Ratuj Maluchy. Rodzicielska rewolucja - Karolina Elbanowska, Tomasz Elbanowski - ebook

Ratuj Maluchy. Rodzicielska rewolucja ebook

Karolina Elbanowska, Tomasz Elbanowski

0,0

Opis

Inicjatorzy akcji „Ratuj Maluchy” ujawniają jej kulisy.

Czy dwoje młodych ludzi ze zwykłego blokowiska, wychowujących siedmioro małych dzieci, może zagrozić rządzącym i wywołać ferment na politycznej scenie? Okazuje się, że tak. Akcja „Ratuj Maluchy” stała się dla władz tym, czym lustro dla Bazyliszka – doprowadziła do drastycznego spadku poparcia koalicji rządzącej.

Niezgoda Elbanowskich na przymusowe posyłanie sześciolatków do szkół zmobilizowała do protestów tysiące rodziców.

Ratuj Maluchy to porywająca opowieść o obywatelskiej walce z systemem.

„Zdolności organizacyjnych mogłaby im pozazdrościć niejedna profesjonalna partia polityczna i korporacja. Ich nieustępliwości – większość służb specjalnych świata. Ich zdolności mobilizacji współpracowników – niejeden Kościół”.

Tygodnik „Wprost” z okazji przyznania inicjatorom akcji „Ratuj Maluchy” tytułu „Człowieka Roku 2014”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karolina i Tomasz Elbanowscy Ratuj Maluchy! ISBN: 978-83-7785-802-8 Copyright © by Karolina Elbanowska, Tomasz Elbanowski, 2015 Zdjęcia dzieci wykorzystano za zgodą rodziców OPRACOWANIE GRAFICZNE I TECHNICZNE Barbara i Przemysław Kida PROJEKT OKŁADKI: Wojciech Jan Pawlik (www.pawlik.es) REDAKCJA: Anna WnękowskaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Wszystkim rodzicom,

którzy uczestniczyli w akcji

„Ratuj Maluchy”

Legionowo

Był rok 2008. Mieszkaliśmy w Legionowie na osiedlu Jagiellońska, wśród asfaltowego blokowiska wybudowanego w czasach legionowskiej Fabryki Domów. Peerelowska spółdzielczość biła w tym miejscu od każdego betonowego prefabrykatu, który sypał się, nawet na najwyższych piętrach wieżowców, od każdej rdzewiejącej wiaty, krzycząc: „Jesteśmy z poprzedniej epoki!”.

Na czele spółdzielni mieszkaniowej stał prezes, który wraz z całą spółdzielnianą świtą urzędował na swym stanowisku od niepamiętnych czasów. Sojusz spółdzielni i lokalnej władzy aż nadto rzucał się w oczy. Przed wyborami całe połacie bloków były oklejane wizerunkami jedynego słusznego kandydata, a cisza wyborcza nie zniechęcała gospodarzy domów do roznoszenia ulotek także w dni wolne od pracy.

Oboje pracowaliśmy w lokalnym tygodniku „Mazowieckie To i Owo”, założonym przez starego opozycjonistę Pawła Kozerę, który tak przyzwyczaił się do podziemnego drukowania bibuły, że nie mógł przestać. Tygodnik Kozery był jedyną realną opozycją wobec lokalnego układu. (Nie bójmy się tego słowa, które pasowało i nadal pasuje jak ulał do sytuacji w Legionowie).

Paweł Kozera miał swój udział w akcji „Ratuj Maluchy”. Ale nie tylko dlatego zaczynamy naszą historię od tego momentu. Praca w lokalnej gazecie była najlepszą z możliwych szkołą dla działacza społecznego. Tomek opisywał machlojki prezydenta, a ja zapisałam się do Rady Osiedla, by mieć dostęp do dokumentów administracji i móc zrobić zestawienia remontów w konkretnych blokach. Potem wieczorami roznosiliśmy ulotki informujące, jak w bloku, w którym mieszka starosta, wykonywane są remonty exlusive, łącznie z wymianą okien w piwnicach, podczas gdy stojący obok budynek ma jeszcze azbestowe ściany szczytowe. To tamtej akcji zawdzięczamy odwetowy artykuł w wydawanej przez spółdzielnię bezpłatnej gazetce „Miejscowa”, w którym podsumowano nas zdaniem: „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.

Pracując w gazecie, mogliśmy organizować akcje społeczne. Jedną z nich była akcja „Legionowo bez barier”, w której obwieźliśmy urzędników na wózkach inwalidzkich po nowo oddanych przejściach dla pieszych. Dzięki temu zlikwidowano krawężniki, na których dzieci wypadały z wózków.

Tak więc zaczynając akcję w zupełnie nowym temacie i na trochę większą skalę, nie zaczynaliśmy od zera.

Darmowe podręczniki

Zły sen zaczyna się czasem zupełnie niewinnie. Tak było z reformą obniżającą wiek szkolny. Usłyszałam w radio zapowiedź, że we wrześniu wszystkie pierwszaki mają otrzymać podręczniki za darmo. Mózg człowieka działa niekiedy jak u małpy: cieszy się na widok banana. Na szczęście, w przeciwieństwie do niżej rozwiniętych naczelnych, po pewnym czasie przychodzi refleksja. Kto daje coś za darmo? Chyba tylko przedstawiciel handlowy, licząc na to, że za otrzymany gratis odwdzięczymy się zakupem zestawu niepotrzebnych garnków. Czego chce od nas w zamian za „darmowe podręczniki” pani minister? Katarzyna Hall chciała swą obietnicą osłodzić wprowadzenie do klas pierwszych dwóch roczników dzieci: wszystkich sześciolatków i wszystkich siedmiolatków. Od zaraz, bez żadnego przygotowania, bez zastanowienia, tak po prostu od następnego września. Przed oczami stanął mi nasz synek Joachim, urodzony w grudniu, którego wyobraziłam sobie w klasie pierwszej razem ze starszą siostrą. Zobaczyłam go, uroczego małego chłopaczka, na tle warunków panujących w okolicznych szkołach.

Pracowałam jako nauczyciel niemieckiego w szkole językowej, która popołudniami wynajmowała sale w legionowskich podstawówkach. To nie były jakieś szczególnie złe szkoły — raczej całkiem typowe. Najbliższa, otoczona gąszczem bloków z wielkiej płyty, była klasyczną „tysiąclatką” z zajęciami na dwie zmiany. Szpaler metalowych szatni znajdujących się w piwnicy przywodził na myśl bajkę o Jasiu i Małgosi. Ta bardziej elitarna szkoła, położona poza blokowiskiem, miała sale lekcyjne także w piwnicy. Tam dzieci widziały słońce przez lufciki umiejscowione nad gąszczem rur. Trzecia szkoła, na osiedlu Piaski, była połączona z gimnazjum. Gimnazjaliści są często bardzo wysocy, bardzo głośni i bardzo wulgarni. Jako dorosła kobieta, przechodząc obok wejścia, podświadomie czułam zagrożenie. No i jeszcze łazienki…

Są miejsca na świecie, w których jak w czarnobylskiej zonie czas się zatrzymał. Takim miejscem jest szkolna ubikacja. Szarobura szmata na miotle będąca atrybutem z zasady wrzeszczącej woźnej, postawiona w kącie razem z wiadrem, które przywodzi na myśl namnażanie bakterii. Do tego niegdyś białe kafelki, dziś z czarnymi fugami, otaczające wyrywkowo górnopłuk zwisający łańcuszkiem bez rączki nad sedesem bez klapy. I drzwi, które nie mają haczyka ani klamki, za to mają w swojej „dykcianej” powierzchni dziurę. Wierzcie lub nie, ten obraz można nadal zobaczyć w wielu polskich szkołach.

