Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kronika szarego człowieka
Więzień oswobodzony | Tom 1
ZŁO NIE MUSIAŁO SIĘ BUDZIĆ. CZEKAŁO CIERPLIWIE I SNUŁO SWÓJ PLAN.
Czasy szorstkiej przyjaźni pomiędzy krainami Hildorien dobiegły końca. Sauta zacięcie broni swojego wybrzeża przed inwazją Keldalonu, książęta Catalpii walczą o tron po zmarłym ojcu, a w bractwie na Rogatej Górze zawiązuje się spisek. Jedynie cesarz władający na południu zdaje się patrzeć na wszystko spokojnie. Kiedy upada utarty porządek świata, Winrael, sautański dowódca, decyduje się przywrócić stary ład. Nie zdaje sobie sprawy, że jest jedynie pionkiem w grze, a jego ruchy zostały dawno zaplanowane przez Więźnia Oswobodzonego.
Wydanie II - zmienione i poprawione
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Miecze i słowa
Copyright © by Przemysław Duda, Wrocław 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Łukasz Białek
Projekty map: Przemysław Duda, Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie II – zmienione i poprawione
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-74-2
Wiał wschodni, chłodny wiatr. Wysokie źdźbła tataraku szeleściły na jego podmuchach do wtóru szumiącej rzeki płynącej wartko pomiędzy niewielkimi pagórkami. Porośnięte wrzosem zbocza skrywał cień wysokiej góry o dwóch szczytach wznoszącej się w oddali.
– To chyba ona – powiedział starzec.
Było ich dwóch. Wędrowali wzdłuż rzeki już któryś dzień, a góra rosła w ich oczach z każdym krokiem.
– Jak ją nazywali?
– Wygnaniec.
– Tak. Jakże to do nas pasuje…
Przystanęli na niskim wzgórzu i utkwili spojrzenia w budzącej niepokój górze.
Byli sędziwymi starcami o zmęczonych oczach i długich, zmierzwionych wiatrem brodach sięgających piersi. Poły ich brudnych płaszczy wydymała bryza, a w trudach podróży wspierali się na długich, misternie rzeźbionych kosturach.
– Nie jesteśmy wygnańcami, Anasteïrze – powiedział półgębkiem jeden, przygryzając w ustach źdźbło trawy. – Jesteśmy Opiekunami.
– Wysłanymi w najdalszą dal.
– Widać i tu potrzebna będzie nasza pomoc.
– Tak jak i twój optymizm, Esteriamie – rzucił Anasteïr. – W tym miasteczku, w którym byliśmy… widziałeś, żeby ktoś tam się uśmiechnął?
– Starsi mówili, że to przez górę. Ponoć jej cień napawa strachem.
– I twierdzisz, że to jest nasze miejsce?
– To dobre miejsce, żeby zacząć – przytaknął Esteriam. – Wody i trawy dla bydła jest pod dostatkiem. Wiatr znad morza niesie wilgotne powietrze. Pokażmy im, że nie ma potrzeby bać się góry.
– Morze na zachodzie pachnie inaczej… – stwierdził tęsknie Anasteïr, zaciągając się i wypełniając nozdrza nieznanymi zapachami.
– Wiem. Kiedyś wrócimy do domu. – Esteriam położył dłoń na ramieniu towarzysza i ruszył dalej w dół rzeki.
Szedł tak przez kilka chwil, kiedy zorientował się, że u boku nie podąża jego przyjaciel. Przystanął i się obrócił.
– Anasteïrze? – zapytał. Ten stał w miejscu i wpatrywał się w nurt. Esteriam podszedł do niego zmartwiony. – Wszystko w porządku?
– Tak… Przebiegł mnie dreszcz i poczułem smutek… ale już minął.
– To pewnie przez wspomnienie domu.
– Pewnie masz rację.
Wymienili się spojrzeniami. Chociaż Anasteïr uśmiechnął się serdecznie, to Esteriam, zamiast najdrobniejszych nawet iskierek radości, nie dostrzegł w jego oczach niczego.
– Była noc. I to wyjątkowo mroźna. Oddech się skraplał, a wargi pierzchły. Najgorsza noc tej zimy. Jak na złość, noc zimowego przesilenia.
– Noc kuglarstwa…
– Noc przepowiedni, Winraelu. Zebraliśmy się na szczycie wschodniej wieży, gdzie wezwał nas mistrz Merydar. Komnatę oświetlały jedynie blask ognia i wąski promień światła księżyca wpadający przez otwarte okno.
– To pewnie przemarzliście do szpiku.
– Nie kpij. Merydar to mistrz z Ilirei, traktuj go poważnie. Przyjechał nawet gubernator Faldur, a to sceptyk niemniejszy od ciebie.
– Milknę, bracie, wybacz.
– Merydar stał przed podwyższeniem, a u stóp miał niewielką czarkę. Kiedy światło księżyca padło prosto na postument, podniósł naczynie i ustawił tak, jakby chciał w nim zebrać wszystkie blade promienie. Z fałdów szaty wyciągnął mały kryształowy flakonik wypełniony przezroczystą cieczą, którą wylał powoli do czary. Potem wydobył zza pazuchy niewielki sztylet, podwinął prawy rękaw szaty i szybkim, zamaszystym ruchem przeciął sobie nadgarstek. Uniósł skaleczony przegub nad naczynie z płynem i pozwolił, by wpadło do niego parę kropel krwi. Po kilku sekundach odrzucił sztylet i przeciągnął palcami zdrowej ręki po zranieniu, a to znikło. Ot, czary. Potem w milczeniu wpatrywał się w ciecz.
* * *
– Co widzisz, Merydarze? – Król Peleos przerwał trwającą od ponad pół godziny ciszę.
– Niewiele, mój panie… jest ciemno, szaleje burza. Rozrasta się, nie widzę nawet widnokręgu… Całe Hildorien spowija mrok – odpowiedział mistrz, wpatrując się w płyn. – Płonące domy, zalane pola, drzewa wyrwane z korzeniami… to widzę. Słyszę krzyki i płacz… Narastający lament…! Teraz grzmot… Błyskawica rozświetliła niebo. I druga… a teraz trzecia. W jej blasku widzę zamek… Stoi w płomieniach! Nie poznaję tego miejsca… jest… dziwne… Widzę wieże Terinst… tuż nad dokami Trogan… a wokół białe mury Adragov… Wszystko trawi ogień. Muszę stąd uciec… wszędzie wokół tlą się ciała… Zaraz… Zaraz! Ktoś tu zmierza! Nie widzę dokładnie. Tuż przed nim skrzy się grot włóczni. Stąpa pewnie przed siebie… płomienie rozstępują się przed nim, kiedy wchodzi na niewielkie wzgórze. Już jest na szczycie. Unosi głowę i patrzy na niebo… a niebo spojrzało na niego! Zza gęstych kłębów chmur wyjrzała samotna gwiazda… On stoi w jej świetle… poprawia uścisk na drzewcu… Bierze zamach! Rzuca! Cisnął włócznią w niebo! Już jej nie dostrzegam… Jest… – Zamilkł na moment. – Gwiazda… Ona krwawi… Jej śnieżnobiały blask… znikł… Wszystko spowił krwisty szkarłat. On dalej stoi w jej purpurowej poświacie. Teraz dostrzegam… Na jego piersi jest oko. A burza… Burza nie osłabła. Wichura wezbrała, a pioruny biją w ziemię. Jest ich więcej! Wokół niego zbiera się tłum ludzi… on im przewodzi. Zbijają się ciasno wokół niego, a on… O nie… Dobył miecza! On ich wyrzyna! Znowu te krzyki… Zobaczył mnie! Idzie do mnie! Unosi miecz!
Merydar zachwiał się i padł na wznak. Nie mówił nic. Dyszał ciężko. Zebrani trwali przy nim jeszcze kilka chwil, po czym rozeszli się przygnębieni do swoich siedzib. Mistrz wstał i wrócił niepewnie do postumentu. Ponownie skupił wzrok na czerwonawym płynie wewnątrz naczynia.
* * *
Świtało. Przez zdobione, duże okna zaczęły wlewać się pierwsze promyki dnia, które manewrując między leniwie spadającymi płatkami śniegu, oświetliły wspaniałą, wielką salę. Wewnątrz niej stały dwa rzędy ogromnych, marmurowych kolumn wspierających sklepienie. Każda rzucała na ścianę szerokie pasmo cienia. W jednym z nich, wpatrzone w okno, stały dwie milczące postacie. Obserwowały, jak za murami zamku ludzie budzą się i przystępują do codziennych zajęć.
– Co o tym wszystkim sądzisz, Winraelu? – spytał mężczyzna w grubej, podszytej futrem szacie, obracający w dłoniach skromną, żelazną koronę w kształcie orła oplatającego skrzydłami monarsze skronie.
– Jak by to ująć, wasza wysokość – odparł Winrael, niski, dobrze zbudowany mężczyzna o brązowych włosach. – Wiesz, jaki mam stosunek do tego całego profetyzmu, zwłaszcza gdy obrządek taki odprawia tak młody i niedoświadczony… czarodziej jak Merydar.
– Ty i ten twój sceptycyzm. – Król Peleos uśmiechnął się cierpko. – Mam puścić tę przepowiednię mimo uszu?
– Masz mieć uszy i oczy otwarte, jak zawsze – podsumował tamten. – A Merydar sieje strach i zwątpienie. Znajdzie posłuch w tych czasach. Twój mu niepotrzebny.
– Mądrze. Ale zdaje się, że nie zwlokłeś mnie z łóżka bladym świtem, żeby prawić mi mądrości życiowe, prawda? Nawet zbroi nie ściągnąłeś…
– Nie zdążyłem, wasza wysokość. – Winrael wypiął pierś. – Przybyłem prosto ze szlaku…
– Przestań mnie tytułować. Nie lubię tego słyszeć z ust własnego brata – rzekł król, szturchając Winraela w bark.
– Wiem, Peleosie, wybacz – poprawił się rycerz. – Przesiąkłem etykietą. Jeszcze trochę i stanę się biurokratą.
– Wszystko, tylko nie to… Nic to, generale. – Król spoważniał. – Mów, co przywiozłeś zza zachodniej granicy?
– Potwierdzenie naszych obaw… Jest dokładnie tak, jak mówili posłańcy. Gdy schedę po zmarłym władcy Wirty objął jego syn, Worthang, ludność kraju podzieliła się. Ci, którzy uważają, że zajął tron niezgodnie z prawem, opowiedzieli się za jego starszą siostrą, Catalpią, zasłaniając się faktem, iż w przeszłości Wirta miała już królową. Aby nie dopuścić do wojny domowej, postanowiono, że Wirtę podzieli się na dwa oddzielne państwa wzdłuż umownej granicy, biegnącej w poprzek starego kraju, mniej więcej na wysokości Ilfardu. Państwo z Worthangiem na tronie pozostanie Wirtą, natomiast królestwo królowej Catalpii przyjmie jej imię.
– Z tego co wiem, ostatnią wolą ojca Worthanga, króla Wortha, było to, aby syn zasiadł po nim na tronie Wysokiego Klifu i ta decyzja nie podlega dyskusji – zdziwił się król.
– Ciekawostka – wtrącił Winrael. – Testamentu Wortha nie odnaleziono, chociaż jego osobista służba zarzeka się, że widziała, jak go sporządzał.
