RAK. Tom 3. Teraz gramy po mojemu - Nadia Szagdaj, Grzegorz Filarowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

RAK. Tom 3. Teraz gramy po mojemu ebook i audiobook

Nadia Szagdaj, , Grzegorz Filarowski

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Czas na jego zasady.

On nie prosi. On bierze. I tym razem to on rozdaje karty — dzieci, kobiety, ofiary, wspólnicy… Wszyscy mają do odegrania rolę. A jeśli się pomylą? Konsekwencje bywają brutalne.
Gdy przeszłość zaczyna pukać do drzwi z coraz większą siłą, a w powietrzu unosi się zapach zemsty, jedno staje się pewne: gra dopiero się zaczyna.

Ale kto naprawdę ustala zasady? I czy wszyscy wyjdą z niej żywi?

RAK. Teraz gramy po mojemu — trzeci tom serii, obok którego nie przejdziesz obojętnie. I z którego nie wyjdziesz bez ran. Wciągający thriller psychologiczny o przemocy, kontroli i systemie, który zbyt długo milczał.

 

Odwiedź stronę dedykowaną tej historii i odkryj prawdę jako pierwszy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 9 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

„– A co zrobisz, jeśli odkryjesz więcej takich żyć jak twoje? – Jeśli zechcą mówić, połączę z nimi siły.” „RAK. Teraz gramy po mojemu” to część, która idealnie domyka i uzupełnia wiele znaków zapytania z pierwszego i drugiego tomu serii. To retrospekcja wszystkiego, co się wydarzyło – opowieść o tym, jak narodziła się obsesja Iwo Raka na punkcie Filipa Gregorczyka. To pełen napięcia prequel znanych nam już wydarzeń i ich następstw, a zarazem niezwykle osobista część, która musiała naprawdę wiele kosztować zarówno autora, jak i jego najbliższych. To książka, w której autor otwiera się przed czytelnikiem w sposób szczery i odważny. Już w pierwszym rozdziale książkowy Iwo Rak odkrywa swoją prawdziwą, perfidną twarz, wykorzystując do tego nawet swoich dwóch małoletnich synów. Poznajemy jego bezczelny sposób „polowania” na ofiary – zamożne kobiety, zwykle samotne lub przeżywające życiowy kryzys. Z każdym kolejnym rozdziałem śledzimy jego okrutne poczynania, a to sprawia, że jesteśmy coraz...
00
KasZim

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest książka, którą się „miło czyta”. To taka, którą się przeżywa – emocjami, nerwami i ciszą po ostatniej stronie. W tym tomie cofamy się do początku – poznajemy, jak to wszystko się zaczęło. Manipulacja, strach, gra na emocjach… i ludzie, którzy myśleli, że mają kontrolę. Nie mają. Jeszcze bardziej porusza fakt, że ta historia powstała na podstawie prawdziwych wydarzeń. To, co czytamy, naprawdę mogło się wydarzyć. I to gdzieś tu, obok. Autorzy nie zostawiają przestrzeni na złapanie oddechu. Każdy rozdział to emocjonalny rollercoaster – czasem z wściekłością odkładałam książkę, żeby po chwili znowu ją chwycić, bo musiałam wiedzieć, co dalej. To nie tylko thriller psychologiczny – to ostrzeżenie. Pokazuje, jak łatwo można wpaść w sieć manipulacji, jak sprytnie zło potrafi się maskować, i jak trudno uwierzyć, że ktoś, kto wydawał się „normalny”, potrafi zniszczyć tyle istnień. Język jest surowy, prawdziwy, bez ozdobników. Czuć, że ta historia została napisana z emocjami – ni...
00



Spis treści

OD AUTORÓW 9

1. OBRĄCZKA 11

2. JEZIORO 27

3. ELEWACJA 53

4. PUŁAPKA 71

5. BÓG 87

6. FBI 113

7. TWARZE 135

8. SŁOIKI 153

9. LEKARZ 177

10. RAK 191

11. PESEL 207

12. KOMUNIA 221

13. BRANSOLETKA 233

14. KOSTIUM 245

15. HALLOWEEN 271

16. STEKI 299

17. MEDIOLAN 319

18. FRYZJER 329

19. SZAMPAN 349

20. URNA 361

21. PIEKŁO 373

22. KAMERY 387

23. SZPITAL 399

24. PLATYNA 411

25. GOŁĄBKI 429

26. ŻART 443

27. GALERIA 451

Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Mimo, że powieść oparta jest na wydarzeniach, które działy się naprawdę, wszelkie podobieństwo osób, imion, nazwisk czy sytuacji jest przypadkowe.