Dziś w Legionowie i w innych miejscowościach zapewne przeprowadzono jakieś remonty. Pomalowanie starych kafelków farbą olejną jest dość tanie. Ale wtedy, w roku 2008, nie można było liczyć nawet na to.

Pani minister Hall zapowiedziała w radio darmowe podręczniki dla pierwszaków, a nie przygotowanie szkół na reformę obniżenia wieku szkolnego.

Pierwszy głos

Po nocy, w której uświadomiłam sobie, czym tak naprawdę chce obdarować nasze dzieci pani minister, Tomek wyszedł do pracy później niż zwykle. Od miesiąca mieliśmy w domu stałe łącze internetowe. Wcześniej, żeby sprawdzić coś w Internecie, chodziliśmy do redakcji. Zabraliśmy się do działania niczym partyzanci, którzy zdobyli pełen arsenał. Tego ranka przeczesaliśmy sieć pod kątem haseł: „sześciolatek”, „minister Hall” i „reforma”. Treści artykułów w prasie mieściły się w skali od neutralnej informacji po entuzjazm. Jedynym miejscem, gdzie pojawiła się jakakolwiek krytyka pomysłu wysłania naraz dwóch roczników dzieci do pierwszych klas, było internetowe forum „Gazety Wyborczej” pod tekstem Aleksandry Pezdy. Wątek był bardzo, bardzo długi. W komentarzach pojawiały się nawet wpisy samej minister Hall, która z kolei entuzjazmowała się dostępem do Internetu z tylnego siedzenia w samochodzie, nie odnosząc się do problemów opisywanych przez rodziców.

Napisałam swój komentarz. To był chyba mój pierwszy głos na forum w Internecie. Napisałam pod nazwiskiem:

„Karolina Elbanowska, mama czwórki dzieci:

Mam kilka pytań do minister Hall: Czy była pani ostatnio w takiej zwykłej polskiej szkole, w której brakuje sal lekcyjnych i papieru toaletowego w śmierdzących chlorem łazienkach? Czy widziała pani świetlice w godzinie szczytu albo rachityczne place zabaw? Czy MEN planuje zwiększenie zatrudnienia nauczycieli w roku 2010? Czy planowane jest rozszerzenie doby do np. 28 godzin, aby upchnąć sześciolatki? Jak ministerstwo ma zamiar wpłynąć na rektorów uczelni wyższych, aby podwoili liczbę miejsc na studiach? Jakie szanse na znalezienie dobrej pracy będzie miał podwójny rocznik w 2022 i 2027?” (Mam sześć lat. I idę do szkoły?, głosy czytelników, „Gazeta Wyborcza”, 22.04.2008).

Następnego dnia komentarz ukazał się w papierowym wydaniu „Gazety Wyborczej”. Trafiliśmy na niego zupełnie przypadkiem. Obok naszego głosu była też wypowiedź Mai Majewskiej-Kokoszki z Gdańska, której wtedy jeszcze nie znaliśmy. Na forum było naprawdę wiele ciekawych komentarzy. Ale Ola Pezda wybrała akurat te dwa głosy — przyszłych najgorszych wichrzycieli reformy, przez których potem omal nie straciła pracy. Ta nasza opublikowana „na papierze” wypowiedź była trochę jak sygnał do ataku. Potem było już tylko lepiej. Przez kolejny rok praktycznie nie było w „GW” tekstów o reformie bez odniesienia do naszego protestu. Słusznie robiła minister Hall, wydzwaniając z pretensjami do Michnika. Na początku akcję „Ratuj Maluchy” w dużej mierze wypromowała „Gazeta Wyborcza”.

„Maja Majewska-Kokoszka:

Pani minister! Proszę nie zapominać, że w haśle «wyrównywanie szans» chodzi o ich równanie w górę! Nie wolno podcinać dzieciom na starcie skrzydeł tylko dlatego, że samorządy nie radzą sobie z brakiem miejsc w przedszkolach. Niech w każdym mieście deweloper występujący o budowę osiedla wybuduje przedszkole, miasto je wyposaży, a na resztę przedszkoli będzie łatwiej znaleźć pieniądze. Rząd nie ma pomysłu, jak dogonić czołówkę UE w procentowym upowszechnianiu edukacji. Nie kosztem dzieci! Płacę podatki, mam prawo wymagać, by moje miasto było stać i na stadiony na Euro 2012 (Gdańsk stać!), i na dobrze wyposażone szkoły (tu Gdańska nie stać?). Czas najwyższy, by politycy myśleli długofalowo, bo my, rodzice, robimy to na co dzień i nie mamy zamiaru nagle patrzeć na życie naszych dzieci tylko w systemie czteroletnim — wyborczym” (Mam sześć lat. I idę do szkoły?, głosy czytelników, „Gazeta Wyborcza”, 22.04.2008).

Prawarodzicow.pl

Wbrew pozorom to nie my pierwsi zorganizowaliśmy w Internecie protest przeciwko reformie obniżenia wieku szkolnego. Kilkanaście tysięcy osób podpisało się pod petycją na stronie prawarodzicow.pl założonej przez Pawła Tobołę-Pertkiewicza. Gdy ją znaleźliśmy, chcieliśmy najpierw do niego dołączyć. Ale szybko doszliśmy do wniosku, że lepiej stworzyć coś nowego. Pomyśleliśmy też, że im więcej ognisk protestu, tym większe szanse na powodzenie sprawy. Formuła, którą obrał Paweł Toboła, wydała nam się za mało medialna. W zakładce „media” na stronie prawarodzicow.pl znajdowało się niewiele linków i były to linki przede wszystkim do mediów spoza głównego nurtu. Paweł Toboła-Pertkiewicz był wtedy ojcem niemowlaka i podchodził do sprawy reformy od strony ideowej, akcentując naruszenie praw rodziców. Naszym zdaniem dotarcie do opinii publicznej mogło się powieść tylko dzięki bazowaniu na konkrecie. A konkretem były warunki w szkołach.

Co ciekawe, po latach historia zatoczyła koło. Ze zdziwieniem odkryliśmy, że dotarliśmy do punktu, w którym wtedy zaczynał Paweł. Z biegiem czasu strona prawarodzicow.pl zawiesiła działalność, a my, chcąc działać szerzej, założyliśmy Stowarzyszenie i Fundację Rzecznik Praw Rodziców. Dziś Paweł Toboła-Pertkiewicz jest jednym z darczyńców Fundacji.

Ratuj Maluchy!

Idąc śladem pomysłu Pawła Toboły, postanowiliśmy założyć stronę internetową. Był późny kwietniowy wieczór, dzieci już spały. Siedzieliśmy we dwoje i zastanawialiśmy się nad nazwą. Najbardziej martwiliśmy się o naszego wówczas 3,5-letniego synka, który był wtedy w grupie maluchów. Tak naprawdę to nie on miał iść na pierwszy ogień reformy: zapowiedzi pani minister, wiek naszych dzieci, lata i roczniki trochę nam się wtedy pomieszały. Wymyśliliśmy więc nazwę „Ratuj Maluchy” — ratuj dzieci z najmłodszej grupy w przedszkolu. Ratuj śmieszne małe krasnoludki, które wędrują parami przedszkolnym korytarzem tylko dlatego, że ktoś je ciągnie za sobą. Ratuj maluchy, które zostawione pierwszego dnia w przedszkolu podglądamy przez szybę, po cichu wycierając łzy. Takie to było jeszcze przed chwilą maleńkie, a teraz siedzi przy stoliczku i je z innymi dziećmi kanapki z twarożkiem.

