Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kronika szarego człowieka
Więzień oswobodzony | Tom 2
AMBICJE PODWŁADNYCH ZABIJA WŁADZA. NA ICH RESZTKACH WYRASTA JEJ ŻĄDZA.
Plan Więźnia Oswobodzonego działa. Wprawiony w ruch mechanizm spisku wplątuje całe Hildorien w bezwzględny konflikt, który skutecznie oddala wizję spokojnej przyszłości. Szargany wątpliwościami Winrael dostrzega, że znalazł się w środku brutalnej rozgrywki, a granice między tym, co dobre, a tym, co konieczne by odzyskać utracony dom, uległy zatarciu. Czekające go starcie napawa lękiem i każe mu zrozumieć, że zwycięstwo w wojnie zależy od granic, które on sam zdecyduje się przekroczyć.
Wydanie II - zmienione i poprawione
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pięć pustych tronów
Copyright © by Przemysław Duda, Wrocław 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Łukasz Białek
Projekty map: Przemysław Duda, Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie II – zmienione i poprawione
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024
planeta-czytelnika.pl
kontakt@planeta–czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-22-3
Zdawało mu się, że śni. Śni wyjątkowo dziwny sen, nad którym nie ma władzy. Ból w klatce piersiowej znikł, jakby go w ogóle nie było, a śmiertelna rana, jaką otrzymał na szczycie Ilirei, wydawała się ledwie zadrapaniem, niewartym większej uwagi skaleczeniem.
Merydar trwał na pustym i surowym górskim szczycie, ze spokojem wpatrując się w rozpościerający się dokoła dziewiczy krajobraz. Chociaż wąska półka skalna, na której stał, niebezpiecznie blisko przeistaczała się w nieomal pionowy uskok, a za plecami dostrzegał ostre krawędzie głazów turni, nie czuł strachu. Przepełniała go ulga po minionym bólu, a jego umysł grzał wewnętrzny spokój na myśl o tym, że to już koniec.
Dopiero po chwili, która mogła trwać tak minuty, jak i wieki, zorientował się, że był na jednym ze szczytów Rogatej Góry – pierwotnym i niezdobytym, takim, jakim zapamiętał go sprzed założenia bractwa i zbudowania miasta. Wieża Wielkiego Mistrza zniknęła, podobnie jak plac u jej stóp i spajający ze sobą dwa wierzchołki most. Stał samotny pośród dzikiej przyrody, która odebrała to, co wcześniej zagrabili jej ludzie.
Westchnął i zaciągnął się rześkim górskim powietrzem, ciesząc się beztroską.
– Witaj, Esteriamie.
Merydar drgnął, kiedy głos tuż za nim przerwał wszechobecną ciszę. Odwrócił się, a jego oczom ukazał się siedzący na jednym z większych kamieni mężczyzna.
– Pierwszy Opiekunie… – Czarodziej obdarzył go pokłonem. – Umarłem – dodał z pokorą.
– Wiem. Wiemy – odpowiedziała postać. – Dlatego też przybyłem powitać dawno niewidzianego przyjaciela.
Mężczyzna był smukły, choć dobrze zbudowany. Miał pociągłą twarz i gładkie oblicze z kształtnym nosem i wąskimi ustami, wokół których nie pojawiała się najmniejsza nawet zmarszczka, kiedy przemawiał. Miał duże okrągłe oczy o atramentowych tęczówkach, których strzegły równe czarne rzęsy i brwi. Na pierś opadały mu opalizujące włosy w kolorze nocnego nieba.
– Wyobrażam sobie, że na ludzi czekają tu członkowie ich rodzin i przyjaciele… – powiedział rzewnie Merydar. – Na nas, którzy powstaliśmy z niebytu, nie ma komu czekać.
– Czyż nie po to powstał Oïlon? – zagadnął Pierwszy Opiekun. – By przeciwstawić się pustce i samotności?
– Nie wiem… Nie pamiętam. – Czarodziej uśmiechnął się, jednak jego twarz stężała prędko, jakby przypomniał sobie o czymś przykrym. – Opiekunie… Umarłem!
– Wiemy – powtórzył mężczyzna. – A kiedy umiera Opiekun, chcemy wiedzieć jak.
Merydar zamknął oczy, przywołując w pamięci ostatnie wydarzenia ze swojego życia, a kiedy na powrót przejrzał, po policzku popłynęła mu łza.
– Zabito mnie – rzekł w końcu. – Tutaj… W wieży na szczycie tej góry… Zabił mnie.
– Kto?
– On… – Czarodziej położył rękę na piersi. – Więzień, który wam uciekł. Więzień, który się oswobodził… Urundo…
– To niemożliwe!
Świat wokół rozmył się w feerię barw, a solidny grunt uciekł spod ich stóp i został daleko w dole. Mknęli ku górze, a po chwili otoczyła ich majestatyczna komnata o ścianach z polerowanego kamienia; na jej posadzce lśnił misterny fresk przedstawiający wszystkie lądy i morza Oïlonu.
Merydar podniósł wzrok i dostrzegł skupione na sobie spojrzenia wielu postaci, jednak ich twarze, w przeciwieństwie do oblicza Pierwszego Opiekuna, ginęły pod cieniem rzucanym na nie przez naciągnięte na głowy kaptury. Pobratymcy czarodzieja zdawali się poruszeni, kiedy Pierwszy spośród nich, przewodniczący Pieczy, sprawozdał im słowa Merydara.
– Jesteś pewny, Esteriamie? – usłyszał kobiecy głos. – Stamtąd, gdzie jest Urundo, nie da się uciec…
– Jestem pewny – odpowiedział Merydar. – Sam mi o tym powiedział.
– Może to tylko jakiś rozzuchwalony człeczyna, który się pod niego podszywa? – zagadnął inny Opiekun.
– To był Urundo – upierał się czarodziej. – Mówił o rzeczach, o których wiemy tylko my. O latach mojej służby u niego. Nazywa sam siebie Więźniem Oswobodzonym. Nie wiem, jak zbiegł z miejsca osadzonego poza dziełem stworzenia, ale wiem, że to był on.
– Nie mógł uciec… – upierał się Pierwszy Opiekun. – Zadbaliśmy o to, kiedy postanowiliśmy mu się przeciwstawić. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą…
– Jest prawdą! – podniósł głos Merydar. – To już trzeci raz, kiedy staję tu przed wami w tej komnacie, kiedy staję przed całą Pieczą! Za pierwszym razem sądziliście mnie za walkę po stronie Kataklizmu! Za drugim za głupotę i bezmyślną pomoc Urundowi w jego zamiarach! Nie zbłądzę trzeci raz! Nie spocznę, dopóki nie dowiem się, czy wasz więzień rzeczywiście dalej tkwi w swojej celi!
Członkowie Pieczy spojrzeli po sobie, ważąc w umysłach słowa czarodzieja. Kiedy cisza przedłużała się ponad miarę, oczy wszystkich zwróciły się w stronę Pierwszego Opiekuna, który westchnął ciężko, po czym wstał.
– Sprawdźmy to zatem – rzucił krótko.
Uniósł ręce, a fresk na podłodze komnaty poruszył się i ożył. Przedstawione na nim oceany, morza i rzeki zafalowały, wezbrały i wystapiły z przynależnych sobie miejsc, skupiając się na środku pomieszczenia. Woda spiętrzyła się, wystrzeliła wysoko i zamknęła u szczytu w łuk, po czym w powietrzu rozległ się trzask, a płynna arkada stężała i skuła się lodem, przybierając kształt osadzonych w surowej ościeżnicy wrót z toporną gałką.
Pierwszy Opiekun ruszył ku drzwiom i pchnął je, a rozpostarte skrzydło ukazało za sobą ciemność.
– Jeśli zdjął cię lęk i boisz się towarzyszyć mi w tej podróży, zrozumiem – zwrócił się do Merydara, gestem ręki zapraszając do środka.
Czarodziej nie zawahał się przy podejmowaniu decyzji. Postąpił naprzód i z jasności pochodni komnaty zanurzył się w nieprzeniknionych ciemnościach panujących po drugiej stronie wrót. Zaraz po nim przez drzwi przestąpił Pierwszy, a te zatrzasnęły się same, pozbawiając ich jedynego źródła jasności, które biło od drugiej ich strony.
Przez chwilę znajdowali się w kompletnych ciemnościach, lecz po kilku sekundach rozległ się trzask i za ich plecami zapłonęły dwa ogienki. Odwróciwszy się, spostrzegli, iż płomienie leciutko buchające w kamiennych misach, umiejscowione były na wysokości, wyniesione w górę na dwóch sękatych postumentach po obu stronach drzwi, które tutaj wmurowane były w niknący w cieniu długi skalny mur. Ponad nimi górowało bezgwiezdne, czarne niebo lub to, co było nad nim. Przybyli stali na wąskim paśmie ziemi, w który rytmicznie uderzały fale oceanu, w którego głębinach świeciły i błyskały najróżniejsze gwiazdy zebrane w konstelacje, a daleko przed nimi jaśniał w odmętach malejący po pełni księżyc. Nieopodal czekała przycumowana do brzegu niewielka łódka.
– Chodźmy. – Pierwszy Opiekun zręcznie przeskoczył ponad burtą i zasiadł na dziobie. – Nie traćmy czasu.
Jego towarzysz pośpiesznie uczynił to samo, sadowiąc się na przeciągniętej w poprzek pokładu ławce, gdzie zazwyczaj siadali wioślarze. W łodzi wiosła były jednak zbędne. Lina cumująca sama bezszelestnie opadła z dziobu, a statek odbił od brzegu, leniwie sunąc po bezmiarze niebomorza.
Brzeg znikł im z oczu. W Merydarze wzbierała ciekawość – ostrożnie opuścił dłoń za burtę i zanurzył ją w tym, po czym płynęli. Ku jego zdumieniu, substancja nie była chłodna, jak się spodziewał, nie była nawet mokra. Najbardziej przypominała mu delikatny letni wiatr przyjemnie uderzający w ciało.
– Wiesz, gdzie jesteśmy? – zagadnął Opiekun, widząc zaciekawianie na twarzy Merydara.
– W najdalszej dali – odparł czarodziej. – Na granicy nicości i tworu.
– Tak. – Pierwszy się uśmiechnął. – To ostatnia sfera Oïlonu. Dalej nie ma już nic. A to… – Wskazał na przestrzeń pod nimi. – To jest niebo.
Niedługo potem zamajaczył przed nimi ląd – niewielka wysepka, z której środka wyrastały kolejne drzwi. Te wykonane były z surowego nieheblowanego drewna, a ich skrzydło owinięto przytraczającym je do framugi łańcuchem. Kiedy statek podpłynął wystarczająco blisko, by jego pasażerowie mogli zejść na ląd, coś poruszyło się nagle u szczytu drzwi i sprawiło, że spinający je łańcuch zabrzęczał. Przybyli odruchowo spojrzeli w tym kierunku. Na ościeżnicy siedział dziwny pokraczny stwór, mniejszy od człowieka, pazurami stóp wbity w drewno, a rękoma przytrzymujący ogniwa łańcucha wystające mu z zaopatrzonej w pokaźne zębiska paszczy. Na głowie sterczała korona rogów, z barków wyrastały dwie pary błoniastych nietoperzych skrzydeł, a długi ogon rytmicznie podskakiwał we wszystkich kierunkach. Na widok mężczyzn znieruchomiał na moment, po czym wrzasnął przeciągle i wypluwając żelastwo z gęby, sfrunął w panice z drzwi i zniknął w ciemnościach.