Nie mogę cię zatrzymać, laleczkoAle wiem, gdzie cię znajdęSłuchasz, uczysz mnie, laleczkoI pewnie nawet trochę ci zależyWięc kładź się tu, koło mnieNigdzie cię teraz nie puszczęObiecuję, że cię nie skrzywdzę, laleczkoChoć coraz mi trudniej…

Genesis

OD AUTORÓW

Ta książka nigdy nie miała powstać w takiej formie. Nie planowałem jej ani jej nie oczekiwałem. Wydarzenia związane z moim życiem osobistym, z toczącym się śledztwem i z prawdami, które odkrywałem krok po kroku, zmusiły mnie do tej bolesnej spowiedzi. To intymna, trudna i momentami rozdzierająca serce wiwisekcja – świadectwo tego, jak łatwo jest manipulacją i kłamstwem odebrać człowiekowi normalność, spokój, poczucie bezpieczeństwa, a nawet życie. Pisząc te słowa, wierzę, że dzięki lekturze tej powieści zrozumiecie nie tylko genezę tytułu, lecz także istotę całego projektu pt. RAK – skąd się wziął i dlaczego musiał powstać.

Pamięci AlexaGrzegorz

Tak, numer trzeci. Prequel w tym miejscu może się wydawać zaskoczeniem, ale ten moment musiał nadejść. I ja, osobiście, cieszę się, że nadszedł właśnie teraz, przed częścią, która wyjaśni wszystko (lub prawie wszystko).

Nie zakładaliśmy tetralogii, a jedynie trzy tomy. Stało się jednak inaczej i jestem przekonana, że Wy także przyznacie, iż ta część jest właściwie najważniejsza. Nie wiem, jakie mieliście do tej pory uczucia względem bohaterów. „Teraz gramy po mojemu” rozwieje Wasze wątpliwości, jeśli takowe mieliście. Zrozumiecie również, że ludzie pozostają ludźmi i, bez względu na ilość pieniędzy, także miewają ciężkie chwile. Szczególnie gdy pozostają ludźmi z sumieniem, emocjami i empatią.

Ja zrozumiałam wszystko. Bo choć wydawało mi się, że znam mojego współautora, to ta książka dała mi obraz jego życia sprzed – jak wymownie to brzmi – Raka. Tego Raka, Iwo Raka, czyli Roberta I. Jeśli dotąd sądziliście, że ofiarą takich osób jak nasz książkowy Iwo padają tylko kobiety… Jeśli uważaliście, że powieściowy Filip to zaprogramowany automat, a mój współautor chciał napisać książkę tylko o facecie, który wystraszył mu córkę i tym samym trafił go w czuły punkt… I w końcu, jeżeli kiedykolwiek uważaliście Iwo Raka za mistrza intrygi i geniusza zbrodni – przeczytajcie ten tom, on odmieni Wasze spojrzenie na sprawę. Odkryjecie historię z jednej strony stalkingu i nękania, a z drugiej zagubienia oraz strachu. Odkryjecie wszystkie karty, po czym pozostanie Wam, razem z nami, czekać na to, co napisze życie. Zrozumiecie, że taki ktoś jak Iwo nie powinien chodzić wolno. Ani żaden tego typu przestępca, którego spotkanie mogłoby się przytrafić każdemu z nas.

Powiem Wam, jak mi się pisało tę część… Płakałam. I to nie raz. Teraz oddaję ją w Wasze ręce i liczę, że będą Wam towarzyszyć podobne emocje do moich.