Później pojawiały się głosy, że sześciolatki to przecież nie są takie znowu małe dzieci. Pełna zgoda! Ale hasło strony szybko zaskoczyło. I nawet my z czasem zapomnieliśmy o genezie nazwy. W tym roku nasz Joachim idzie do V klasy. Nie spodziewaliśmy się wtedy, że protest się trochę przeciągnie…

Podpisy on-line

Stronę założył nasz redakcyjny kolega Misiek, na dość prostym programie, który już dziś nie jest używany. Serwera użyczył inny znajomy z pracy, Norbert. Na stronie „Ratuj Maluchy” nie ma nawet „ciasteczek”, więc wygląda jak internetowy zabytek. Ale z sentymentu postanowiliśmy zostawić ją taką, jaka jest, nic nie przenosić i nie zmieniać. Poza tym nie chcieliśmy utracić materiałów, które narosły przez te wszystkie lata jak warstwy geologiczne. (Samych linków w zakładce „w mediach” doliczyliśmy się ponad cztery tysiące).

Pamiętam, że Tomek śpieszył się do pracy. Było już dość późno, a musieliśmy znaleźć jakąś grafikę. Wzięłam od dzieci pastelowe kredki i narysowałam coś na kształt znaku drogowego, przedstawiającego małą postać siedzącą na za dużym krześle, przy za dużym stoliku. Stół wyglądał jak grecka litera „pi”. Podobną techniką rysowałam wcześniej znaczki do akcji „Legionowo bez barier”. Zrobiłam kilka wersji, ale ta pierwsza była najlepsza. W pośpiechu, na podłodze, narysowałam też stylizowany na nieporadny dziecięcy charakter pisma napis „Ratuj Maluchy”. Jeśli się przyjrzeć z bliska, to widać, że kreski liniatury są niezbyt starannie przedłużone. Ale u nas w domu najważniejsze hasło brzmi: „Nie robimy doktoratów”. Robienie doktoratu nie przyniosło nikomu z rodziny szczęścia. Nawet z nieidealną grafiką strona „ratujmaluchy.pl” zrealizowała swoje zadanie. W 2008 roku była najczęściej cytowaną polską stroną o tematyce dziecięcej.

Na stronie jest też zdjęcie naszych dzieci, stojących 1 września w pełnym rynsztunku na schodach do przedszkola. Trzyletni Joachim trzyma dumnie worek z kapciami. Tak dumnie, że na pierwszym planie widać jego małą zaciśniętą piąstkę. Nie mogliśmy znaleźć lepszego zdjęcia.

Najważniejszą funkcją strony była możliwość składania podpisów on-line. Żeby rozpropagować naszą akcję przez cały długi majowy weekend, wrzucaliśmy na fora internetowe informację o możliwości składania podpisów. W poniedziałek moderatorzy zepchnęli nasze wpisy na tzw. oślą ławkę, ale co udało się zebrać przez weekend — to nasze.

Strona powstała w piątek, a już w sobotę napisał do nas Grzegorz Kępka z „Wydarzeń” Polsatu, że jest zainteresowany naszym protestem. Chociaż materiału nie zrobił, ta szybka reakcja pokazała, że głos sprzeciwu był w przestrzeni publicznej potrzebny, choćby jako przeciwwaga dla dominującej narracji MEN. Zresztą taki był na początku nasz cel — głośno powiedzieć, że nie wszyscy cieszą się na tak rozumiany „skok cywilizacyjny”, jak wówczas ministerstwo mówiło o reformie obniżenia wieku szkolnego. My chcieliśmy powiedzieć, że to skok na główkę do pustego basenu.

Wróg nr 1 reformy — przedszkole w Legionowie

Politycy Platformy Obywatelskiej zawsze chcieli wiedzieć, kto nami steruje, kto za nami stoi, kto nam płaci i w imię czego robimy coś, co z perspektywy partykularnych zysków jednostki zupełnie nam się nie opłaca. Możemy wskazać winowajców, przez których powstała akcja „Ratuj Maluchy”.

Pierwszym z nich jest dyrektorka przedszkola nr 6 w podwarszawskim Legionowie, Katarzyna Skrzypek. „Wystawiamy” panią dyrektor, będąc świadomi, że już nic jej nie grozi, bo jej pozycja jest ugruntowana przez kilkadziesiąt lat pracy. Jej byli wychowankowie, wśród nich obecnie rządzący Legionowem politycy, przyprowadzają dziś do „Tęczowej Szóstki” swoje dzieci.

Przedszkole, które Katarzyna Skrzypek stworzyła, jest dla nas wzorcem z Sévres idealnej edukacji małych dzieci. Gdyby nie cotygodniowe wyjazdy na basen, gdyby nie coroczne „zielone przedszkole” w Zakopanem i mikołajki, w czasie których piszczącą z uciechy dzieciarnię wozi się wokół przedszkola saniami na kołach, nie mielibyśmy po prostu świadomości, że coś takiego w publicznej oświacie w ogóle jest możliwe. Niedawno jedna z „absolwentek” przyszła do przedszkola, żeby przypomnieć sobie dawne czasy. Pani dyrektor, żeby przywitać się ze swoją wychowanką, z trudem wygrzebała się z gąszczu krepinowych kwiatów i motyli, którymi usłany był jej gabinet. Całe przedszkole miało za chwilę zmienić wystrój.

Tak, politycy Platformy powinni wziąć na celownik takich właśnie fascynatów edukacji przedszkolnej, którzy zamiast zgrzebnie realizować zalecenia „góry”, robią wszystko, by obejść kolejne wymysły kolejnych pań minister. Ministerstwo powinno nie tylko zakazać organizowania zajęć dodatkowych w przedszkolu (tak jak to zrobiło w 2013 r.), ale też zlikwidować przyprzedszkolne szklarnie, w których dzieci wiosną sadzą kwiaty, zabronić organizowania w przedszkolu koncertów, balów przebierańców, występów teatrzyków, wyjazdów na wycieczki i dni kolorów, w czasie których nawet nauczycielki i woźne przychodzą ubrane np. na zielono i rozdają dzieciom zielone owoce i zieloną galaretkę. Powinno zabronić udziału w konkursach, takich jak np. konkurs wiedzy o Chopinie, w które dzieci tak bardzo się angażują, że potem rodzice co roku, chcąc nie chcąc, muszą wozić je do Żelazowej Woli.

Nasza najstarsza córka Lea, kończąc przedszkolną zerówkę, umiała płynnie czytać. Zastanawialiśmy się, kiedy to się stało? Kilkakrotnie przyłapywaliśmy grupę sześciolatków w środku dnia na zabawach w kółku z tamburynem, w czasie których dzieci powtarzały głoski. Nie sądziliśmy, że to właśnie jest nauka czytania, do której — przyznajemy się — nie przyłożyliśmy ręki.