– Pewnie ktoś się nim zaopiekował. Ktoś życzliwy jednemu z dzieci Wortha. Chyba nie sądzisz, że Catalpia wystąpiła przeciwko bratu tylko po to, aby zadośćuczynić tradycji rodowej. Prędzej czy później przeciwstawi mu się zbrojnie, by zagarnąć całą ojcowiznę.
– Tego się właśnie obawiamy, ja i inni delegaci, po tym, jak Catalpia kazała ci przekazać propozycję sojuszu… i prośbę o wsparcie militarne w celu ustabilizowania się pozycji jej nowego państwa, jak to subtelnie ujęła.
– Odważnie. – Król zamyślił się, szczelniej otulając się sobolowym płaszczem. – Myślisz, że… chce wsparcia mych wojsk w ataku na Worthanga.
– Tak właśnie uważam. A w tym jej pomóc nie możemy, gdyż Worthang poprosił o pomoc Fitriona – oświadczył generał.
– Sprytne posunięcie. To przesądza sprawę – powiedział sennie król Peleos. – Nigdy nie zaryzykowałbym naszej szorstkiej przyjaźni z cesarzem Fitrionem, a szczególnie teraz, kiedy trwa wojna z księciem Treyonem. Poza tym…
Niespodziewanie salę wypełnił huk. Wrota komnaty rozwarły się gwałtownie, wpuszczając do środka wytwornie odzianego mężczyznę o długich zadbanych, opalizujących czarnych włosach. Miał smagłą, dokładnie ogoloną twarz i elegancki czarny jak węgiel płaszcz na tyle długi, że zamiatał nim podłogę. Palce przybyłego oplatały gałkę prostej laski.
– Mój królu! Znalazłem waszą wysokość… – Urwał wyraźnie zaskoczony widokiem Winraela.
– Witaj, Symeonie – powitał go chłodno rycerz.
– Generale. – Symeon od niechcenia zgiął kark. – Twoja obecność wiele tłumaczy, Winraelu. Wasza wysokość, przybył cesarz Fitrion. Jak mniemam, prosto z Wirty. Zapewne zechce przekazać ci swoją wersję tego, co usłyszałeś już z ust generała.
Król Peleos i Winrael wymienili znaczące spojrzenia.
– Dziękuję, Symeonie. Przyjmę ich w sali tronowej. Niech się stawią wszyscy moi doradcy. Winraelu, ciebie też to się tyczy. Symeonie, poślij po mistrza Merydara – rozkazał, zakładając na głowę koronę. – I obudź, proszę, królową.
Symeon posłusznie skłonił się przed królem i wyszedł z komnaty, zostawiając go samego z Winraelem.
– O wilku mowa – rzucił krótko generał.
– Nie kazał na siebie długo czekać. Widać Wirta jest bardziej palącym problemem, niż się wydaje.
– Co masz na myśli?
– Jeszcze nie wiem. Ale wiem, że jeżeli coś popycha Fitriona do działania, to z pewnością nie wspaniałomyślność.
* * *
– Panie, przyjmij nasze najszczersze przeprosiny i wybacz zwłokę – powiedział Symeon, kłaniając się w pas przed mężczyzną w pięknej, pozłacanej kolczudze i diamentowym diademie na czole. – Wasza cesarska mość pojawił się dość niespodziewanie.
– Właśnie tak miało być, przyjacielu – oznajmił władca, kładąc dłoń na ramieniu Symeona. – Widać tak miało być… – poprawił się po chwili.
Drzwi uchyliły się powoli, ukazując żołnierza w pełnej zbroi.
– Jego wysokość, król Peleos, oczekuje was, mój panie – rzekł uroczyście, otwierając dwuskrzydłowe wrota na oścież.
– Za mną, panie – rzucił Symeon i wprowadził cesarza wraz z towarzyszącą mu eskortą do sali tronowej.
Komnata była obszerna i doskonale oświetlona. Po obu stronach prowadzących do niej wrót, jak i wzdłuż kamiennych ław przylegających do dłuższych ścian, stali nieruchomo strażnicy. Na drugim końcu pomieszczenia, na misternie rzeźbionych krzesłach zasiadali członkowie rady królewskiej: generał Winrael i młody mistrz Merydar wspierający się na długim, pofalowanym kosturze, oraz król z małżonką, królową Seraphią. Jedno krzesło było puste.
– Cześć jego cesarskiej mości, dwudziestemu pierwszemu władcy Cesarstwa Filiana, Fitrionowi Pierwszemu! – zaanonsował Symeon, przechodząc szybkim krokiem przez salę i zajmując puste miejsce. Za nim wszedł z eskortą dwudziestu doborowych żołnierzy sam cesarz. Był osobą niedużego wzrostu i szczupłej postury, mimo to otaczała go aura majestatu.
Peleos uśmiechnął się, wstał i podszedł do niego. Gdy oddział przybocznej straży cesarza rozstąpił się, władcy uścisnęli sobie dłonie.
– Fitrionie, przyjacielu.
– Witaj, Peleosie. Życzliwość twego dworu rośnie z dnia na dzień – rzekł radośnie cesarz. – Mimo mej niezapowiedzianej wizyty ty przyjmujesz mnie bez chwili zwłoki. A już myślałem, że zastanę cię w podomce.
– Nie zwykłem chodzić w podomce, Fitrionie – sparował Peleos. – A na przyjęcie tak znamienitych gości nasze mury są zawsze gotowe.
– Wasze mury nie nacieszą się naszą znamienitością, Peleosie. Niech koniuszy napoi konie, nie zabawię tu długo. Jedziemy prosto z Wirty. Acz widzę, że twój generał musiał tu na najszybszych wierzchowcach przygnać, skoro przegonił moje konie. – Spojrzał na Winraela, na co ten skinął cesarzowi głową. – Co sprawozdałeś swojemu królowi?
– Wszystko to, czego i wasza cesarskość był świadkiem – odparł krótko generał.
– Znakomicie. Zatem bez zbędnych wstępów. Nie zgodzę się na warunki króla Worthanga. Nie wyślę oddziałów do Wirty…
– Senat ci nie pozwoli? – przerwał mu Peleos.
– Przeceniasz możliwości Senatu, przyjacielu. Bądźmy szczerzy, robię to ze względu na Sautę. Mój wywiad w Keldalonie donosi, że stan zdrowia króla Throngla raczej się nie polepszy w najbliższym czasie, o ile w ogóle. Podejrzewam, że zacietrzewienie księcia Treyona każe mu podtruwać ojca, aby w końcu skupić w ręku pełnię władzy. Zważywszy na wojnę… cóż, wiesz, jak to się skończy.
– W Keldalonie nie ostanie się skoszarowany żołnierz – podsumował Peleos.
– Mniej więcej. Dlatego uważam, że powinieneś wesprzeć Catalpię, co też, jako twój sojusznik, szczerze ci doradzam. To szczęśliwy traf, przyznaję, ale zyskałbyś w ten sposób sprzymierzeńca.
Po propozycji Fitriona nastąpiło ciche poruszenie. Ukradkowe spojrzenia zebranych były pełne wątpliwości, a utkwiony w Winraelu wzrok królowej Seraphii zdawał się przepełniony pytaniami. Generał wzruszył jedynie ramionami, skupiając na powrót uwagę na cesarzu.
– Przypuszczam, że nikt z nas nie wątpi we wspaniałomyślność waszej cesarskiej mości – zaczął Winrael. – Ale od kiedy to Cesarstwo tak mocno angażuje się w politykę zagraniczną innych królestw?
– Odkąd to te inne królestwa zadecydowały o podziale Wirty – odpowiedział Fitrion. – Oraz odkąd od polityki zagranicznej Sauty zaczęło zależeć bezpieczeństwo Cesarstwa. Keldalon w osobie Treyona przestał być przewidywalny. A mnie, po buncie dzikusów zza Chmurnej Przełęczy, zaczęło zależeć na stabilności północy.
– Regionowi nie przybędzie stabilności, jeżeli uszczuplę linię frontu, wysyłając oddział do Catalpii – zauważył Peleos.
– A nasza obecna rezerwa jest niewielka – dodał generał.
– Krótkowzroczność nie służy strategii – wtrącił cicho Symeon, skupiając na sobie uwagę pozostałych. – Wici z Catalpii i Wirty dotarły i do Keldalonu. Na wezwanie Worthanga Treyon nie odpowie, ale jeśli będziesz zwlekał z odpowiedzią Catalpii, tej sposobności raczej nie przepuści. Zdobyłby przyczółek, który nie dość, że ma dostęp do zatoki, to bezpośrednio graniczy z Sautą.
– Skąd pewność, że wici poszły i za zatokę? – spytał cesarz.
– Nie tylko ty masz oczy i uszy tu i ówdzie, Fitrionie – skwitował Peleos.
– Lądowy transport wojsk z Keldalonu do Catalpii zająłby dużo czasu, a Treyon do najcierpliwszych władców nie należy – zauważył Winrael. – Przerzucaliby je pewnie wodami zatoki. Można im to skutecznie uniemożliwić blokadą.
– Tak czy owak musielibyście rozproszyć główne siły – zauważył Fitrion. – A łatwiej zorganizować oddział czy dwa, niż obsadzić blokadę morską.
– Nie rozpraszalibyśmy wojsk, tylko przenieśli je z wybrzeża na wody zatoki – tłumaczył generał.
– I starli się w bitwie morskiej na otwartych wodach? – nie ustępował cesarz. – Solidny grunt wybrzeża pod stopami i wasze umocnienia są lepszą pozycją.
– Jeżeli wyślemy oddział do Catalpii, to niezależnie od tego, gdzie będziemy walczyć, będzie nas o oddział mniej – zwrócił się do Peleosa Winrael. – Pomoc Catalpii to zbyt niepewna inwestycja, wasza wysokość, aby tak ryzykować. No, chyba żeby zarządzić pobór i wysłać im go całego, ale nie wiem, czy to im bardziej pomoże, czy zaszkodzi. Choć i tak wolałbym i rekrutów mieć na wybrzeżu.
– Nie lekceważ przepowiedni, panie – odezwał się Merydar.
Cesarz obdarzył mistrza karcącym spojrzeniem, ten jednak niewzruszenie wpatrywał się w kamienną posadzkę. Wzrok Fitriona przeskoczył na Winraela, który przyglądał mu się badawczo, by ostatecznie spocząć na królowej Seraphii.
– Fitrionie – zaczęła po chwili ośmielona. – Znamy się na tyle długo, aby dobrze wiedzieć, że wszystko, co robisz, czynisz we własnym głęboko rozumianym interesie. To piękne, co mówisz, ale w czym tak naprawdę tkwi twój cel?
– Moja pani. – Cesarz zgiął lekko kark. – Czemuż to tak piękna istota gardzi przyświecającym mi pięknem idei? – Monarcha się uśmiechnął.
– Bo ceni sobie piękno prostoty. Poza tym w polityce brak miejsca dla estetów, a i idealiści to raczej nie materiał na czas wojen.
– W punkt. – Fitrion skłonił się z gracją. – Kwestia jest banalnie prosta. Bezpieczna Sauta to bezpieczeństwo mojej północnej granicy. Treyon to niedoświadczony gołowąs. Jego posunięcia są chaotyczne. Gdyby, uchowaj losie, przyszło mi dzielić z nim granicę, nie mógłbym patrzeć już ze spokojem na północ.