Nadia

1. OBRĄCZKA

3 września 2018, poniedziałekgodzina 12:30

Asfalt niezmiennie trzymał ciepło, a popołudniowe słońce jeszcze go podgrzewało. Czarne BMW zjechało z ulicy Karkonoskiej i zatrzymało się przy jednym z dystrybutorów na stacji benzynowej. Po chwili silnik auta zgasł z charakterystycznym kaszlnięciem. Z wnętrza wyszedł powoli mężczyzna – wysoki, po czterdziestce, ubrany w białą koszulkę ze znanym logo i proste bojówki. Przeciągnął się lekko i spojrzał na zegarek. Dobijała pierwsza.

Nigdzie się nie spieszył. Nie miał etatu i jakichkolwiek zobowiązań. Otworzył klapkę z wlewem paliwa, odkręcił korek i wsadził nalewak do dziury.

Wszystko mu się kojarzyło… Mało brakowało, by zaczął mu stawać na zapach benzyny. Gdy tylko nacisnął na spust, od razu pomyślał o panience na wieczór. A potem spojrzał przez przednią szybę do wnętrza samochodu i przypomniał sobie, że jest ojcem. Dwa smarki, które ich matka podrzuciła mu jak kukułcze jajo, pozbawiły go marzeń o randce. W sumie to mógł ich dziś posłać do przedszkola, ale nie chciało mu się rano wstawać. Woził ich więc po mieście, pomstując, że musi niańczyć chłopców. Gdy skończył lać paliwo, kiwnął na nich, dając znać, by wysiedli z samochodu.

Stał za szybą, obserwując półki z batonami, żelkami, cukierkami i chipsami. Kiszki grały mu marsza. Bywało tak, że nie jadł. Markowa koszulka była ważniejsza niż śniadanie. Gdy był przy forsie, jadał w hotelu Monopol. Gdy mu jej brakowało, posiłkował się swoimi pachołkami. Synami, znaczy się…

Dwaj chłopcy, nieco poddenerwowani, smutni i wystraszeni, błądzili między regałami na stacji. Od czasu do czasu ukradkiem zerkali w stronę stojącego za szybą ojca. W pewnym momencie ten młodszy zdjął z półki batonik. Mężczyzna wszedł do budynku.

– Numer trzy – powiedział do młodej ekspedientki z kolczykiem w nosie. Patrzył na jej brwi. Ależ były krzaczaste. Co to w ogóle za moda, żeby mieć brwi gęstsze niż włosy między nogami. No i znów wszystko mu się kojarzyło... Może ona? Powinien ją zapytać, co robi wieczorem?

Dziewczyna skinęła głową i zerknęła przez ramię.

– Coś jeszcze?

– Nie, tylko paliwo.

Patrzył przez chwilę na jej biust.

– Marta. Ładne imię – zagadał.

– Dziękuję, takie pospolite. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. Pewnie podrywało ją już z siedemnastu takich jak on, i to tylko do południa. – A pan jak ma na imię?

– Iwo. – Uśmiechnął się szelmowsko.

– Dwieście siedemnaście, Iwo – stwierdziła sucho. – Faktura?

Pokręcił głową zdegustowany, zapłacił i schował portfel. Wychodząc, spojrzał jeszcze raz tam, gdzie stali wcześniej chłopcy. Już ich nie było. Widział, jak jeden z nich znika za drzwiami, za którymi czekał tamten drugi. Gdy wyszedł z klimatyzowanej sali, słońce znowu przywitało go uderzeniem ciepła. Kiwnął brodą na chłopaków. Bez słowa wsiedli do samochodu. Kiedy Iwo zasiadł za kierownicą, od razu spojrzał we wsteczne lusterko.

– Macie? – zapytał.

– Tak – odparli zgodnie.

Starszy syn był wściekły, smutny i przygnębiony. Młodszy zaś dla odmiany bardzo się cieszył. Był z siebie dumny. W końcu wykonał zadanie, które zlecił mu tata, i spodziewał się pochwał.

– Mamy! – zawołał entuzjastycznie i klasnął w dłonie. Sięgnął do kieszeni, ale ojciec powstrzymał go.

– Za chwilę, Eryk. Myśl.

Odjechali spod czujnych oczu kamer i zatrzymali się na zjeździe.