Nic dziwnego, że pani minister wyrugowała z podstawy programowej dla przedszkoli naukę liter. Rodziców zostawiających swoje sześciolatki w przedszkolu miano w ten sposób ukarać — ich dzieci miały przejść regres intelektualny. Pani minister Hall wymyśliła, kierując się prymitywną logiką, jakże charakterystyczną dla swego urzędu, że zabawa zabawą, a nauka nauką. I zamiast tańczenia na dywanie sześciolatki mają siedzieć w ławce. Oczywiście po tym zdaniu powrócą oburzone głosy, że przecież w szkołach ma się odbywać nauka przez zabawę. Fantaści będą się upierać, że chodniczek wciśnięty między regały na końcu sali a ostatni rząd ławek pomieści 27 dzieci. Ale żarty na bok.

Nauczyciele klas I-III wiedzą, jaką gehenną dla prowadzącego lekcje są „spływające” z krzeseł sześciolatki, szukające ruchu poprzez poszturchiwanie kolegów. Albo takie, które nawet jeśli fizycznie zostaną usadzone w miejscu, to ich umysły dokonują mentalnego exodusu. Wzrok traci wyrazistość, a myśli odpływają gdzieś daleko w świat budowli z klocków Lego.

Reforma edukacji pomyślana była jako drugi koniec reformy emerytalnej. Miała polegać na skróceniu edukacji o rok, przez wycięcie roku w zerówce. Jednak to, co nasze dzieci wyniosły z przedszkola: bezstresowa nauka liter i czytania i, co najważniejsze, wszechstronne poznawanie świata w przyjaznym, bezpiecznym środowisku stworzonym dokładnie dla nich, to było coś, czego nie mogliśmy oddać bez walki. Patrząc na przybywające każdego dnia nowe podpisy na stronie „Ratuj Maluchy”, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami.

Demaskator reformy — szkoła przy ul. Kroonhorst w hamburskiej dzielnicy Osdorf

Ale nie tylko wysoka jakość edukacji przedszkolnej była zapalnikiem naszego buntu przeciwko wysłaniu sześciolatków do szkoły. Już na początku ministerstwo eksploatowało hasło, że reforma ma nas zbliżyć do standardów zachodnich. Stanęły mi więc przed oczami standardy zachodnie.

Był rok 1987, miałam wtedy 7 lat. Mój ojciec jako inżynier w ramach wymiany wyjechał do pracy na Uniwersytecie w Hamburgu. Razem z mamą i siostrą dołączyłyśmy do niego na początku września. Naukę w szkole podstawowej przy ul. Kroonhorst rozpoczęłam, znając dwa słowa po niemiecku, zasłyszane jeszcze na warszawskim podwórku, których mama zabroniła mi powtarzać.

Gdy zorientowałam się, że nikt nie rozumie tego, co mówię, przez następne pół roku nie wypowiedziałam w szkole ani słowa. Nauczycielka starała się na przeróżne sposoby oswoić mnie z nowym miejscem. Ponieważ w klasie było wielu małych imigrantów, do tłumaczenia lekcji pani Neberding używała dwóch pluszowych pacynek. Takie same postaci były w elementarzu, który został napisany dla tej konkretnej szkoły.

Po pół roku uznałam, że otworzenie ust nie będzie już kompromitacją. Ku zdziwieniu nauczycielki zaczęłam mówić płynnie i z niemieckim akcentem. Skokowy rozwój dziecka musiał być dla niej fascynujący. Gdy po roku wróciliśmy do Polski, pani Neberding zaprosiła mnie do siebie na wakacje. Jej mąż miał wielką stadninę koni.

Szkoła Kroonhorst składała się z sieci parterowych bungalowów. Każda klasa miała swoją salę przedzieloną na dwie części szklanymi drzwiami. W jednej były ławki i tablica, w drugiej dywan i zabawki. Zajęcia odbywały się w kilkunastoosobowych klasach w godzinach porannych. Na przerwach dzieci namiętnie grały na dworze małymi szklanymi kulkami zwanymi „Murmeln”.

Gdy skinheadzi z sąsiedniego osiedla zniszczyli mi stojący przed szkołą rowerek, dyrekcja i nauczycie zrobili wszystko, by mi to zrekompensować. Otoczono mnie szczególną opieką, żebym czuła się bezpiecznie. W szkole odbyły się pogadanki na temat tolerancji i szacunku dla innych.

Po tym wszystkim, czego doświadczyłam w zwykłej niemieckiej „rejonówce”, na zwykłym hamburskim osiedlu, przejście do szkoły na warszawskim Bródnie było dla mnie szokiem. Szkołę nr 105 wspominam do dziś jako miejsce szare i bardzo smutne. Najbardziej dziwił mnie szpaler metalowych szatni w piwnicy, do której prowadziły pogrążone w ciemnościach schody. Tam nie było „zmiłuj się” dla braku kapci, mundurka czy tarczy na ramieniu.

Niedobrze jest najpierw pokazać dziecku szkołę jasną, kolorową i ciepłą, w której czuje ono, że jest ważne, a potem wysłać je do takiej, w której wszystko jest zgoła odwrotnie. Ktoś powie, że to, o czym piszę, bazuje na emocjach dziecka. Ale czy emocje dziecka nie zasługują na uwagę? Czy nie warto zastanowić się, co czuje mały człowiek wysyłany na lekcje na godzinę 15:00? Urodziłam się w latach wyżu demograficznego, gdy szkoły pękały w szwach. Ale dziś po tamtych licznych rocznikach pozostało w szkołach tylko wspomnienie, a moje dzieci w podstawówce — nie wiedzieć czemu — zaczynają lekcje raz o 6:55 (sic!), a innego dnia kończą je po 16:30. Nadal żyjąc w cywilizowanym — zdawałoby się — kraju, mamy w szkołach standardy rodem z Pakistanu, Libanu, Meksyku, Indii i Białorusi1.

Gdy więc kolejna już pani minister powraca z koronnym argumentem: „bo tak jest na Zachodzie”, zastanawiam się, dlaczego nie stworzy takich warunków, jakie tam obowiązywały już w ubiegłym wieku. Szkół, w których cała infrastruktura odpowiada potrzebom dzieci.

Trzeba przyznać, że szkoła w hamburskim Osdorfie bardzo mnie zdemoralizowała. Gdyby nie doświadczenie traumy po powrocie do szkoły w Polsce, gdzie przecież znałam język, kulturę, gdzie miałam koleżanki z podwórka, nie byłabym dzisiaj świadoma tego, jakie oszustwo nam serwuje nasz zakompleksiony rząd.

Oddział Gdańsk

W walce o dobrą edukację w przedszkolnych zerówkach nie byliśmy prekursorami. Jeszcze przed reformą do wyrzucenia zerówek z przedszkoli przymierzały się władze samorządowe między innymi Gdańska, Łodzi i Poznania. W każdym z tych miast odpowiedzią na pomysł władz był lokalny protest rodziców sześciolatków. W Gdańsku powstała strona internetowa szesciolatki.tox.pl, przemianowana potem na forumrodzicow.pl, założona przez grupę społeczników pod wodzą Mai Majewskiej-Kokoszki i Stasia Matczaka. Byli oni nie tylko bardzo merytoryczni, ale też niezwykle zdeterminowani. Udało im się powstrzymać pierwsze uderzenie reformy, można powiedzieć, na terytorium wroga. Późniejsza minister edukacji, Katarzyna Hall, odpowiedzialna za obniżenie wieku szkolnego, była wówczas w Gdańsku wiceprezydentem do spraw oświaty.

Wyjątkowa wartość edukacji przedszkolnej nie była więc tylko naszym unikatowym doświadczeniem. Inni rodzice czuli i widzieli to samo, co my: szkoła do przedszkola ma się jak namiot do apartamentu.

