Poznań, Płock, Łódź, Radom, Lwów, Grodno, Brześć oraz inne miejscowości. Wojna stała się więc od pierwszych godzin udziałem całego kraju. Dalszymi — po komunikacie — znakami tego były wdzierające się w program radiowy ostrzeżenia, podawane szyfrem. Laikowi trudno było zrozumieć, co oznaczają zagadkowo sformułowane zdania i wplecione w nie liczby — lecz bez wątpienia informowały one kogo trzeba o nadciągających nad kraj samolotach.

W mieście przystąpiły do swych zadań zorganizowane zawczasu służby obrony przeciwlotniczej. Powołani spośród obywateli komendanci bloków kierowali działaniem punktów obserwacyjnych, posterunków pożarniczych i innych stanowisk obronnych obsadzonych przez mieszkańców. Z rodziny Trubowiczów w służbie OPL uczestniczył Jacek.

Lucjan wyruszył przed południem na miasto, by zorientować się w nastrojach. Słuchał rozmów w kolejkach i na przystankach, wdawał się w pogawędki sam. Panował optymizm co do wyniku wojny, a nawet wyraźne było uczucie ulgi, że skończyła się wreszcie wyczerpująca szarpanina nerwów. Niech się to wreszcie przewali. Trzeba pokazać Hitlerowi, że skończyły się zdobycze na sąsiadach. Nas na kolana nie rzuci. Mamy silną armię i doświadczonego wodza. A także sojuszników, którzy już w poprzedniej wojnie dali Niemcom szkołę. Na Krakowskim Przedmieściu uliczny handlarz sprzedawał budzącą uciechę przechodniów zabawkę. Pomysłowo skonstruowana papierowa Świnia przemieniała się po rozprostowaniu w twarz Hitlera.

W ciągu dnia ogłaszano jeszcze dwukrotnie alarm lotniczy, lecz popłochu nie było. Służba OPL miała nawet sporo roboty z nakłanianiem ludzi, by się kryli. O zmroku, po zapaleniu w mieszkaniach światła, ujawniły się niedokładności w zaciemnieniu okien. Komendant bloku polecił dozorcy i Jackowi wykryć wszystkie prześwity i wezwać lokatorów do uszczelnienia zasłon.

Wieczorny dziennik radiowy przyniósł pierwsze w tej wojnie rozczarowanie: nie było wiadomości o przystąpieniu do niej Anglii i Francji. Na co czekały? Lucjan zapisał tego dnia w swej kronice: „Ludzie są dobrej myśli, ale zbyt dużo w tym chyba megalomanii i płynącego z niewiedzy lekceważenia siły Niemiec. Tylko jeden z moich rozmówców był w pełni świadom, że jeśli Anglia i Francja zachowają się tak jak przy Czechosłowacji, będziemy zgubieni.”

Nazajutrz syreny ogłosiły pierwszy alarm dziesięć przed szóstą. Trubowiczowie wstali i ubrali się, lecz tylko Jacek wyszedł do swoich obowiązków w OPL. Lucjan i Monika zostali z Ksenią w mieszkaniu, bo już wczoraj zniechęciła ich atmosfera domowego schronu, której ton nadawali lokatorzy o najmniejszej odporności nerwowej. Niegroźny przebieg dotychczasowych nalotów osłabił zresztą lęk przed nimi i — jak się później okazało — nie tylko Trubowiczowie zrezygnowali z udania się do schronu.

Pierwszy alarm odwołano po czterdziestu minutach, na śródmieście żadna bomba nie spadła. Dziesięć przed ósmą syreny zawyły ponownie. Także tym razem zlekceważenie niebezpieczeństwa uszło Trubowiczom bezkarnie. Umocniło to ich w pogardzie dla schronu. O wpół do dziewiątej Lucjan wyszedł z domu, by odwiedzić bratową i zobaczyć, co dzieje się w mieście. Jako kronikarz musiał to wiedzieć.

Olgę zastał w mieszkaniu samą, co go o tak wczesnej porze zdziwiło.

— Gdzie dzieci? — spytał.

— Dzieci na służbie — odpowiedziała z dumą i zarazem troską. — Uważają, że jak ojciec na wojnie, to i im nie wypada gnić bezczynnie w domu.

— Na jakiej służbie w takim wieku? — zdziwił się jeszcze bardziej Lucjan.

— Harcerskiej. Anetka jest w pogotowiu sanitarnym, a Zygmuś gońcem w OPL. Harcerstwo przygotowywało się do tego, letnie obozy ściągnięto do Warszawy już parę dni temu.

— Wyraź dzieciom moje uznanie.

— Z przyjemnością. Ja też muszę się do czegoś wziąć.

— Do czego?

— Do jakiejś pracy, choćby dla zarobku. Odebrałam przedwczoraj w fabryce pensję Pawła, na razie pieniądze mam, ale trzeba myśleć o tym, co dalej. Podobno w miejskich przedsiębiorstwach przyjmują pracowników na miejsce zmobilizowanych.

— Jeśli na miejsce zmobilizowanych, to raczej mężczyzn.

— Mężczyzn nie starczy.

— No tak... Od nas jakiejś pomocy nie potrzebujesz?

— Na razie nie, dziękuję.

Wzmianka Olgi o miejskich przedsiębiorstwach przypomniała Lucjanowi, że ma w Ratuszu kuzyna, Władysława Roguta. Postanowił pojechać tam, by dowiedzieć się magistrackich nowin.

Na przystanku i w tramwaju przysłuchiwał się rozmowom. Optymistyczny nastrój z wczorajszego dnia trochę przygasł. Ludzi niepokoiło ociąganie się sojuszników. W tramwaju ktoś przyznał się nieoględnie, że słuchał Berlina, który twierdzi, iż prawie na całym froncie przełamano polską obronę. Tego było jednak współpasażerom za wiele, więc słuchacz wrogiego radia został zgodnie skarcony za defetyzm i zamilkł.

Magistrackie nowiny nie były krzepiące. Rogut nie miał czasu na dłuższą rozmowę, najważniejsze jednak Lucjanowi powiedział. Anonsowane są już pierwsze pociągi ewakuacyjne z Poznańskiego, co nie świadczy dobrze o sytuacji na froncie. Zarząd Miejski przygotowuje punkty etapowe dla uchodźców. Prezydent Starzyński po powrocie z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych miał jakoby powiedzieć, że wszyscy potracili tam głowy, władze miejskie mogą zatem liczyć tylko na siebie. Kolei polecono przygotować na następny ranek specjalne składy pociągów dla tych mieszkańców Warszawy, którzy zechcą się przenieść do mniej zagrożonych nalotami okolic podstołecznych. Idzie przede wszystkim o osoby, które, nie są w Warszawie niezbędne. Mnożą się jednak wiadomości o ostrzeliwaniu przez niemieckie samoloty cywilnych pociągów i ludzi na drogach.