– Teraz – polecił mężczyzna.

Eryk wyjął z kieszeni paczkę żelków i gumę do żucia.

– Brawo, dobra robota – stwierdził mężczyzna. – Emil? A ty coś masz?

Chłopiec wyciągnął z plecaka garść łakoci. Wśród nich Snickers, Prince Polo i kilka krówek.

Ojciec zerknął w lusterko wsteczne. Chwilę milczał, nie spuszczając z nich wzroku.

– Wiesz, synu – zaczął powoli beznamiętnym tonem. – Ja cię wypatrzyłem, bo miałeś minę, jakbyś się zesrał w gacie. Jak już coś jumasz, to się, kurwa, uśmiechaj, inaczej cię nakryją – pouczył starszego chłopaka.

Chłopcy zamilkli. Emil chciał się odgryźć. Chciał zapytać ojca, dlaczego kazał im okraść stację benzynową. Miał potworne wyrzuty sumienia. Odróżniał dobro od zła, bo tego uczyła go mama. I wiedział, że postąpił źle. Postanowił się jednak nie odzywać. Nie chciał awantury.

– Ale okej, zadanie wykonane. Uczycie się, to jest najważniejsze. Musicie próbować, bo prawdziwy facet umie o siebie zadbać w każdej sytuacji.

Iwo ponownie włączył się do ruchu, wjechał na ulicę Wyścigową w stronę centrum, po czym skręcił w Stajenną, podążając w kierunku Ołtaszyna. Po kilku minutach przejechał skrzyżowanie, na którym zazwyczaj obierał kierunek w Parafialną. Ale nie dziś. Tym razem pojechał prosto, a potem w lewo, w Gałczyńskiego. Emil niespokojnie poruszył się na siedzeniu. Od razu zauważył tę zmianę trasy, jednak tego nie skomentował.

Zatrzymali się przed okazałym bladym budynkiem z przełomu wieków. Iwo zerknął na syna.

– Widzisz tę szkołę? – zagaił bez entuzjazmu.

– No… – odparł czujnie dzieciak.

– Za rok będziesz tu chodził. Suuuper, nie? – zapytał przeciągle i mlasnął znudzony. Znów zabrzmiało to mało przekonująco, dlatego nastrój przyszłego pierwszoklasisty też nie zrobił się szczególnie radosny.

– I będziesz miał bliżej do taty – dorzucił zadowolony Iwo.

Oczy Emila nagle urosły. Jakby dotarło do niego coś, co go przeraziło. Wcale mu nie zależało, by mieć bliżej do taty. Ale mężczyzna najwyraźniej się z tego cieszył. Tylko z czego? Emil nie doświadczał z jego strony ojcowskiej miłości. Oczywiście sam kochał ojca, ale czy go lubił? Tego powiedzieć nie mógł. Iwo uśmiechnął się zadowolony z tego, co powiedział. Jakby ten kamyczek wrzucony do ogródka trosk jego syna był najlepszą rzeczą, jaka go dziś spotkała.

Spojrzał we wsteczne lusterko.

– Ja też chcę do szkoły – wyrwał się nagle Eryk. On w ogóle nie rozumiał kontekstu tej rozmowy.

– Przyjdzie czas i na ciebie – odparł złowrogo Rak. Odbijające się w lusterku, spoglądające na niczego nieświadomego trzylatka oczy pociemniały.

Ruszył gwałtownie i opony BMW wznieciły chmurę kurzu.

Kiedy wjechali w ulicę Łubinową, znów zwolnił. Sprawiał wrażenie, jakby wszedł w tryb szpiegowski. Jego syn od razu zauważył, że gapi się na kobiety stojące na placu zabaw. Dla Emila było to normalne zachowanie. Nieraz obserwował ojca w takiej sytuacji. Chłopiec nie umiał jeszcze tego nazwać, ale przypominało mu to łowy podobne do tych, jakie widział w filmach przyrodniczych; takie, w których drapieżne zwierzę podkrada się do ofiary. Przywodziło to na myśl kogoś, kto wiecznie poluje, bo wciąż czuje nienasycenie. Jego ojciec ciągle poszukiwał. Chłopiec nie wiedział tylko kogo i po co, ale obserwował, uczył się i już miał swoje przemyślenia. Tata zawsze patrzył na kobiety.