Po opublikowaniu fragmentu naszych wypowiedzi z forum przez „Gazetę Wyborczą” napisaliśmy do administratora strony szesciolatki.tox.pl: „Dziś uruchomiliśmy stronę ratujmaluchy.pl przeciwko reformie min. Hall. Proszę o szeroko rozumiane wsparcie!”. Był 2 maja 2008 roku. Tak zaczęła się historia protestu przeciwko obniżeniu wieku szkolnego i naszej nietypowej przyjaźni z Mają Majewską i Stasiem Matczakiem.

Dziś sprawę sześciolatków mamy w jednym palcu. Gdyby ktoś obudził mnie w środku nocy, mogłabym bez zająknięcia wyrecytować dowolną wypowiedź dotyczącą problemów z reformą. Ale wtedy bez wsparcia „Oddziału Gdańsk” zwyczajnie nie dalibyśmy rady.

Stasio, informatyk w banku, spełniał rolę stabilizacyjno-wyciszającą. Ale jak coś go naprawdę zirytowało, potrafił być bardziej kąśliwy niż Elbanowski. Maja, z przekonań feministka, miała niespotykaną przenikliwość i zdolność kojarzenia faktów. Byliśmy jak Drużyna Pierścienia. Mieliśmy jeden wspólny cel, choć nasze pomysły szły w różne strony.

Analiza naszych maili ze Stasiem i Mają z początków akcji w 2008 roku pokazuje, że społecznicy mogą stać się niebezpieczni nie tylko dla rządu, ale i dla siebie. Nasze kontakty były naprawdę intensywne: w ciągu pierwszego roku akcji wymieniliśmy ponad dwa tysiące maili. Średnio pisaliśmy do siebie 5-6 razy dziennie, nie wyłączając weekendów. Każdy mail dotyczył walki z reformą i monitorowania postępów wroga. Taka pierwotna akcyjność działa na umysł jak narkotyk. Człowiek traci poczucie czasu, zapomina o jedzeniu, spaniu, praca schodzi na dalszy plan. Reagowaliśmy dosłownie na każdy artykuł w gazecie, polemizowaliśmy z każdą wypowiedzią pani minister. Pisaliśmy dziesiątki pism, opinii, konsultacji i listów otwartych. Do posłów, do premierów, ministrów, do dziennikarzy, rzeczników i do wszystkich świętych. I odpowiadaliśmy na coraz liczniej przychodzące listy od rodziców, którzy opisywali nam swoje doświadczenia.

Trzecia zasada dynamiki Newtona

Nas było tylko czworo, z małymi dziećmi, ciążą i normalną etatową pracą. Przeciwnik dysponował pięcioma piętrami gmachu przy alei Szucha, z setkami korytarzy i gabinetów, w których zasiadały nieprzebrane zastępy urzędników. Oni mieli wielomilionowy budżet, limuzyny, komputery, drukarki, pieniądze na każdą nadgodzinę i na premie. My robiliśmy wszystko na jednym starym laptopie. Gdy nie mieliśmy gotówki na wymianę przetartego kabla, akcja w dosłownym znaczeniu wisiała na włosku. A jednak, gdy przypomnę sobie sposób naszego działania, czyli do późnych godzin nocnych albo i do rana, często przez całe weekendy, myślę, że ministerstwo w całym swoim urzędniczo-proceduralnym bezwładzie nie miało z nami żadnych szans. Gdy my przekraczaliśmy granice doby, urzędnicy ministerstwa za kwadrans 16:00 siedzieli ze spakowaną teczką na kolanach, patrząc tęsknie w stronę drzwi.

Gdyby Katarzyna Hall potraktowała nas wtedy po ludzku i zaczęła z nami rozmawiać, skierowałaby naszą energię w inną stronę. Wystarczyłoby, gdyby zleciła nam opracowanie uwag albo zajęła nam czas cyklicznymi spotkaniami z urzędnikami. Gdyby dała nam choćby niewielką możliwość wpływania na rzeczywistość, nasz impet nie budowałby coraz silniejszego ośrodka oporu. Na to jednak zabrakło jej i sprytu, i pokory. Wolała nas lekceważyć. Osiągnęła w ten sposób efekt płachty na byka. A i prawa fizyki są bezwzględne. Ignorowanie III zasady dynamiki Newtona: „Każdej akcji towarzyszy reakcja równa co do wartości i kierunku, lecz przeciwnie zwrócona” musiało się zemścić.

Pierwsza konferencja minister Hall w Warszawie

Akcja nabrała rozpędu po warszawskiej konferencji „Sześciolatek w szkole”, w której brała udział sama pani minister.

Żeby nas zauważono, okleiliśmy naszego vana ręcznie narysowanymi plakatami z logo akcji. Zgłosiłam się do wypowiedzi, ale prowadzący konferencję Włodzimierz Paszyński, wiceprezydent Warszawy odpowiedzialny za oświatę, szybko się zorientował, że musi mi uniemożliwić zabranie głosu. Wywołał moje nazwisko, gdy byłam w łazience. Trochę to dziwnie wyszło, gdy tocząca się z ogromnym brzuchem ciężarna usłyszała od siedzącego za stołem prezydialnym dżentelmena: „Pani czas już minął”. Nawet wśród zgromadzonych na sali podwładnych pana prezydenta i koleżanek pani minister wywołało to lekką konsternację. Swój głos oddała mi wtedy nasza przyjaciółka Małgosia Pietrak, lekarz i mama sześciorga dzieci, która potem zakładała z nami stowarzyszenie.

Powiedziałam, co rodzice sześciolatków sądzą o reformie, której brak jakiegokolwiek planu i przygotowania, i wręczyłam pani minister plik kartek z pierwszym tysiącem podpisów pod protestem. Pani minister nawet nie wzięła ich do ręki, a wychodząc, ostentacyjnie zostawiła je na stole.

Prosto z konferencji pojechaliśmy na ślub naszego przyjaciela Tomka Kordyasza.

Z wesela wracaliśmy o 3:00 nad ranem, we mgle. Emocje, zmęczenie i majowa noc sprawiły, że czuliśmy się jak we śnie. Włączyliśmy radio, a tam pierwszy news RMF FM, zaczynający się od słów: „Ratuj Maluchy!”. Siedem dni po założeniu strony informacja o akcji znalazła się w głównych serwisach informacyjnych. Myśleliśmy, że gdy się obudzimy, wszystko będzie jak dawniej. Ale już nigdy nie było.

Zaangażowanie rodziców

W akcję zaczęli coraz aktywniej włączać się rodzice z różnych stron Polski. Wielu z nich pisało, że rozsyłają informację o proteście do wszystkich znajomych: Jeszcze raz dziękuję, całym sercem jesteśmy za tą akcją, na liście już wpisani znajomi zbombardowani linkiem, protest w środę zawiśnie w naszym przedszkolu, serdecznie pozdrawiamy, Magda, Jarek oraz Kuba (2004). Wiele osób zamieszczało link do „Ratuj Maluchy” na swoich stronach internetowych. Mariola Matuszek z Rybnika poobklejała klatki schodowe plakatami informującymi o proteście. Jedna z mam powiesiła apel przed ratuszem w Supraślu. Jeden z ojców wykorzystał do propagowania sprawy swój samochód. Plakaty o akcji w niedługim czasie pojawiły się też w wielu przedszkolach oraz przy placach zabaw, m.in. na warszawskiej Saskiej Kępie.