Po powrocie do domu Lucjan włączył radio i nie gasił go aż do obiadu, oczekując informacji o wojnie. Lecz nadawano tylko patriotyczne przemówienia i żołnierskie pieśni. A także powtarzające się od wczorajszego ranka komunikaty typu „Wu-er przeszedł, Kania wypatrywać”. Taki program również nie świadczył dobrze o położeniu; o sukcesach frontowych mówiono by. Pięć przed trzecią syreny ogłosiły kolejny alarm. Gdzieś blisko ustawiono nowe działo przeciwlotnicze, które zaczęło ujadać ogniem, przyprawiając szyby o drżenie.

Wieczorny dziennik radiowy nie mógł już ominąć sprawy głównej. Komunikat o działaniach wojennych był, lecz podejrzanie powściągliwy i ogólnikowy. Załoga Westerplatte broniła się, niemieckie lotnictwo ponosiło straty, polskie siły lądowe odpierały ataki nieprzyjaciela. Zatem naprawdę źle — wywnioskował Lucjan. Nie tak by brzmiała relacja o polskiej przewadze.

Dopiero następny, trzeci dzień wojny — była to niedziela — rozdmuchał na nowo przygasający już optymizm. Zaczęło się źle, nalotem kilkudziesięciu bombowców na Okęcie i pożarami w tej dzielnicy. Południe przyniosło jednak radość. Radio podało wreszcie wiadomość o przystąpieniu Anglii i Francji do wojny. Miasto wprost oszalało w zbiorowym uniesieniu. Ulga po dwudniowym wyczekiwaniu i niepewności wygnała ludzi na ulice. Lucjan znalazł się w euforycznie nastrojonym tłumie, podążającym pod brytyjską ambasadę na Nowym Świecie. Manifestacja przed, nią zablokowała ruch uliczny. Potem tłum pociągnął na ulicę Frascati, gdzie mieściło się przedstawicielstwo Francji. Wywołanego na balkon ambasadora Noela powitały gromkie wiwaty i wiązanki wyrzucanych w jego stronę kwiatów. Śpiewano „Marsyliankę”, ,,Jeszcze Polska nie zginęła”, ,”Warszawiankę” i „Pierwszą Brygadę”. Przybywały coraz to nowe grupy manifestantów, owacje przed ambasadą przeciągnęły się aż do drugiej.

Potem kilkutysięczny pochód pomaszerował do grobu Nieznanego Żołnierza, by uczcić walczącą na froncie armię. Gdy Lucjan wracał do domu, na zalanych słońcem ulicach wciąż było pełno rozentuzjazmowanych ludzi. Po obiedzie zanotował w swej kronice: „Gdyby ta wiadomość nadeszła w pierwszym dniu wojny, przyjęto by ją pewnie spokojnie, jako naturalną konsekwencję sojuszniczych zobowiązań. Dziś zaś odprężyły się raptownie napięte od pięćdziesięciu godzin nerwy. Euforia była taka, że nie znający jej powodu obserwator mógłby sądzić, iż świętuje się oto w Warszawie zwycięski koniec wojny. Tymczasem z frontu pocieszających wiadomości brak. Jedno mimo to wydaje się pewne. Skoro Anglia i Francja przystąpiły do wojny, Niemcy jej nie wygrają. O ostateczny wynik możemy być zatem spokojni.”

Monika — choć była germanistką — od czasu dojścia do władzy hitlerowców nie słuchała niemieckiego radia, bo ją irytowało. Tego wieczora jednak, targana niepokojem o los mieszkającej w Poznańskiem rodziny, nastawiła odbiornik na Berlin. Komunikat naczelnego dowództwa armii przygnębił ją. Wynikało z niego, że bitwa graniczna była już przez Polskę przegrana, wojska w odwrocie. Siły niemieckie atakowały z powietrza zaplecze i posuwały się szybko na lądzie. Rosła liczba jeńców.

Powtórzyła te wiadomości mężowi. Po raz drugi w ciągu trzech zaledwie dni zwiewną mgiełkę optymizmu zdmuchnął w ich duszach smutek. Anglia za morzem, Francja niewiele bliżej, Niemcy zaś tuż-tuż. Od granicy Prus Wschodnich do Warszawy sto dwadzieścia kilometrów. Dla zmotoryzowanej armii jeden skok.

— Żałuję, że słuchałam tego Berlina — powiedziała Monika.

— Przed prawdą nie uciekniemy — odrzekł Lucjan. — Dogoni nas.

— Może to tylko chwilowy sukces Niemców. Skutek zaskoczenia.

— Pozostaje nam w to wierzyć.

Nazajutrz bomby spadły na Śródmieście, Pragę, Wolę oraz Okęcie. Było dużo pożarów, zabitych i rannych. Podczas swej wędrówki po mieście Lucjan dwukrotnie musiał przeczekiwać naloty w bramach. Wśród ludzi krążyły wiadomości dobre i złe, lecz te pierwsze okazywały się później nieprawdziwe. Tak było z kursującą tego dnia informacją o zbombardowaniu Berlina i Hamburga, przy czym stolicę Rzeszy atakowały jakoby także eskadry polskie. Sprawdzały się za to nowiny złe. O przybyciu do Warszawy pociągów z rannymi oraz cywilnych uciekinierów z zachodnich regionów kraju. Tej ostatniej wiadomości Lucjan nie powtórzył żonie, by nie podsycać jej obaw o rodzinę. Pogłoski o klęskach na froncie, odrzucane dotąd jako dywersyjne, coraz częściej znajdowały słuchaczy dających im — choć z bólem — wiarę. Spotkany na Królewskiej godny zaufania znajomy zdradził Lucjanowi, że szykuje się ewakuacja ze stolicy naczelnych władz oraz państwowych zasobów złota. A podobno nawet sztabu.

By dowiedzieć się prawdy z najbardziej miarodajnego źródła, Lucjan postanowił — o ile to będzie możliwe — zobaczyć się z Bolesławem. Zadzwonił przed wieczorem na Balonową. Telefon przyjęła gospodyni, pani Aniela.

— Czy można będzie zastać dziś w domu pana majora? — spytał Lucjan po przedstawieniu się.

— Zapowiedział, że postara się wpaść około ósmej. Ale wczoraj też zapowiadał, a nie mógł.

— Mimo to przy jadę dziś o ósmej. Proszę powiedzieć o tym panu majorowi, gdyby dzwonił.

— Tak, powtórzę.