– Co to takiego? – Merydar spojrzał niepewnie na swojego przewodnika.
– W ogromnej pustce, która nas otacza, wciąż kryją się liczni zwolennicy i poplecznicy Urunda, którzy zbiegli tu po jego ostatecznym obaleniu. – Pierwszy Opiekun wpatrywał się w miejsce, gdzie znikła kreatura. – To musiał być jeden z nich.
– I co z tym teraz zrobimy? – zapytał Merydar.
– Teraz to nieistotne. – Opiekun podszedł ku drzwiom. – Jeżeli w środku nie ma nikogo, to mamy poważniejszy problem, niż pilnowanie pustego więzienia. – Silnym pociągnięciem zerwał resztki łańcucha, po czym wyciągnął dłoń, a na jej powierzchni pojawił się ciężki mosiężny klucz. Drugą ręką objął zardzewiałą gałkę. Przejechawszy kciukiem po jej czubku, odsłonił skrywaną za metalową klapką dziurkę. Pchnął w nią klucz, przekręcił w lewo, a zamek zaskrzypiał, zatrzeszczał i ustąpił. Drzwi otworzyły się do wewnątrz, a on sam, przepuściwszy w progu Merydara, wszedł do środka i zatrzasnął za sobą wrota.
Wewnątrz panowały nieprzebyte ciemności rozproszone po chwili samorozniecającymi się na żagwiach płomieniami. Rozglądnąwszy się dokoła, zobaczyli nie za dużą okrągłą komnatę. W jej ściany wmurowano kolejne pary zamkniętych drzwi – zbyt wiele, by można je było zliczyć. Oprócz nich sala była kompletnie pusta.
– Nikogo tu nie ma… – stwierdził niepewnie Merydar.
– Nie trać jeszcze nadziei. – Podczas kiedy czarodziej krążył po komnacie w poszukiwaniu więzionej tu osoby, Opiekun nie zrobił ani kroku, wciąż trzymając w dłoni gałkę zatrzaśniętych za sobą drzwi. – To dopiero przedsionek. Teraz trzeba wybrać odpowiednie wrota, by znaleźć tego, którego nie wolno szukać.
– Ale tu są ich setki… – Merydarowi opadły ręce. – A nas jest dwóch.
– To prawda, są ich setki, a my musimy znaleźć te jedne. Rzecz w tym, że to, co głęboko ukryte, nierzadko jest na wyciągnięcie ręki.
– Na wyciągnięcie ręki… – Zastanawiał się czarodziej. – Mamy przejść przez drzwi, którymi tu przyszliśmy?
– Czasem nie wszystko jest tym, na co wygląda. – Pierwszy Opiekun ponownie otworzył sękate wrota, te same, przez które tu weszli, i do komnaty wlało się zielonkawe światło. – I nie zawsze działa tak, jak nam się wydaje.
Rozwarłszy skrzydło na oścież, Opiekun prędko znalazł się po ich drugiej stronie i cierpliwie zaczekał, aż dołączy do niego Merydar. Tym razem wrota zamknęły się za nimi same.
– Co jest za resztą tamtych drzwi? – spytał czarodziej.
– Niekończąca się sieć labiryntów – odparł mężczyzna. – Tunele, kanały i korytarze, które wijąc się i rozgałęziając, nie prowadzą nigdzie, przecinając się same ze sobą w nieskończonej liczbie miejsc najeżonych pułapkami. Ten, kto by tam wszedł, nie wydostałby się stamtąd ani żywy, ani umarły.
– To skąd wiadomo, co jest w środku? – zakpił Merydar.
Jego towarzysz zignorował ironiczną uwagę czarodzieja, przeszedł tylko kilkanaście kroków, zatrzymał się i uniósł ręce.
– To tutaj.
Korytarz, którym zmierzali, rozszerzył się i przeszedł w okrągłą salę, na której środku spoczywał potężny kamienny sarkofag, oświetlony łuną zielonego światła wpadającego przez kratkę w suficie.
Merydar obszedł grobowiec i spochmurniał.
– Nie ma ani jednej ryski – zauważył. – Nawet najmniejszej szparki znaczącej wieko. To lita skała, obsydian. Jak sprawdzimy, czy ktoś jest w środku?
– Nie sprawdzimy – zgodził się Pierwszy Opiekun. – Nawet ja nie mam takiej mocy, by rozłupać ten kamień w pojedynkę.
– Więc jak zamierzasz…
– Powiedziałem, że nie rozłupię głazu – przerwał czarodziejowi. – Lecz znam drogę do kolejnej celi.
– Ta cela jest fałszywa? – zdziwił się Merydar. – Jak setka tamtych drzwi?
– Nie. Celi także są setki, ale Urundo nie jest zamknięty tylko w jednej z nich.
– Nie jest? Jak to?
– Jest zamknięty w każdej.
– Kawałek po kawałku? – Czarodziej nie dowierzał.
– Niedosłownie, oczywiście – wyjaśniał Opiekun. – Jego zewnętrza powłoka, coś na kształt ciała, rozpadła się, kiedy przywlekliśmy go na sąd. Pozostał jako duch, podświadome wyobrażenie samego siebie, psychika pozbawiona cielesnej osnowy. To właśnie ten duch, stanowiąc całość jego wnętrza, jest jednocześnie podzielony na setki kawałków, jak to nazwałeś. I żadna z tych części nie może istnieć bez pozostałych, chociaż każda z nich uosabia w sobie pozostałe. Więc nawet jeśli komuś udałoby się dotrzeć do jednej z celi i tak nie uwolni więzionego tu ducha.
– To gdzie są te pozostałe cele? – zapytał zniecierpliwiony Merydar.
– Tutaj. – Mężczyzna wskazał dłonią na komnatę z sarkofagiem, tę, w której się znajdowali.
– Nie rozumiem…
– Bardzo trudno rozerwać duszę, nawet jak się jest przedwiecznym duchem – kontynuował Opiekun. – Podzielić ją na kawałki to co innego, ale odseparować je od siebie jest niemalże niemożliwe. Więc podzieliwszy ducha Urunda na wiele części, każdą z nich zamknęliśmy w innej celi, ale że jego dusza dalej pozostała nierozczłonkowana, to komnaty, w których złożono owe części, także zaczęły się przenikać i w końcu nałożyły się na siebie. Oto jedna z nich. – Omiótł spojrzeniem pomieszczenie.
– To jak przejdziemy do kolejnej – dopytywał Merydar.
– Nicość nie może istnieć bez materii. Tak samo jak nie ma dobra bez zła. Dusza pragnie ciała.
– Co to znaczy?
– Że musimy jej je dać. – Opiekun włożył rękę pod szatę na piersi i wyciągnął krótkie zdobione ostrze. Chwycił klingę gołą dłonią i pociągnąwszy nożem, pozostawił na niej obficie krwawiący ślad. Następnie, podszedłszy pośpiesznie do kamiennego sarkofagu, przyłożył broczącą dłoń do zimnego głazu.
Ciężkie powietrze zadrżało wewnątrz celi, a kontury ścian, grobowca i wszystkiego, co było w komnacie, zamazały się lekko i zaczęły znikać. Jedynie dwaj mężczyźni pozostali wyraźnymi kształtami wewnątrz nieładu.
Na miejscu poprzedniej celi pojawiła się nowa, o identycznych kształtach, lecz innym wnętrzu. Zamiast kamiennego grobowca w posadzce ziała wypełniona wrzącą magmą fosa przeciągnięta w poprzek komnaty, od której biła krwistoczerwona łuna gorącego powietrza. Za fosą, skąpany w palących oparach wisiał rozciągnięty pomiędzy dwoma marmurowymi kolumnami wijący się człowiek. Pozbawiony odzienia, które zapewne się spaliło, podobnie jak włosy, wrak człowieka. Był przeraźliwie wychudzony i wynędzniały, a spod jego poparzonej i doszczętnie spalonej w wielu miejscach szarej skóry prześwitywała każda najmniejsza kość. Jego powieki zapadły się na oczodołach i zrosły, wypełniając miejsce po wydłubanych oczach, a z bezzębnych ust wydobywał się wrzask niewyobrażalnego bólu. Widok napawający odrazą i obrzydzeniem. Merydar zakrył usta dłonią.
– Wszystko w porządku, przyjacielu? – spytał Opiekun, widząc jego reakcję.
– Wypuść mnie stąd! – zażądał czarodziej, nie odsuwając ręki od twarzy.
– Oczywiście. – Upewniwszy się, że krew bijąca ze świeżej rany nie zdążyła jeszcze skrzepnąć, Opiekun ukląkł energicznie i uderzył dłonią w spopieloną posadzkę.
Sceny powtórzyły się – najpierw wszystko się zamazało, a potem z ciemności wyłoniła się zupełnie nowa, ale nadal okrągła cela.
Przeszył ich chłód. Wrząca lawa znikła, podłoga znów stała się jednolicie płaska, a pośrodku, zamiast kamiennego sarkofagu, wznosiła się lodowa góra, wewnątrz której w powykręcanej pozycji widniał także nagi mężczyzna, teraz już wyglądający normalnie.
– Lepiej? – Opiekun objął trzymającego się za brzuch Merydara. – Każda z tych celi została zaprojektowana przez kogoś innego. Ta, jak widzisz, jest może niezbyt oryginalna, ale za to praktyczna. Pozwól, że pokażę ci tę, którą wykonałem ja.
Pierwszy Opiekun ponownie schylił się i dotknął otwartą dłonią posadzki. Otoczenie zawirowało, lecz tym razem z chaosu wyłonił się mało spodziewany widok – książki. Zbudowane z nich były ściany, posadzka, sufit oraz podtrzymujące go kolumny. Gdzie by nie spojrzeć, tam wznosiły się stosy i usypiska z przeczytanych już lektur. Pod tylną ścianą ustawiony był stolik, a na krześle za nim siedział mężczyzna ze wzrokiem utkwionym w literach. Kiedy spostrzegł, że ma gości, podniósł głowę i uśmiechnął się triumfalnie. Był przystojny, gładko ogolony z zadbanymi długimi czarnymi włosami opadającymi na piersi i niebieskimi oczami.