Wiadomość o inicjatywie zaczęła rozchodzić się pocztą pantoflową. Jedni rodzice zaczęli uświadamiać innych: Witam serdecznie! Popieram rękami i nogami i sama działam, ile wlezie. Jest ciężko, bo wielu rodziców dopiero po rozmowie ze mną otwiera szeroko oczy ze zdziwienia. Ja jestem przerażona coraz bardziej. (…) Dziwię się, że premier Tusk nie dymisjonował jeszcze pomysłodawczyni tej cudownie destrukcyjnej reformy. Jestem z wami.

Niektórzy rodzice oddolnie organizowali akcje przeciw reformie, np. zbierając odręczne podpisy na kartkach. Kilka przedszkoli w Zielonej Górze przesłało nam kopie takich podpisów. Z kolei w Rzeszowie wystosowano list do posłów i premiera.

Rodzice dzieci niepełnosprawnych ruchowo zwrócili uwagę na krzywdę, jaką reforma wyrządzi ich pociechom, skracając o rok czas intensywnej rehabilitacji i utrudniając normalny start edukacyjny. Dzięki ich aktywności jeszcze w maju o tym problemie powiedziały „Wydarzenia” Polsatu.

Wiele osób przysyłało nam swoje uwagi, sugestie i nowe pomysły na działanie. A jedna z mam zainspirowała nas do kolejnej akcji: Zastanawiam się nad przeprowadzeniem akcji wysyłania do, pożal się Boże, Ministerstwa maskotek na wzór „widelcowej” akcji policjantów. Protesty internetowe czy nawet listowne łatwo pominąć milczeniem. Tysiące paczek z maskotkami opatrzonymi wstążeczkami z hasłem „nie zabierać dzieciom dzieciństwa” to znacznie bardziej medialna akcja i łatwiej będzie ją nagłośnić.

Dzieci to nie zabawki

Minister Hall, rozsyłając do dziennikarzy zaproszenia na konferencję prasową 7 lipca, chyba nie spodziewała się nas na niej spotkać. Informację o konferencji, z dokładną datą i adresem, przesłała nam jedna z matek. Po tym, jak udało nam się w maju przebić z tematem na czołówki serwisów informacyjnych, wiedzieliśmy już, że nie ma skuteczniejszego nagłośnienia akcji niż pojawienie się na „imprezie”, na której można zmierzyć się z ministrem w świetle kamer. Nie mogliśmy nie skorzystać z okazji.

Żeby nasz protest został zauważony, zgodnie z sugestią nadesłaną przez jedną z matek przygotowaliśmy happening pod hasłem „Dzieci to nie zabawki”. Zdumionej Katarzynie Hall wręczyliśmy w błysku fleszy kosz ze starannie wyselekcjonowanymi maskotkami, z którymi nie żal się było rozstać naszym dzieciom, m.in. reniferem Rudolfem, którego świąteczne przyśpiewki dawno się nam wszystkim znudziły. Wymowa happeningu miała być taka: „Jeśli musi pani bawić się w nieprzemyślane eksperymenty edukacyjne, prosimy poćwiczyć na maskotkach, a nie na naszych dzieciach”. Następnego dnia minister Hall mogła obejrzeć się w gazetach na naszej pierwszej wspólnej fotografii. I tak koszyk z zabawkami pozwolił nam wygrać kolejną medialną potyczkę z ministerstwem.

Najważniejsze jednak, że tego dnia pani minister ogłosiła zmianę pierwotnej koncepcji reformy. Jak wprost przyznała — pod wpływem protestu rodziców. Zrezygnowała z wysyłania do klas pierwszych za jednym zamachem wszystkich sześcio- i siedmiolatków, a reformę rozłożyła na trzy lata. W każdym następnym roku kolejna część rocznika młodszych dzieci miała być obejmowana obowiązkiem szkolnym. Dziennikarze próbowali za pomocą różnych wykresów i grafik zobrazować społeczeństwu tę skomplikowaną informację. Ale nie miało to zbyt wielkiego sensu, bo chyba sami się przy tym gubili2.

Punkty konsultacyjne

Trzeba przyznać, że ministerstwo dość szybko odpuściło. Choć — powiedzmy sobie szczerze — pomysł wysłania wszystkich sześcio- i siedmiolatków naraz do szkoły od następnego roku szkolnego był zbyt fantasmagoryczny nawet jak na odrealnienie kierownictwa MEN. Rację mieli zahartowani reformami nauczyciele, którzy nie przywiązywali szczególnej wagi do wcześniejszych deklaracji minister edukacji, wychodząc z założenia, że wszystkie plany zmienią się jeszcze dziesięć razy, a do tego reforma może w ogóle nie wejść w życie. Jeszcze w maju Katarzyna Hall stała twardo przy swoim pomyśle, na otarcie łez proponując rodzicom „punkty konsultacyjne” w każdej gminie. Pomysł pięknie ilustrował filozofię ministerstwa, czyli zagłaskiwanie rzeczywistości. Co miałby w takim „punkcie” usłyszeć rodzic, którego dziecko chodzi na drugą zmianę, nie ma w szkole szatni ani świetlicy, jest bite przez gimnazjalistów albo boi się wchodzić do szkolnej łazienki? Usłyszałby, że nie trzeba marudzić, tylko się cieszyć, bo sześciolatki w szkole to skok cywilizacyjny. Kolejka marudzących mogła być jednak zbyt długa. Pomysł punktów konsultacyjnych szybko umarł śmiercią naturalną. Ministerstwo dowiodło, że publiczne pieniądze można wydawać w jeszcze głupszy sposób, np. organizując za pół miliona z kieszeni podatnika obwoźne konferencje o reformie w każdym województwie. Niektóre osoby wracały z nich wprost zachwycone rozmachem i hojną ręką resortu: „Jaki hotel! Jaka kolacja! Co za organizacja! Ta reforma to wspaniały pomysł! Piały z zachwytu, powtarzając wszystkie znane nam na pamięć frazesy i banały MEN-u, póki ktoś rozsądny nie sprowadził ich na ziemię” — relacjonowała nam znajoma nauczycielka.

Agitatorzy reformy

MEN popularyzowało obniżenie wieku szkolnego, korzystając także z formatu wypracowanego we wczesnym PRL-u podczas reformy rolnej. Nauczycieli przekonywać mieli „agitatorzy reformy”, zatrudnieni przez ministerstwo i wybrani z grona wizytatorów kuratoriów, pracowników wojewódzkich ośrodków metodycznych, nauczycieli oraz naczelników gminnych wydziałów edukacji. Na akcję promocyjną przeznaczono 300 tysięcy złotych. W każdym województwie miało być po kilku agitatorów3. Wkrótce ruszyli w teren. Charakterystyczną cechą spotkań z agitatorami był brak możliwości zadawania pytań.

Skojarzenie z reformą rolną, które nasunęło samo MEN, bardzo się nam spodobało. Władze Polski Ludowej chciały wszelkimi sposobami zabrać chłopom ziemię i wcielić ją do rodzimej wersji kołchozów. Chłopi przez siedem lat stawiali czynny opór, aż wreszcie komuniści, zarówno polscy, jak i ich moskiewscy mocodawcy, musieli pogodzić się, że polski rolnik zachowa własność ziemi. Nazwano to polską drogą do socjalizmu. Był to unikatowy w bloku wschodnim triumf obywateli nad totalitarnym systemem.