– Pomóż zatem nam to bezpieczeństwo sobie zapewnić – stwierdziła królowa.
– Naturalnie. Po to właśnie przybyłem. Jeżeli zdecydujesz się wysłać wsparcie Catalpii, Peleosie… – zwrócił się do króla cesarz. – Przyślę na ich miejsce oddział mojej straży granicznej do twojej dyspozycji. Tym samym ja zachowam neutralność, nie wysyłając swoich na ziemie starej Wirty, ty zyskasz dłużnika, a wasza linia frontu nie zmaleje.
– Uniemożliwienie Treyonowi zdobycia bazy wypadowej wydaje się wystarczającym powodem do wysłania oddziału do Catalpii – podsumował król. – Niemniej… – Jego wzrok padł na Winraela. – Naszym działaniem powinno być zarządzenie poboru. Zabezpieczy nas to do czasu przybycia oddziałów Cesarstwa.
– Zatem to postanowione – odparł Fitrion. Na jego twarzy widać było zadowolenie. Gestem przywołał do siebie jednego ze swoich ludzi. – Szykuj konie. Czas nas nagli. Odprowadzisz mnie, Peleosie? Uzgodnimy szczegóły.
– Naturalnie – zgodził się król. – Rozejść się. Winraelu – zniżył głos, podszedłszy do generała. – Zaczekaj, aż wrócę.
* * *
Gdy sala tronowa opustoszała, Winrael wstał i podszedł do okna. Podparł się o parapet i stał tak, aż orszak dwudziestu jeden zbrojnych jeźdźców nie zniknął za zamkowymi murami, pozostawiając za sobą głębokie bruzdy w sypkim śniegu, który napadał przez noc. Generał spuścił głowę i delikatnie stuknął czołem o zimną szybę.
– Czyżbyś po raz pierwszy czuł się jak poddany własnego króla? – spytał ktoś stojący za jego plecami.
Winrael odwrócił się gwałtownie zaskoczony czyjąś obecnością, odruchowo wyciągając przytroczony u boku miecz.
– A… To ty – odparł wymownie, patrząc w oczy Merydara. – Wybacz. Myślałem, że jestem sam.
– Bo byłeś. Odpowiesz na moje pytanie? – nalegał mistrz, zezując na ostrze przed swym nosem. – I może… schowaj miecz.
Rycerz posłusznie, acz nieco ospale, zabrał sztych sprzed twarzy Merydara i schował broń do pochwy.
– Większość mężczyzn nie lubi, jak się ich tak zachodzi od tyłu – żachnął się generał.
– Większość mężczyzn nie postrzega się jako członków większości – odgryzł się czarodziej. – To jak będzie? Odpowiesz mi?
– Nie widzę powodów, dla których miałbym ci się zwierzać – odpowiedział arogancko Winrael.
– Ależ jest powód – upomniał go Merydar. – Obaj nie zgadzamy się z decyzją króla.
– Bynajmniej. – Generał zaśmiał się ironicznie. – Ty nie rozumiesz jego decyzji. Byłem przy jego tronie, zanim ty się tu zjawiłeś. Byłem przy nim jeszcze za Pelegostosa. Wiem, czym on się kieruje. Darzy go zbyt wielkim zaufaniem.
– Cesarza?
– Tak. Nie ufam mu. Podejrzewam, że musi mieć w tym jakiś większy interes – powiedział Winrael, odwracając się od rozmówcy.
– Rozmiar interesu jest nieistotny. Już sam fakt jego posiadania może być niebezpieczny – skomentował Merydar. – Będę musiał wyjechać. Zaczerpnę rady u mojego mistrza, Makadosa. Upewnię się, czy moje… czy nasze podejrzenia są słuszne.
– Dziwne. Zawsze liczył się z moim zdaniem, a tym razem odtrącił je – zmienił temat Winrael. – Chociaż tyle dobrego, że tą głową kręci rozważny kark.
– Seraphia… Tak, królowa rzeczywiście okazała rozwagę. Ale powinieneś się z tym pogodzić – pocieszył go czarodziej. – Brat czy nie brat, w końcu to twój król, musisz robić to, co ci każe. A tymczasem zostawię cię już. I, proszę, nie rób niczego pochopnie – rzekł Merydar i uderzył kosturem w posadzkę.
– Co chcesz przez to… – zaczął Winrael, lecz odwróciwszy się, nikogo już nie ujrzał.
Z korytarza dobiegły odgłosy kroków, a po chwili w drzwiach stanął król Peleos.
– Ochłonąłeś?
– Słucham? – spytał zbity z tropu Winrael.
– Daj spokój. Przecież widzę, że to wszystko ci się nie podoba.
– Nie mam prawa krytykować twoich postanowień, panie – odparł ponuro generał. – Po prostu obawiam się, że Fitrion wykorzysta nas do ugrania czegoś więcej.
– Doradcy są od tego, by krytykować decyzje króla. I co ma znaczyć ten ton? Poza tym uważam, że podjąłem słuszną decyzję. Na wybrzeżu jesteśmy doskonale ufortyfikowani, trebusze, balisty. Odeprzemy każdą inwazję. Pozatapiamy ich okręty, zanim dobiją do brzegu. Tak jak do tej pory.
– Tak jak do tej pory – powtórzył generał. – Nie musisz mi się tłumaczyć, Peleosie, po prostu uważam, że to nierozsądne. Ale skoro ma nas wesprzeć Fitrion… Zobaczymy, w jakiej sile wyśle oddziały.
– No właśnie, Fitrion. Chcę, abyś wysłał paru jeźdźców do patrolowania południowej granicy. Niech doniosą, jeśli oddziały Cesarstwa wejdą na nasze ziemie. Dopiero wtedy wyruszę do Catalpii.
– Tak jest – odparł generał.
– Aczkolwiek zacznij już przygotowania do naszej kampanii na zachód, osprzęt, aprowizacja, konie… Sam doskonale wiesz.
– Rozumiem.
– A co do poboru – zaczął król. – Masz rację. To konieczne. Zacznij szkolić rekrutów.
– Dziękuję, Peleosie.
Uśmiechnęli się do siebie i opuścili komnatę.
* * *
– Stój, kto idzie?! – Włócznia wartownika opadła groźnie, kiedy ten dostrzegł cień zmierzający ku bramie.
– Bez obaw, żołnierzu, to swój – odpowiedziała spokojnie zakapturzona postać, prowadząc konia za uzdę.
– Swój, czyli kto?! – spytał nieufnie strażnik.
Postać odrzuciła kaptur i weszła w krąg światła, rzucanego przez pochodnię przyczepioną do muru.
– Aaa, to pan… Proszę o wybaczenie, ale sam na służbie jestem i żem się zląkł, jakem taki cień w zaułku spostrzegł.
– Nie szkodzi, żołnierzu, musisz być czujny.
– Jeśli wolno, panie Merydarze, to dokąd to jedziecie?
Czarodziej zarzucił na konia juki, po czym sprawnie go dosiadł.
– Po pomoc – odrzekł, spiął wierzchowca i wyrwał przez otwartą bramę.
– Ano słusznie. Przyda się – odparł żołnierz i zamknął wrota.
* * *
– Zatem pobór, powiadasz?
Ciemną kwaterę kapitana Valdwiga oświetlała tylko jedna na wpół wypalona świeca. W powietrzu unosił się dym z pykanej przez niego fajki. Siedzący opodal Winrael pociągnął łyk piwa.
– Zatem pobór – potwierdził.
– Może to i dobrze – powiedział Valdwig. W jego łysej czaszce odbijał się blask płomienia świecy. – Na wybrzeżu każda para rąk się przyda. A córka Wortha nie musi chyba wiedzieć, kogo jej posyłamy, prawda? – Puścił generałowi oko.
Winrael uśmiechnął się cierpko, tępo wpatrując się w przestrzeń.
– To nie będzie trwały sojusz.
– To akurat nasze najmniejsze zmartwienie. – Kapitan odgryzł spory kawałek cebuli. – A jakie zdanie prezentowała rada?
– Ja byłem przeciw – rzucił Winrael. – No i Merydar. Ale wyjechał, więc zostałem z tym sam.
– Wyjechał?
– Pewnie do Ilirei. To dziwak, ale roztropny. Musiał mieć swoje powody.
– Intelektualiści… – Valdwig parsknął. – A naczelny szpicel?
– Symeon? Zasugerował, że listy poszły i do Treyona, ale nie trzeba szefować wywiadowi, żeby móc się tego domyślić. Poza tym… Król nie chce mnie słuchać w jego sprawie. Ktoś, kto odebrał naukę w Keldalonie, nie powinien w sprawie Keldalonu doradzać.
– To szpieg, generale – zauważył łysy kapitan. – Dopóki mu płacimy, możemy być chyba spokojni.
– Dopóki ktoś nie zapłaci więcej. – Winrael opróżnił kufel. – Wojna musi się skończyć, przyjacielu. Spichlerze świecą pustkami, pola stoją ugorem. Chłopi przenieśli się w pobliże warowni, porzucając ziemie. Ewakuacja królewskiego dworu z Saulos do Terinst też pochłonęła koszty. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli kupować zboże z zewnątrz. A popraw mnie, jeśli się mylę, ale kampania do Catalpii raczej nie przybliża perspektywy pokoju.
– Perspektywa pokoju nigdy nie była wyjątkowo bliska. – Valdwig westchnął. – Musimy ufać osądowi Peleosa.
* * *
Po przebyciu paru pierwszych staj Merydar minął ostatnie zamieszkane gospodarstwo. Bez chwili zastanowienia skierował konia w lewo, na południe, w kierunku rzeki Atary, by później skręcić na zachód ku miejscu, gdzie Atara odłącza się od Etery za Rogatą Górą. Tam, na stokach góry, spoczywała niewielka osada, wydrążona w skale ostoja mądrości, Ilirea.
– Szybciej, szybciej! Przecież znasz drogę – poganiał konia Merydar, nie dając mu chwili wytchnienia.
O brzasku wędrowiec wstrzymał wierzchowca i zaczął wpatrywać się w niezwykle szeroką w tym miejscu Atarę, jedną z wielkich rzek Hildorien, niezamarzających w zimie, płynącą na wschód, gdzie wpadała do morza. Przez śnieg leżący na brzegu prześwitywały suche kępki trawy, a liczne krzewy i karłowate drzewa, będące schronieniem dla ptaków, straszyły długimi, powykręcanymi gałęziami.
Do jednego z nich Merydar przywiązał konia i pozwolił odpocząć po męczącym biegu. Wyjął z juków podróżnych piętkę czerstwego chleba i usiadł na kamieniu nad brzegiem rzeki. Ugryzł kawałek i przeżuwając, wsłuchiwał się w odgłosy wróbli, gilów i sikorek, kiedy na głazie po prawej usiadł kruk. Ptak obserwował go uważnie, śledząc każdy z nielicznych ruchów mężczyzny.
Merydar ułamał kawałek chleba i rzucił nim w stronę ptaka. Ten spojrzał na niego wymownym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć, że jadał już lepsze kąski, po czym zakrakał i odleciał.
– Żegnaj – rzekł Merydar. – I na mnie już czas – dodał po chwili, wsadzając do ust ostatni kęs.