Lucjan miał szczęście: tego wieczora Bolesław zjawił się w domu. Tylko na krótko, bardzo się spieszył, lecz nie trzeba było wiele czasu, by potwierdzić i uzupełnić złe nowiny. Na północy Niemcy zajęli już Przasnysz, pozostało im zaledwie osiemdziesiąt kilometrów do Warszawy. Na zachodzie zdobyli przyczółki na Warcie i byli niebezpiecznie blisko Łodzi. Armiom „Poznań” i ,,Pomorze” groziło oskrzydlenie i odcięcie. Z południa, zagrożona tym samym, wycofywała się armia ,,Kraków”.

— Zatem rozpacz — stwierdził Lucjan.

— Prawie. Warszawa może się szybko znaleźć na linii frontu, więc władze centralne ewakuować trzeba. Jeszcze dziś pierwsze pociągi odjadą na wschód. Według tego, co wiem, w ministerstwach panika i bałagan. Na kolei też. Nie zdołano nawet ustalić rozkładu odjazdów. Będzie, jak Bóg da.

— Wasz sztab zostaje czy też wyjeżdża?

— Nie ma jeszcze decyzji.

Przed powrotem do domu Lucjan pojechał z ciekawości na Dworzec Wschodni. To, co zobaczył, sprawiało deprymujące wrażenie. W chaosie i zamieszaniu kłębiło się — wśród zwałów bagażu — mrowie zdenerwowanych ludzi. Jakaś odprowadzająca męża kobieta głośno lamentowała. Karetka pogotowia zabrała podobno przed kwadransem dwóch poturbowanych przy szturmowaniu wagonu mężczyzn. Odjeżdżający wiedzieli o bombardowaniu i ostrzale pociągów, mówili o tym z trwogą. Niektórzy zastanawiali się, czy nie lepiej zostać w Warszawie. Siwowłosy desperat dowodził, że nic już nie ma sensu — tak czy tak klęska. Ten dzień skończył się dla Lucjana jeszcze smutniej niż poprzedni.

Następny przyniósł dalsze przygnębiające fakty. Na froncie musiało być bardzo źle, bo szykował się do wyjazdu cały rząd. Premier Sławoj Składkowski przybył rano do Katedry na nabożeństwo za pomyślność oręża polskiego. Potem przekazał prasie odezwę do narodu, nawołującą do zachowania spokoju. W południe Michał Grażyński, nowo mianowany minister propagandy, oświadczył na konferencji prasowej, że Warszawa będzie ewakuowana. Wywiezione zostanie wszystko, wyjadą urzędy, redakcje gazet i drukarnie.

Przygotowania do tej wielkiej ucieczki — załadunek samochodów, palenie urzędowych akt i ogólny rozgardiasz — stały się dla mieszkańców Warszawy wstrząsem. Wyglądało na to, że miasto ma być poddane Niemcom bez walki. W poszukiwaniu prawdy Lucjan udał się znowu do Władysława Roguta w Zarządzie Miejskim. Już samo wejście do Ratusza nieco go uspokoiło: tu się nie pakowano. Rogut powiedział mu, że Starzyński otrzymał wprawdzie od premiera nakaz ewakuowania stołecznych władz, lecz odmówił wykonania go oświadczając, iż nie będzie dezerterem. Niemniej rząd zabiera ze sobą z miasta większość policji, niektóre oddziały Straży Ogniowej oraz część autobusów. Na dworcach — informował dalej Rogut — dzieją się sceny wręcz dantejskie. Na Wschodnim wiele ofiar przyczynił silny nalot, pod gruzami poczekalni zginęła harcerska ekipa sanitariuszek wraz z chorymi. O oddaniu Warszawy bez walki — oświadczył Rogut — mowy dotychczas nie ma. Przeciwnie, jest rozkaz obrony miasta i trwają intensywne przygotowania do niej.

W kolejnym, szóstym dniu września Warszawa wyglądała na targaną paroksyzmem sprzecznych działań. Trwała pospieszna, bezładna ewakuacja. Mosty były zatłoczone ciągnącymi na wschód samochodami, po południu Niemcy atakowali je z powietrza. Z zachodu spływały do miasta rozbite oddziały wojskowe i rzesze spychanych przez front uciekinierów cywilnych. Dowództwo Obrony Warszawy sposobiło się do odparcia niemieckiego ataku. Na przedmieściach żołnierze wespół z mieszkańcami kopali okopy i rowy przeciwczołgowe. Prezydent Starzyński starał się opanować chaos i dezorganizację, spowodowaną wyjazdem władz centralnych i części policji. Zarządził utworzenie Straży Obywatelskiej, mającej pełnić rolę społecznej siły porządkowej; zaczęto przyjmować ochotników do niej. Kierownictwo Polskiej Partii Socjalistycznej przystąpiło do formowania robotniczych kompanii saperskich.

Nie było już w Warszawie prezydenta państwa, wieczorem zaś odczytano przez radio oświadczenie premiera. Zawiadamiał on, że ,,z powodu niebezpieczeństwa zagrażającego stolicy rząd zmuszony jest opuścić Warszawę z niezłomnym postanowieniem powrotu do niej po wygranej wojnie”. Wkrótce po tym komunikacie zatelefonował do Trubowiczów Bolesław Ołomucki.

— Chcę tylko przekazać krótką wiadomość — oznajmił Lucjanowi. — Wyjeżdżam z Warszawy.

— Służbowo? — spytał Lucjan, jakby w takim czasie możliwy był prywatny wyjazd oficera sztabu.

— Tak. Pozdrawiam was wszystkich, bądźcie dobrej myśli.

Ewakuował się zatem nawet sztab, a przynajmniej jego część. Jak Lucjan dowiedział się nazajutrz, wraz z Naczelnym Wodzem (który wyjechał z Warszawy w nocy) opuściła stolicę pościgowa brygada samolotów, część artylerii przeciwlotniczej oraz personel dwóch głównych szpitali, gdzie pozostawiono rannych i chorych niemal bez opieki. Zabrano też sprzęt i amunicję z centralnych magazynów wojskowych, a nawet balony zaporowe i reflektory. Tak więc Warszawie kazano się bronić, ograbiono ją wszakże z niektórych służących temu środków.

Owo rozdarcie między wolą obrony miasta a ewakuacyjną paniką dało o sobie dramatycznie znać jeszcze tej nocy, z szóstego na siódmy września. Trubowiczowie nie kładli się spać czując, że wiszą w powietrzu ważne zdarzenia. Z tego samego powodu nie wyłączali radia. Przed północą usłyszeli przemówienie szefa propagandy Naczelnego Dowództwa, pułkownika Umiastowskiego. Wobec bezpośredniego zagrożenia Warszawy przez Niemców wezwał on ludność do budowy okopów, barykad oraz innych umocnień. Jednocześnie polecił mężczyznom zdolnym do noszenia broni, a dotąd nie powołanym do wojska, opuścić miasto i udać się na wschód, gdzie będzie utworzona nowa linia obrony.