– Spóźniliście się – powiedział, świdrując ich wzrokiem. – Spodziewałem się was wcześniej, ale cóż. Lepiej późno niż nigdy, prawda? Wybaczcie, że nie zaparzyłem herbaty, ale czajnika z inkunabułów nie udało mi się skonstruować… Czemu nic nie mówicie? Co u was słychać, pierwszy spośród członków Pieczy? Opowiadaj, wszak nie widzieliśmy się od dobrych paru tysięcy lat. A może powinienem powiedzieć: od paru milionów książek, co? Ach, ta twoja łaskawość. Inni mnie torturują, podpalają, zamykają w kamieniu, a ty pozwalasz mi czytać. Nie potrafię tego pojąć, czyżbyś miał wyrzuty sumienia? No proszę… Jest i Esteriam. Witaj, stary druhu. Powiedz, doniosłeś już moim oprawcom o tym, co stało się w Hildorien? Na pewno doniosłeś. Przecież teraz jesteś na każde ich skinienie, pałasz żądzą poprawy, parobku. I co teraz zrobicie, hm? Macie problem.
Jego pytanie uleciało w eter. Przybyli nie śmieli się odezwać, a w oczy spoglądał mu tylko Opiekun.
– Więzień jest na miejscu – powiedział po chwili. – Możemy wracać. – Odwróciwszy się na pięcie, zaczął z powrotem zmierzać w kierunku drzwi. Za nim posłusznie podążył Esteriam.
– Zżera was ciekawość, prawda? – rzucił po kilku sekundach Urundo, kiedy tamci dotarli do wąskiego korytarza, który przyprowadził ich do celi. Pierwszy Opiekun zatrzymał się nagle, lecz nie odwrócił. – Wiem, czuję to. W twojej głowie kłębi się mnóstwo pytań, a to, które dręczy cię najbardziej, brzmi: Jak on to zrobił? Jak zdołał się wydostać? Hm… Cóż, prawda jest taka, że nie musiał. Odpowiedzi na twoje pytania są bliżej, niż myślisz.
Mężczyzna nie słuchał go. Ponownie ruszył przed siebie i znalazłszy się przy drzwiach, chwycił za gałkę.
– Powiedzcie coś! – wrzasnął Więzień. Uderzył pięściami w drewniany stolik, przy którym siedział, a ten przełamał się na pół. Jak poparzony zerwał się z krzesła i chwyciwszy resztki mebla w ręce, roztrzaskał je, rzucając nimi o ściany. Stał chwilę, a kiedy spróbował ruszyć w ich kierunku z wyciągniętą dłonią, zwalił się na kolana przez pętający mu kostki łańcuch. – Powiedzcie coś! Powiedzcie, że się boicie! Że nie wiecie, co teraz zrobić! Że jesteście bezradni! Powiedzcie cokolwiek! Ukórzcie się przede mną! Uznajcie moją wyższość! – Zaczął pełznąć w ich stronę, kiedy Opiekun przepuszczał w przejściu Esteriama. Wtedy Urundo zerwał się, skoczył do przodu i lecąc z rękoma wyciągniętymi przed siebie, prawie dopadł Pierwszego Opiekuna, kiedy ten błyskawicznie opuścił celę i zatrzasnął za sobą drzwi. Po chwili coś uderzyło w zamknięte wrota, te zatrzęsły się w zawiasach, a w powietrze uniósł się tuman kurzu.
– Więzień jest na miejscu – powtórzył. – Możemy wracać.
Ponownie otworzył drzwi, ale tym razem, zamiast do celi, wyprowadziły ich na otwartą przestrzeń małej wysepki.
Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy i skinęli głowami, po czym przeszli nad niską burtą łódki.
Drogę powrotną przebyli w milczeniu i nim się spostrzegli, dobili do wąskiego pasma wybrzeża u stóp kamiennego muru. Pośpiesznie opuścili środek transportu i dotarłszy do drzwi, wkrótce stali z powrotem na środku kamiennej komnaty Pieczy, czując na karkach spojrzenia pozostałych Opiekunów.
– Więzień jest na miejscu – oznajmił po raz trzecie pierwszy spośród nich, kiedy zasiadł ciężko na swym tronie.
– Całe szczęście – rzucił z ulgą ktoś inny. – A więc skonstruowane przez nas więzienie jest skuteczne…
– Doprawdy? – zakpił ktoś. – To może mi powiesz, jak Urundo może być jednocześnie w naszym więzieniu i w Oïlonie?
– Tego nie wiemy…
– A jak się go z Oïlonu pozbędziemy? – ciągnął tamten.
– Tego też nie wiemy…
– Ale wiemy wystarczająco dużo, by zacząć działać! Pokonaliśmy go raz, pokonamy i drugi! – krzyknął kolejny Opiekun.
– Poprzysięgliśmy oddać Oïlon jego mieszkańcom. Nie zgodzę się na ingerencję – upomniał go Pierwszy. – Już nie.
– Więc co proponujesz?
– Urundo nie uciekł z więzienia – odparł po chwili ten, który przewodniczył Pieczy. – To znaczy, że to, co przedsięwzięliśmy milenia temu, wciąż działa. Nasza rola została więc wypełniona. Nie pozwolę nikomu na opuszczenie tej sfery i powrót do Oïlonu… Oïlonem muszą zaopiekować się ci spośród Opiekunów, którzy zostali na ziemi, po uwięzieniu Urunda – spojrzał na Merydara.
– Nie! – zakrzyknął czarodziej, cofając się o krok.
– Dlaczegóż to?
– Nie chciałem wracać do Oïlonu już wtedy, kiedy wysłaliście mnie tam po raz pierwszy… – Merydar westchnął. – Ale kazaliście mi wrócić… bym odpokutował, pomagając tym, których wcześniej nieświadomie naraziłem na zagrożenie. A teraz stoję tu… Znowu! Znowu zawiodłem! Poza tym… chcecie ponownie wystawić mnie na kuszenia tego, któremu już raz uległem… To chyba nieroztropne. Na dodatek w Oïlonie wciąż są jeszcze inni Opiekunowie…
– Wiemy – wtrącił ten, który siedział po prawicy przewodniczącego Pieczy.
– To po co to wszystko?! – obruszył się Merydar. – Po co Pierwszy Opiekun mnie tu wezwał! Po co kazaliście mi błądzić w strefie poza czasem, po co dopytujecie, dlaczego nie chcę wrócić do Oïlonu, skoro to wszystko wiecie!
– Bo ważne jest, czy ty sam to wiesz. – Pierwszy Opiekun wstał i zbliżył się do niego. – Kto nie wie, czego chce, kończy zazwyczaj tam, gdzie nie chciał, a żaden wiatr nie wieje we właściwym kierunku dla statku, który nie ma portu przeznaczenia. Każdy ma dość siły, by urzeczywistnić to, o czym jest przekonany. Musisz pamiętać, że największym złem, na które cierpi ten świat, nie jest siła tych złych, lecz słabość tych dobrych. Zostałeś pokonany w walce, poległeś, jesteś zwyciężonym, lecz jeśli nie ugniesz się i nie ulegniesz, to ostatecznie zwyciężysz. Skoro ty nie znajdujesz siły w sobie, pomóż innym ją w sobie odnaleźć. Mówisz, Esteriamie, że obawiasz się swego dawnego pana, a jednak my ci ufamy. Nie ma takiej chwili w naszym życiu, w której nie moglibyśmy rozpocząć nowej drogi, a aby stać się lepszym, nie musisz czekać na lepszy świat. Ten, który zamierza czynić dobro, nie może oczekiwać, iż ludzie będą usuwać mu kamienie z drogi, ale musi być przygotowany na to, że będą mu je rzucać pod nogi. Umiejętność żeglowania polega na tym, że żeglarz potrafi płynąć również pod wiatr. A od wiatru uchronić się nie można, ale przecież można budować wiatraki. Dlatego to ty będziesz tą siłą, o którą rozbije się potęga zła, bez względu na jej postać. Z woli Pieczy zostajesz odesłany do Oïlonu, aby dokończyć swoje zadanie, Esteriamie zwany Merydarem. Taka jest nasza wola. – Opiekun, skończywszy przemowę, zasiadł z powrotem na tronie.
Przez moment nikt nie ośmielił się mącić ciszy, jaka zapanowała po jego mowie, a po chwili Merydar skłonił się przed nim wytwornie.
– Skoro taka jest wasza wola, nie mnie się jej sprzeciwiać – powiedział.
– Dziękujemy. – Pierwszy Opiekun zgiął kark. – Zawierz przyjaciołom, bo to oni są naszą ostatnią nadzieją. Ale nie obawiaj się, poruszymy niebo, byle tylko jakoś ci pomóc. Urundo nie uciekł z więzienia. Wydaje mi się, że przebywa w Hildorien tylko duchem, opętawszy jakiegoś człowieka. Dlatego też walka z nim nie będzie aż tak trudna, lecz mimo to nie lekceważ go. Ze swym ciałem czy bez niego, jest śmiertelnie niebezpieczny. Idź już. I nie trać nadziei. Pamiętaj, że po każdej nawet najmroczniejszej nocy zawsze nastaje nowy dzień. Powodzenia.
* * *
Nad ziemią zapadał zmierzch. Po kilkudniowym kłusie zbiegowie z Aren-Din w końcu rozbili obóz na skraju mrocznego lasu. Tuż obok zatrzeszczały gałęzie zniesione przez Treyona na ognisko. Merydar ocknął się ze snu.
– Niepewnym krokiem zbliżyłem się do siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na belce trebusza mistrza Merydara, który, jakby bezcelowo, wpatrywał się w gwiazdy – opowiadał Hulik. – „Dlaczego chciałeś spotkać się akurat tutaj? I dlaczego akurat ze mną, mistrzu?”, zapytałem go. „Dlatego, mości Huliku, że trzeci mur nie jest patrolowany w nocy, a ty jesteś osobą, której wiem, że mogę zaufać”, odpowiedział. Był nieruchomy, a kaptur jego płaszcza ciasno opadał na niewidoczną twarz. Na splecionych nogach leżał długi kostur. „Czy to ci wystarcza?”, rzucił. „Jak widać, musi”, odparłem, przystanąłem opodal machiny i oparłem się rękoma o wysokie blanki. „Więc słucham. W czym mogę ci pomóc?”, niecierpliwiłem się. „Nie pij tyle”, zadrwił Merydar. Przyznaję, skonfundowałem się. Ta uwaga wydała mi się ciut kpiąca. Ale mistrz kontynuował: „Nie pij tyle, bo przydadzą ci się wyostrzone zmysły. Nie wiem kiedy, nie wiem kto, ale wiem, że wkrótce przybędzie na wasz dwór ktoś, kogo reszta hrabiów niesłusznie obdarzy zaufaniem. Pamiętasz o skradzionym pierścieniu Asamira?”, zapytał na koniec. „Jak mógłbym zapomnieć?”, żachnąłem się…
– Co to pierścień Asamira? – rzucił Treyon, otrzepując dłonie z wilgoci gałęzi.