Noemi

W wakacje urodziłam nasze czwarte dziecko. Wynajęliśmy w szpitalu w Wołominie pokój rodzinny i patrząc na naszą maleńką Noemi, której imię oznacza „moja słodycz”, zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Mieliśmy poczucie satysfakcji, bo coś się jednak udało wytargować. Ale z drugiej strony widzieliśmy, że nikt nie liczy się z dobrem dzieci, i że ministerstwo nie chce zmienić nic na lepsze, tylko koncentruje się na PR-ze. Wiedzieliśmy, że jeśli odpuścimy, być może nie będzie komu działać w tej sprawie. Choć okoliczności sugerowały, że to już prawdopodobnie koniec naszej misji.

Jeszcze w szpitalu z noworodkowego letargu wyrwały nas kolejne media, które potrzebowały komentarza drugiej strony. Zorientowaliśmy się, że skoro już raz zostaliśmy dyżurnymi krytykami reformy, nie możemy się tak łatwo wycofać. I że nasz kontrakt nie przewiduje nawet urlopów macierzyńskich.

„Ratuj Maluchy” witają w Legionowie!

Początek roku szkolnego był bardzo gorącym okresem. Pełną parą szły już przygotowania do niedzielnego wiecu przed ministerstwem. Trzeba było zdobyć sprzęt nagłaśniający, ściągnąć ludzi, załatwić fotografa. W tym samym tygodniu miała się jeszcze odbyć ważna komisja sejmowa i musieliśmy napisać list do premiera. A do tego dochodziły różne stałe elementy programu, takie jak np. ważne autoryzacje, o noworodku czy zamykaniu numeru naszej legionowskiej gazety nie wspominając.

I wtedy nagle, jakby mało jeszcze było atrakcji, dostaliśmy nieoficjalną informację, że w czwartek ma się pojawić w Legionowie sama pani minister. (Praca w tygodniku lokalnym miała tę zaletę, że człowiek o wszystkich newsach i plotkach dowiadywał się jako pierwszy).

Było to o tyle niespodziewane, że przecież krótko wcześniej rada miasta Legionowo, jako jeden z niewielu samorządów, napisała do ministerstwa list, w którym informowała, że gmina nie zdąży przygotować się do reformy w tempie narzuconym przez resort.

Do tego dochodziły problemy z dostępnością do przedszkoli. Dlatego kilkunastoosobową grupę maluchów tymczasowo umiejscowiono w świeżo wybudowanym w centrum miasta ratuszu. Była to filia przedszkola, do którego chodziły nasze dzieci. I właśnie do tego pokazowego oddziału, w pachnącym nowością za 30 milionów zł ratuszu, miała zawitać Katarzyna Hall. Tam akurat nie trzeba było nawet malować trawy na zielono. Prawdziwe przedszkola, w których dodatkowe grupy organizowane były kosztem szatni i sal gimnastycznych, ani tym bardziej przepełnione legionowskie szkoły nie znalazły się na liście gospodarskiej wizyty pani minister.

Już widzieliśmy cały chytry plan ministerstwa w przekazie medialnym. Wspaniale przygotowane miasto, tworzące miejsca edukacji dla małych dzieci w pięknych nowych wnętrzach, kontra mała grupka zaprzańców, którzy mają czelność krytykować reformę tak nowoczesną, jak na załączonym obrazku. Musieliśmy coś zrobić! Ponieważ w środku dnia wszyscy nasi legionowscy znajomi byli w pracy, byliśmy zdani tylko na siebie. Chociaż nie, nieprawda! Mieliśmy Pawła Kozerę, a Paweł miał swoje wtyczki w całym mieście.

Przy wjeździe do Legionowa jest duża neonowa reklama świetlna, informująca wszystkich jadących na Mazury, że tylko u nas pieczątki, stemple, ksero oraz mydło i powidło. Dzięki starym znajomościom Pawła już w środę wieczorem można było obserwować zmianę haseł na: „Ratuj Maluchy! Ratuj Maluchy witają w Legionowie! Ratuj Maluchy witają Panią Minister!”. Mobilny, czerwony tekst przepływał, pulsował i jarzył się, aż oczy bolały. Nie można było go nie zauważyć. Był wspaniały! Właściciel wyświetlacza, szef kultowej w Legionowie i okolicach firmy „U Adasia”, użyczył neonu praktycznie za darmo, w ramach swojego wkładu w budowę społeczeństwa obywatelskiego.

Jak się potem okazało, nie tylko my szykowaliśmy spisek. Do uroczystych występów przed panią minister dyrektorka przedszkola wytypowała akurat dzieci z grupy naszej najstarszej córki. Wychowawczynie Lei też potrafiły być złośliwe. To właśnie nasza sześciolatka wręczyła pani minister prezent od przedszkola. Biedna Katarzyna Hall nie odkryła prowokacji i uśmiechała się do małej Elbanowskiej od ucha do ucha.

Nie udał się ministerstwu pomysł pokonania nas na naszym własnym terenie. Gdy podeszliśmy do pani minister i zaczęliśmy mówić głośno o problemach legionowskiej oświaty, ostentacyjnie odwróciła się od nas, każąc nam o szczegółach rozmawiać z lokalnym prezydentem. (Tym samym, którego radni w czerwcu informowali MEN, że miasto nie zdąży przygotować szkół do reformy). Katarzyna Hall, słynąca z bardzo głośnego tonu wśród podwładnych, nie potrafiła powstrzymać się przed pokrzykiwaniem na nas przed kamerą, gdy nie podobały jej się zadane pytania. No i oczywiście media odnotowały z wizyty pani minister w Legionowie przede wszystkim nasz czerwono jarzący się witacz. Reportera TVP Warszawa sami zawieźliśmy na miejsce, żeby swój telewizyjny spicz mógł powiedzieć na tle hasła: „Ratuj Maluchy witają w Legionowie!”.

„Alarm dla Warszawy”

Pod koniec września w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst pod wiele mówiącym tytułem Alarm dla Warszawy. Ola Pezda dotarła do wyników badań zamówionych przez Urząd Miasta Warszawy u naukowców z UW, za które władze zapłaciły, ale ich wyniki chciały ukryć. Konkluzje badaczy były zbyt nieprawomyślne, żeby kiedykolwiek ujrzeć światło dzienne: „wykładowcy pedagogiki z Uniwersytetu Warszawskiego: prof. Elżbieta Putkiewicz, dr Barbara Murawska i dr Marek Piotrowski — biją na alarm. Wyliczyli, że dwie trzecie ze 172 warszawskich podstawówek nie ma dość sal, żeby przyjąć sześciolatków. (…) Dyrektorzy 52 szkół zgłosili, że muszą się rozbudować. Połowa szkół nie ma świetlic, żeby zatrzymać dzieci do powrotu rodziców z pracy (jak w przedszkolu). W co czwartej nie ma stołówki, a w co trzeciej placu zabaw” (Alarm dla Warszawy, „Gazeta Wyborcza”, 30.09.2008).

Ministerstwo wpadło w popłoch: „Nie można zmieniać reguł z powodu Warszawy. W mniejszych miastach samorządy czekają na reformę” — próbowali ratować sytuację urzędnicy ministerstwa. Nie mieliśmy zielonego pojęcia o tych badaniach, więc nie mogliśmy zainspirować redaktor Pezdy do napisania artykułu. Nie znaliśmy też prof. Putkiewicz ani tym bardziej nie zleciliśmy jej przeprowadzenia naukowych analiz. To miasto zapłaciło za badanie z pieniędzy podatników.