Wstał, obmył ręce i twarz w lodowatej rzece i podszedł do wierzchowca. Odwiązał go od pnia i dosiadł.
– Wieź mnie do domu, przyjacielu – powiedział.
* * *
– …będzie musiał udać się na północ. Tam to się wszystko rozstrzygnie. Ostatnia bitwa. Na polach Aren-Arii. A kiedy miasto upadnie, cały wschód skąpie się w cieniu mojego sztandaru.
– Skąd masz pewność, że miasto padnie, mistrzu?
– Kruk o to zadba.
– A arcygraf? Dlaczego akurat on?
– Ku pokrzepieniu serc. – Mistrz się uśmiechnął. – Człowiek króla, skrzywdzony przez wojnę, zawsze wierny i oddany obowiązkowi. Etos bohatera. Ludzie za nim pójdą.
– Pójdą na śmierć. Co z nim zrobisz, kiedy zdobędziemy Aren-Arię?
– Kiedy zdobędę Aren-Arię… zdobędę i jego.
– Zdobędziemy, mistrzu. My. Jestem współtwórcą tego planu, nie jego narzędziem. Pamiętaj, że pomagam ci tylko dlatego, że coś z tego mam.
– Bo masz. Dług – poprawił go mistrz. – I wypadałoby ci go spłacić. Nie po to wychowywałem cię i nauczałem przez piętnaście lat, żebyś teraz domagał się nagrody za swoją pomoc.
– Obiecałeś…
– Obiecałem! I słowa dotrzymam. Jednak to, czego sobie życzysz, nie jest nagrodą, lecz przywilejem, mój uczniu. Musisz nań zasłużyć.
W ciemnej komnacie rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść.
– Mój mistrzu. – U progu stanęła kobieta odziana w czarny długi płaszcz i skłoniła się wytwornie. – Strażnicy z wieży donoszą, że Kruk do nas wraca.
– Tak szybko? Dziwne. Miał trwać na posterunku – powiedział mistrz. – Dziękuje ci, Neyi, możesz odejść.
Kobieta posłusznie opuściła pomieszczenie.
– Otwórz okno, Aarnanie. Widzę już nadlatującego Kruka.
Na szarofiołkowym niebie pojawił się ciemny ruchomy kształt, przybliżający się do nich z każdą sekundą. Po niespełna minucie duży czarny ptak wtargnął do komnaty przez rozwarte okiennice, a w momencie lądowania zaczął się zmieniać. Skrzydła, gotowe do kolejnego potężnego uderzenia w powietrze, wydłużyły się, pióra znikły, a na ich miejscu pojawiły się ręce odziane w czarny ciężki płaszcz. Tułów i nogi nagle urosły i przybrały ludzką postać w powłóczystej szacie, a krótki ogon całkiem znikł. Zakrzywiony dziób zamienił się w nos, po bokach głowy pojawiły się uszy, a pióra na głowie stały się ciasno naciągniętym kapturem.
Lądując na podłodze, już jako człowiek, postać wzbiła z niej tumany kurzu, zamiatając ją długimi rękawami swej szaty. Klęczała przez krótką chwilę, ciężko łapiąc powietrze, lecz później wstała i elegancko ukłoniła się przed mistrzem. Jej twarz skrywał cień kaptura.
– Bądź pozdrowiony, Więźniu Oswobodzony, mój panie – powiedział Kruk ochrypłym głosem przypominającym jeszcze ptasie krakanie. Po chwili skinął także Aarnanowi.
– Witaj w domu, Kruku – odpowiedział mistrz.
– Co cię sprowadza? – spytał Aarnan.
– Ach tak, wasza wysokość – wysapał wciąż jeszcze zmęczony lotem Kruk. – Mam istotne wiadomości. Po pierwsze, król Peleos zrobił tak, jak obiecywał. Zarządził pobór do wojska. Zyska na tym, ja wiem, może trzy, cztery tysiące niewprawionych w boju młokosów. Tym akurat radzę się nie przejmować. Po drugie, poselstwo Fitriona powracające z Terinst lada dzień dotrze do Adragov i rozpocznie przygotowywanie wojsk do wymarszu do Sauty.
– Do wymarszu do Sauty? Tak szybko? Mieliśmy z tym poczekać do ataku Treyona – zdziwił się mistrz, patrząc wymownie na Aarnana.
– Fitrion nie miał wyjścia, mistrzu – tłumaczył Kruk. – Został sprowokowany przez małżonkę Peleosa. Musiał się zgodzić.
– Naprawdę? – spytał mistrz.
– Kruk ma rację – odpowiedział pokornie Aarnan po chwili ciszy. – Fitrion nie miał wyboru. Musiał odpowiedzieć na wezwanie sojusznika. W przeciwnym razie wzbudziłoby to niepotrzebne podejrzenia.
– Spójrz na to z drugiej strony, mistrzu – wtrącił Kruk. – Mając oddziały Fitriona w Saucie już teraz, będziemy mogli zaatakować z zaskoczenia, nie wzbudzając niczyich podejrzeń nową kampanią.
Przez chwilę w komnacie panowała kompletna cisza, przerywana jedynie miarowymi oddechami przebywających tam postaci. Po momencie namysłu odezwał się mistrz.
– Zatem machina ruszyła. Może naprawdę na tym zyskamy. Dziwnym trafem los uśmiechnął się do nas, a to do niego niepodobne…
– Ten traf nie pozostał niezauważony – stwierdził Kruk. – Będziemy mieli niezapowiedzianego gościa. Młody Merydar jest w drodze do Ilirei – oznajmił Kruk.
– Merydar… – Mistrz się zadumał. – Światło w ciemności. Zapewne zmierza do Wielkiego Mistrza. Widać służalczość odjęła mu siły, ale nie czujność.
– Mogę od razu wdrożyć twój plan w życie, panie – powiedział Aarnan, gwałtownym ruchem wyciągając miecz, który błysnął w ciemnościach bladym światłem.
– Nie! – Głos mistrza zadudnił, a miecz wyleciał z ręki jego ucznia i z impetem uderzył o ścianę na drugim końcu komnaty. – Nic na pośpiech! Merydar sam zadecyduje o swoim losie. Nie pozwolę, by plan snuty mileniami przepadł przez twoją porywczość!
– Wybacz, mistrzu… – Aarnan spokorniał.
– Masz opuścić miasto. Będzie lepiej, jeśli się nie spotkacie.
– Niedługo odejdę – odparł. – Muszę jeszcze kogoś odwiedzić.
– Byłeś u niego ostatnim razem. Odnawiasz rytuał nazbyt często. Co, jeśli nie przeżyje? – upomniał ucznia mistrz. – Zaklęcie przestanie działać. I co się wtedy stanie z cesarzem Fitrionem?
– Bez obaw, mistrzu. Wiem, jak to działa – odpowiedział Aarnan, skłonił się i wyszedł.
– Mistrzu? – zaczął Kruk.
– Ciebie też ma tu nie być – zwrócił się do niego Więzień Oswobodzony. – Chciałeś mi coś jeszcze powiedzieć?
– Nie, mistrzu – rzekł Kruk.
– Więc wracaj na posterunek.
Kruk posłusznie wszedł na parapet wciąż otwartego okna, odwrócił się jeszcze do mistrza, skłonił i skoczył.
Podszedłszy do okna, mistrz widział spadającego człowieka, a zaraz potem wznoszącego się ptaka odlatującego na wschód.
* * *
– Rogata Góra jest jedyną przeszkodą, na którą w swym nurcie natrafiła rzeka Aetra, mająca swe źródło w ogromnym jeziorze Lemak, leżącym pośrodku gór. Dawniej zwana Wygnańcem, nie bez powodu, gdyż od najbliższego łańcucha górskiego dzielą ją dziesiątki staj, zawsze była miejscem utożsamianym przez tutejsze ludy z nadprzyrodzonymi siłami. Możecie spytać okolicznych chłopów. Dalej obawiają się wypasać zwierzęta w jej cieniu! Nie dziwi więc fakt, że góra ta stała się siedzibą bractwa mędrców, założoną wiele setek lat temu przez dwójkę wędrowców, przybyłych zza gór. Nie wiemy skąd ani po co przybyli, znamy jedynie ich imiona… Anasteïr i Esteriam, Ojcowie Założyciele. Z czasem zaczęli oni gromadzić wokół siebie ludzi zdolnych i niezwykłych, aby darzyć ich radą i uczyć, jak wykorzystywać mądrość. W miarę jak szeregi bractwa poszerzały się, a jego sławetne czyny rozbrzmiewały echem we wszystkich ówczesnych krainach, władcy tamtych krajów zapragnęli mieć ich niezwykłe usługi na wyłączność. Jednak mędrcy chcieli, aby przekazywane mądrości i rady były równo rozdzielane pomiędzy wszystkich. Postanowiwszy być niezależnym od nikogo, zbudowali na stokach Rogatej Góry miasto, Ilireę, rozciągnięte na dwóch szczytach, gdzie mieszkają prości ludzie, rzemieślnicy, rolnicy, żołnierze i my, członkowie bractwa, a także sam Wielki Mistrz. To właśnie Mistrz włada miastem, wybierany zawsze po śmierci swego poprzednika, odkąd zmarli Ojcowie Założyciele. Ilirea jest domem dla wszystkich i przetrwała niejedną wojnę. Od wieków każdy mógł tu przyjść i prosić o pomoc w każdej dziedzinie… tak jak mistrz Merydar, który od pół godziny cierpliwie czeka, aż skończę nudzić wszystkich tą opowieścią.
Trzech młodzików stojących przed mistrzem Orotusem odwróciło się prędko i skłoniło przed Merydarem, który z rękoma skrzyżowanymi na piersi opierał się o otwarte skrzydło wrót biblioteki. Uśmiechnął się szczerze, podszedł i uściskał Orotusa, starego mędrca o sięgających piersi cieniutkich siwych wąsach i równie długim warkoczyku włosów.
– Lubię tę historię – stwierdził Merydar. – Nie chciałem przerywać.
– Mogłem coś przekręcić – powiedział starzec, uśmiechając się życzliwie. – Pamięć już nie ta.
– Dlatego za każdym razem słucham z zapartym tchem. – Czarodziej odwzajemnił uśmiech.
Orotus odprawił nowicjuszy i spojrzał badawczo na Merydara. Nic nie mówiąc, wskazał tylko głową, by ten ruszył za nim w labirynt bibliotecznych półek.
– Coś cię trapi, mój drogi – rzucił krótko.
– Miałem widzenie…
– Opowiedz mi.
Merydar streścił najdokładniej, jak pamiętał, treść swojej przepowiedni, a Orotus słuchał uważnie, nie przerywając ani razu. Czoło przeszyła mu zmarszczka, kiedy przyjaciel zaczął mówić o naradzie u Peleosa w trakcie wizyty Fitriona. Kiedy skończył, starzec milczał przez chwilę.
– Dlaczego najpierw przyszedłeś z tym do mnie? – spytał. – Wielki Mistrz bardziej by ci pomógł.
– Bo znasz te ziemie i tych ludzi dużo lepiej od nas – odparł Merydar. – Byłeś tu na długo przede mną i Makadosem, Opiekunie.