– Nie przerywaj, dobrze?! – oburzył się przejęty swą historią Hulik. – Potem ci powiem…No więc „Jak mógłbym zapomnieć?”, żachnąłem się, na co Merydar tłumaczy dalej: „To przez pierścień ten ktoś zbuduje sobie posłuch u reszty. Najpewniej ujawni imię jego złodzieja, prawdziwe lub nie, grunt, że mu zawierzą. Musisz mieć go na oku. Wskażesz go mnie”. Zdziwiło mnie to, zapytałem więc: „Czy zamierzasz tu jeszcze wrócić, mistrzu?”, na co Merydar wstał, złapał równowagę na belce, po czym zręcznie i cicho zeskoczył na kamienny korytarz muru. Przystanął obok mnie i powiedział: „Tego tyczy się moja druga prośba. Zaraz po nim w jakiś sposób do Aren-Din dostaną się inni wędrowcy. Na szczęście znani, przynajmniej mnie. Książę Treyon i królowa Seraphia. Według mnie to właśnie ich spróbuje oskarżyć owa postać. Hrabiowie będą zapewne chcieli wyciągnąć z nich jak najwięcej informacji, jednak wszystko to, co powiedzą, nieważne, czy prawdę czy nie, zostanie im wzięte za kłamstwo. Ty masz zawierzyć ich słowom i dopilnować, aby dożyli mego przybycia. Rozumiesz, Huliku? Oni muszą trafić do mnie…! Wyczekuj mego przybycia z wzejściem trzeciego miesiąca”. Na koniec zapytałem jeszcze na poły żartobliwie: „Co ja będę z tego miał?”, na co mistrz odpowiedział zupełnie poważnie: „Czystsze sumienie”. Potem rozejrzałem się dokoła, a jego już nie było. Ciemność nocy gęstniała wokół miasta.
Płomienie ogniska buchnęły wysoko, kiedy Hulik Moczypies zakończył opowieść. Mimo wszystkiego, co go w ostatnich dniach spotkało, zachował wrodzoną wesołość, był serdeczny, jakby rad z tego, co się stało.
– Ja pamiętam to nieco inaczej. – Merydar uśmiechnął się, dołączywszy do nich przy ognisku.
– Przecież nie zmyślam! – uniósł się Moczypies. – Parr może poświadczyć.
– Ja za wiele nie widziałem. – Drugi hrabia wycofał się zapobiegawczo. – Ciemno było…
Hulik zmierzył go morderczym spojrzeniem, po czym podniósł wzrok na pozostałych towarzyszy, szukając zrozumienia i uznania dla swej historii.
Siedzieli w kółku, Seraphia, Treyon, komandor, Sligoth, Rivis, Hulik i Parr, wokół trzeszczącego palonymi gałęziami ogniska i odpoczywali, rozgrzewając zmarznięte członki. Dopiero po kilku dniach ucieczki odważyli się rozpalić ogień. Jedynie Rivis, któremu pamiątki nabyte w Aren-Din dalej dawały się we znaki, leżał na strzępie materiału owinięty płaszczem w stosownej odległości od Parra, a Merydar, dołączywszy do nich po chwili medytacji, stał, podpierając się na kosturze.
– Ukwiecone czy nie, sens ten sam. – Kiwnął głową Moczypsowi. – A resztę historii znacie lepiej ode mnie. Dziękuję ci, hrabio Huliku, za pomoc.
– Już nie hrabio, ale nie ma za co. – Hulik skłonił się zadowolony.
– Kwestię przeszłości mamy zatem wyjaśnioną.
– Jeszcze nie do końca – przerwała czarodziejowi Seraphia. – Powiedz mi, gdzie podziewałeś się przez cały ten czas? Gdzie byłeś, kiedy upadła Sauta? Kiedy ginął Peleos? Kiedy więziono nas i traktowano jak wadium? – W jej głosie słychać było nuty żalu i goryczy.
– Jest jeszcze Kruk – zauważył Parr. – Skoro los zesłał nam ciebie, nieznajomy, to powiedz nam wszystko, co wiesz.
– Sam jeszcze wielu rzeczy nie wiem i wielu się jedynie domyślam – tłumaczył zebranym Merydar. – Co do mnie, królowo, to wiedz, że to ja dowodziłem wojskiem na wybrzeżu, a potem, kiedy padła Kampania Zachodnia… Cóż, gdybym powiedział ci całą prawdę i tak byś mi nie uwierzyła. Szukałem źródła tego zamieszania… i znalazłem je. Lecz nie jest nim Symeon Kruk. – Spojrzał na Parra. – To tylko ręce, którymi nasz prawdziwy wróg chce objąć całe Hildorien. Jest dla niego ważny, ale nie niezbędny.
– Skąd wiedział, kim jesteś? – spytał Hulik.
– Kruka znamy aż za dobrze. – Mistrz wskazał na Seraphię. – Był wysoko postawionym doradcą na dworze w Terinst. Wszyscy wiecie, jak to się skończyło. Z wami zrobi zapewne to samo – zwrócił się ku hrabiom. – Obawiam się, że wiernych naszemu wrogowi, jak Kruk, jest wielu. Oni są figurami na szachownicy, a my jesteśmy pionkami. To, co musimy zrobić, to zamatować króla.
– Odpada. Nie umiem grać w szachy – odparł beznamiętnie Sligoth ze wzrokiem utkwionym w niebie.
– Chcecie nam towarzyszyć? – Merydar z szacunkiem spojrzał na piratów.
Kapitan Sligoth zerknął na Rivisa i skinął głową.
– Zdaje się, że ci, o których mówisz, czarodzieju, to ci, którzy mi nie zapłacili – rzucił Sligoth. – A ze mną nie robi się lipnych interesów.
– Mam na pieńku z Aren-Arią – stwierdził Rivis, kładąc dłoń na spalonym boku. – Chcę wyrównać rachunki, a pozostając w waszej drużynie mogę mieć ku temu sposobność.
– Co prawda drużyna się jeszcze nie zawiązała, ale niech tak będzie. – Merydar podszedł do trzaskającego ogniska i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w języki ognia. – Wszyscy wiemy, dlaczego tu jesteśmy.
– Przez przypadek – jęknął Sligoth.
– A ja przez niego. – Parr trącił łokciem siedzącego obok Hulika.
– Niezupełnie – zaprzeczył Merydar. – Jesteśmy tu, bo każdy z nas, pośrednio lub bezpośrednio, został dotknięty jego planem.
– Czyim? – dociekał Parr.
– Jak to czyim? Fitriona! – Treyon się ożywił.
– Nie. Cesarz jest jedynie narzędziem. Jego. – Ilirejczyk przyłożył dłoń do piersi. – Urunda Burzyciela. – Sligoth drgnął i utkwił spojrzenie w Merydarze. – Nazywa siebie Więźniem Oswobodzonym. To on jest królem w tych szachach. To jego musimy położyć.
– Coś za dużo ogniw w tym łańcuchu. – Książę wyglądał na nieprzekonanego. – Byłoby niemożliwym kontrolować tak wielką sieć spisku. To Fitrion jest wszystkiemu winien!
– Cesarz został oszukany i wykorzystany, jak każdy z nas – oburzył się Merydar, a wiatr, wzbierając na sile, o mało nie zdmuchnął ognia. Przez chwilę pozostawali w ciemnościach. Płomienie na nowo wystrzeliły w górę. – Co nie znaczy, że nie jest winien. Ale swojej głupoty, niczego więcej. Stał się żywicielem dla tej pijawki, dla Więźnia.
– Kim zatem jest ten tajemniczy Więzień? – dopytywał Treyon.
– Jest wszystkim złym i niegodziwym. – Merydar spojrzał na niego. – Musicie zaufać mym słowom, że to Więzień był zarzewiem tej wojny i że to on kontrolował wszystko to, co się tu działo… I dalej kontroluje.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Tak… Wiem, kim kiedyś był, ale teraz… nie wiem.
– To jakiś absurd! – Treyon parsknął. – Nie wiesz, kim jest, ale wiesz, że to on. Jak to możliwe?
– Wiem, że to on, bo kiedy go wytropiłem, sam mi o tym powiedział. Natomiast nie wiem, kim jest teraz, a raczej za kogo się podszywa. Ukrywa swoją prawdziwą tożsamość. Gra. I to naprawdę świetnie, a przed każdym kogoś innego, by go sobie zjednać.
– I mamy ci tak po prostu zawierzyć? – Książę nie ustępował. – Owszem, najpewniej zawdzięczany ci życie, ale litości, nie jesteś bogiem, żeby wierzyć ci bezgranicznie.
– Powiedz im – odezwał się nagle Sligoth. – Powiedz… albo ja to zrobię.
Merydar utkwił wzrok w kapitanie.
– Nie patrz tak na mnie, czarodzieju, bo się zaczerwienię. – Pirat powstał. – Mój lud wywodzi się od tych, którzy rzucili wyzwanie samym bogom. Nasze legendy są wciąż żywe.
– Legendy! – żachnął się Treyon. – Jeśli pytasz, czy prędzej dam wiarę obwoźnemu czarodziejowi, czy tej pirackiej mordzie, to dziękuję bardzo za taki wybór…
– Słuchaj no, ty zarozumiały gnojku… – zaczął Sligoth, lecz zamilkł, kiedy dokoła pociemniało.
– Treyonie, synu Throngla! – zagrzmiał Merydar. Świat jakby skurczył się wokół zebranych, a mistrz urósł w ich oczach, kiedy z trzaskiem uderzył kosturem w zmarzniętą ziemię. Pomiędzy wątłymi źdźbłami traw przebiegły smukłe błyskawice. – Wyjrzyj dalej niż czubek własnego nosa i zrozum, że są na tym świecie istoty, które próbują czynić dobro nie dlatego, że wspierają takie czy inne królestwo, tylko dlatego, że tak trzeba! Ten, jak mnie nazwałeś, obwoźny czarodziej, został tu wysłany, by strzec tych ziem i to właśnie zamierzam zrobić, a nie was oszukać!
Merydar skończył, a rzeczywistość pomału wróciła do normy. Treyon leżał przed nim na plecach, podpierając się na łokciu i dysząc ciężko, z oczami wielkimi jak spodki.
– Też to widzieliście, czy dopadła mnie biała gorączka? – szepnął Hulik.
– Mnie nie pytaj. – Sligoth uśmiechnął się zaczepnie. – I ja nie stronię od kielicha. A co do ciebie, mój piękny. – Korsarz łypnął na księcia. – Burę już dostałeś, więc ja ci odpuszczę. Ale co powiem, to powiem. – Zerknął na Merydara, a ten kiwnął głową. – Tam, skąd pochodzę, od dawna krążyły plotki. Szepty… Pogłoski o tym, że Eremtolen din Rewiotur Irinfol znów rośnie w siłę… Przymierze Broczącej Korony, pradawny ruch zawiązany w czasach, których nie pojmiemy. W czasach, w których Pierwszy Lud zrzucił z siebie jarzmo bogów… A ten Więzień… Nie mam pojęcia, kto to jest. Ale wiem, kim był Urundo. Legendy starej Zatoki Wielorybów nie zginęły wraz z jej światłością. To przebiegły duch. Kiedyś modlono się do niego w twierdzach tej przeklętej Zatoki… To jakiś bóg, prawda, czarodzieju?
Merydar zamknął oczy i głośno wypuścił powietrze.
– To zło… – szepnął. – Kłamstwo. Zdrada. Pycha. Nienawiść. Strach. Śmierć…
– Czyli mamy ci tak po prostu uwierzyć? – Upór Treyona powrócił.