Trubowiczowie byli już zahartowani na złe nowiny, ta jednak wymagała podjęcia decyzji co do Lucjana i Jacka. Czy powinni się uznać za zdolnych do noszenia broni i odejść na wschód? Monika była stanowczo temu przeciwna. Na razie zdecydowali, że Lucjan wyjdzie, na trasę mostową i zorientuje się, czy mężczyźni w ich wieku — bardzo młodzi i już podstarzali — opuszczają Warszawę, czy nie.

Lucjan postanowił udać się w Aleje Jerozolimskie, na ich styk z wiaduktem mostowym. Tu musiały zlewać się strumienie idących z południowej części Warszawy na wschód. Innej drogi przez Wisłę nie miały.

Po drodze zahaczył o Smolną i spojrzał na frontowe okno mieszkania Pawłów. Przez maleńką szparę między zasłoną a futryną przebijała smużka światła. Olga zatem także nie spała. Zdecydował się zajść do niej.

Ku jego zdumieniu drzwi otworzył Paweł. Po mundurze i twarzy można było poznać, że dopiero co przyszedł i nie zdążył jeszcze doprowadzić się do porządku po marszowym trudzie. Oczy miał przekrwione, pewnie od kurzu i niewyspania. Bez słowa rzucili się sobie w ramiona jak po bardzo długim niewidzeniu. W drzwiach pokoju pojawiła się Olga. Jej twarz promieniała radością, że oto — choć na krótko zapewne — ma męża w domu.

— Od kiedy w Warszawie i na jak długo? — spytał Lucjan brata, gdy się wycałowali.

— Od godziny. Na dłużej, mamy zostać w obronie miasta.

— Niemcy prędko tu dojdą?

— Według mnie prędko.

— A nam Umiastowski każę stąd wychodzić.

— Olga mówiła mi właśnie.

— Co o tym sądzisz?

— Nie porucznikowi osądzać sztab. Ale ja bym na twoim miejscu nie wychodził. Nie żołnierzy nam brak, tylko broni. Nawet nie wszyscy zmobilizowani ją dostali. A dla niektórych nie starczyło i mundurów.

— Może jest to wszystko na wschodzie.

— Gówno tam jest. Nie wierzę. Nie byliśmy przygotowani.

— Zostaniesz tu do rana?

— Skąd, zaraz wracam do jednostki, bo mógłbym jej potem nie znaleźć w tym rozgardiaszu.

Paweł był wyraźnie nadłamany psychicznie i rozczarowany dowództwem. Ponieważ musiał zaraz odchodzić, Lucjan postanowił nie zakłócać krótkiego spotkania małżonków. Zastanowiło go jednak, dlaczego również tym razem nie widzi w domu Anetki i Zygmusia.

— Dzieci także w nocy na harcerskiej służbie? — spytał Olgę.

— Anetka tak. A Zygmuś po całym dniu biegania z meldunkami śpi jak kamień. Nie mam sumienia go budzić.

Lucjan zwrócił się do Pawła.

— Pójdę już. Dzwoń w miarę możności, skoro zostajesz w Warszawie.

— W miarę możności — odrzekł Paweł. — Jak dotrze tu ich artyleria, rozpieprzą i telefony.

Lucjan poszedł tam, gdzie zamierzał: na styk Alej Jerozolimskich z wiaduktem. To, co zobaczył, wprawiło go w przerażenie. Nawet słowo „panika” nie odzwierciedlało w pełni skutku, jaki wywołał Umiastowski swoim przemówieniem. Exodus z Warszawy zaczął się już wcześniej, lecz teraz przerodził się w piekło zbiorowego strachu.

Całą szerokością ulicy parł w kierunku mostu zbity tłum. Była to bezładna i dzika ucieczka ogarniętych popłochem ludzi. Kotłowało się tu wszystko: wyładowane bagażami wozy i dorożki, ręczne dwukółki i dziecięce wózki, obwieszone tobołami rowery — głównie jednak objuczeni walizkami, plecakami i torbami piesi. Jedni ubrani jak na górskie wywczasy, w turystyczne stroje i buty, inni w sportowe dresy, ale większość po codziennemu, jak kto zdążył i mógł. Tu i ówdzie rodzice dźwigali na rękach lub barkach małe dzieci, które inaczej mogłyby zostać zadeptane w ścisku. Wśród taszczonych przez uciekinierów rzeczy widziało się przedmioty pozbawione w ich sytuacji sensu — jakieś portrety, rowerki dziecięce, wędki. Wiele z tego chwycono pewnie w pośpiechu, bez zastanowienia, jakby sąsiednią ulicę szturmowali już Niemcy albo trawił ogień. Twarze — na ile dało się to w nocnym mroku rozpoznać — gorzały pragnieniem jak najszybszego znalezienia się poza miastem, z dala od bomb, które rano znowu spadną z nieba.

Widok ten uwolnił Lucjana od rozterki. Za nic w tym owczym tłumie, który może już o świcie zdziesiątkują na drogach samoloty. Lepiej w mieście, gdzie mimo wszystko łatwiej się skryć. No i są w mieszkaniu własne rzeczy oraz zapas jedzenia.

Wrócił do domu. Powiedział żonie i synowi, co widział i co sądzi. Monika przyjęła jego decyzję z ulgą. Jacek oznajmił, że jest użyteczny także w Warszawie, pełni służbę w OPL. Nie musi zatem czuć się dezerterem dlatego, że nie posłucha Umiastowskiego. Ponieważ dochodziła już trzecia, postanowili pójść spać. Ale nim wyłączyli radio, usłyszeli komunikat, który rozgrzeszył ich do reszty. Dowódca Obrony Warszawy, generał Czuma, odwołał wezwanie Umiastowskiego w części dotyczącej ewakuacji mężczyzn. Jak Lucjan dowiedział się później, pułkownik Umiastowski został za swą panikarską nerwowość zawieszony w czynnościach.

Pożytecznie natomiast zaowocował apel Umiastowskiego o umacnianie miasta. Do prac przy okopach, rowach przeciwczołgowych i barykadach zgłosiło się — częściowo już w nocy, częściowo zaś rano — sto tysięcy mężczyzn. Lucjana, który spał zbyt długo i stawił się jako ochotnik późno, odprawiono z braku wolnych narzędzi do domu.

Miasto wyglądało tego dnia zupełnie inaczej niż jeszcze wczoraj. Większość sklepów była zamknięta, nie jeździły tramwaje. Brakowało porannych gazet — ukazał się jedynie szybko rozchwytany „Robotnik”. Ulicami przeciągały rozbite na froncie, umordowane oddziały wojska. Na ławkach i w bramach drzemali pojedynczy, zagubieni żołnierze. Koczowali gdzie się dało cywilni uchodźcy z zachodu, których gromadziło się w mieście coraz więcej, bo nie mieli już ochoty ani sił na dalsze wędrowanie. Po chodnikach i jezdniach, do wczoraj jeszcze sprzątanych, walało się wszelkie śmiecie. Bez zmiany trwała tylko ucieczka z miasta warszawian, którzy nie doświadczyli jeszcze — jak ci z zachodu — uchodźczej gehenny. Ku mostom nadal zdążały wyładowane samochody, człapały ciągnące wozy konie, szli uginający się pod tobołami piesi. Żałosny był ten obraz stolicy kraju w siódmym dniu wojny.