– A po odmienieniu świata, po Kataklizmie, nie miałem już kim się opiekować…
– Do czasu. Ty przynajmniej byłeś wtedy wolny. Ja siedziałem w celi. Poza tym, co umknęło Makadosowi, oprócz nas tylko ty wiesz, że nasze grobowce są puste. Ufam ci w pełni.
– Przeszłość to przeszłość. Teraz jesteś tu i tu jest twoje zadanie. Trudna to rzecz czytanie przyszłości. – Orotus się zamyślił. – Pełna krętych dróg, ślepych uliczek i fałszywych tropów. Trzeba zachować ogromną ostrożność w analizie wizji. Jesteś pewien, że na piersi tego kogoś widziałeś oko?
Merydar przystanął.
– Raczej tak – stwierdził. – Widziałem je wyraźnie.
– Jestem prostym duchem, mój drogi. Uważam, że jeżeli świat z jakiegoś powodu zsyła na nas obrazy z przyszłości, to nie po to, byśmy głowili się nad ich metaforycznymi znaczeniami. Wielce możliwe, że to wcale nie było oko. Pomyśl jeszcze nad tym, bo też i co miałoby oznaczać oko na czyjejkolwiek piersi?!
– No a gwiazda…
– Wbrew heraldyce to wcale nie musi być ani Fitrion, ani Cesarstwo – przerwał mu Orotus. – Wizja była zbyt ogólna. Wizyta cesarza mogła być jedynie zrządzeniem losu… lub też konsekwencją aktualnych wydarzeń politycznych. Czasem jedno nie wyklucza drugiego. Niemniej doskonale rozumiem twoje obawy, Merydarze. Musisz zaczerpnąć mądrości Wielkiego Mistrza. Makados na pewno ci doradzi.
– Kto tam?
– Przybywamy w imieniu króla!
W drzwiach wiejskiej chałupy zaskrzypiał zdejmowany rygiel i zza framugi wyjrzała przestraszona kobieta.
– Tak? Czy coś się stało? – spytała.
– Zgodnie z królewskim rozkazem każdy mężczyzna zdolny do dzierżenia oręża musi iść do królewskiego wojska – odpowiedział jeden z żołnierzy, podsuwając wieśniaczce królewski rękopis.
– Nie – powiedziała, odsuwając go. – I tak nie umiem czytać. Ale przecież mój mąż zginął niedawno na wybrzeżu, wciąż noszę po nim żałobę. Mieszkam tu tylko ja i mój syn…
– Pani mąż zapewne wielce się zasłużył dla naszej ojczyzny, ale… Nazywasz się Juris, tak? – zapytał wojownik, spoglądając na spis ludności w rękach drugiego posłańca, na co wieśniaczka przytaknęła. – Yurgos to twój syn, tak?
– Tak, ale…
– W tym roku wchodzi w wiek męski, tak?
– Tak, ale…
– Niech się pakuje.
– Co?! Ale wy nie możecie! Proszę! – zaczęła protestować wieśniaczka. – Zabraliście mi już męża, a teraz chcecie zabrać syna!
– Daj spokój, mamo – rozległ się głos dobiegający z głębi izby. – Wiesz, że i tak chciałem się zaciągnąć.
W pasmo porannego światła wpadającego przez otwarte drzwi wkroczył wysoki i przystojny młodzieniec o sięgających uszu, rozmierzwionych brązowych włosach. Był odziany w wyświechtane wiejskie ubrania i dziurawy płaszcz podróżny, a na plecy zarzucony miał worek.
– Ale co ty wyprawiasz?! – spytała zapłakana kobieta. – Nie chcę, abyś zginął tak, jak ojciec! – mówiąc to, przytuliła go.
– Mamo, ludzie patrzą… – szepnął, wyrywając się z jej uścisku. – Chcę pomścić ojca, a tu i tak nic mnie nie trzyma. Kiedy zbiorę pełny żołd, wrócę, pomogę ci prowadzić gospodarstwo i spłacę nasze długi. Zaufaj mi, proszę.
Wieśniaczka ze łzami w oczach uścisnęła ponownie syna, ucałowała go i przepuściła na zewnątrz.
– Sauta ci tego nie zapomni – oznajmił uroczyście rycerz.
– Niech mi Sauta nie zapomni zapłacić, a będziemy kwita… – rzucił półgębkiem.
– Idź i bądź ostrożny, synku. Kocham cię – pożegnała go matka.
– Nie martw się, mamo. Niebawem wrócę. – Pomachał jej i ruszył za wojami.
Opuściwszy gospodarstwo, udali się na zatłoczoną wiejską ulicę, gdzie, ku zaskoczeniu Yurgosa, czekało już około stu mężczyzn. Większość z nich była młodzieniaszkami, choć znalazłoby się wśród nich paru dorosłych, ustatkowanych mężów, którzy z rozkazu króla zostawiali swoje rodziny. Młody rolnik rozpoznał w paru swych przyjaciół lub sąsiadów. Wokół grupy przyszłych gwardzistów krążyło kilku innych żołnierzy, uspokajając ich i ignorując coraz to liczniejsze pytania.
Kiedy zbrojni spostrzegli zbliżających się posłańców, jeden z rycerzy podszedł do nich z wyraźną ulgą na twarzy.
– Z tego okręgu to już wszyscy – powiedział. – I całe szczęście, bo wieśniacy zaczęli zadawać niewygodne pytania. Ty – zwrócił się do Yurgosa. – Jeździsz konno?
– Ojciec miał konia… kiedyś, dawno. Taką chudą szkapę. Nauczył mnie.
– Doprawdy? – Żołnierz uniósł brwi. – Widać Przymurze pełne jest ukrytych talentów. Dołącz do tamtej grupy. – Wskazał palcem i się odwrócił.
Yurgos posłusznie spełnił rozkaz rycerza i stanął w tłumie obok swoich przyjaciół.
– Ludu Terinst! – zawołał jeden z tych, którzy przyprowadzili tu Yurgosa. W ogólnym rozgardiaszu nikt nie zauważył sfrustrowanego mówcy, próbującego przekrzyczeć tłum. – Terinstianie! – krzyknął z całych sił. Zgromadzenie uciszyło się po chwili. – Nareszcie! Gęby zarośnięte, a trajkoczecie jak przekupy! Jutro wszyscy mają być gładko ogoleni, coby dowódców w błąd nie wprowadzać. – W tłumie zebranych dał się słyszeć cichy śmiech. – Cisza! Nie wiem, czy zauważyliście, ale jesteście teraz w gwardii królewskiej! Więc nie wolno wam się odzywać bez rozkazu. Niesubordynacja będzie karana! – Zniżył głos. – Nie potrafię wam powiedzieć, gdzie zostaniecie przydzieleni. Teraz udamy się na zamek do zbrojowni. Już dziś dostaniecie kompletny rynsztunek i wierzchowce, a od jutra zaczniecie trening, który normalnie trwa parę miesięcy. – Jeden z jego ludzi przyprowadził mu konia. – Także zakasać kiecki i w drogę. I ani słowa! – rozkazał, sadowiąc się w kulbace.
Wielki Mistrz siedział wygodnie w fotelu opodal rozpalonego kominka. Był postawnym mężczyzną o szlachetnych rysach. Sięgające pasa wyblakłe włosy splecione były w okazały warkocz, a spod starannie przystrzyżonego zarostu prześwitywał skromny uśmiech. Na złączonych kolanach spoczywał długi, płomiennie czerwony kostur.
– Nietypowy to gość, który budzi tak skrajne uczucia – przemówił. – Serce się raduje, widząc, jak brat mój powraca do domu, lecz rozum ostrzega, że tylko wielkie niebezpieczeństwo może na powrót zagonić niedźwiedzia do matecznika. Wszak nieczęsto prosisz mnie o radę, a ponoć po to przybywasz. Nieprawdaż, Merydarze? – Wstał i rozpostarł ręce na powitanie.
– Makadosie. – Merydar się skłonił. – Nie godzi się zaprzątać umysłu Wielkiego Mistrza sprawami błahymi.
– Zawsze miałem cię za pewnego siebie, a tu proszę. Okazuje się, że dotychczas twoje zmartwienia były… błahostkami. Uważaj, by pewność siebie nie zmieniła się w arogancję… i pychę.
– Błahostki byłyby miłą odmianą – stwierdził z nostalgią ten młodszy. – A ciebie miałem kiedyś bliżej. Nie musiałem zabiegać o audiencję.
– Musiałeś. Po prostu lista oczekujących była krótsza.
– A pytania prostsze…
– Do rzeczy, Merydarze – upomniał go mistrz. – Nie pora to i nie miejsce na pogawędki. Czasy stały się mroczne. Nie myśl, że umknęło to memu wzrokowi. Wszak sam to widzisz.
– Istotnie. Widziałem także coś jeszcze.
– Wiem. – Makados zamknął oczy. – Też patrzyłem w zwierciadło w noc przesilenia.
– Więc wiesz, co mnie trapi – podjął Merydar. – A cesarz osobiście obiecał wysłać wojska do pogrążonej w wojnie Sauty.
– Trapią cię machinacje cesarza Fitriona? – spytał Wielki Mistrz.
– Tak. Nie wierzę w jego wielkoduszność.
– Twój odbiór tego widzenia jest dość… bezpośredni.
– Nie powinien taki być?
– Merydarze… Nie ma już tych, którzy kształtowali los świata pstryknięciem palców. Sam uczestniczyłem w ich obaleniu. Ta wizja nie może więc być jedynie prostą kalką z przyszłości odciśniętą w naszych umysłach, nie istnieją już bowiem ci, którzy mogliby ją na nich odcisnąć.
– Czymże więc jest?
– Ostrzeżeniem.
– Przed kim, jeśli nie przed Fitrionem? – dociekał Merydar.
– Przyjacielu. – Wielki Mistrz westchnął. – Myślę, że Fitrion jest jedynie marionetką na cienkich sznurkach, którymi porusza zawodowy lalkarz.
– Nie rozumiem – zdziwił się Merydar.
– Wojownika z widzenia wziąłeś za Fitriona, a gwiazdę za symbol z godła Cesarstwa. A jak rozumiesz oko na szyi tego mężczyzny?
– Ktoś go obserwuje… – Czarodziej się zamyślił. – Być może nawet nim manipuluje.
– Surowe kamienie Terinst nie pokryły skazą gładkiego szlifu twojego umysłu. – Skinął głową Makados. – Bo widzisz, jakieś parę miesięcy temu, wieczorną porą, do Ilirei przybyli dziwni wędrowcy. Odziani w czerń, na czarnych wierzchowcach. Zatrzymali się na Dolnym Dziedzińcu, a swą obecnością przestraszyli wszystkich mieszkańców. Nie wiedząc, co robić, strażnicy posłali po mnie. Kiedy pojawiłem się na zewnątrz, jeden z nieznajomych podszedł do mnie, a ja spojrzałem mu w twarz. Ogarnął mnie strach, kiedy ujrzałem jego oblicze. Było blade i kościste, o zapadniętych oczach patrzących łapczywie. Długie włosy opadały mu na ramiona. Spytałem: „Skąd przybywacie? Jak mógłbym wam pomóc?”. Tamten nie odpowiedział od razu, jednak gdy przemówił, cofnąłem się o krok. Jego słowa miały moc, Merydarze…
– Miały… moc? – Młodszy czarodziej niedowierzał. – Czy… mówił w Vebotur Veri? Mówił Daną Mową?