– Nie wymagam od was posłuchu – powiedział spokojnie czarodziej. – Ja proszę was o pomoc. Wirty i Sauty już nie ma. Keldalon został podbity, a Aren-Din lada moment zostanie wmieszana w bezsensowną wojnę. Jedynym krajem, który nie ucierpiał, a nawet zyskał, jest Cesarstwo. Zaufajcie mi na tyle, by tam ze mną podążyć, a zapewniam, że wasze wątpliwości co do tego, kto stoi za tą wojną, zostaną rozwiane. Za kogokolwiek by się teraz podszywał nieprzyjaciel, z pewnością jest właśnie tam.
– I co dalej? – Treyon nie dawał za wygraną.
– Niech mnie pod kilem przeciągną, ludzie! – Sligoth podniósł się powoli i zmierzył zebranych wzrokiem. – Wy wszyscy myślicie tak jak on? – Wskazał na Treyona. – Skończyło się monarchowanie! Wasze tytuły szlag jasny trafił. Nie ma już hrabiów, książąt i królowych. Wygląda na to, że waszym największym problemem nie jest wojna, tylko to, że nie zauważyliście swojego krótkiego lotu w dół drabiny społecznej. Więc oczywiste jest, że teraz, będąc już uświadomieni swej normalności, zrobicie wszystko, by stołki odzyskać, czyż nie, wasza była książęca mość!
– Szczur morski, a szczeka jak rasowy polityk – szepnął Hulik. – On ma rację. – Wskazał na kapitana, powstając. – Siedząc bezczynnie, nic nie wskóramy, a okazja do działania dosłownie spadła nam z nieba. Każdy z nas jest przestępcą politycznym, więc i tak nie mamy dokąd się udać. Ale razem, jak pionki, możemy skończyć z roszadami tego całego Więźnia.
– Potrzebujemy zatem dobrego gambitu – zauważył komandor.
– Ile razy mam mówić? Nie umiem grać w szachy! – oburzył się Sligoth.
– Postanowione więc – skwitował Merydar. – Jutro ruszamy do Cesarstwa.
– Winrael pozostał w Terinst jako więzień Fitriona – wtrąciła królowa. – Kruk mówił, że cesarz zabrał go do Adragov. I my powinniśmy się tam udać.
– Tak zrobimy – przytaknął jej ilirejczyk. – Generał zapewne działa na własną rękę, być może zdobył jakieś przydatne informacje. Spróbujemy go odnaleźć, ale tymczasem potrzebujemy snu. Długa droga przed nami.
Nadchodziła wiosna. Winrael nie miał co do tego wątpliwości. Czuł to wyraźnie, stojąc na pokaźnych rozmiarów balkonie swych nowych komnat. Nie chciał przenosić się z Konsulatów, ale musiał, tak nakazywały przepisy. Było stąd o wiele bliżej do gmachu Senatu i pałacu cesarskiego, a piastowany urząd arcygrafa wymagał bliskości obu obiektów. Spotkania Winraela z grafami i otoczeniem cesarza stały się o wiele częstsze. Stanąwszy się częścią wielkiej polityki, cała ona zaczęła kręcić się wokół niego. Wszystko, o co musiał zadbać, to nadanie jej odpowiedniego biegu.
Odkąd został zaprzysiężony, nieustannie zastanawiał się, czy słusznie uczynił, przyjmując nominację. Zrobił to wbrew woli cesarza. Podczas pamiętnego posiedzenia, kiedy Ur’gran spytał, czy zgadza się objąć urząd, Winrael uświadomił sobie fakt, że skoro natrafiła się okazja do działania, to grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Że tak naprawdę nie przybył do Cesarstwa po to, by ochronić całe Hildorien, lecz by wskrzesić Sautę, odzyskać to, co zostało mu odebrane. Jemu i tysiącom mieszkańców obecnej Wschodniej Guberni. Będąc tu i uczyniwszy tak wiele, wolał wziąć sprawy w swoje ręce, niż schować się w cień, otworzywszy drogę do działania innym. Świadomy konsekwencji wybrał działanie.
Nie wiedział, czy wierzyć słowom Ur’grana, który wieszczył śmierć Fitriona na krótko po ostatnich wydarzeniach. Były arcygraf nie pomylił się co do obalenia starego Senatu ani do stanięcia Winraela na czele nowego. Zastanawiał się, czy plan, o którym wspominał Ur’gran, naprawdę istniał. Rozmyślał nad tym, czy poinformować Fitriona o przepowiedni.
Im dalej brnął w bagnie swych pogmatwanych myśli, tym mocniej grzązł w odmętach niepewności. Zimne powietrze poranka nie otrzeźwiło umysłu na tyle, by odpowiedzi na pytania stały się oczywiste. Poły jego nowej szaty arcygrafa falowały w podmuchach wiosennego wiatru. Nadchodziła wiosna, to pewne. Niech pojawią się jej pierwsi zwiastuni.
– Arcygrafie.
W progu balkonu stał z dumnie wypiętą piersią Turt, który skłonił się wytwornie, kiedy tylko Winrael odwrócił ku niemu wzrok.
– Już są – powiedział.
– Przyjmę ich w sali dziennej, dziękuję. – Winrael skinął głową, a Turt odwrócił się i wyszedł.
Jego nowe lokum, adekwatne w wystroju i metrażu do zajmowanego stanowiska, miało dwa piętra. Zmierzał do głównego pomieszczenia poziomu pierwszego, dokąd wchodziło się prosto z zewnątrz. Schodząc do rozświetlonej sali, oku arcygrafa ukazał się duży, okrągły stół z licznymi krzesłami, a dalej, tuż przy drzwiach, cztery postaci w wytwornych szatach: cesarz Fitrion, mistrz Makados oraz dwójka jego służby, tej samej, która przybyła tu z nim z Sauty, Neyi i Liuf. Zaznawszy pałacowego życia, stali się eleganccy i nabrali ogłady. Kiedy Winrael pokonał ostatni stopień, zebrani uciszyli się i postąpili krok do przodu.
– Już myślałem, że o nas zapomniałeś. – Fitrion zgiął lekko kark. – Spodziewałem się tego spotkania wcześniej.
– Domyślam się, cesarzu. Mistrzu Makadosie. – Winrael przywitał przybyłych uśmiechem. – Wybaczcie, musiałem pomyśleć. Poukładać sobie to wszystko w głowie. To dla mnie za szybko.
– No właśnie – przyznał władca. – Po prawdzie nie sądziłem, że zgodzisz się na nominację, ale, jak widać, wciąż jesteś dla mnie zagadką… i wciąż mi nie ufasz.
– Postanowiłem nie oddawać inicjatywy – powiedział arcygraf. – Skończę, co zacząłem. Usiądźmy. – Winrael wskazał ręką na krzesła wokół stołu.
– Nie siadasz? – Fitrion zdziwił się, kiedy arcygraf nie zajął swojego miejsca.
– Nie jesteśmy w komplecie – odparł spokojnie.
Jak gdyby na poparcie jego słów rozległo się pukanie, a w szczelinie wrót pojawiła się skonsternowana twarz Turta.
– Przybyła delegacja Razan’as, panie arcygrafie – oznajmił. – Raczy pan ich przyjąć?
– No raczej, że raczy! – zagrzmiał znajomy, tubalny głos. – Wszak nas zna, czego miałby nie ugościć?! Z drogi, młokosie!
Postać Turta zniknęła odepchnięta, a wrota rozwarły się, ukazując krępą postać brodatego krasnoluda Dworga, który z szeroko rozpostartymi ramionami i równie szerokim uśmiechem ruszył ku Winraelowi.
– Winrael, mordo! No niech cię uściskam! – Objął go czule.
– Gdzie twoje maniery, siostrzeńcze? – Zza pleców Dworga doleciał świszczący głos Wujaszka Gwartha niesionego w lektyce przez czterech krasnoludów. Obok niego dreptał z księgą na piersi poważny Odźwierny. – Zważ, iż przemawiasz do arcygrafa Senatu.
– Jeszcze chwileczkę, a potem może być sobie samym Praojcem. – Dworg odstąpił w końcu od Winraela, uścisnął mu serdecznie dłoń, po czym odsunąwszy się, pozwolił mu podejść do lektyki Gwartha.
– ISHMIKH, GWARTH, ZABADÊ – powiedział, kłaniając się.
– ISHMIKH, arcygrafie. – Wujaszek pozdrowił go gestem. – Gratuluję elekcji.
– Zapraszam. – Winrael wskazał im miejsca przy stole, po czym zajął własne.
Lektykę z Gwarthem postawiono na ziemi, a samego starca, na tyle słabego, iż niezdolnego do chodu, przeniesiono na jedno z krzeseł. Dopiero wtedy Dworg i Odźwierny usadowili się na swoich miejscach, a służba Gwartha, w przeciwieństwie do służby Makadosa, nie zajęła krzeseł, stanąwszy tuż za swym władcą.
– Dziękuję, że przyjęliście zaproszenie i przepraszam, że wystosowałem je tak późno – zaczął Winrael.
– W porządku – szepnął radośnie Dworg, jednak zaraz wcisnął się w oparcie pod naporem spojrzenia siedzącego obok Fitriona. Arcygraf udał, że tego nie słyszał i kontynuował:
– Od samego początku, z pomocą was wszystkich, realizowałem plan, którym przekonał mnie do siebie Fitrion. Nie chciałbym, ażeby moja nominacja została odebrana jako przejaw zejścia z raz obranej ścieżki. Decyzja Senatu była dla mnie wielkim zaskoczeniem, to fakt. Jednak po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że skończę to, co zacząłem. Że pociągnę to wszystko do końca. Mam więc nadzieję, iż nikt nie będzie w związku z tym żywił do mnie urazy. – Winrael spojrzał na Fitriona i Makadosa. – Tyle tytułem wstępu. Teraz zechciejcie wysłuchać moich przemyśleń.
– Śmiało – wymsknęło się Dworgowi tym razem na tyle głośno, iż skupił na sobie wzrok wszystkich zebranych. – Nic już nie mówię… – Krasnolud skulił się, a jego ręce powędrowały w górę w geście kapitulacji.
– Dziękuję. – Winrael westchnął. – Powód mojej obecności w Cesarstwie był od samego początku jasny i nie zmienił się. Zamierzam przywrócić Sautę na mapy Hildorien, doprowadzić do wyboru nowej dynastii i przywrócić spokój na tamtych ziemiach. Jednak wiem, że nigdy mi się to nie uda, jeśli te tereny dalej będą targane wiatrami spisków i wojen. Dlatego uznałem, że przyczynkiem do ziszczenia się moich celów musi być zakończenie wojny i to na niej chciałbym się skupić. Zdaję sobie także sprawę z tego, jak wielki obowiązek spoczął na moich barkach wraz ze zgodą na nominację. Niektóre niedoskonałości Senatu oraz liczne jego pogwałcenia przez Konsylium Cesarskie już zdołały rzucić mi się w oczy. To jest teraz moim zadaniem, uzdrowienie Senatu. Priorytetem jest oczywiście podstawowe założenie naszego działania, czyli przywrócenie cesarzowi pełni władzy. Aby to osiągnąć, muszę najpierw zjednać sobie wszystkich niezrzeszonych grafów, z którymi to spotkam się niedługo. Dlatego też przywrócę pełnię praw dla zdelegalizowanych dotąd ugrupowań grafów, a ich głosami reaktywuję przywileje cesarza.