Iwo zawiesił oko na ubranej dość przeciętnie blondynce. Miała na sobie jeansy, białe sneakersy i jasny, dość obcisły T-shirt. Mężczyzna stwierdził jednak, że to, co prześwitywało spod koszulki, musiało sporo kosztować. Właśnie po tych wszystkich wyrzeźbionych skalpelem arcydziełach Iwo orientował się, czy obiekt jego potencjalnych westchnień jest przy forsie czy nie. Oceniał usta, nosy, policzki, piersi. Tak samo jak rzeźnik ocenia tuszę. Potem patrzył jeszcze na dłonie, włosy, biżuterię, tatuaże. I stopy… Uwielbiał damskie stopy. Jeśli były zadbane, babka „rokowała”. Wybierał tylko te, które lubiły w siebie inwestować. Ta blondynka miała to wszystko, czego szukał w kobietach.

Kiedy jego potencjalna ofiara zniknęła już z pola widzenia, gwałtownie skręcił do podziemnego garażu. Obaj chłopcy złapali się uchwytów na drzwiach. Iwo myślał już tylko i wyłącznie o celu, który obrał, i o tym, by mu on nie uciekł. To, co działo się z chłopcami, nie miało już dla niego większego znaczenia.

Gdy zatrzymał się w podziemiu i odblokował drzwi, Emil odpiął swój pas, a potem małego Eryka. Wiedział, że musi jeszcze chwilę pobyć z ojcem, zanim wróci z bratem do mamy. Wcale go ten fakt nie cieszył.

– Idziemy na plac zabaw? – rzucił niby od niechcenia Iwo.

– Taaak! – Niespożyta energia Eryka potrzebowała ujścia. Emilowi ten pomysł także powinien się spodobać, jednak stał tam i milczał, patrząc tępo na ojca.

– Emil, co jest? Nie chcesz na huśtawkę? – Ojciec zdawał się niecierpliwić. Emil wiedział dlaczego: przed chwilą z lubością obserwował kobiety. Nie trzeba było być dorosłym, by pojąć, w jaki sposób na nie patrzył. Najwyraźniej bardzo się mu teraz śpieszyło.

– Chcę – odparł twierdząco chłopiec. Bał się zezłościć Iwo Raka, tatusia, który nie po raz pierwszy kazał mu ukraść coś ze sklepu, choć syn nie raz mówił mu, że tego nie lubi. Iwo Raka, który zagada się z obcymi paniami na placu zabaw i nawet nie poda synowi bluzy, gdy zrobi się zimno. Tego samego Iwo Raka, który wielokrotnie doprowadził jego mamę do histerycznego płaczu.

– To chodź – komenderował Rak.

– Muszę siku – wyznał Emil.

– Teraz? – zirytował się Iwo.

– No, tak – odpowiedział chłopiec. Był skonsternowany. Czy to źle, że mu się chciało?

– Zrobisz w krzakach. Szkoda dnia.

– Ale ja… – próbował chłopiec.

– Bez gadania, śpieszę się – warknął Iwo.

Emil od razu spotulniał. Schylił głowę i powłóczył nogami za ojcem, myśląc już tylko o tym, gdzie uda mu się zrobić siusiu.

Wsiedli do windy, która po chwili ruszyła w górę. Na dziedziniec przed blokiem wyszli kilkanaście sekund później. Iwo złapał chłopców za ręce. Zawsze to robił. Im mocniej ściskał ich dłonie, tym większą czuł nad nimi kontrolę. Musiał mieć pełną władzę nad każdą istotą, którą w danym momencie „posiadał”. Nad synami, kobietą czy nawet głupim psem. Wszyscy mieli zachowywać się tak, jak on tego chciał. Szczególnie chłopcy. Dzieci i ryby przecież głosu nie miały. Ich posłuszeństwo było dla niego ważne – pełnili w jego życiu istotną rolę. Nie mógł przecież pójść na plac zabaw bez dzieci, bo zostałby wzięty za zboczeńca. Jako dobry, kochający tatuś miał od razu na starcie plus dziesięć punktów u każdej z matek.