– Tak. Powiedział… powiedział, że Eremtolen din Rewiotur Irinfol szykuje powitanie dla swojego pana na zachodzie, a my mamy otworzyć przed nim wrota tutaj. Potem dosiadł konia i odjechał, a za nim pozostali. Nigdy przedtem nie spotkałem tutaj takich ludzi… nie w Hildorien.
– Eremtolen…? Przymierze Broczącej Korony? – Merydar nie krył zaskoczenia. – Przetrwali do dziś?
– Wszystko wskazuje na to, że tak. Musieli skryć się pośród tych, którzy przeczekali Kataklizm. Ukryli się przed wzrokiem wszystkich.
– Wśród Pierwszego Ludu… – Młody czarodziej się zamyślił. – Mamy otworzyć wrota dla ich pana… Ale z więzienia poza myślą i czasem nie ma ucieczki.
– Zaryzykujesz życie tych wszystkich ludzi w imię swojego osądu?
Merydar milczał przez chwilę, po czym spuścił wzrok. Makados skinął głową.
– Członków Przymierza i tych, którzy im sprzyjają na zachodzie, musimy zostawić Opiekunom stamtąd. My musimy działać tutaj, a najlepiej będzie zacząć od Ilirei.
– Potomkowie Pierwszego Ludu w naszym mieście? Podejrzewasz kogoś?
– Nie. Patrząc w oczy naszych braci i sióstr, nie widziałem w nich kłamstwa.
– Patrzyłeś w oczy wszystkim?
– Wszystkim obecnym tutaj.
– A reszta? – spostrzegł Merydar.
– Ci, którzy opuścili Ilireę? – powiedział Makados, na co Merydar skinął głową.
– Tak. Przecież Fitrion przebywał w naszym mieście i to dość długo.
– Osoba cesarza dręczy twoje myśli. – Mistrz zmierzył go wzrokiem. – Otwórz umysł. Patrz szerzej. Fitrion był młodzieniaszkiem, kiedy tu trafił. Jego ojciec, Filian Dwudziesty, przysłał go do nas na nauki. Nie sądzę, by był powiązany z Urundem Burzycielem.
– Znam kogoś, kto był…
– Ja też. – Makados stanął na równe nogi i podparł się na kosturze. – Ale przeszłość należy do przeszłości. Wiem, gdzie byłeś, kiedy świat się odmieniał. Wiem też, u kogo służyłeś potem. A mimo to obaj jesteśmy teraz tu. Ufam ci.
Merydar milczał przez chwilę.
– Makadosie, proszę – zaczął. – Spójrz w oczy i mnie.
– Nęka cię sumienie?
– Nękają mnie… wspomnienia…
Wielki Mistrz skinął delikatnie głową i utkwił spojrzenie w oczach Merydara. Ten odwzajemnił gest, jednak w oczach mistrza nie dostrzegł nic.
– I co widzisz?
– Przeszłość – odparł Makados. – I przyszłość… Wyciągnij naukę ze wspomnień… i pozwól im żyć, tak byś pamiętał, dokąd zmierzasz. – Uśmiechnął się ciepło. – Nie zadręczaj się. Ufam ci.
Czarodziej westchnął głośno i spuścił wzrok.
– Łatwiej zaufać komuś niż samemu sobie – rzucił.
– Bo samych siebie znamy o wiele lepiej…
– Wybacz – rzucił Merydar. – Widać wspomnienie tamtych czasów wystarczy do zmącenia wzroku. Co proponujesz?
– Obawiam się, że aby w pełni zrozumieć sens tych zdarzeń, powinniśmy, przynajmniej na razie, pozwolić im się rozwijać – oznajmił Makados.
– Mamy się zdać na opatrzność losu?
– Niestety. Jest za wcześnie i wiemy nazbyt mało, aby interweniować albo nawet wszczynać jakiekolwiek śledztwo. Musimy poczekać na ruch, który zdradzi naszego nieprzyjaciela. Ale, jak cię znam, nie usiedzisz bezczynnie. Gdybyś odkrył cokolwiek…
– Poinformuję cię – zapewnił Merydar.
– Ja będę bacznie przyglądał się miastu, bracie. Ty zaś powinieneś już iść. Właśnie w tej chwili flota Keldalonu kieruje się na południe przez wody zatoki. Sautańczycy będą cię potrzebować.
– Zdążę. Jest jeszcze czas.
– Weź gryfa i poleć. Wszak niebo jest żywiołem was obu.
– Nie obawiasz się o swoje dzieło, mistrzu? – zdziwił się Merydar.
– W twoich rękach nie. Jeżeli okaże się przydatny, wyhoduję kolejne.
Merydar skinął z wdzięcznością głową.
– Powodzenia, bracie – zakończył dyskusję Makados. – I oby twe proroctwo się nie spełniło.
Merydar skłonił się i wyszedł.
* * *
Obdarzywszy mistrza uroczystym ukłonem, czarodziej odwrócił się i wyszedł. Był pogrążony w pogmatwanych myślach, a bezradność Wielkiego Mistrza oddaliła wizję zażegnania zarzewia zagrożenia.
Po zamknięciu za sobą wrót, wszystko co robił, robił machinalnie, bez namysłu. Minął dwuosobową straż u progu komnat Makadosa i niczym zjawa przemknął przez okrągłą, okolumnowaną komnatę, tępo wpatrując się w swoje liczne cienie wystrzeliwujące spod stóp.
– Pierwszy Lud… – szepnął zamyślony.
Kierunek wybrał intuicyjnie. Doskonale wiedział, do kogo powinien się udać. Minął zawieszony przed komnatami mistrza korytarz i puścił się szybkim chodem w dół długich, kręconych schodów oplatających ślimakiem wieżę aż do fundamentów w korzeniach góry, gdzie znajdowały się piwnice, lochy i krypty.
Raz po raz odpowiadając na kolejne przywitania ze strony mieszkańców, Merydar zbliżył się do mostu łączącego wschodni szczyt Rogatej Góry z zachodnim. Okrążywszy Salę Mieczy, przemierzył most i znalazł się na obszernym placu Górnego Dziedzińca, zwyczajowo zatłoczonym o tej porze dnia. Uważając, by nikogo nie potrącić, żwawo ruszył przed siebie i wkrótce pochłonął go głęboki cień górnej bramy o szeroko otwartych wrotach. Tuż za nimi ciągnęły się w dół góry niezbyt strome, lecz niezwykle liczne szerokie schody wyprowadzające z miasta. Po ich bokach widniały zbudowane w skale piętrowe domy, kramy i zajazdy ciągnące się aż do dolnej bramy, za którą schody zamieniały się w ścieżkę. Dolna brama była gruba, solidna, okolona murem i zawsze zamknięta, chroniąc spokój i dobrobyt mieszkańców góry.
Tuż przed górną bramą Merydar odbił w prawo i odnalazłszy krętą ścieżkę, wspiął się po niej na płaski uskok, na którego powierzchni mieściły się duże, drewniane stajnie. Zewsząd roztaczał się nieprzyjemny odór łajna, a przy kolejnych wrotach stał wpatrzony w krajobraz młody mężczyzna w brudnej szacie.
– Nie znudził cię już ten widok? – zapytał, podchodząc.
– Mistrz Merydar…! – zląkł się chłopak wyrwany z błogiego nieróbstwa. – Ja tu właśnie ten, no… nosiłem wodę, a tu patrzę, brama otwarta. To podszedłem, żeby ją zamknąć i…
– Spokojnie, Iluvielu – uspokoił go. – Dziś nie będzie reprymendy, sokole oko.
– Czerwone oko, jak już. Lub też twoje oko, mistrzu, do wyboru.
Iluviel był wysokim młodzieńcem o śnieżnobiałej skórze i prześwitujących czerwienią tęczówkach. Powłóczyste, ciemne szaty przysłaniały każdy skrawek jego ciała poza twarzą.
– Przychodzę do ciebie prywatnie, przyjacielu – rzucił krótko Merydar. – Muszę zasięgnąć języka.
– Jestem cały twój, mistrzu. No i strasznie mi się nudzi. Borell zachorował i nie mam do kogo gęby otworzyć. To co konkretnie chcesz wiedzieć?
– Wszystko. Sprzedaj mi parę plotek.
– Phi, dnia na to nie starczy – żachnął się Iluviel. – Ale muszę cię rozczarować. Nic nadzwyczajnego się tu nie działo. Miasto żyje swoim życiem. Karczmarz dalej rozcieńcza wino, przysłano nam trzech nowicjuszy na nauki i rozpoczęto rozbudowę wschodniego skrzydła biblioteki. Chociaż…
– Tak…? – zainteresował się Merydar.
– Niedawno, parę dni temu, właśnie Borell bredził coś, że niby widział skaczącego z okna wieży Wielkiego Mistrza człowieka, który po chwili miał się zmienić w jakiegoś ptaka. Chyba wspominał coś o kruku, który odleciał na wschód.
– Ktoś wyskoczył z wieży?
– Oczywiście, że nie. – Chłopak machnął lekceważąco ręką. – Jeszcze tego samego dnia Borell zasłabł przy kolacji, do dzisiaj leży chory, a ja sam muszę tu tyrać. To pewnie zwykły omam, objaw choroby.
– No tak. – Merydar milczał przez chwilę. – Pewnikiem masz rację. Coś jeszcze?
– Nic, mistrzu. Naprawdę – przekonywał. – Nic szczególnego się tu nie działo, a tymi majakami Borella niech mistrz sobie nie zaprząta głowy.
– Rozumiem, że mówisz o ostatnich tygodniach. A wcześniej? Nic cię nie zaniepokoiło? Nikt podejrzany się tu nie kręcił?
– No nie… Albo i tak… – Iluviel przymknął powieki. – Jakieś parę miesięcy temu… a może minął już rok? Nie pamiętam dokładnie. Do Ilirei przybyli dość dziwni wędrowcy. Nigdy takich nie widziałem. O! Jeden z nich miał przytroczony do pleców proporzec… Ociekające czerwienią drzewo na złotym polu. Pewnie jakieś plemię zza Ufurnai.
– Za Ufurnai nie ma ludów, które miałyby interesy w Hildorien… a tym bardziej taki proporzec – sparował Merydar. – To stary symbol równie starej nacji… Pierwszego Ludu. Nigdy nie widziano ich w tej części świata. Wiadomo, czego chcieli?
– Nie. Przyjął ich Wielki Mistrz i odjechali. Nikomu nie wiadomo, o czym rozmawiali. Nie widziałem ich przyjazdu, ale patrzyłem, jak wyjeżdżają z miasta… Ludzie gadali, że wieźli pomiędzy końmi jakieś zawiniątko, ponoć nie najmniejsze. Nie widziałem niczego takiego, kiedy odjeżdżali, więc jeżeli to prawda, to pakunek zostawili w mieście.
– Rozumiem, że nikt o tym nic nie wie?
– Pytałem, szukałem, nic. – Iluviel pokręcił głową. – Kim jest Pierwszy Lud, mistrzu?
– Nie czas teraz na to – rzucił Merydar. – Spisałeś się. Wracaj do pracy. – Stuknął kosturem w ziemię, a za sprawą podmuchu wiatru mokra szmata leżąca na kamieniu poderwała się raptownie i wylądowała na twarzy Iluviela z głośnym plaśnięciem.