– Nie tak od razu – wtrącił Fitrion. – To będzie i długi i stopniowy proces…
– Sprawy Senatu pozostaw mnie – przerwał mu Winrael. – Są one oczywiste i nie wymagają debaty. Przeanalizowania wymaga natomiast inny fakt. Mianowicie, co potem? Jak spożytkujemy przywróconą ci władzę?
– Trzeba dążyć do źródła – zapiszczał Gwarth. – Musimy zidentyfikować wroga.
– Ale my znamy wroga, wasza wysokość – wyjaśnił cesarz.
– To ktoś ze zniszczonej Ilirei. – Makados westchnął. – Co do tego nie mam wątpliwości. Sam siebie nazywa Więźniem Oswobodzonym. Tak twierdzi cesarz.
– Oby nie był to jeden z Ojców Założycieli – sapnął Gwarth. – Jeśli tajemnica Wielkich Mistrzów jest w istocie prawdziwa, to byłby to trudny przeciwnik.
– Znasz tajemnicę? – Makados wyglądał na zaskoczonego, na co Wujaszek pokiwał twierdząco głową. – Zaiste, jej treść jest prawdziwa.
– Zatem oby nie był to jeden z Ojców Założycieli bractwa na Rogatej Górze. – Wujaszek przeszył mistrza wzrokiem.
– Jaka znów tajemnica? – Dworg poruszył się, przeskakując wzrokiem z jednej postaci na drugą. – O czym wy mówicie?
– SEGER BAFIK, Dworg. – Gwarth położył dłoń na jego ramieniu. – Nie wszystko dane ci wiedzieć.
– Poza tym nie mamy pewności – stwierdził krótko arcygraf.
– Jak to nie? – Fitrion drgnął. – Przecież mówiłem ci, że…
– Owszem, mówiłeś, ale mówiłeś też o Kruku. – Winrael uspokoił go. – A nie wiemy, czy to on nie jest tym, którego szukamy. Być może wykorzystał jedynie kogoś do własnej rozgrywki. Musimy sprawdzić każdy trop.
– Zgadzam się – jęknął Gwarth.
– W takim razie jak dotrzeny do Kruka? – spytał Makados.
– Przez Konsylium Cesarskie – odparł arcygraf. – Kruk jest członkiem Eremtolen, tak jak oni. Z pewnością będą wiedzieć, gdzie obecnie przebywa.
– Wciąż przetrzymujemy ową setkę – ponownie zagwizdał Wujaszek.
– A zatem jeszcze nam się przydadzą – przytaknął Winrael. – Trzeba ich jak najszybciej przesłuchać.
– Kaletnik się tym zajmie – rzucił Odźwierny.
– Będę wdzięczny. Osobiście mam jednak pewne podejrzenie co do miejsca pobytu owego Kruka.
– Aren-Din – szepnął zamyślony Fitrion, ślepo wpatrując się w środek stołu.
– To tylko przeczucie, ale tak uważam – przyznał arcygraf. – Cesarzu, czy po tej całej zawierusze Cesarstwo nie graniczy aby z Aren-Arią?
– Tak, po tym jak anektowaliśmy Starą Wirtę. Dalej na północ rozciągają się Ziemie Niczyje, ale, jak zauważyli generałowie Keldalonu, teraz kiedy Arenaryjczycy podbili Keldalon…
– Cesarstwo podbiło Keldalon, Fitrionie. Nie ma sensu dłużej rozpowszechniać tej dezinformacji. Nie w tym gronie – przerwał mu Winrael.
– Cesarstwo podbiło Keldalon? – Makados spojrzał bacznie na Fitriona spod zmarszczonego czoła.
– Cesarstwo, nie cesarz – odparł Fitrion. – Rozkazy szły z Senatu, nie ode mnie.
– Kruk najpierw namieszał tutaj. – Winrael stuknął palcem w blat. – Kiedy przerzedził wojska Cesarstwa, a jego resztki rozlokował na ogromnych połaciach nowo zdobytych ziem, zawędrował na północ. Nie wiemy, do czego potrzebna mu Aren-Din, ale boję się, że mając już tak potężne zaplecze oraz tak wielkie wpływy w całym Hildorien, będzie dążył do waszego wzajemnego wyniszczenia. Naśle Arenaryjczyków na Cesarstwo. Nieważne czy wygra, czy przegra, zapanuje chaos, którego nikt nie zdoła ogarnąć. Nie będzie już armii czy wojsk, które sprawowałyby pieczę nad ziemiami. Wybuchną bunty chłopskie i powstania, nastanie anarchia, a samozwańczy wodzowie będą się nawzajem wyrzynać. Na powrót zamieszkają tu barbarzyńcy, motłoch. A Krukowi o to właśnie chodzi, wśród motłochu łatwiej o posłuch, motłochem łatwiej się rządzi.
Winrael przerwał na chwilę, by złapać oddech. Zapadła cisza. Jedynie zza drzwi dochodziło szuranie butami. Fitrion w zadumie studiował swoje paznokcie, Makados nerwowo okręcał włosy wokół koniuszków palców, Wujaszek Gwarth z właściwym mu spokojem wpatrywał się w Winraela, a Dworg z otwartymi ustami usilnie drapał się po głowie.
– Toś nami potrząsł – wybąknął.
– Nie możemy do tego dopuścić – kontynuował arcygraf. – Dlatego odnalezienie Kruka musi być priorytetem naszego działania. Im prędzej, tym lepiej. A jeżeli ten cały Więzień istnieje, to dotrzemy do niego przez Kruka. Fitrionie, czy masz swoich ludzi w Wircie?
– Nie wiem, czy moich, w każdym razie na pewno są tam ludzie Cesarstwa.
– Zorientuj się, a jak trzeba, to osadź tam kogoś zaufanego i niech obserwuje granicę. Na wszelki wypadek.
– To zrozumiałe. – Cesarz skinął głową. – Na kiedy planujesz kolejne posiedzenie Senatu?
– Jak najszybciej, w trybie nadzwyczajnym – odparł Winrael. – Za kilka dni. Zaraz po tym, jak spotkam się z grafami.
– Rozumiem.
– Myślę, że na teraz to wszystko. – Arcygraf podniósł się z miejsca, na co powstali też wszyscy inni. – Ustaliliśmy plan działania. Kolejny raz spotkamy się, kiedy już przyjdzie nam działać, a więc po przywróceniu praw cesarzowi. Dziękuję wam za przybycie.
Zaszurały odstawiane krzesła, krasnoludy kręciły się wokół Gwartha, by z powrotem posadzić go w lektyce, a po chwili wszyscy tłoczyli się ku wrotom.
– Arcygrafie. – Odźwierny pociągnął Winraela za rękaw i wskazał głową na Gwartha.
Winrael podszedł do Wujaszka, a ten gestem nakazał mu pochylić się i nadstawić ucho.
– Nie ufaj Makadosowi – wyszeptał.
– Dlaczego?
– W jego oczach jest pustka…
* * *
Ciemności pałacowego lochu przeszyło krótkie smagnięcie, a Aarnan po raz trzeci upadł pod naporem policzka wymierzonego przez Więźnia.
– Winreal nie miał prawa wiedzieć, że to Cesarstwo podbiło Keldalon! – sapnął.
– Arcygraf sam się wszystkiego domyślił. – Aarnan stanął chwiejnie na nogach. – Nikt mu niczego nie mówił.
– Zawiodłeś mnie po raz ostatni. – Więzień okrążył go i podążył ku drzwiom. – Poselstwo Quarga zapewne wyruszyło już do Adragov. Wyjedziesz im naprzeciw, kiedy będą blisko. Plan się zmienił, a wraz z nim to, w co uwierzy arcygraf.
Na wschodzie rwącym nurtem płynęła hucząca rzeka Ortilia, a las dokoła stawał się coraz rzadszy. Teren podnosił się powoli, prowadząc na niewielkie wzniesienie, a przez usiane pączkami liści gałęzie drzew prześwitywały promienie budzącego się po zimie słońca. Było po południu, kiedy wędrowcy pod przywództwem Merydara zrezygnowali z galopu i powolnym stępem zaczęli wspinać się na łagodny pagórek.
– Koniec – rzucił Hulik. – Nie ma rady, dalej nie pojedziemy. Czas na popas.
– A co, nogi bolą? – spytał siedzący za nim Parr.
– Mnie nie. Jego. – Moczypies klepnął konia w kark, na co zwierzę prychnęło z aprobatą.
– Skąd wiesz? Powiedział ci? Merydar mówił, żebyś tyle nie pił.
– Nie pamiętam już, kiedy ostatnio byłem trzeźwy tak długo. – Hulik się skrzywił. – Biedak ledwo stąpa. Nie mamy jedzenia, broni ani schronienia. Dbajmy chociaż o konie.
Wierzchowiec Hulika po raz drugi zgodził się ze swym jeźdźcem, oznajmiając to głośnym parsknięciem.
– Ty tego konia tresowałeś, Moczypsie, czy on tak sam z siebie?
– A właściwie czemu zwą cię Moczypsem? – wtrącił się Treyon, zbliżając się do Arenaryjczyków.
– To lepiej, jak ja opowiem. – Parr zwrócił się do księcia: – W dniu, w którym przybyliście do Aren-Din, przypadała dziesiąta rocznica zaprzysiężenia hrabiów, znaczy nas. Dokładnie dziesięć lat temu ostatni król Aren-Arii, król Asamir, będąc na łożu śmierci, powołał nas na te urzędy, jako że sam nie doczekał się potomków.
– Dlaczego akurat was?
– Właśnie do tego zmierzam… Jego wysokość na starość stał się chorowity, a kiedy poczuł, że zbliża się jego godzina, wezwał nas do siebie: mnie, Hulika, Yarekha, Kaleha i Algrena, swoich najbliższych i najlepszych doradców, abyśmy razem wymyślili, komu przekazać władzę w obliczu braku ciągłości dynastii Asamira. Wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że należy obrać nową rodzinę królewską i, nie oszukujmy się, każdy z nas skrycie wierzył, że to jemu król przekaże tron. Asamir jednak stwierdził, iż nie potrafi wskazać nowego następcy. Wtedy to właśnie Hulik zaproponował, aby król powierzył tę misję nam, którzy po śmierci Asamira wskażemy nowego króla.
– Wskazaliście? – zainteresował się Treyon.
– A widziałeś tam jakiegoś? – zakpił Parr. – Myśmy chcieli… ale po śmierci króla Yarekh otoczył się wiernymi sobie dowódcami i zagroził nam rzezią miasta, jeśli tylko spróbujemy spełnić ostatnią wolę króla. I tak od dziesięciu lat jesteśmy hrabiami Aren-Arii… to jest, byliśmy.
– A ludzie? Nie buntują się?
– Ludzie? Skąd! Są zbyt dumni z tego, co udało nam się osiągnąć, z miasta tak wielkiego jak żadne inne. Dbają tylko o nie, a władzą się nie interesują. Jest dla nich koniecznością. Podejrzewam, że niektórzy nie wiedzą nawet, że Asamir nie żyje.
– Ale jak to się ma do Moczypsa? – nalegał nieusatysfakcjonowany książę.
– A bo widzisz… Kiedy Yarekh nas zaszantażował, zdarzyło mu się pochwalić Hulika za jego pomysł z hrabiami i poszukiwaniem następcy. Nazwał wtedy Asamira sukinsynem, czyli psem, a Hulika tym, który zmoczył mu tyłek. I wyszedł Moczypies.
– Spójrzcie! – krzyknął siedzący na koniu Merydar, wskazując palcem za linię wijącej się Ortilii.
Wędrowcy wjechali na szczyt wzniesienia i spojrzeli na bacznie obserwowany przez Merydara punkt.
Nie byli sami. Na drugim brzegu rzeki dostrzegli kłębowisko. Mnóstwo postaci, które w pocie czoła budowały umocnienia wojenne wzdłuż jej koryta. Palisady, drewniane wieże, wilcze doły i inne.
– Jak ich dużo… – zdumiał się Treyon.
– Przygotowują się – zauważył Merydar. – Nadciąga wojna.
– Więc to Filiańczycy! – Na twarzy księcia zagościł gniew. – Szykują się na Aren-Arię. Miałem rację co do Fitriona!
– To mi nie wygląda na przygotowania do szturmu. – Parr się zasępił. – To Klin, są tu jedyne brody na Ortilii, przez które może bezpiecznie przejść jakakolwiek armia… Oni szykują obronę.
– Drewno ściągnęli ze zlewiska Tirwy i Ortilii – dodał Sligoth. – Zaprzęgli do tego każde wolne ręce.
– To pułapka – zgodził się Merydar. – Wiedzą, że Yarekh szykuje się do kampanii.
– To znaczy, że mają swojego człowieka w Aren-Din – odezwała się Seraphia.
– Mają. Kruka… – przytaknął Hulik.
– Więc nie myliłem się co do Fitriona! – naciskał Treyon. – Kruk jest pewnie na jego usługach.
– To nie są Filiańczycy. – Głos Sligotha zabrzmiał dziwnie spokojnie.
Wszyscy spojrzeli na pirata, jakby nie dowierzając jego słowom. Treyon rozgniewał się jeszcze bardziej, biorąc to za drwinę.
– To może oświecisz nas, kim w takim razie są?
– Spokojnie, Treyonie. Złość piękności szkodzi.
– Książę Treyonie!
Sligoth zbył go machnięciem ręki.
– Spójrzcie na sztandary. – Pirat wskazał na dobrze widoczne duże czarne płachty proporców z trzema czerwonymi krechami biegnącymi z góry na dół. – To orkowie.
Hrabiowie uśmiechnęli się do siebie.
– Orkowie! – Par zanosił się śmiechem. – Te złe stworki z bajek, którymi straszy się dzieci na dobranoc?
– Ach, bądź grzeczny, mości Parrze, bo w nocy zły ork nasika ci do bukłaka i napaskudzi do talerza – zawtórował mu Hulik.
– Ten młody rycerz, którego wtedy spotkaliśmy… – Seraphia zerknęła na Treyona. – On też mówił o orkach. Kim oni są?
– A czy to ważne? – Hulik nie przestawał się śmiać. – Oni nie istnieją.
– Orkowie to pomioty ciemności – przemówił poważnie Merydar. – To dzieci naszego wroga, prawdziwego wroga, Więźnia. Byli kiedyś elfami, lecz potem ten przeklął ich za to, że nie dali mu się podburzyć. Stali się tedy orkami, wykluczonymi przez stare społeczności i zdanymi na swego stwórcę, Więźnia. Przybyli tu zapewne na jego wezwanie. Dziękuję ci, Sligocie. – Skinął do pirata.
– Wierzysz mu? – Hulik niedowierzał. – Toż to brednie! Nie ma orków, tak jak nie ma trolli, koboldów i innych takich.
– Rozbijamy tu obóz – polecił niezrażony czarodziej, zeskakując z grzbietu rumaka. – Wyruszamy wieczorem. Treyonie, Huliku, idziecie ze mną. Czy kapitan zechce nam towarzyszyć?
Sligoth skinął głową.
– Dokąd? – Moczypies przywiązał konia do drzewa i pozwolił mu się paść.
– Do obozu orków. Potrzebujemy jedzenia, broni dla was i przydałoby się jeszcze kilka wierzchowców na zmianę. Poza tym chcę zobaczyć twoją minę, gdy staniesz oko w oko z pierwszym napotkanym orkiem.
* * *
Zmierzchało, kiedy czterej wędrowcy wyruszyli z zaimprowizowanego obozu na wzgórzu ku wciąż pracującym postaciom nieprzyjaciół. Klucząc ostrożnie pomiędzy drzewami i kryjąc się w zaroślach, powoli posuwali się do przodu, aż osiągnąwszy niewielkie wzniesienie, wczołgali się pod rozłożysty krzak jeżyny tuż przy brzegu rzeki, skąd bez przeszkód mogli obserwować nieznajomych na najbardziej wysuniętym odcinku robót po drugiej stronie.
– Oto twoi nieistniejący orkowie – szepnął Merydar, skinąwszy na postaci zajmujące się wyładunkiem drewnianych pali z łódek trzydzieści jardów przed nimi.
Hulik milczał, tępo przyglądając się istotom znanym mu jedynie z legend. Byli podobni do ludzi. Średniego wzrostu i postury, lekko zgarbieni i barczyści. Różnili się od siebie kolorem skóry, która przechodziła od szarości, przez brązy, aż do odcieni zieleni.
– A to ci historia! – Na twarzy Hulika pojawił się ciekawski uśmiech.
– Mniejsza o orków – żachnął się Treyon. – Na drugi brzeg nie przejdziemy.
– Nie byłbym taki pewien…
Merydar podniósł się lekko na łokciach i spojrzał w lewo, gdzie za zasłoną z uschłych traw i gałęzi, oddalony o dwadzieścia kroków, siedział odwrócony do nich plecami ork.
Reakcja pozostałych była natychmiastowa. Pośpiesznie wyczołgali się spod zadziorów chaszczy jeżyny i przykucnęli, w każdej chwili gotowi poderwać się do ucieczki. Po kilku sekundach dołączył do nich Merydar.
– Myślicie, że nas usłyszał? – zagadnął zbladły Treyon.
– Nie sądzę. – Sligoth uspokoił go. – Ortilia huczy aż nadto, poza tym… najwyraźniej nasz ork ma inne zmartwienia.
Do ich uszu doleciało przeciągłe pierdnięcie zakończone siarczystym przekleństwem cierpiącego orka.
– To co robimy? – Hulik odwrócił wzrok od wypiętych pośladków orka. – Chyba nie będziemy tu tak siedzieć na linii strzału?
– Absolutnie – zgodził się Merydar. – Ale ostrożnie, musi ich być tu więcej. Pewnie przypłynęli tu łodzią. To nasza szansa.
– Nawet jeśli wykradniesz łódź, to jak chcesz się między nimi przemknąć na drugim brzegu? – pytał Treyon.
– Udając jednego z nich. – Czarodziej uciął rozmowę. – Idźcie za mną, tylko cicho!
Bezszelestnie podnieśli się z miejsc i ruszyli w stronę odkrytego stwora. Ten, ku zniesmaczeniu towarzyszy, zaczął się podcierać i już, mamrocząc pod nosem: „Pieprzona surowa dziczyzna!”, prawie stał, kiedy na jego skroń opadł kostur Merydara, zostawiając po sobie pokaźne wgłębienie w czaszce. Ork nie dość, że nie zdążył zapiąć spodni, to nawet nie krzyknął, przewalając się jedynie na wznak. Treyon i Hulik chwycili go za ramiona i zaciągnęli ciało w zarośla.
– Dobrze – rzekł ilirejczyk, ocierając zakrwawiony kostur o bok ofiary. – Rozbierzcie go i czekajcie tu, aż wrócę – powiedział i zniknął za rzędem drzew.
– Kto by przypuszczał, że zwykła sraczka może być tak śmiercionośna. – Sligoth wymienił spojrzenia z pozostałymi, po czym z nieukrywaną niechęcią zabrali się za oporządzanie trupa.
Gdy skończyli odzierać martwego orka z odzienia, Merydar znalazł się w ich polu widzenia, ciągnąc na płachcie materiału za sobą trzy kolejne ciała.
– Jeszcze te trzy i możemy zaczynać – rzucił truchła obok nich i otrzepał ręce.
– Może byś nam pomógł, co? – Księciu nie uśmiechała się dalsza praca z orkami.
– Ja wykonałem czarną robotę.
– Tyle że nasza robota bardziej cuchnie… – rzucił krótko Sligoth.
Ułożyli ciała zabitych w niewielki stos, przykryli warstwą runa i gałęzi, a potem, przywdziawszy odzienie poległych i wymazawszy twarze błotem, chwilowo zmienili rasę. Naciągnęli płócienne spodnie, a o to, kto założy spodnie orka z biegunką, musieli ciągnąć patyczki. Narzucili na plecy skórzane kaftany, a dłonie i twarze zakryli rękawicami i szczelnymi hełmami, które znaleźli w pobliżu obozu. Tak zamaskowani nie bali się stanąć na widoku.
Po kwadransie stali spokojnie przy wyciągniętej na brzeg łódce. Wepchnąwszy ją do rzeki i ostrożnie wszedłszy do środka, chwycili toporne wiosła i zaczęli walkę z nurtem Ortilii.
Rzeka była niebezpieczna. Przy brzegu płytka woda rozbryzgiwała się i pieniła na wystających z dna kamieniach, czyniąc przeprawę niełatwą, a na środku, nieco głębsza, przyśpieszała gwałtownie i porywała wartkim nurtem chybotliwą łódeczkę, niemal całkowicie uniemożliwiając sterowanie. Ostatecznie towarzysze wylądowali na przeciwległym brzegu jakieś sto jardów od miejsca wodowania.
– Jak nas odkryją i przyjdzie nam wracać w biegu, to się potopimy – stwierdził Hulik, rzucając na ziemię wiosło i chowając przemarznięte dłonie pod pachy.
– Ani słowa! – Merydar uciszył go. – A jak już musicie się odezwać, to gardłowo i krótkimi zdaniami. Albo skrzeczcie, jak stare wiedźmy. Idźcie przygarbieni i machajcie rękoma bardziej niż zwykle.
– Skąd wiesz…
– Nie teraz! Idziemy.
Teren, na którym się znaleźli, nie był głównym obozem, ale mimo to kłębiło się tu mnóstwo podobnych im postaci. Tuż przy rzece trwał rozładunek drewna, a dalej, tam gdzie budowano umocnienia, pracowano piłami i siekierami, obrabiając pale ze spływu.