Po powrocie do domu Lucjan stwierdził, że pierwszy program radiowy nie funkcjonuje. Na jego fali szła po polsku dywersyjna audycja niemiecka. Była też podobno przerwa w programie drugim, ale nadawano go już na nowo. Dowódca Obrony Warszawy i prezydent miasta apelowali do ludności o spokój, niepoddawanie się panice ewakuacyjnej i powracanie do normalnych zajęć. Gdy Lucjan wyszedł po południu z domu, odniósł wrażenie, że wezwania poskutkowały. Ulice stały się spokojniejsze, ci zaś, co nie uciekli z Warszawy, wyglądali na zdeterminowanych i gotowych do jej obrony. Wieczorem było już wiadomo, że niemiecki zagon pancerny zbliża się do stolicy od zachodu.

Nazajutrz generał Czuma ogłosił pierwszy rozkaz dzienny do żołnierzy Warszawy. Stwierdził w nim: „Objęliśmy pozycję, z której nie ma zejścia. Na tej pozycji może wróg usłyszeć jedną tylko obecnie odpowiedź: Dość! Ani kroku dalej!” Starzyński zaś zwrócił się do cywilów: „Warszawa będzie broniona. Jako Komisarz Cywilny Obrony Warszawy rozkazuję wszystkim pozostać na swych stanowiskach, a tym, którzy miasto opuścili, wrócić w ciągu dwunastu godzin.”

O piątej po południu niemiecka dywizja pancerna dotarła do granicy Warszawy od strony Ochoty i Woli. Rozpoczął się artyleryjski ostrzał miasta. Niebawem zapłonął od pocisku wielki zbiornik gazu na Woli. Ponieważ także sieć była w wielu miejscach uszkodzona, Starzyński zarządził unieruchomienie gazowni.

 

4Oddalenie od frontu tylko na krótko uchroniło Rzegocin przed falą wojny. Bomby wprawdzie nigdzie w okolicy nie spadały, bo brak było wartych tego celów, lecz dość szybko pojawiły się forpoczty wojennej grozy: uciekinierzy. Najpierw zmotoryzowani podążający dalej na wschód, potem zaś tabuny wozów i pieszych, tu właśnie zamierzających zaczekać na rozwój frontowych zmagań. Uchodźcy ci spełzali z dróg i szukali schronienia gdzie się dało: we wsiach, osiedlach i majątkach. Bezdusznością byłoby odmawiać im gościny, więc po paru dniach Rzegocin stał się wielkim koczowiskiem. Augustyn Ołomucki kazał udostępnić uciekinierom wszystkie nadające się do tego pomieszczenia gospodarskie. Do pałacu wypadłe przyjąć dwie rodziny krewnych z Pomorza. Po ich przybyciu posiłki w jadalni trzeba było rozłożyć na zmiany, bo wszystkich naraz pomieścić się nie dało.

Opowieści uciekinierów malowały dramatyczną sytuację na drogach wiodących z Warszawy na wschód, gdzie łączyły się potoki uchodźców ze stolicy i zachodnich obszarów kraju. Z dwóch głównych szos — na Lublin i Brześć — szybko przyszło cywilom rezygnować. Spychało ich stamtąd wojsko, upartych zaś trzebiły niemieckie samoloty. Lecz i na bocznych drogach bezpiecznie było tylko nocą, gdy osłaniała je przed lotnikami ciemność. Ci, co nie zabrali ze sobą zapasów żywności, rychło doświadczyli głodu. Wędrujące tłumy ogołociły przydrożne wsie z jedzenia, a nawet z wody w studniach. Wielu przerażonych tym uciekinierów zdecydowało się wracać, co ulżyło doli idących dalej. Za Mińskiem Mazowieckim dało się już to i owo kupić albo wyprosić, a w każdym razie nie brakowało wody. Pozostawała jednak udręka psychiczna: co dalej? Jak długo jeszcze uciekać i dokąd? Wiedza o stanie rzeczy na froncie była w ogóle niewielka, uchodźcy zaś nie mieli żadnego prawie dostępu do wiarygodnych informacji, bo skąd je czerpać w drodze, bez gazet i radia? Toteż stali się pastwą sprzecznych plotek, od upojnie pomyślnych po ziejące rozpaczą. Parę dni doświadczeń skłaniało jednak do wierzenia tym złym, bo tylko one się niestety potwierdzały.

W Rzegocinie głód nowin zwracał ludzi ku pałacowi, gdzie było radio. Augustyn, by nie być molestowany ciągle, wyznaczył stałą porę udzielania informacji: o ósmej rano, przed pałacem. O tej godzinie, po porannych wiadomościach z Londynu, miał już dość dokładny obraz sytuacji z poprzedniego dnia i mógł go przekazać wszystkim ciekawym. Z każdym dniem gromadziło się ich przed pałacem coraz więcej. Słuchali, zadawali pytania, potem zaś wracali przygnębieni do swoich.

Pod koniec pierwszego tygodnia wojny obraz sytuacji wyłaniał się już nie tylko z radiowych komunikatów. Przez okolicę zaczęły przeciągać na wschód kompletne i rozbite oddziały wojskowe. Stan tych drugich był przeważnie żałosny, a niesione przez nie wieści o niemieckiej przewadze — druzgoczące. Wojsko przemieszczało się z reguły nocą, bo za dnia atakowały je nawet tutaj, daleko za frontem, niemieckie samoloty.

Jeden z pobitych oddziałów zatrzymał się na dzienny postój w Rzegocinie. Wszystkie pomieszczenia były pozajmowane przez uchodźców, lecz żaden kłopot z tego powodu nie wyniknął: żołnierze miejsc pod dachem nie szukali. Przy trwającej od pierwszego dnia wojny upalnej niemal pogodzie rzeźwiej było pod drzewami, które dawały zarówno cień, jak i osłonę przed lotnikami. Czterech oficerów Augustyn zaprosił do pałacu.

Po śniadaniu utrudzeni nocnym marszem żołnierze szybko pozasypiali, ułożywszy się wokół pni drzew. Czuwali tylko ci, których do tego wyznaczono. Spośród oficerów nie spało dwóch. Jeden z obowiązku, jaki spadł nań do południa, drugi zaś dlatego, że od frontowej klęski w ogóle nie mógł sypiać. Po utracie prawie całego plutonu popadł w obsesję osobistej winy za to. Uniemożliwiała mu ona nie tylko sen; także jasne myślenie. Augustyn, który próbował nawiązać z nim rozmowę, musiał zrezygnować przekonawszy się, że ma do czynienia z człowiekiem psychicznie zachwianym. A może nawet już chorym.

Pozostali trzej oficerowie, którzy aż do wieczornego odmarszu dyżurowali na zmianę, wyrażali wiarę w zatrzymanie Niemców na nie określonej bliżej linii obronnej. Augustyn nie odniósł jednak wrażenia, że naprawdę są o tym przekonani. Byli pełni żalu do zachodnich sojuszników, że — choć wypowiedzieli Niemcom wojnę — nie podejmują żadnych odciążających polską armię działań. Nawet nalotów na Niemcy nie ma.

Po zmierzchu wojsko odeszło. Nazajutrz przeleciał nad Rzegocinem niemiecki samolot, lecz nie było słychać, by coś w pobliżu atakował. Spłoszył jednak część obozujących w majątku uchodźców. Około dwudziestu osób zdecydowało się pod wieczór iść dalej na wschód. Mirę Ołomucką ogarnęło przed zaśnięciem przeczucie, że coś się w nocy zdarzy. Na wszelki wypadek ułożyła rzeczy tak, by — w razie potrzeby — móc się szybko ubrać i spakować.

Przeczucie potwierdziło się nad ranem. Wyrwana ze snu dotknięciem w ramię ujrzała siedzącego przy łóżku męża. Nim zdążyła cokolwiek pomyśleć o jego obecności tutaj, padli sobie w ramiona. Cieszyła się w tym momencie, że Bolesław żyje. Radiowe wiadomości o bombardowaniach Warszawy napełniały ją każdego dnia lękiem o niego.

Gdy poryw wzruszenia opadł, zdała sobie sprawę z niezwykłości tych nocnych odwiedzin.

— Skąd się tu wziąłeś? — spytała z ukłuciem niepokoju w sercu.

— Ewakuujemy się na wschód — odpowiedział. — Wpadłem tylko na chwilę, na dole czeka samochód z kolegami.

— Pójdę obudzić chłopców — poderwała się sięgając po szlafrok.

— Nie, nie warto, naprawdę muszę zaraz jechać dalej. Zboczyliśmy specjalnie z trasy, teraz trzeba będzie nadganiać. Ucałujesz chłopców ode mnie, a teraz niech śpią.

Mira odłożyła szlafrok bez przekonania.

— Jak chcesz... Jest aż tak źle, że musicie się ewakuować?

— Część sztabu została w Warszawie. Ale źle jest rzeczywiście.

— Śmigły też się przenosi?

— Też. W jego kolumnie właśnie jedziemy.

— Dokąd?

Bolesław zawahał się chwilę przed odpowiedzią.

— Do Brześcia — odrzekł. — Zatrzymaj to jednak dla siebie.

— Oczywiście... Ale co dalej? Powiedz, co dalej?

— Powiedziałem: jest źle.

— Kiedy się wreszcie ruszy na Zachodzie?

— Francuzi zobowiązali się zaatakować w piętnastym dniu wojny. Ale czy można im wierzyć, czas pokaże.

— W piętnastym dniu... — Westchnęła. — A dziś dopiero siódmy i już musicie się ewakuować...

Bolesław rozłożył bezradnie ręce i porzucił temat sytuacji ogólnej. Przeszedł do wątku rodzinnego:

— Jakby Niemcy tu doszli, wracajcie zaraz do Warszawy — powiedział. — Trzeba pilnować mieszkania.

— Tak, trzeba — zgodziła się Mira.

Bolesław sięgnął po portfel.

— Oddam ci pieniądze. Mnie nie będą potrzebne, dostaję pełne zaopatrzenie.

— Mam jeszcze.

— Weź, bo nie wiadomo, na jak długo się rozstajemy.

Mira przyjęła pieniądze i dopiero w tym momencie uświadomiła sobie na dobre, że może ich rozdzielić linia frontu, co oznaczałoby prawdopodobnie rozłąkę aż do końca wojny. Znowu, jak niedawno przy żegnaniu się w Warszawie, nie zdołała powstrzymać łez. Uspokoiwszy ją Bolesław spojrzał na zegarek.

— Muszę jechać, nasi już pewnie daleko. Nie denerwuj się.

— Mogę ci poradzić to samo. Mówić łatwo.

Uścisnęli się i ucałowali. Bolesław wyszedł. Mira usłyszała wkrótce warkot odjeżdżającego samochodu.

Od tej nocy wojenne zdarzenia wokół Rzegocina uległy przyspieszeniu, jakby odjazd naczelnego wodza osłabił polskie siły. Zagęścił się odwrót wojsk, ich stan i duch wydawał się coraz gorszy. Wzmogły się niemieckie naloty na drogi i tory. Pozostających jeszcze w majątku uchodźców ogarnął strach, targała nimi rozterka. Uciekać dalej na wschód, zostać na miejscu czy też wracać do domu?

Dziewiątego rano Augustyn ogłosił przed pałacem, że Niemcy dotarli do granicy Warszawy, Starzyński zaś wzywa jej mieszkańców do powrotu i udziału w obronie miasta. Większość uciekinierów ze stolicy opuściła Rzegocin jeszcze tego dnia, by zdążyć do niej przed odcięciem przez Niemców dróg powrotu. Synowie Miry też zapałali chęcią obrony Warszawy. Dopiero wysiłkiem całej rodziny udało się im wytłumaczyć, że na wojowników w ich wieku prezydent Starzyński na pewno nie liczy. Przeciwnie, dzieci mogą być w walczącym mieście jedynie kłopotem.

Po trzech dniach okazało się, że pośpiech warszawian był zasadny. Niemieckie wojska pancerne dotarły od północy do Garwolina i Siedlec, przecinając drogi do Warszawy. Uczyniwszy to, czołgi skierowały się na wschód, w stronę Brześcia. Rzegocin znalazł się faktycznie po niemieckiej stronie frontu, choć w najbliższej okolicy pozostawały jeszcze prześcignięte w odwrocie polskie oddziały.

Rodzinna kolacja w dniu, gdy stało się to jasne, upływała w posępnym nastroju. Upadła już wiara, że sojusznicy ustrzegą Polskę od klęski. Jeśli nawet front na Zachodzie ruszy się wreszcie, niewiele to wpłynie na wojskowe położenie tutaj, w kraju. Skoro po dwunastu dniach walki Niemcy zbliżają się do Brześcia, mało już czasu im trzeba na zajęcie reszty kraju i na pewno nie zabiorą stąd wojsk przed dokonaniem tego. Zwłaszcza że pogoda w dalszym ciągu im sprzyja: ani jednej kropli deszczu, żadnej nadziei na rozmoknięcie dróg, co miało je jakoby uczynić nieprzejezdnymi dla armii pancernych. Walerian Ołomucki, którego sądy i przewidywania przypisywano dotąd czarnowidztwu, okazał się w tych dniach człowiekiem trzeźwym i przenikliwym.

— Co ojciec przewiduje teraz? — spytała teścia Joanna, jakby szukając nadziei u osoby, której rozeznaniu można zaufać.

— Nie liczcie na żadne cudy — odpowiedział Walerian.

— To znaczy?

— To znaczy, że nasza wojna z Hitlerem jest przegrana. Obrona Warszawy i w ogóle dalszy opór może być tylko sprawą honoru.

— A co z rządem i naczelnym wodzem? Poddadzą się?

— To nie byłoby mądre. Przynajmniej prezydent i rząd powinni opuścić kraj i funkcjonować na obczyźnie.

Augustyn westchnął smętnie.

— Co to da?

— Politycznie dużo. Nie będzie kapitulacji, która mogłaby stać się dla sojuszników pretekstem do uznania wojny za skończoną.

— Oj, nie dowierza ojciec naszym sojusznikom...

— Nie dowierzam.

— Dokąd zdaniem ojca rząd ucieknie — wróciła do poprzedniego tematu Joanna.

— No, przecież nie do Rosji. Jedyną furtką jest Rumunia.

Po dwóch dniach niemiecki korpus pancerny dotarł do Brześcia i rozpoczął walkę o tamtejszą twierdzę. Mirę ogarnął na nowo lęk o męża: przecież do Brześcia właśnie się udawał. Uznawszy, że zastrzeżona przez Bolesława tajemnica teraz już nie obowiązuje, zwierzyła się przy stole ze swej obawy. Walerian skwitował ją śmiechem.

— No, kogo jak kogo, ale Śmigłego i sztabu na pewno już w Brześciu nie ma. Wiele błędów mogli popełnić, tego jednak nie.

— To gdzie są? — spytała naiwnie Mira.

— A skąd ja mam wiedzieć? O to trzeba by zapytać niemiecki wywiad.

W Rzegocinie nadal nie widziano Niemców, choć ich czołgi buszowały podobno po drogach zagarniając do niewoli polskie oddziały. Niektóre z nich nie kapitulowały jeszcze i próbowały przebijać się na wschód. W nocy na szesnasty września cała kompania piechoty, utrzymana w zwartości i dyscyplinie, przeciągnęła przez Rzegocin. Zatrzymała się na krótko dla zaprowiantowania, za które skrupulatnie zapłaciła. Przeważnie jednak widziało się rozbitków szukających sposobów uniknięcia niewoli. Następnej nocy wróciło do Rzegocina trzech zmobilizowanych w przededniu wojny rezerwistów. Zamienili mundury na cywilne ubrania i stawili się rano do pracy, jakby w ogóle majątku nie opuszczali. Przed południem zaś przeszła drogą — na zachód — kolumna jeńców pod eskortą, niemieckich żołnierzy. Byli to pierwsi widziani w Rzegocinie reprezentanci zwycięskiej armii. Jeńcy przedstawiali się nędznie i wyciskali oglądającym ich łzy z oczu. Eskorta nie pozwalała im nic podawać, lecz to i owo jednak do kolumny przemycono.

Tego dnia wojenne zdarzenia uległy nowemu przyspieszeniu, wręcz przełomowi — ale już nie w lokalnej, tylko międzynarodowej skali. Augustyn słuchał kolejnych wiadomości o nich, podawanych przez londyńskie radio.

Polskie władze naczelne — jak się okazało — już od czternastego września przebywały nad granicą rumuńską, prowadząc stąd rozpoczęte wcześniej pertraktacje o prawo przejazdu przez Rumunię do Francji. Polskie zasoby złota wyekspediowano już koleją do Konstancy, lecz na tranzyt władz strony walczącej Rumuni — pod wpływem niemieckiego nacisku — nie chcieli się zgodzić.

Tymczasem siedemnastego września nad ranem polskiemu ambasadorowi w Moskwie została wręczona nota rządu radzieckiego. Informowała ona, że w rezultacie klęski wojskowej i rozpadu państwa Polska może stać się polem akcji niebezpiecznych dla ZSRR. Dlatego rząd radziecki polecił Armii Czerwonej wkroczyć na tereny Zachodniej Ukrainy oraz Zachodniej Białorusi.

W tej sytuacji — mimo braku zgody ze strony Bukaresztu — prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmigły oraz członkowie rządu przekroczyli granicę Rumunii, gdzie ich niebawem internowano. Przed opuszczeniem kraju Rydz-Śmigły polecił wojskom wycofywać się najkrótszymi drogami do Rumunii i na Węgry. Oblężonej Warszawie rozkazał bronić się dalej.

Przewidywania Waleriana Ołomuckiego sprawdziły się więc niemal dokładnie. Elementem całkiem nowym było jedynie wejście Rosjan na ziemie za Bugiem. Lecz i tym Walerian nie był zdziwiony. A w każdym razie rozumiał, o co chodzi.

— To etnicznie ich ziemie, ukraińskie i białoruskie, więc dlaczego mieliby je oddać Niemcom? Zresztą także inny wzgląd gra tu dużą rolę.

— Jaki mianowicie? — spytał Augustyn.

— Przecież wojna między nimi jest nieunikniona. Nie wierzcie w ten pakt o nieagresji, to tylko pauza w konflikcie. Stojąc na Bugu Rosjanie przesuwają linię przyszłego starcia bliżej Niemiec.

Augustyn zamilkł na dość długo, przetrawiał rozumowanie ojca. Potem powiedział:

— Zatem wróżysz nam tu jeszcze następną wojnę.

— Tak. Albo dalszy etap obecnej.

— A kto według ciebie zaatakuje?

— Według mnie Hitler.

Mirę te dalekosiężne prognozy oczywiście interesowały, lecz miała przede wszystkim do rozstrzygnięcia dylemat aktualny.

— Bolesław kazał mi wracać po wejściu Niemców do Warszawy — oznajmiła. — Poradźcie mi, co mam robić.

— Przecież Warszawa nadal walczy — odrzekł Augustyn. — Przez pierścień oblężenia nie przedostaniesz się.

— To wiem. Ale ile jeszcze tej walki, parę dni? Czy nie powinnam czekać gdzieś w pobliżu? Powiedzmy w Otwocku?

— Co ci to da? Dzień albo dwa zysku, a nie wiadomo, ile tułaczki, jeśli obrona się przedłuży. Uważam, że powinnaś czekać tutaj.

— Jestem tego samego zdania — poparła męża Joanna.

Mira zwróciła się do teścia, który także w jej oczach wyrósł na znawcę mechanizmów wojny.

— A ojciec co mi radzi?

— To samo co oni. Czekaj tutaj.

— Zatem zostaję — zdecydowała.

 

5Piętnastego września, po dotarciu od wschodu do praskich przedmieść, wojska niemieckie zamknęły Warszawę w okrążeniu.

W samym mieście opanowano już panikę i chaos sprzed tygodnia. W dużej mierze było to rezultatem niezmordowanych starań prezydenta Starzyńskiego. Zabiegał on wszelkimi możliwymi sposobami — apelami, perswazją i przymusem — o to, by mimo frontowych warunków miasto funkcjonowało. Otwarto na nowo wiele sklepów, pracowały służby miejskie, wychodziły gazety, emitowano program radiowy. Ludność oswoiła się już z nalotami i ostrzałem. Ulice pustoszały na krótko, gdy padały na nie bomby lub pociski, by zaraz spotem pulsować ruchem, dyktowanym przez potrzeby życia. Kolejki przed sklepami często w ogóle nie reagowały na ostrzał, toteż wiele osób ginęło właśnie przy zakupach.

Dużo zmieniło się natomiast w życiu kamienic. Wyższe piętra stały się zbyt niebezpieczne, by przebywać na nich bez ważnej potrzeby. Zagęściły się więc dolne kondygnacje, pełniąc rolę koszar dla lokatorów. Trubowiczowie, którzy do niedawna nie opuszczali swego mieszkania nawet podczas bombardowań, teraz już tylko w nim nocowali. Na dzień schodzili do zaprzyjaźnionej rodziny Sawickich z parteru. Tam też jadali gotowane wspólnie posiłki. Mimo ciasnoty i niewygód był to prawie komfort w porównaniu z poniewierką uciekinierów, których gromadziło się w śródmieściu coraz więcej. Do uchodźców z zachodu, ściągających do Warszawy od pierwszych dni wojny, dołączali się teraz pogorzelcy oraz mieszkańcy przemienionych w linię frontu przedmieść. Tylko szczęśliwcom udawało się znaleźć miejsce u znajomych, w piwnicach lub schronach. Udostępnione przybyszom lokale publiczne też już były pozajmowane, więc najświeżsi musieli się zadowalać podwórkami i bramami. Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej robił co mógł, by ulżyć doli tych ludzi, lecz coraz trudniej mu było podołać rosnącym z dnia na dzień potrzebom.

Kiedy los mieszkania stał się niepewny, Trubowiczowie spakowali najcenniejsze oraz najpotrzebniejsze rzeczy i znieśli je do piwnicy. To samo uczynił Lucjan z rękopisami swej kroniki. Na górze zatrzymał tylko ostatni, dopełniany co dzień brulion. Jego kronikarska pasja budziła ostatnio sprzeciw żony. Monika uważała wędrówki męża po mieście za nazbyt już ryzykowne i zabraniała mu ich wprost.

— Nie ja jeden chodzę po mieście — tłumaczył Lucjan. — A Jacek ma w OPL dyżury nawet na dachu.

— Ty nie jesteś w OPL.

— Każdy robi swoje. Nie zmuszaj mnie do przerwania kroniki wtedy, kiedy najwięcej się dzieje. Musiałbym się później uznać za tchórza.

— Z odważnych nieboszczyków pożytek niewielki.

— Czasem jednak coś po nich zostaje.

— Czy nie za wysoko te swoje notatki cenisz?

— Oceniać je będą inni. Ja traktuję to po prostu jako obowiązek, który na siebie przyjąłem. Tak jak Jacek służbę w OPL. A nasz muzyk z góry swoją powinność wobec sztuki.

Na najwyższym piętrze ich domu mieszkał skrzypek, od lat ćwiczący codziennie od dziesiątej do dwunastej. Czynił to systematycznie nadal, nie bacząc na alarmy, bomby i pociski. W kamienicy traktowano to zrazu jako manię połączoną z lekkomyślną brawurą. W połowie miesiąca jednak, gdy natężyły się naloty i ostrzał miasta, muzyk omal nie padł ofiarą węszącej wszędzie dywersję histerii. Jakieś kobiety oskarżyły go przed komendantem OPL, że jest niemieckim szpiegiem, który swoją grą na tej wysokości przekazuje niemieckim lotnikom zaszyfrowane sygnały. Na szczęście komendant orientował się, co może słyszeć z ziemi człowiek w bojowym samolocie, i wyśmiał tę brednię. Skrzypek ćwiczył dalej. Lucjan zaś, używszy go jako argumentu w dyskusji z żoną, udał się na swój codzienny obchód śródmieścia. Tym razem zamierzał przede wszystkim odwiedzić bratową.

Olga podjęła przed tygodniem pracę w punkcie zaopatrywania uchodźców i pełniła tam dyżury na popołudniowej zmianie. Ostatnio skrócone, bo od dwunastego obowiązywała w mieście godzina policyjna, od siódmej wieczorem do czwartej rano. Gdy Lucjan zadzwonił na Smolną przed wyjściem, telefon przyjęła Anetka — rzadki gość w domu, bo jej obowiązki w harcerskim pogotowiu sanitarnym pozostawiały niewiele wolnego czasu. Olga — jak się okazało — poszła po coś do piwnicy. Lucjan zawiadomił Anetkę, że się do nich wybiera, i wyruszył z domu.

Olga nie była kobietą efektowną. W porównaniu z Mirą prezentowała się jak kopciuszek. Teraz zaś, w wojennych warunkach, wyglądała na kopciuszka nawet bez porównywania z kimkolwiek. Mysia aparycja bratowej sprawiała, że Lucjan nigdy nie reagował na nią jak na kobietę. Lubił ją natomiast jako człowieka ze względu na prawy i miły charakter oraz pełną miłości troskę o rodzinę. Mieszkanie na Smolnej było miejscem, w którym Lucjan zawsze czuł się dobrze ze względu na panującą tu harmonię i domowe ciepło. Wszyscy zgadzali się w opinii, że klimat ten jest głównie zasługą Olgi.

— Paweł daje o sobie znać? — spytał Lucjan po przywitaniu się z bratową i Anetką.

— Telefonował wczoraj rano. Obiecał, że może dziś wpadnie.

— Jest gdzieś blisko?

— Nie pytałam o to. Po co się mieszać przez telefon w wojskowe sprawy.

— No tak... Jeśli wpadnie, niech zadzwoni do nas.

— Próbował już dwa razy, ale nikt się u was nie zgłaszał.

— Fakt, w mieszkaniu tylko sypiamy — uprzytomnił sobie Lucjan. — Nie mamy tylu pięter nad sobą, co wy tutaj.

— Mądrze robicie, niemniej Pawłowi trudno was upolować. Powiem mu, żeby spróbował późnym wieczorem, jeśli będzie mógł.