– Hej! Przecież miało być bez reprymendy! Prywatnie, pamiętasz?
Merydar już go nie słyszał. Przemierzył na powrót tę samą drogę, którą przybył i ponownie znalazł się na zakurzonym Górnym Dziedzińcu. Skręcił w lewo w boczną uliczkę i pewnym krokiem skierował się ku domom uzdrowicieli.
– Mistrz Merydar…! – W progu przywitała go jedna z opiekunek. – Zaszczytna to, choć niespodziewana wizyta, przyznaję. – Uśmiechnęła się serdecznie. – Cóż cię sprowadza w nasze skromne progi?
– Chciałbym kogoś odwiedzić.
Kobieta wskazała dłonią kierunek i poprowadziła Merydara na piętro, gdzie zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiczkami jednej z licznych izb.
– Borell czuje się już dobrze, jutro pozwolimy mu wrócić do obowiązków – tłumaczyła opiekunka. – Najprawdopodobniej dopadło go porażenie słoneczne. Wiesz, jacy są ci młodzi, mistrzu, przeceniają własne siły.
Merydar pokiwał ze zrozumieniem głową, podziękował swojej przewodniczce i zapukał do drzwi.
– Tak? – usłyszał z wewnątrz.
– Witaj, przyjacielu. – Czarodziej wszedł do środka. – Chciałem sprawdzić, jak się czujesz.
– Mistrz Merydar…?
Borell leżał na wznak na wąskim łóżku przykryty grubym pledem. Kiedy jego spojrzenie padło na twarz gościa, usiadł szybko i uśmiechnął się szeroko.
– Nie spodziewałem się odwiedzin, a już na pewno nie twoich, mistrzu – powiedział. – Nawet ten dziwak, Iluviel, do mnie nie zajrzał.
– Ale brakuje mu ciebie. Rozmawiałem z nim. Słyszałem, że wracasz do sił.
– Nic mi nie jest – skwitował Borell. – Zasłabłem przy kolacji, tyle. Pewnie z przepracowania, chociaż uzdrowiciele twierdzą, że to od słońca. Pani Neyi się mną zajęła. A skoro nie jestem umierający, to muszę zapytać: czemu zawdzięczam tę wizytę, mistrzu?
– Chciałem, żebyś mi powiedział, co widziałeś tamtego dnia.
– Nie rozumiem… – Borell ściągnął brwi. – Co widziałem? Kiedy?
Merydar westchnął.
– Iluviel twierdzi, że zanim zasłabłeś, opowiadałeś, że widziałeś człowieka skaczącego z okna wieży Wielkiego Mistrza – tłumaczył. – Miał zmienić się w ptaka i odlecieć na wschód.
– I to niby ja miałem porażenie słoneczne? – Borell parsknął. – Widać nasz blady znajomy czyta za dużo ksiąg i nie odróżnia już faktów od fikcji. Niczego takiego nie widziałem. Nie mam pojęcia, dlaczego Iluviel tak twierdzi.
Merydar mocniej oplótł palcami kostur i oparł się nań ciężko. Milczał przez chwilę, wpatrując się bacznie w młodego ilirejczyka, po czym wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.
– Mogę? – zapytał.
Borell skinął twierdząco i przysiadł na skraju łóżka.
Czarodziej zbliżył się i delikatnie położył rękę na skroni towarzysza. Obaj zamknęli oczy, a Merydar cierpliwie czekał. Zdarzenie, które opisał Iluviel, wciąż delikatnie tliło się w zakamarkach umysłu Borella. Nie było jednak żywe. Kazano mu dać się zapomnieć.
* * *
Merydar nie miał planu. Nie wiedział, dokąd pójść ani z kim porozmawiać. Opuścił domy uzdrowicieli i wrócił zatłoczoną uliczką na Górny Dziedziniec.
– Orotusie, gdzie jesteś… – szepnął, przyglądając się w zamyśleniu wysokiej wieży na drugim szczycie Rogatej Góry.
Po chwili ruszył przez prowadzący do niej most.
– Uważaj…! – rzucił pośpiesznie do zakapturzonej postaci owiniętej płaszczem, kiedy przechodząc przez most, ta zahaczyła go barkiem o bok. Odruchowo odwrócił za nią głowę.
Lekkie pchnięcie, jakim mistrz obdarzył postać w chwili zderzenia, strąciło kaptur z twarzy nieznajomego. Przystojna twarz młodzieńca o słomianych, przedzielonych pośrodku przedziałkiem włosach patrzyła na czarodzieja lekko nieprzytomnym spojrzeniem.
– Aarnan?
– Mistrz Merydar… – Skłonił się delikatnie. Był zdenerwowany. Prawą dłoń trzymał pod połą i ściskał ją od zewnątrz lewą. – Cóż za spotkanie.
– W rzeczy samej. Ledwie cię poznałem. Zmieniłeś się przez te dwa lata.
– Trzy, mistrzu. Trzy lata – sprostował Aarnan.
– Trzy? Naprawdę aż tak rzadko tu bywam?
Aarnan przytaknął.
– Widać Sauta nie jest aż tak nudna, jak zwykło się mawiać na zachodzie – rzucił młodzian.
– Od jakiegoś czasu zapewnia mi aż nadmiar wrażeń… A jaką ty masz wymówkę na te ostatnie trzy lata? – Mistrz szczerze cieszył się ze spotkania dawnego ucznia. – Chodźmy do środka, opowiesz mi. Ale, ale… Co ci się stało? – Wzrok Merydara padł na zakrytą płaszczem dłoń.
– Co? A to… Nie, to nic, naprawdę. Skaleczyłem się, właśnie szedłem to opatrzyć. Nic poważnego…
– Pokaż. – Merydar stanowczo chwycił przedramię towarzysza i wyciągnął jego rękę spod materiału, skąd wyjrzała zakrwawiona dłoń, na której wierzchu widniała długa, płytka rana. – Skaleczenie, powiadasz… Na szczęście nie jest głębokie. – Skoncentrowawszy się, Merydar przyłożył do rany dwa palce i przeciągnął nimi po zranieniu. Gdy skończył, skóra na dłoni Aarnana była nadal zakrwawiona, ale cała, nieprzerwana żadnym zadrapaniem. – Gotowe.
– Dziękuję, mistrzu.
– Na przyszłość stroń od takich… skaleczeń. – Uśmiechnął się mistrz. – A teraz chodźmy. Odwdzięczysz się i opowiesz co u ciebie.
Czarodziej odwrócił się i przeszedłszy przez most, wkroczył za próg wieży prawego szczytu, a tuż za nim, niezbyt chętnie, podążył Aarnan.
Szli przez jakiś czas w milczeniu. Mistrz prowadził, a młodzieniec nie zrównywał się z nim. Dopiero kiedy Merydar zatrzymał się przed drzwiami biblioteki i otworzywszy je, przepuścił Aarnana przodem, ten jakby żwawiej wkroczył do komnaty, gdzie każda wolna przestrzeń zajęta była przez księgi najróżniejszego formatu.
Dokoła unosił się charakterystyczny zapach starości i panował zaduch. Towarzysz mistrza zręcznie lawirował w labiryncie książkowych półek wysokich pod sam sufit i wkrótce wyprowadził ich na otwartą przestrzeń, do której prowadziły wszystkie alejki w bibliotece. Znajdowały się tam stare, wytarte, pokryte skórą fotele, krzesła i niewielkie stoliki, a w ścianę obok wmurowany był duży, zdobiony kominek, w którym tlił się ogień.
Zasiedli wygodnie w szerokich fotelach tuż przy palenisku, skąd młody towarzysz czarodzieja wypłoszył wymownym spojrzeniem zlękniętą dziewczynkę.
– Spędziliśmy tu razem niejedno popołudnie – zauważył młodzieniec.
– Niejedno – przytaknął Merydar. – Opowiadaj.
– Co tu dużo mówić. – Aarnan kończył właśnie wycieranie uleczonej dłoni z krwi skrawkiem rękawa. – Bywałem w różnych miejscach. Dalszych i bliższych. Nic szczególnego.
– Hildorien czy dalej?
– Hildorien i dalej.
– Bywałeś w Saucie?
– Raz czy dwa. – Aarnan skinął głową. – Podobnie w Aren-Arii. Ostatnio bywam w Cesarstwie.
– A gdzie byłeś najdalej?
– Gdzie nogi poniosły, mistrzu. – Młodzieniec wzruszył tylko ramionami. – Chciałem poddać się terminowaniu u krasnoludów spod Ufurnai i nauczyć się ich rzemiosła. Niestety, nie było nawet mowy o tym, żeby wejść do ich włości głębiej niż pod sklepienie wrót miasta… a i to jedynie w razie deszczu. Czekałem tydzień na odpowiedź lokalnego rządcy, odpowiedź krótką i zwięzłą: nie. Nie marnowałem czasu, ruszyłem dalej na zachód.
– I co cię zatrzymało? – zainteresował się Merydar.
– Morze. Zatoka Wielorybów konkretnie. Ta wyprawa zajęła prawie dwa lata, mistrzu, ale wróciłem. Kolejne podróże to te okoliczne.
– Na długo zostaniesz w Ilirei?
Aarnan westchnął i spuścił wzrok.
– Niestety nie. Los rzuca mnie w najróżniejsze miejsca… A on nie znosi sprzeciwu.
– To weź go we własne ręce. – Merydar uśmiechnął się znacząco.
– Jeszcze nie teraz. – Młodzieniec odwzajemnił uśmiech. – Ale już niedługo, mistrzu.
Milczeli przez chwilę, wpatrując się w pełgający w kominku ogień.
– A ty? Na długo zagościsz w mieście? – spytał w końcu Aarnan.
– Tak długo, jak będzie to możliwe – odparł Merydar. – Pewna rzecz nie daje mi spokoju i myślałem, że zdołam odnaleźć go tutaj. Ale jestem potrzebny w Saucie.
– Wojna w zatoce…
– Keldalon ruszył – przytaknął mistrz. – Niedługo wyruszę i ja.
– Cóż takiego dręczy twój umysł?
Merydar spojrzał na ucznia.
– Zagadki… A być może zagadka, nie wiem jeszcze. Mówi ci coś ociekające szkarłatem drzewo na złotym polu?
– Mówi. – Aarnan zmarszczył czoło. – Widziałem takie sztandary w miastach wokół Zatoki Wielorybów… Ale to było dawno temu, nie wiem, czy wniesie cokolwiek do twoich zagadek…
– Przepraszam, że przerywam. – Niepostrzeżenie tuż obok pojawiła się kobieta w barwach służby Wielkiego Mistrza. – Panie Aarnanie, Wielki Mistrz Makados prosi cię do siebie.
– Mnie? Nie zabiegałem o audiencję… No nic, dziękuję ci – zwrócił się do posłanki, wstając. – Przepraszam, mistrzu Merydarze, ale sam widzisz.
– Nie, to ja przepraszam. Zabrałem ci czas, a ty przecież też masz obowiązki. Ale porozmawiamy jeszcze kiedyś?
– Tak, na pewno. – Aarnan odwrócił się i poszedł za dziewczyną. – Na pewno.
Za oknem zamkowych koszar wstawał nowy dzień, którego początek obwieściły sautańskie rogi. Na ich dźwięk Yurgos zerwał się z łóżka, uderzając głową o górną pryczę.
– Słyszę, że już nie śpisz. Dzień dobry – rozległ się głos z łóżka powyżej. – Miałem nawet przyjemność poczuć, że już nie śpisz. Ale żeś wyrżnął…
– Słyszę, że też wyrżnąłeś, tyle że już dawno temu – odgryzł się Yurgos, masując energicznie głowę. – A jak, według ciebie, można spać w takim hałasie? Wyrwałby nieboszczyka z grobu.
– Nic dziwnego. Na koszarowej wieży jest stanowisko trębaczy – powiedział inny chłopak. – To już ponad tydzień, myślałem, że się przyzwyczaiłeś.
– Ty już na nogach? – spytał zdziwiony Yurgos.
– Od dawna. Gdyby nie te rogi, musiałbym was siłą ściągać z łóżek. Nie pamiętacie? O świcie mieliśmy być na dziedzińcu.
Po tych słowach wszyscy zerwali się na równe nogi. W komnacie zrobiło się tłoczno. Poborowi zaczęli przepychać się do miski z wodą stojącej w rogu. Każdy chciał obmyć twarz i nie wyglądać na zaspanego. Zarzuciwszy na siebie świeże ubrania, czerwone tuniki i kolczugi, nałożyli hełmy i chwyciwszy w dłoń tarcze i miecze, wybiegli na pusty korytarz. Zbiegli po schodach i przez otwartą bramę wpadli na dziedziniec, na którym odbywały się ćwiczenia wojskowe. Zastali tam grupę jeźdźców próbujących strzelania z łuku podczas galopu, którym za cel służyły worki wypchane kaszą, a także niewielki oddział w pełni przysposobionych gwardzistów zaciekle ćwiczących musztrę pod nosem surowego kapitana Valdwiga. Poborowi nie zareagowali na widok spóźnionych, w przeciwieństwie do starego kapitana, który spostrzegłszy ich, uniósł zaciśniętą pięść, zatrzymując musztrujących i szybkim susem zastąpił przybyłym drogę. Przez moment stali naprzeciw siebie i lustrowali się wzrokiem.
– Meldujemy… gotowość… – wybąknął po chwili najodważniejszy spośród spóźnionych, zginając kornie kark.
– Do szeregu – rzucił tylko kapitan.
Mężczyźni posłusznie spełnili rozkaz, ustawiając się w linii przed srogim Valdwigiem, a ten zbliżył się do nich jeszcze bardziej. Kiedy obszedł całą dziesiątkę, wyglądał na naprawdę niezadowolonego, a jego oczy sprawiały wrażenie, jakby miały zacząć ciskać błyskawice.
– Powiedz mi – spytał żołnierza stojącego najbliżej. – Masz ty, kmiocie, jaja?
– No… mam, kapitanie – odparł niepewnie zapytany.
– A po co ci one?
– No… jak to po co? – Gwardzista zachichotał nieśmiało, poczuwszy się pewniej, jakby uznając, że kapitan żartuje. – My, mężczyźni…
– Mężczyźni…?! Mężczyźni! Też coś! Po chuja ci w majtach jaja, jak ty nie chłop, tylko baba! – wrzasnął na niego kapitan tak, że ten podskoczył przestraszony. – Mózg pewnie też masz, co? A po co ci on?!
– Pewnie… pewnie po to samo co jaja… – wysapał skulony żołnierz.
– Patrzcie go państwo, mózg jednak działa. – Na twarzy Valdwiga pojawił się szyderczy uśmiech. – Powiedzcie mi, wy młodzi idioci, co było tak ważne, że nie pozwoliło wam przybyć na poranną zbiórkę?
Nikt nie miał ochoty odpowiedzieć na tak kompromitujące pytanie, co jeszcze bardziej rozwścieczyło kapitana.
– Odpowiadać! – krzyknął, uderzając w ramię stojącego najbliżej żołnierza. Ten upadł na plecy.
– Zaspaliśmy, panie – powiedział po chwili przestraszony Yurgos.
Słysząc to, gwardziści stojący na dziedzińcu wybuchnęli śmiechem. Przez moment kapitan nie reagował na ich zachowanie, chcąc jeszcze bardziej upokorzyć spóźnionych wieśniaków. Po chwili oczekiwania, która dla Yurgosa wydawała się wiecznością, ich przełożony podniósł gwałtownie lewą rękę, uciszając rozbawiony tłum.
– Wiecie, co jest podstawowym obowiązkiem każdego żołnierza? – spytał, będąc wyraźnie usatysfakcjonowany faktem, iż może się na kimś wyżyć. – Podstawowym obowiązkiem każdego żołnierza, czy się wam to podoba, czy nie, jest wykonywanie rozkazów. A wy, wiejskie szumowiny nieznające prawdziwego życia, mimo wszystko postanowiliście mi się sprzeciwić!
Kapitan był tak rozwścieczony, że nie spostrzegł, iż cały się opluł. Po okazałych, krzaczastych wąsach spływały mu kropelki śliny. Jego twarz przybrała kolor purpury, na łysej głowie powychodziły żyły, a oczy niemal wyskakiwały z orbit. W napadzie gniewu nie zdał sobie sprawy, że po raz kolejny uderzył swego podwładnego, tym razem Yurgosa, który także padł na wznak.
– Co się tu dzieje? – Za plecami stojących na baczność rozległ się władczy głos.
Tłum gwardzistów rozstąpił się, przepuszczając przybyłego właśnie generała Winraela.
– Jesteście w wojsku, żołnierzu, przestańcie się wylegiwać – powiedział, podając dłoń leżącemu na ziemi Yurgosowi.
– Tak jest, panie generale. Przepraszam, panie – odpowiedział chłopak, chwytając wyciągniętą dłoń.
– Otóż oni nie robią nic innego, tylko się wylegują – wtrącił kapitan Valdwig, mówiąc już nieco łagodniejszym tonem.
– Czy to znaczy, że zaspaliście na poranny apel, poborowy? – spytał ironicznie generał.
Yurgos nie odpowiedział, chcąc uniknąć jeszcze większej kompromitacji, tym razem przed samym generałem.
– Generał zadał ci pytanie, kmiocie! – krzyknął do niego kapitan.
– Przyjacielu, spokojnie – upomniał go Winrael. – Milczenie również oznacza zgodę. Powiedz mi, Valdwigu, co przypada dziś na rację dzienną?
– Kasza, generale – odparł.
– Kasza… Cóż, widać pewne rzeczy się nie zmieniają. Jak cię zwą?
– Yurgos, panie.
– A zatem, Yurgosie, obcinam wam dzisiejszą rację dzienną – zwrócił się do poborowych generał. – Jeszcze jedno takie zajście, a dostaniecie surowszą karę. Kapitanie, dopilnuj, aby po dzisiejszym treningu ci wieśniacy byli wyjątkowo wyczerpani.
– Tak jest, panie. Może generał być pewny, że osobiście o to zadbam.
– Generale! – przerwał im donośny krzyk.
Wszyscy odruchowo spojrzeli w kierunku rozwartych wrót koszar, skąd galopował wierzchowiec w srebrnej uprzęży. Na jego grzbiecie siedział człowiek w zwiewnych szatach podszytych futrem. Na głowie osadzony miał szpiczasty hełm z pióropuszem.
– Rozejść się! – rozkazał zebranym generał.
Rumak zwolnił tempo i zatrzymał się kilka stóp przed stojącym mu pewnie na drodze Winraelem. Koń potrząsnął łbem i parsknął, a z jego grzbietu zeskoczył jeździec. Zdjął hełm, odgarnął włosy z czoła i skinął generałowi.
– Pułkowniku – powitał go Winrael.
– Pędzę znad południowej granicy – powiedział przybyły. – Byłem już na zamku, lecz tam cię nie zastałem, panie… Król kazał cię również poinformować.
– Mów więc – polecił generał.
– Wraz z moimi ludźmi patrolowałem południową granicę. Dwa dni temu około południa jakąś staję od Ormanu rozbił obóz zbrojny orszak kilkutysięcznej armii. Po wywieszonej chorągwi poznaliśmy, że to żołnierze cesarza Fitriona.
– Przeklęte posiłki – powiedział Winrael. – Rozumiem, że to jazda?
– Piechota, generale – odparł pułkownik.
– Piechota? – Winrael nie krył zaskoczenia. – Po cholerę mi piechota? Mieli osłaniać nasz odwrót. Co oni zdziałają taką garstką pieszych? To dlatego się tak guzdrzą.
– Może to teraz mało ważne – kontynuował pułkownik. – Ale o zmierzchu do obozu przygalopowała jakaś postać. Wiem, że rozmawiała ze strażnikami, a później weszła do największego namiotu i tam przebywała dobrą godzinę.
– Próba dezercji? – spytał Valdwig.
– Nie wiem – odpowiedział pułkownik. – Podejrzewałem, że to goniec z Adragov z rozkazami od cesarza, gdyż po godzinie odjechał w tamtym kierunku, ale potem przypomniałem sobie, że nadjechał od północy, a nie od południa.
– Posłaniec miał wywieszony proporzec? – spytał generał.
– Nie. I to mnie najbardziej dziwi – odparł pułkownik.
– W takim razie to nie goniec – stwierdził kapitan. – Każdy posłaniec musi mieć wywieszoną chorągiew z herbem swego władcy.
– Wszyscy znamy prawo, Valdwigu. A tego, kto to był, pewnie już się nie dowiemy – powiedział Winrael. – Czy król przekazał dla mnie jakieś konkretne rozkazy? – spytał pułkownika.
– Tak, panie. Król nakazuje, abyś zaczął przygotowywać oddziały, które wyruszą do Catalpii. Zgodnie z umową wojska Fitriona lada dzień przekroczą naszą granicę. Jego królewska mość prosi również o niezwłoczną wizytę w pałacu.
– Udam się tam. Jak oceniasz nowicjuszy, Valdwigu?
– Wykonują polecenia. A przynajmniej większość. – Kapitan spojrzał na Yurgosa. – Niech nam to wystarczy za dobrą wróżbę.
* * *
Droga na zamek nie była trudna – nie dla Winraela. Generał znał ją doskonale, uczęszczał nią, odkąd pamiętał, jeszcze jako młokos wykradając się wieczorami z pałacu, by potajemnie trenować na koszarowym polu ćwiczeń, nieraz wzbudzając tym niepokój ojczyma, króla Pelegostosa.
Winrael był niemalże pewny, że trafiłby do zamku z zawiązanymi oczami. Z głównego placu koszar na ulicę, skręt w lewo obok cechu płatnerzy, dalej gościńcem ciągnącym się od samej bramy grodu do prawego skrzydła pałacu, tam skręt w prawo na zamkowy skwer otoczony z prawej strony krużgankiem. Przez skwer do bramy prowadzącej do sali wejściowej, stamtąd drzwiami na wprost do Komnaty Kolumnowej, po czym, odbiwszy we wrota po lewej, do zamkowej biblioteki. Wszystko proste i niezmienne od lat.
– Wasza wysokość. Przybył generał Winrael.
– Niech wejdzie – odparł król Peleos znad zwoju mapy.
Posłaniec skłonił się wytwornie i wyszedł z zamkowej biblioteki, przepuszczając w progu Winraela.
– Prosiłeś o spotkanie, wasza wysokość. – Generał przystanął opodal zebranych.