Skierowali się na południe, w dół rzeki, gdzie dostrzegli namioty i ogniska, a ogólny harmider był mniejszy. Zdecydowana większość orkowego plemienia zaangażowana była w pracę, podczas kiedy obozowisko wydawało się puste. Niekiedy tylko szczerząca kły głowa wysuwała się spomiędzy płacht namiotu, by sprawdzić, czyje buty chrzęściły na piasku.
– Robimy mnóstwo hałasu – stwierdził zaniepokojony tym faktem Treyon. – Lada moment, a ktoś nas zaczepi!
– Uspokój się. – Czarodziej machnął ręką. – Na razie wszystko idzie dobrze.
– Hej, wy!
Na wąskiej wydeptanej ścieżce prowadzącej przez obóz pojawił się sinoskóry ork szczelnie owinięty wysłużonym płaszczem. Miał pociągłą twarz, był łysy, a jego szpiczaste powykrzywiane uszy odstawały na boki na półtora palca.
– Co to ma znaczyć, nieroby! – zaskrzeczał, zbliżając się do nich. – Dlaczego nie na budowie, co? Naczelnik dowie się o wszystkim!
– Trzymaj swój plugawy język za zębami, pokrako! – odpowiedział mu Merydar, a jego głos zabrzmiał zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Stał się wyższy i bardziej piskliwy, pełen charczeń i gardłowych bulgotań. – Przez takich jak ty jesteśmy wciąż pomiatani niczym zwierzęta! – Zamaszystym gestem wskazał na rozzłoszczonego orka. – Do naczelnika chciałbyś iść… Ha! – wrzasnął chrapliwie, a stojący za nim towarzysze zawtórowali mu głosami zniekształconymi, jak tylko potrafili. – Idź! A skończysz martwy w rzece! My z rozkazu naczelnika na drugim brzegu pracujemy. Sprawdzamy grunt pod wieże.
– W takim razie, czego tu?
– Do gruntu się dobrać nie możemy, takie krzaczory tam porosły! Po jakie tasaki żeśmy przyszli… I po łuki, bo wilki nas niepokoić zaczęły. Jeszcze nie atakują, ale lada moment…
– Toż to nasi wilcy! – krzyknął ork, celując w rozmówcę krzywym paluchem.
Przez ułamek sekundy Merydar milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, tyle dobrego, że hełm dokładnie zasłaniał jego skonsternowaną minę, jednak po krótkiej chwili analizy faktów odparł:
– Przecie nasze wilki by nas nie podchodziły, kretynie! Poza tym nasze bym poznał, a te widocznie dziko żyją w tych lasach.
Teraz to ork zastanawiał się nad posłyszanymi słowami i po krótkim namyśle zszedł z wojowniczego tonu, przyznając rację napotkanym.
– Idźcie. – Machnął ręką na trakt. – A jakby kto was zaczepiał, to mówcie, że macie zgodę Gorishta. Jestem tu nowym setnikiem.
Merydar skinął głową i ruszyli dalej pokracznym krokiem, omijając Gorishta, który przyglądał się im jeszcze jakiś czas, po czym, wzruszywszy obojętnie ramionami, zniknął za pobliskim namiotem.
Towarzysze szybko znaleźli skład broni. Była to konstrukcja zbudowana z kilku tyczek powbijanych w ziemię i paru płacht zwierzęcej skóry porozwieszanych między nimi tak, by śnieg czy deszcz nie padał na zebraną tam broń.
– Jaki pan, taki kram – stwierdził Treyon, spoglądając na leżący w bezładzie rynsztunek. Bronie były byle jak rzucone na ziemię i wymieszane.
– Nie marudź – upomniał go Merydar. – Weźcie kilka łuków i spróbujcie znaleźć jak najwięcej strzał w tym bałaganie. Dla każdego z nas potrzebny będzie także jatagan.
– Jatagan? – spytał Hulik, napinając znaleziony łuk.
– Tak orkowie nazywają swoje zakrzywione miecze – wyjaśnił Sligoth. – Szukajcie najmniej zardzewiałych. Sporo wiesz o orkach. – Kapitan spojrzał zaciekawiony na Merydara. – I z tamtym też się świetnie dogadałeś.
– Kiedyś dużo przebywałem z orkami. Ale teraz to nieważne – skwitował czarodziej. – Czy to korsarze z Zatoki Wielorybów przywieźli orków do Hildorien?
– Część tak, ale część była tu przed nami – odparł Sligoth. – Kruk i Aarnan nie mieli problemów z przekonaniem orków do swoich racji. Większość to członkowie na wpół dzikich plemion, ale ci, którzy przybyli z Zatoki… Cóż, negocjacje były zażarte.
– Aarnan… – szepnął Merydar. – Kim on jest?
– Szczyl. – Pirat parsknął. – Młodzik, który tytułuje się uczniem Więźnia. Bezczelny i butny… całkiem jak ty, Treyonie.
– Nie jestem butny! – Książę zgiął się, kiedy Sligoth szturchnął go łokciem.
– Rozumiem, że spotkaliście się w Zatoce Wielorybów – kontynuował ilirejczyk. – Opisałbyś go?
– Tak, jak mówię. – Sligoth przejechał palcem po ostrzu znalezionego miecza. – Szczeniak o dziewiczej urodzie i słomianych włosach. Z twarzy podobny całkiem do nikogo… i trochę do księciunia. – Ponownie szturchnął Treyona w bok.
– Przestaniesz?! – Książę wzdrygnął się i upuścił naręcze strzał.
Merydar zamknął oczy i westchnął ciężko, jakby coś sprawiło mu ból. Towarzysze nie spostrzegli tego. Pracowali w ciszy, przekopując stertę mniej lub bardziej użytecznych narzędzi i oręża.
– To kłamstwo z badaniem gruntów pod wieże… Świetnie to wymyśliłeś, mistrzu. Spójrz na te. – Hulik pokazał Merydarowi znalezione miecze.
– Wcale nie wymyśliłem. Mogą być – powiedział, lustrując pokazane mu ostrza. – Ostatni właściciel tego… – Stuknął w swój hełm. – Zdał mi relację ze swojej działalności. Wszystko to było prawdą. Mamy już, czego chcieliśmy. Możemy iść.
Wyszli z powrotem na trakt obozowy. Każdy z nich miał przytroczony do pasa jatagan, a miecze dla pozostałych niósł Moczypies. Merydar i Sligoth uginali się pod ciężarem paru wiązek strzał, a Treyon zarzucił na ramie kilka łuków.
– To dokąd teraz? – spytał.
– Potrzebne nam co najmniej dwa konie. – Czarodziej rozglądał się badawczo w poszukiwaniu stajni. – Dla Parra, żeby nie jechał na jednym z Hulikiem, i dla mnie.
– A luzaki?
– To już szczyt marzeń. – Mistrz uśmiechnął się niemrawo. – Chodźmy jeszcze kawałek na południe, może uda nam się coś znaleźć.
Odgłosy robót pracujących przy skręcającej na wschód Ortilii orków ucichły, a centrum obozu zostawało za nimi, jednak ani stajni, ani jakiegokolwiek konia nie udało im się wypatrzyć. Kiedy zrezygnowani mieli zawracać w kierunku pozostawionej na brzegu łódki, wzrok towarzyszy przykuła krzątanina.
Paręnaście jardów od nich, tuż przy rzece, wrzała kolejna praca. Nie angażowała takiej liczby orków jak przy brodach, ale zebrani tam robotnicy wcale się nie lenili – budowali most.
– Po co most, jak tam są brody? – zastanawiał się Hulik.
– Żeby okrążyć nacierającego na nich wroga – odparł bez namysłu Treyon. – Czego jak czego, ale pomysłowości im odmówić nie można.
– Orkowie nie są głupi – stwierdził Sligoth. – Są brzydcy, raptowni, aroganccy, zaczepni, uparci i śmierdzą, ale nie są głupi. Nikt nie zna się na wojnie tak dobrze jak oni.
– To nasza szansa, patrzcie. – Czarodziej skinął głową w tamtą stronę.
Do pracujących na moście podjechał powoli wóz wyładowany po brzegi grubymi deskami. Był zaprzężony w dwa rosłe konie.
– Weź to. – Merydar przekazał Treyonowi niesione przez siebie strzały, a sam żwawym krokiem ruszył ku karłowatemu woźnicy. – Hej, ty!
– Ja? – zaskrzeczał zdziwiony woźnica, podobnie jak reszta poobwieszany płachtami materiału z twarzą zakrytą szczelnym szyszakiem i kapturem. Wyróżniał się jedynie tym, że był niski, sięgał pozostałym do pępka. – Czego?
– Czyje te konie, kmiocie? – Merydar stanął tuż przy nim, a za nim pozostali.
– Obozowe – żachnął się stwór. – Drewno wożę.
– Setnik Gorisht ich potrzebuje. Rozprzęgaj je!
– Skoro setnik każe. – Woźnica bez gadania zaczął krzątać się przy wierzchowcach i po chwili konie były wolne.
– Daj no jakieś juki, broń musimy przewieźć.
– A po co wam broń, robole? – spytał któryś z pracujących orków.
– Wilki nas niepokoją i to nie nasze na dodatek, a robotę trza skończyć.
– To wy na drugi brzeg? – Merydar odpowiedział kiwnięciem. – To mostem pojedziecie, bo konia przez rzekę nie przeprawicie. Opuścić most!
Towarzysze dopiero teraz zauważyli, że most był zwodzony, a jego fragment przy tym brzegu rzeki został uniesiony ku górze. Na komendę orka ową część opuszczono i zrównała się ona z ukończoną już częścią drugiego brzegu.
– Wasze konie. – Woźnica podszedł do zebranych i podał im uzdy.
– Zaraz! – Hulik stanął jak wryty, bacznie wpatrując się w duże, płaskie, bose stopy pokryte bujnymi włosami. – Ja znam te stopy! Roglik?! – zapytał karzełka normalnym głosem Moczypies, pochylając się nad nim.
– Hrabia Hulik?! – Woźnica skamieniał. – Och, ty w życiu… Milordzie…
Przez chwilę stali bez ruchu, lecz potem Roglik błyskawicznie wspiął się na palce i zwinnym ruchem ściągnął Hulikowi hełm, obnażając jego człowieczą twarz.
– Straż! – wrzasnął woźnica, cofając się zapobiegawczo. – Straż! To szpiedzy!
Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Każdy ork w promieniu dwudziestu kroków nie wiadomo skąd wyciągnął nóż lub miecz i zmierzał ku obcym, próbując ich otoczyć. Oni byli szybsi. Po wszczęciu alarmu przez Roglika wskoczyli na konie, Merydar z Hulikiem na objuczonego mieczami wierzchowca, a Sligoth i Treyon na drugiego ze strzałami i łukami. Pędząc przez most, wymknęli się obławie.
– Alarm! Alarm! – wrzeszczeli orkowie. – Szykować psy! Gonić ich!
Towarzysze jechali galopem pomiędzy leśnymi drzewami.
* * *
– Coś długo nie wracają – zmartwiła się Seraphia, stojąc na wzgórzu i mrużąc oczy przed chłoszczącym wiatrem. Szczelniej owinęła się płaszczem.