Ale nie wiedzieć czemu to właśnie nas personalnie Urząd Miasta Warszawy wziął na cel na specjalnej konferencji prasowej zaraz po opublikowaniu tekstu w „Wyborczej”. Wiceprezydent Włodzimierz Paszyński, odpowiedzialny za oświatę, oraz Jolanta Lipszyc, dyrektor stołecznego biura edukacji, autorytarnie obwieścili, jak gdyby kogokolwiek to interesowało, że mamy cele polityczne i że niebawem można nas będzie zobaczyć na listach wyborczych.

To wtedy po raz pierwszy ujawniło się sztywne łącze pomiędzy ministerstwem edukacji a władzami Warszawy. Nie był to przypadek. Jak się dość szybko zorientowaliśmy, rolę „łącznika z biblioteką” pełniła Ligia Krajewska, przy ministerstwie szefowa gabinetu politycznego, a w Warszawie wiceprzewodnicząca rady miasta.

Na konferencji UM władze postanowiły też zantagonizować rodziców sześcio- i trzylatków, sprowadzając reformę do mechanicznego zwiększenia puli wolnych miejsc w przedszkolach dla młodszych dzieci. Padły słowa, że sześciolatki powinny być solidarne z trzylatkami. W ten sposób odpowiedzialnymi za sytuację w mieście stali się nie urzędnicy, którzy latami zaniedbywali sieć przedszkoli, ale małe, sześcioletnie dzieci, które zamiast zwolnić miejsca dla młodszych, nie chciały iść do szkoły. Wyszło na to, że — jak mówił kiedyś nasz znajomy o swoim dziecku — sześciolatki mają małe, czarne serduszka.

Konferencja warszawskich urzędników zainspirowała nas do stworzenia nowej strony internetowej o nazwie budujmyprzedszkola.pl, na której wzywaliśmy do powołania narodowego programu budowy przedszkoli oraz staraliśmy się zdjąć odium winy z sześciolatków za brak miejsc w placówkach. Wtedy nie było jeszcze Facebooka ani Twittera, a jedynym medium społecznościowym był portal „Nasza Klasa”. Tworzenie stron internetowych było tym, czym dziś jest tworzenie profili i „wydarzeń” na Facebooku. Krótko potem nasz narodowy program budowy przedszkoli wzięła na swoje sztandary SLD, a stronę budujmyprzedszkola.pl opisał nawet francuski portal.

Prezydent

Obserwując determinację ministerstwa w dążeniu do reformy, wiedzieliśmy, że ostatnią nadzieją będzie dla nas prezydent. Zaczęliśmy na różne sposoby szukać dojścia do głowy państwa. Tropy mieliśmy różne. Ponoć ciocia kolegi z piaskownicy naszego synka miała być sekretarką w kancelarii prezydenta. Planowaliśmy „łapać” głowę państwa w trakcie jakichś oficjalnych uroczystości. Błądziliśmy po omacku.

Aż pewnego dnia, gdy stojąc ze znajomymi pod kościołem, zaczęliśmy im opowiadać o naszych poszukiwaniach, ktoś powiedział: „Jak to? To nie wiecie, że ojciec Julii jest szefem Kancelarii Prezydenta?”. No nie, na to nie wpadliśmy! Okazało się, że ojciec naszej bliskiej koleżanki to Piotr Kownacki. Ponieważ mąż Julii, Maciek, jest ojcem chrzestnym naszej Noemi, dojście do głowy państwa mieliśmy, można powiedzieć, przez rodzinę. (Sprawdźcie dokładnie koligacje swoich znajomych. Kto wie, może zdobędziecie telefon do Obamy).

Piotr Kownacki załatwił nam spotkanie z Ryszardem Legutką, w tym czasie ministrem do spraw oświaty w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Dzięki temu, jako zupełnie nieformalny ruch społeczny, otrzymaliśmy oficjalne zaproszenie na organizowany jesienią w Belwederze Okrągły Stół Edukacyjny. Mogliśmy zgłosić naszych ekspertów do wszystkich paneli dyskusyjnych.

Mimo że wejściówkę do pałacu dostaliśmy po znajomości, nie uchroniło nas to przed zderzeniem z surowym urzędniczym formalizmem. Chodziło o to, że niemowlę przy piersi w żaden sposób nie mieściło się w protokole dyplomatycznym. Gdy przyjechaliśmy na spotkanie z prezydentem, inaugurujące całe wydarzenie, ekipa BOR dosłownie zagrodziła mi drogę, mówiąc, że nie mogę wejść z dzieckiem. Wiedziałam, że to spotkanie jest bardzo ważne i że muszę zastosować jakieś niekonwencjonalne rozwiązanie. Wręczyłam dziecko młodej funkcjonariuszce BOR, błyskawicznie wymieniłam się z nią numerami telefonów i zanim jej koledzy się zorientowali, byłam już z Tomkiem na schodach prowadzących do sali, w której miało się odbyć spotkanie z prezydentem. „Zaraz wracam”, zawołałam do funkcjonariusza, który próbował mnie dogonić. I tyle mnie widzieli. (Noemi, dziękuję Ci, kochanie, że nie zaczęłaś wtedy płakać). Gdy po części oficjalnej prezydent opuścił spotkanie, wymknęłam się i ja. Na korytarzu pałacu natknęłyśmy się z Noemi na Marię Kaczyńską, która zaczęła czule przemawiać do małej bohaterki.

Żeby móc normalnie wziąć udział w debatach okrągłego stołu, musieliśmy przejść przez uciążliwą wymianę pism z sekretariatem Kancelarii. Byliśmy bardzo nieustępliwi i waleczni. Czuliśmy, że to jest właśnie ta chwila, w której świat musi się dostosować do małego człowieka, a nie mały człowiek do świata. Tym bardziej że ten człowiek miał dopiero miesiąc. W końcu udało się wywalczyć, żeby podczas obrad w Belwederze dzieckiem mogła zająć się na korytarzu moja siostra.

„Zdaję sobie sprawę, że do tej pory prawdopodobnie rzadko mieli Państwo «kłopot» z matkami, które były zapraszane przez Pana Prezydenta. Jak już pisałam wyżej, nikt nie przetarł szlaków, ponieważ matki karmiące raczej nie udzielały się w sposób aktywny społecznie. Rozumiem, że nie mają Państwo ustalonych procedur postępowania w takich przypadkach. Dlatego sugeruje Pani zastąpienie mnie przez inną osobę. Niestety nie jest to możliwe. (…)

Są to nieliczne kraje, w których znane jest pojęcie nauki zmianowej. Poza Polską oczywiście. W krajach Zachodu hasło „popołudniowa zmiana” w kontekście szkół dotyczy wyłącznie kierowców szkolnych autobusów. [wróć]

„MEN stworzył HARMONOGRAM. Czytelny jak mapa Polski z okresu rozbicia dzielnicowego. Uproszczone tłumaczenie: trzy kolejne roczniki sześciolatków zostały podzielone każdy na dwie części. Każda z tych grup miała zaczynać szkołę w innym roku z — w podobny sposób podzielonymi — siedmiolatkami. Oczywiście raz mówimy o sześciolatku, kiedy ma jeszcze sześć lat, a raz, kiedy ma już siedem lat. Nie mówiąc już o dzieciach mieszczących się w roczniku szkolnym, ale jeszcze pięcioletnich w momencie pójścia do szkoły” — pisała Ola Pezda w „Gazecie Wyborczej”. [wróć]

Katarzyna Piotrowiak, Agitatorzy przekonają nauczycieli do reformy, „Dziennik Zachodni”, 17.08.2008. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki