Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
WYBIERAJĄC SIĘ W OSTATNIĄ DROGĘ,ZAMKNIJ ZA SOBĄ WSZYSTKIE SPRAWY.
Thaddeus Young miał pecha – umarł. I to umarł tragicznie. Ku jego zaskoczeniu życie po życiu znacząco różni się od jego dotychczasowych wyobrażeń – wszędzie obecna jest biurokracja, a grupy wspólnych interesów rywalizują ze sobą o wpływy Tamże – miejscu, gdzie gromadzą się świadomości zmarłych ludzi. Jakby tego było mało, Thaddeus nie może jeszcze udać się na wieczny spoczynek, ponieważ ma do załatwienia niedokończone sprawy. Na nieszczęście dotyczą one jego starego przyjaciela, z którym rozstał się w niezgodzie – profesora Stanleya Parksa, wybitnego naukowca, przez swoje odkrycia zmuszonego do podjęcia radykalnych kroków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Róże cmentarne
Copyright © by Przemysław Duda, Wrocław 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki i wklejek: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-82-7
W każdej historii, choćby najbardziej nieprawdopodobnej, tkwi ziarno prawdy. Tym właśnie jest chyba to, co zwykliśmy nazywać inspiracją. Nie inaczej jest także w przypadku tej książki.
Nie ukrywam, że ta historia wyglądała kiedyś inaczej. Była zdecydowanie krótsze i kończyła się w innym momencie fabuły. Samo zakończenie także odbiegało od tego, które czytelnik pozna za około dwieście stron. Wtedy bowiem, dawno temu, poniższa opowieść miała zupełnie inny cel – w tamtych dniach nikt nie myślał o jej wydaniu, była prezentem. Prezentem, który wydrukowałem na pomiętych kartkach i zaniosłem do introligatora, by je oprawił, wytłoczył tytuł i nakleił na okładkę zdjęcie obrazu Caspara Davida Friedricha pt. „Zachód słońca”.
Teraz, kiedy wszyscy żyjemy już dłużej, sama historia także stała się dłuższa, a mój naiwny idealizm, gdzieniegdzie tlący się jeszcze w zakamarkach umysłu, ustąpił w większości miejsca danym, faktom i fachowym opisom. Znajduje to odzwierciedlenie w samej książce, gdyż przytaczana tu terminologia naukowa, a także teorie i hipotezy nie są wymysłem nasączonego kawą mózgu twórcy, a prawdziwym opisem rzeczywistości, który czytelnik może zgłębić, sięgając do przytoczonych przeze mnie publikacji. O czym więc są „Róże cmentarne”? Trochę o człowieku, trochę o nauce, a trochę o tym, czym nauka może być dla człowieka.
Przemysław Duda
Thaddeus był zadowolonym z życia człowiekiem. Cieszyły go błahostki dnia codziennego, takie jak rodzina, praca, dom. Dla nich żył i z nimi pragnął żyć dalej, jednak – niewiele sobie robiąc z jego planów i zamierzeń – los postanowił inaczej pokierować ścieżkami Thaddeusa. Nie bacząc na to, że najprawdopodobniej w najbliższym otoczeniu mężczyzny, a już na pewno w ogóle społeczeństwa, można by znaleźć wielu innych ludzi bardziej zasługujących na to, co zgotowało Thaddeusowi fatum, życie postanowiło sobie z niego zakpić, tym samym budząc w jego głowie jedno odbijające się echem od czaszki pytanie: „Dlaczego ja?”.
Był szczęśliwym człowiekiem i nagle odebrano mu to, wydawać by się mogło – w momencie życiowej formy. Wszystko, czego przyszło mu teraz doświadczać, wymykało się umysłowi. Był katolikiem, choć nie człowiekiem wierzącym, lecz w jego ocenie te dwie postawy wcale nie musiały wzajemnie się wykluczać. Uczęszczał do kościoła zgodnie z regułą: „jak mus to mus”. Po raz ostatni w mszy świętej uczestniczył podczas pierwszej komunii swojego młodszego syna dziesięć lat temu, a to tylko dlatego, że starszy z synów nie chciał się bierzmować. Przerzuciwszy więc winę za tę niekonsekwencję na potomka, nie przeszło mu nawet przez myśl, żeby zastanowić się nad tym, kiedy nadarzy się kolejna okazja, by stanąć na uświęconej ziemi lokalnej parafii. Skupił się na pracy i na rodzinie, na byciu przykładnym ojcem dla dzieci, o których przyszłość drżał z każdym dniem coraz bardziej. Nie miał wątpliwości, że gdyby to wszystko wydarzyło się kilka lat wcześniej, żona nie dałaby sobie rady sama, jednak teraz, kiedy synowie byli już podrośnięci, miał nadzieję, że pomogą matce uporać się z tym, co przyniósł los. Przykładność wiary Thaddeusa, jak i przeświadczenie o tym, że rodzina po prostu go potrzebowała, jedynie potęgowały kołaczące się w umyśle pytania.
Nigdy nie zdradził tej, której ślubował miłość do grobowej deski. Choć w życiu Thaddeusa zdarzały się sytuacje, o których wolałby zapomnieć, to jednak ten jednorazowy wyskok, który w pewnych okolicznościach można by zakwalifikować jako zdradę, na pewno do takich nie należał. Działając w emocjach, ale i w odwecie po tym, jak zdradziła go żona, miał graniczące z pewnością przeświadczenie, że jego zachowaniu było zdecydowanie bliżej do sesji terapeutycznej niż do małżeńskiej niewierności. Nie miał nawet pewności, czy wie, dlaczego ona go zdradziła – w ich związku układało się zadowalająco, a w łóżku nie narzekali. W każdym razie Thaddeus nie słyszał, aby jego druga połowa – pośród jęków rozkoszy – wyrażała kiedykolwiek jakieś niezadowolenie z ich pożycia. Tym bardziej, mając w wyobraźni swój obraz przykładnego męża, nie pojmował, dlaczego padł ofiarą złośliwości losu.
Zawsze poświęcał rodzinie tyle czasu, ile tylko mógł. Wszyscy w milczeniu godzili się na to, że pracując w szpitalu na oddziale wewnętrznym, czasem trzeba zostać na straży po godzinach, a czasem na nocnym dyżurze po dniówce. Praca lekarza internisty nie należała ani do najprostszych, ani do najprzyjemniejszych – Thaddeus lubił myśleć o niej jak o dworcu głównym, skąd wyruszały wszystkie pociągi prowadzące na oddziały o węższych specjalnościach, ale i gdzie zbiegały się tory z całej okolicy, zapewniając stały i nieprzerwany dopływ nowych pacjentów, których choroby, niedogodności i uskarżania miały jedną cechę wspólną – były gdzieś „wewnątrz”. Nie narzekał jednak, robiąc w życiu to, co zawsze chciał w życiu robić, a po czasie dorabiając się kawałka ziemi, domu i drzewka, które uschło krótko po zasadzeniu, za co mężczyzna obwiniał swojego psa, który z uporem maniaka załatwiał pod nim fizjologiczne potrzeby. Kiedy na świat przyszło dwóch synów, Thaddeus był przekonany, że kolejna wielka zmiana czekać go będzie dopiero na emeryturze. Nie mógł się bardziej pomylić, zwłaszcza teraz, kiedy fraza: „Dlaczego ja?” pojawiała się w jego myślach z wręcz obsesyjną częstotliwością.
Im dłużej głowił się nad swoim obecnym położeniem, tym coraz mniej dorzeczne obrazy stawały mu przed oczami wyobraźni. Przyłapał się na rozważaniu tego, że skoro był tu i teraz pomimo tego, co wydarzyło się kilka dni temu, to zapewne dlatego, że oczekiwał na swoje kolejne wcielenie. W tym jakże bezcelowym i bezsensownym punkcie swojego trwania zapomniał zupełnie, że idea reinkarnacji nigdy do niego nie przemawiała. Jako lekarz był pogodzony ze śmiercią, z jej nieuchronnością i nieodwracalnością, a zastanawianie się nad tym, czy istniało coś „po drugiej stronie”, uważał za objaw niedojrzałości, a czasem nawet głupoty. Niemniej był tu, gdzie był, i choć świadomość tego uderzyła go ze spodziewaną nieuchronnością i nieodwracalnością właśnie, to jednak fakt istnienia tej „drugiej strony” wciąż docierał do niego bardzo powoli.
Żałował, że wszystko wydarzyło się tak nagle. Niespodziewanie docenił czas, jaki onkolodzy podarowywali nierzadko swoim pacjentom – chemioterapia, radioterapia, chirurgia, a potem miesiące w szpitalu. Jakkolwiek złożoność takiej terapii zawsze go przytłaczała, tak teraz ubolewał, że sam nie otrzymał dość czasu, by pogodzić się z nieuniknionym, pozamykać wszystkie rozdziały życia i pożegnać się z bliskimi. Po prawdzie nie dostał nawet chwili, by napić się piwa.
Z samego incydentu nie pamiętał wiele. Rezydent pracujący na jego oddziale zdał tamtego dnia egzamin specjalizacyjny i zaprosił wszystkich na skromną uroczystość do pubu w centrum miasta. Kiedy Thaddeus już oswajał się z myślą, że głównymi atrakcjami popołudnia będą słabe piwo, solone paluszki, prażone orzeszki i pokpiwania z ich szefa, do lokalu wtargnął mężczyzna. Z pozoru nie wyróżniał się niczym szczególnym, a potem, jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do ich stolika i zaatakował. Żyjąc we współczesnym świecie i mając w pamięci strzelaniny relacjonowane ze Stanów Zjednoczonych czy też zamieszki z różnych regionów Europy, Thaddeus wiedział, że istnieje niezerowe prawdopodobieństwo, że sam też znajdzie się kiedyś w środku podobnego zajścia. Nie przypuszczał jednak, że tamtego dnia probabilistyka2 nie była po jego stronie – szanse nie dość, że nie trzymały się blisko zera, to jeszcze zmierzały ku jedności, a kiedy ją osiągnęły, okazało się, że Thaddeus był w niewłaściwym miejscu i czasie. Napastnik, nie dając niczego po sobie poznać, zaczął popychać i okładać pięściami przypadkowych ludzi, w tym kolegów lekarzy i jego samego. Pech chciał, że kiedy natarł na Thaddeusa, a on wstał z zamiarem odwzajemnienia pchnięcia, agresor zdzielił go pięścią tak, że internista upadł, zahaczając przy tym nieszczęśliwie skronią o kant solidnego stolika. Nigdy nie podejrzewał, że będzie mu dane ujrzeć własny mózg skapujący na podłogę z dziury w głowie, a potem opadającą na niego z chlupnięciem swoją twarz, kiedy zsunął się z krzesła i zwalił na ziemię.
Tym, co uderzyło go wtedy najbardziej – nie licząc pięści owego szaleńca – był spokój. Nie przypominał sobie, by zdążył poczuć ból, nie wpadł w panikę, kiedy zobaczył, jak jego już-zwłoki otaczają najpierw znajomi z pracy, a potem ratownicy medyczni; nie odczuł strachu, kiedy trwał przy samym sobie w kostnicy. To właśnie brak strachu był tym, co wprawiło go w największe zaskoczenie. Brak jakiegokolwiek lęku od samego początku aż do teraz, kiedy stał pośród ludzi na własnym pogrzebie, pusty i obojętny, tak na ostatnie słowa odprawiającego obrządek księdza, jak i na trumnę, płaczącą żonę z dziećmi i pieprzony deszcz, który padał już od kilku dni.
Był dwudziesty czwarty kwietnia. Nie żył od pięciu dni. Trwał samotnie pośród tłumu.
– Sehr geehrter Herr!3
Niespodziewanie usłyszał głos dobiegający zza pleców. Obrócił się i dostrzegł zmierzającego ku niemu żołnierza.
– Willkommen, mein Freund!4
– Pan do mnie? – niepewnie zapytał Thaddeus.
– Ja, ja, mein lieber Herr5.
Żołnierz się zbliżył. Był młody, nie mógł liczyć więcej niż dwadzieścia pięć lat, miał kształtną przyjemną twarz, niebieskie oczy i blond włosy wystające spod hełmu zapiętego pod żuchwą. Ubrany w klasyczną wojskową kurtkę i spodnie w morskim kolorze oraz wysokie skórzane buty. Przepasany szerokim paskiem z krótkofalówką w kaburze zamiast broni.
Wojskowy spojrzał na niego uważnie, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki świstek papieru, osłaniając go dłonią od deszczu.
– Herr Young?
– Young, Thaddeus Young, a nawet doktor Thaddeus Young, zgadza się. Mówi pan może w jakimś bardziej cywilizowanym języku?
Żołnierz westchnął ciężko i pokiwał głową, a po chwili zaciągnął się głęboko powietrzem i zamarkował uśmiech.
– Jesteś oazą spokoju, germańską oazą spokoju… – szepnął pod nosem. – Mówię…! – rzucił już do Thaddeusa. – Chodźmy, panie Young, musimy już iść.
Mężczyzna obrócił się w stronę miejsca swojego pogrzebu. Jakiś żałobnik w kapeluszu, nie bacząc na wszechobecne błoto, klęczał właśnie i rzucał na opuszczoną trumnę grudkę mokrej ziemi. Jedynym, co udało się w tej chwili odczuć Thaddeusowi, to nie wdzięczność za ów gest, lecz przekonanie, że szkoda było takich ładnych spodni.
– Iść… Dokąd? – zagadnął.
– Tam, gdzie idą wszyscy, panie Young. Przecież nie będziemy tu stać i moknąć.
Spojrzał na żołnierza, który dostrzegł pustkę we wzroku Thaddeusa, lecz mimo to wyglądał na zdecydowanego, a nawet uśmiechał się, kładąc mężczyźnie dłoń na ramieniu. Lekarz odniósł wrażenie, że młodzieniec był nazbyt wesołkowaty jak na kogoś, kto – podobnie jak Thaddeus – nie żył.
– Kim ty w ogóle jesteś? I co tu właściwie robisz?
Czoło jego niemieckojęzycznego towarzysza przeszyła samotna zmarszczka. Z jakiegoś powodu to pytanie go zaskoczyło.
– Ludzie w pana sytuacji zazwyczaj płaczą, lamentują, rozpaczają – tłumaczył. – Mówią, że są grzeszni, że nie chcą iść do piekła, czy w co tam akurat wierzą, a pan… nawet nie zająknął się o religii. O Bogu.
– Powinienem…?
Do Thaddeusa dotarło, że tamten miał rację. Jak dotąd nie rozpatrywał swojej śmierci pod kątem nieba i piekła.
– Spaliłem już na wstępie, co? – spróbował zażartować.
– Nie wiem – odparł wojak. – Jest pan pierwszą taką osobą w mojej karierze. Ale to ciekawe.
– W twojej karierze? Ty, ekhm, pracujesz tu?
– Niedosłownie, oczywiście. – Chłopak się zaśmiał. – Jestem Klaus Blückl, szeregowy żołnierz Wehrmachtu. Pan jesteś chrześcijanin? – zapytał, na co Thaddeus skinął twierdząco głową. – No to powiedzmy, że jestem czymś na kształt duszy czyśćcowej… albo po prostu duchem! Jestem gońcem.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że pomagam nowicjuszom, takim jak pan, odnaleźć się po tej stronie i kieruję ich na Komisję.
– Na jaką komisję?
– Ma pan stanowczo za dużo pytań jak na świeżo upieczonego nieboszczyka. – Żołnierz klepnął go w bark, po czym wskazał za siebie. – Chodźmy zatem, a ja opowiem panu wszystko po drodze.
Thaddeus po raz ostatni zerknął na bliskich zebranych wokół stosu wieńców na dopiero co uklepanym kopczyku ziemi, skarcił się w duchu za dalszy brak jakiegokolwiek żalu po utracie rodziny, po czym ruszył za Niemcem z Wehrmachtu, Klausem.
Prowadził go błotnistą ścieżką wijącą się między grobami, aż doszli do okazałej bramy cmentarza. Skręcili w uliczkę za nią i jak gdyby nigdy nic dołączyli do grona przechodniów.
– Żeby wszystko pan zrozumiał, musimy zacząć od początku – stwierdził blondyn.
– W sensie… od Księgi Rodzaju, tak?
– O nie! – Klaus wybuchnął śmiechem. – Aż tak wiele to ja nie wiem… Mało kto wie… Właściwie to wiem tylko tyle, ile powinienem, czyli tyle, jak mniemam, co wszyscy inni…
– Do rzeczy, Brunner6.
– Baaardzo zabawne, doprawdy – żachnął się Niemiec. – Odrobinę pokory, proszę zważyć na to, że pan nie żyje. I uważać na przechodniów!
– Co…? Czemu…?
Mocne uderzenie w bok obróciło Thaddeusem o równe sto osiemdziesiąt stopni, tak że mógł zobaczyć zdezorientowaną twarz mężczyzny, który go potrącił. On w przeciwieństwie do lekarza nie widział, na kogo wpadł.
– O, patrzcie go… – Wyraz twarzy Klausa wskazywał na zainteresowanie. – Nie byle kto mi się trafił.
– Ale co to miało być? – Thaddeus wpadał w coraz większą dezorientację, gdyż jego potrącony bark zaczął właśnie boleć. – Zaraz… Nie żyję, tak? Jestem, nazwijmy to, duchem… Nie powinienem być bardziej… niematerialny?
– Powinien pan. Ale mimo to duchy, jak nas pan nazwał, potrafią manifestować swoją obecność w świecie żywych. Zna pan pewnie latające spodeczki od herbaty na amatorskich seansach spirytystycznych?
– Jak dotąd był to dla mnie zabobon…
– Niespodzianka! – Żołnierz na powrót ruszył przed siebie. – Więc wie już pan, że to możliwe. Takie zajęcie jest niezwykle męczące, kosztuje nas wiele energii i mało kogo obecnie zajmuje. Wymaga wielkiego skupienia. Tylko bardzo silne dusze mogą często wchodzić w reakcje ze światem, a pan… zrobił to nieświadomie. Musi być pan nie byle kim.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie. Może Profesor będzie wiedział.
– Profesor?
– Zaraz wytłumaczę. Uwaga, czerwone!
Niemiec wyciągnął rękę i stanowczo zatrzymał Thaddeusa przed przejściem dla pieszych.
– Czerwone… I co? Potrąci mnie samochód? Umrę drugi raz? – odgryzł się mężczyzna.
– Lepiej nie ryzykować. – Ani ton głosu, ani tym bardziej mina Klausa nie sugerowała, by żartował.
– Więc co z tym Profesorem?
– A tak, Komisja – podjął na nowo wojskowy, kiedy zrobiło się zielone. – Jak już w taki bądź inny sposób trafi się na tamten świat… chociaż z naszej perspektywy celniej byłoby powiedzieć: „na ten świat”, to kończy się tam, gdzie kończą wszyscy…
– W niebie…? – przerwał mu pytaniem Thaddeus.
– …Tamże. – Żołnierz uśmiechnął się zadowolony z siebie.
Young postąpił na krawężnik po drugiej stronie jezdni i przystanął, wwiercając się w Klausa wzrokiem.
– Gdzieżże? – zapytał na poły kpiąco.
– Touché7! Tamże – powtórzył Niemiec. – Do miejsca, gdzie trafiają nasze świadomości po śmierci, Tamże. Ale niech się pan nie martwi. Może i nieba jako takiego tam nie ma, ale… ponieważ co poniektórym przeszkadzało, że ich religia w ostatecznym rozrachunku okazała się nie mówić prawdy, to utworzyli sobie taki… no taki skansen. Wciąż wiernie czekają na przyjście swojego Pana.
– Punkt dla ateistów…
– Fakt. A z tymi głęboko wierzącymi nie raz bywało gorąco.
– Bywało, czyli już nie jest? – zauważył Thaddeus. – Pewnie jest ich coraz mniej.
– Tak, racja, choć nie ma reguły.
– Czyli, innymi słowy… Życie po śmierci istnieje, ale nie w sensie, jaki znamy z religii, tak? – upewnił się.
– Ja nie wiem, czy to jest życie, panie Thaddeusie, nie jestem ani nie byłem naukowcem. Wcisnęli mi do rąk karabin i kazali strzelać do Polaków – stwierdził Niemiec. – Ale tak, po biologicznej śmierci nasza świadomość trwa nadal… ponownie, nie potrafię tego wytłumaczyć. I tak trafia się Tamże, które po prostu jest. A jest… no… gdzieś tam właśnie. Nie wiem, czym jest ani skąd się wzięło. Niewiele osób wie. W każdym razie nieszczęśników pod konkretne miejsce Tamże kieruje organ kompetentny do dokonania oceny ich życia. Nawet w zaświatach jest biurokracja. – Klaus westchnął. – Różnie to wygląda w różnych częściach świata, ale u nas oceną zajmuje się Komisja.
– Co kraj to obyczaj.
– Ano… Komisje są dość świeżą sprawą, mamy je od… no jakoś od końca drugiej wojny światowej właśnie. Sam przez nią nie przechodziłem, ale podobno znacząco ułatwiły funkcjonowanie naszych dwóch światów. A niby to nic wielkiego: kilkoro ludzi, całe pańskie życie na kilku kartkach i już. Łapówki mile widziane.
– Czemu mnie to nie dziwi… – Thaddeus parsknął śmiechem. – No a ten Profesor?
– Profesor jest przewodniczącym Komisji odpowiadającej za rewir, na którym pan umarł. Prowadzę pana do niego. To miły człowiek, zobaczy pan. Czasem go odwiedzam po robocie. Nauczył mnie grać w szachy! Na razie zawsze przegrywam… A i opowiedział mi też co nieco o Tamże. Bo wie pan, to naukowiec, też lekarz. Powinniście znaleźć wspólny język. Więc sugeruję zaczekać z cisnącymi się panu na usta pytaniami do czasu, aż będziemy na miejscu. Nie to, żebym nie chciał pogadać, nie. Po prostu nie znam zbyt wielu odpowiedzi.
– Dobrze, dobrze. Małymi krokami jakoś się tuodnajdę.
– Zuch duch! To co? Złapiemy jakiś transport. Nie będziemy przecież chodzić w deszczu!
Thaddeus był przekonany, że gdyby nie zapadły mu w pamięci obraz własnego pogrzebu, mógłby śmiało powiedzieć, że nie dość, że dalej żył, to jeszcze miał się całkiem dobrze – jak dotąd bowiem życie po życiu ani odrobinę nie różniło się od życia po prostu. Wraz z Klausem zatrzymali się na przystanku autobusowym, poczekali na pośpieszny i jak gdyby nigdy nic wraz z pozostałymi pasażerami wsiedli do środka. Thaddeus zażartował nawet z przewodnika, pytając, dlaczego ten nie skasował biletów, na co Klaus obdarzył go jedynie miną, która zdawała się mówić: „Dość już tych żartów”. Nie chcąc więcej prowokować germańskiego towarzysza, tym samym oddalając wizję pozostania zdanym na samego siebie, Thaddeus nie mówił nic więcej.
Wysiedli w dzielnicy domków jednorodzinnych. Nie jechali długo, cmentarz bowiem – podobnie jak osiedle wokół nich – znajdował się na obrzeżach miasta. Chwilowo przestało padać, więc nie śpiesząc się, przeszli kawałek, zatrzymując się dopiero przy mniej zadbanej posesji na końcu alei.
– Czy to ulica Wiązów9?
– Nie, choć nie panu pierwszemu przychodzi na myśl to porównanie. – Niemiec skinął głową. – Cóż… jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś tak pozytywnie nastawionego do własnej śmierci. Miło mi było poznać, Herr Thaddeusie. Jesteśmy na miejscu, a na mnie czekają już inne dusze.
Lekarz spojrzał na zarośniętą ścieżkę prowadzącą do domu przed nim, który zapewne nie uskarżał się na nadmiar odwiedzających go akwizytorów, i przebiegł go dreszcz.
– Mam tam wejść sam? – Odwrócił się, ale po Klausie nie było śladu. Zupełnie jakby rozpłynął się we mgle, jak na ducha przystało.
Thaddeus wiedział, że albo postąpi tak, jak się od niego oczekiwało, albo zawróci i zda się na siebie, nie pozostawiając sobie żadnych najmniejszych nawet wskazówek co do tego, w którą stronę skierować następne kroki. Nie chcąc skazywać się na opatrzność losu i przypadek, postanowił wypróbować szansę, przed której próg przywiódł go Klaus. Ruszył obwarowaną wysoką trawą ścieżką, zatrzymał się pod daszkiem ganku i zapukał.
Przez moment towarzyszyła mu myśl, że niczym jak na filmach drzwi otworzą się same w towarzystwie przeszywającego bębenki skrzypienia nienaoliwionych zawiasów, okazało się jednak, że nawet pośmiertnej rzeczywistości bliżej było do rzeczywistości właśnie niż do fikcji. Po chwili otworzyła mu gruba kobieta w średnim wieku z mnóstwem dziwnej biżuterii na palcach i szyi. Na jej nosie opierały się dziwaczne okulary o cienkich niebieskofioletowych soczewkach.
– Pan do kogo? – rzuciła, trzęsąc podwójnym podbródkiem.
Przyziemność zapytania nieznajomej wprawiła Thaddeusa w nie lada skonsternowanie, potraktowała go, zupełnie jakby był zwykłym listonoszem.
– Ja na Komisję… zdaje się – wykrztusił tylko.
– Ach…! – Uderzyła się otwartą dłonią w czoło, przepuszczając mężczyznę w drzwiach. – Przepraszam! Żywi, umarli… Wszyscy dla mnie wyglądacie tak samo! Chyba wyjadę gdzieś na weekend, żeby odpocząć. Człowiek zapracuje się na śmierć!
Thaddeus zignorował utyskiwania nieznajomej, nie dając wciągnąć się w bezsensowną rozmowę. Ta, dostrzegając, że najprawdopodobniej nie znajdzie w przybyszu orędownika jej rodzących się dopiero co weekendowych planów, spytała go tylko o nazwisko i wskazując krzesło w holu, poleciła poczekać.
Przedpokój był pusty i ciemny. Nie miał okien, a jedynym źródłem światła była energooszczędna żarówka wisząca pod sufitem. Thaddeus dostrzegł staromodny dywan, stojak na parasol, kilka krzeseł, dziwnie nisko przybity wieszak na płaszcze i czworo drzwi. Za jednymi z nich zniknęła gruba kobieta, której słowa dolatywały do jego uszu zza niedokładnie zamkniętego skrzydła:
– Przyszedł ten ostatni, Profesorze.
– To dobrze. Jestem już zmęczony. Chodźmy zatem. Nie ma co zwlekać.
Przejście otworzyło się i przez hol do pokoju naprzeciwko weszło trzech mężczyzn: ksiądz pchający wózek inwalidzki, na którym siedział wychudzony jegomość w marynarce i okularach, i trzecia postać, która bez wątpienia była duchem. Thaddeus wywnioskował to po tym, jak tamten, niby od niechcenia przeniknął przez ścianę, jakby ostentacyjnie nie trafiając w drzwi. Kobieta, która przyjęła go w progu domostwa, szła na końcu – zatrzymała się i gestem wskazała, żeby Thaddeus do nich dołączył. Wstał więc i zastanawiając się, czy aby wszyscy oni nie byli duchami, wkroczył do kolejnego pomieszczenia.
To, nie licząc długiego stołu na jego przeciwległym końcu i jednego krzesła na środku, świeciło pustkami. Okna zasłonięto ciężkimi kotarami.
– Proszę usiąść – rzucił cicho mężczyzna na wózku, wskazując na samotne krzesło.
Nie patrzył na Thaddeusa, jednak ten, wykorzystując zajętość Komisji, odważył się zawiesić na niepełnosprawnym wzrok nieco dłużej, by po kilku sekundach dojść do wniosku, że twarz mężczyzny wydała mu się znajoma.
– Możemy? – zapytał siedzący przy końcu stołu duch.
– Skoro już musisz wznosić modły do Boga, o którego nieistnieniu przekonałeś się naocznie, to nie krępuj się – rzucił krótko zrezygnowany mężczyzna na wózku, rozmasowując skronie. – Czyń swoją kompulsję.
Gruba kobieta podparła głowę na pięści, a ksiądz parsknął tylko po słowach tego niepełnosprawnego, Profesora, jak podejrzewał Thaddeus. Duch westchnął bezsilnie, po czym, opanowawszy nerwy, zaczął:
– Laudetur Jesus Christus10.
– In saecula saeculorum, amen11– odpowiedzieli pozostali.
– Credo in unum Deum, patrem omnipotentem12…
Thaddeus nie słuchałem dalej – nie znał łaciny ponad tą, którą wyniósł z uniwersytetu, a nawet ta ograniczała się jedynie do nazw anatomicznych, i choć melodia wypowiadanych przez widmo słów przypominała mu jakąś modlitwę, którą słyszał dawno temu, nie potrafił przywołać jej w pamięci w ojczystym języku.
Tamten mówił długo, na tyle długo, że osamotniony w przeżyciach Thaddeus zdążył się znudzić. Z początku zaczął dyskretnie rozglądać się po pomieszczeniu, jednak kiedy szybko odkrył, że nie oferowało ono niczego, na czym można by zawiesić wzrok, wrócił spojrzeniem do butów, od czasu do czasu zerkając na twarze Komisji. Na obliczu Profesora zatrzymywał się jednak częściej, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że musiał go już kiedyś widzieć.
– …amen – zakończył modlitwę duch.
Zebrani za stołem członkowie Komisji wyraźnie się ożywili, wracając do wertowania stosów kartek i sporządzania podręcznych notatek.
– Informuję, że w celach protokolarnych przebieg posiedzenia zapisywany jest na urządzeniu rejestrującym głos – wyrzucił z siebie Profesor, włączając dyktafon i zaczynając przerzucać przed sobą kolejne papierki. – Czy wyraża pan na to zgodę?
– Czy… ja wyrażam zgodę? – zająknął się Thaddeus, orientując się, że mężczyzna mówił do niego. – A to mogę się nie zgodzić?
– Oczywiście, że pan może. – Profesor w dalszym ciągu na niego nie patrzył. – Ale czemu miałoby to służyć?
– W sumie racja… No to w porządku, nagrywajcie.
– Dobrze. Czwarte posiedzenie Komisji o numerze ewidencyjnym 230416 w dniu dwudziestego czwartego marca bieżącego roku w składzie podstawowym, to jest ksiądz Teofil Pronacki, madame Erica, niezależny obserwator Przednowego Jeruzalem13: anioł Filiandel, oraz ja, Profesor, który to owej Komisji przewodniczę. Na Komisję stawił się zmarły, pan… – Mężczyzna dłużej zatrzymał wzrok na kartce z nazwiskiem nieszczęśnika, po czym sięgnął do nosa, energicznie poprawiając nań okulary. Przybliżał je i oddalał od oczu, by po chwili po raz pierwszy spojrzeć na zdezorientowanego Thaddeusa. – …pan Thaddeus Young. Zgadza się?
– To ja – odpowiedział. – Ale zmarłem dwudziestego, nie dzisiaj.
– Tak, to się poprawi. Erico, przejmij, proszę. Mnie po całym dniu boli już gardło. – Profesor oddał głos grubej kobiecie, a sam pogrążył się w myślach.
Po tym, co usłyszał od Klausa, Thaddeus podejrzewał, że kwestie, które znajdowały się w kręgu zainteresowań Komisji, nie będą wcale lub będą co najwyżej luźno związane z jego wiarą i religią – gdyż niebo miało wedle słów żołnierza nie istnieć. Tymczasem istny katechetyczny nalot dywanowy, jaki zgotował mężczyźnie członek Komisji nazwany Filiandelem, przywołał w pamięci Younga sceny rodem z jego przygotowań do pierwszej komunii świętej. Komisarz zadawał różne pytania, które w swojej naturze wędrowały z jednej skrajności do drugiej – od zagadnień dalece metafizycznych, jak wiara w jednego Boga w trzech osobach czy wniebowzięcie Najświętszej Panienki, do tych namacalnie wręcz przyziemnych, kończąc na tym, kiedy i jak często się onanizował. Thaddeus odpowiadał zgodnie z przekonaniami i prawdą, z pewnego rodzaju satysfakcją stwierdzając, że jego słowa wprawiały Filiandela w narastające rozczarowanie. Young nie miał pojęcia, z kim tak naprawdę rozmawiał, jednak kiedy tamten skończył i dopuścił do głosu pozostałych członków Komisji, Thaddeus nie miał już wątpliwości, że pierwszy z nich musiał być ortodoksyjnym fundamentalistą w walce o swoją wiarę, ponieważ kolejna część przesłuchania w żadnej mierze nie licowała z tą poprzednią. Pozostali komisarze pytali go o rodzinę i przyjaciół, o sytuację materialną najbliższych, o ich perspektywy i plany, w końcu o to, jak zginął, co w związku z tym czuł i co chciałby teraz zrobić. I choć wszystkie jego odpowiedzi lądowały w protokole posiedzenia Komisji, a niektóre budziły nawet ożywioną dyskusję, to Profesor siedział z podpartą na splecionych palcach brodą, wciąż wpatrując się tępo w jedną i tę samą kartkę.