Zresztą… nieposłuszeństwo wobec Iwo kończyło się zazwyczaj w określony sposób. Scenariusze były podobne, choć niektóre zawierały bardziej brutalne od pozostałych treści. Tu na przykład, w tunelu, przez który właśnie przechodzili, kilka tygodni temu Iwo pokazał Patrycji, co oznacza niesubordynacja. Chciała go opuścić, nawet się nie żegnając. Uciekła w środku nocy, jak ostatnia wywłoka. Bo co? Bo się dowiedziała, że Iwo nie powiedział jej całej prawdy o jego związku? Może dlatego, że ją zdzielił? Był pijany, każdemu się zdarza! Ale żeby tak uciekać bez słowa wyjaśnienia? Tego się nie robiło Iwo Rakowi. Daleko zresztą nie dotarła. W tym tunelu pełzała przed nim jak larwa. Na samą myśl o zadawanych jej w krocze kopniakach serce zabiło mu mocniej. Trochę z wściekłości, bo ostatecznie dopięła swego i zniknęła, a trochę z poczucia absolutnej władzy. W końcu załatwił ją tak skutecznie, że nie wniosła oskarżenia. A jemu pozostały wspomnienia po miażdżącym pokazie kontroli, jaki jej zafundował. I to były dobre wspomnienia.

Zeszli po schodach, z których spadła, kiedy triumfalnie pchnął ją na koniec, i przeszli chodnikiem prowadzącym wprost do placu zabaw. Teraz musiał się uspokoić. Musiał porzucić przeszłość i znów zmienić się w troskliwego tatę.

– Chcesz siusiu? – zapytał głośno Emila, jakby sztucznie przejęty. – Tatuś będzie stać na czatach, chodź. – Pokazał mu niewielką kępkę krzaków, już na terenie placu.

Emil skrzywił się na myśl, że będzie musiał wysikać się tu, przy wszystkich tych ludziach wokół. Rak złapał młodego za rękę.

– Eryczku, chodź – odezwał się do drugiego z synów. Nigdy tak do niego nie mówił. Tylko na placu zabaw i w przedszkolu.

Przeszli obok kobiet, z których jedna była jego celem na dziś. One jednak nie zwróciły na niego uwagi. Celowo ich nie zaczepiał. Zamiast tego podszedł do innego ojca, który był tu z córeczką.

– Przepraszam, sąsiedzie. Rzucisz okiem na mojego młodego? – Wskazał na Eryka. – Starszy musi pójść za potrzebą, a trochę się wstydzi.

„Sąsiad” spojrzał życzliwie na Emila. Dzieciak natychmiast poczerwieniał.

– Nie ma sprawy – zaoferował.

– Dzięki stokrotne – odparł skwapliwie Iwo.

Pociągnął Emila za rękę i poszedł z nim na stronę. Zasłonił go, zgodnie z tym, co głośno zapowiedział zaraz po wejściu na plac. Zapatrzył się na kobiety, szczególnie na tę blondynkę ze sztucznym biustem. Pożerał ją wzrokiem, sięgając do kieszeni w bluzie. Wyjął z niej telefon i, udając, że odczytuje wiadomość, włączył aparat. Zrobił zbliżenie, takie, które wciąż jeszcze w pełnej okazałości prezentowało jej wdzięki. Strzelił dwa czy trzy zdjęcia i nagrał krótki film.

– Skończyłeś? – zapytał syna, już nie w tak sympatyczny sposób, w jaki rozmawiał z nim przed momentem.

– Tak – odpowiedział chłopiec. Chciał złapać tatę za rękę, ale Iwo dyskretnie mu na to nie pozwolił.

– Masz brudne łapska – powiedział przez zaciśnięte zęby, na co od razu Emil spuścił głowę. Iwo klepnął go w plecy. – Idź się pohuśtać. Z radością, chłopie. Uśmiechnij się, a nie… jak na tej stacji benzynowej! – polecił synowi i lekko go popchnął.

Przez chwilę odprowadzał go wzrokiem. Upewniwszy się, że młody pójdzie się huśtać, zanim znów minął kobiety budzące jego zainteresowanie, wybrał zdjęcia i nagranie, które przed chwilą zrobił. Zapakował je w wiadomość i posłał do kogoś. Niemal natychmiast dostał odpowiedź.

„Fajna, kto to?” – brzmiała zwrotka.

„Nie wiem. Ale się dowiem” – odpisał Iwo.

„Może ode mnie ze szkoły?” – zasugerował rozmówca.

„Sądząc po wieku córci, mamuśka w niedalekiej przyszłości będzie chodzić na wywiadówki” – napisał Rak i schował telefon.

Jego cycaty cel podszedł z córką do huśtawki. Kobieta posadziła na niej dziewczynkę akurat w momencie, kiedy jemu „przypomniało się”, że ma małego synka. Podszedł szybko do Emila, by go pobujać.

– Nóżki w przód, potem w tył – tłumaczyła blondynka. – Dzięki temu nie będę musiała cię popychać. Rozhuśtasz się sama.

– Popchnij mnie, mamo, na początek – jęknęła mała.

– Dobra, ale tylko raz – zastrzegła blondynka. Rozbujała lekko huśtawkę, a dziewczynka zaśmiała się. – Teraz nóżki do przodu, do tyłu i znowu do przodu…

Mała zaczęła poruszać nogami zgodnie z instrukcjami mamy.

– Pięknie, Nela, właśnie tak! – rzuciła wesoło blondynka.

– Jakie śliczne imię – usłyszała nagle za plecami. To był Iwo, uśmiechający się jak na ściance dla celebrytów. I jego stały, ulubiony tekst na podryw, zupełnie jak na stacji. Ale o tym nie wiedziała.

– Dzięki. – Uśmiechnęła się lekko.

– Iwo. – Wyciągnął do niej dłoń.

– Monika. – Odwzajemniła uścisk. – Jestem tu z koleżanką – zaznaczyła od razu. Widać Iwo nieco ją onieśmielał. – Patrycja! – zawołała Monika i pokiwała na kumpelę.

Akurat „Patrycja”… Ze wszystkich imion na ziemi musiała mu się przydarzyć kolejna. Otrząsnął się z myśli o tunelu. Teraz nie chciał tam wracać. Miał inną misję.

– Mieszkasz tu? – zagaił, kiwając do Patrycji, która z oddali przyglądała się ich rozmowie.

– Od niedawna. Wynajmuję mieszkanie – wyjaśniła.

– No to się miniemy. – Zrobił zatroskaną minę. Musiał jej powiedzieć bez słów: „podobasz mi się, a wkrótce się wyprowadzam. Szkoda”.

– Wyprowadzka? – Ona jakby też posmutniała. Albo mu się tylko zdawało.

– Tak, do Karwian – skłamał. – Buduję sobie taki mały pałac.

– O proszę, prestiżowe miejsce. Mam tam koleżankę. – Uśmiechnęła się szerzej.

– Patrycję? – zgadywał i kiwnął brodą na stojącą w oddali brunetkę.

– Nie, nie…

– Wrocław to jednak taka wielka wieś. Wszyscy się jakoś znają – przerwał jej. Nie interesowała go jej koleżanka, ani ta z Karwian, ani Patrycja. To ona była jego celem.

– Tak, to prawda… – Monika od razu spuściła wzrok. Dobrze ją wyczuł. Była jak kukiełka, którą można było sterować jednym palcem.

– Mówię ci, u nas w nieruchomościach mamy takie powiedzenie: każdy ma jakiegoś kuzyna, którego zna twój kuzyn – stwierdził pewnie. Wymyślił to na poczekaniu. Nigdy nie słyszał takiego powiedzenia, nawet od tych naprawdę działających w nieruchomościach.

– Sprzedajesz domy? – zainteresowała się Monika.

– Kochana, ja je buduję – stwierdził pewnie, odważnie. – A w zasadzie to jestem na emeryturze i sobie dorabiam w budowlance – zaśmiał się.

– Na emeryturze? Jesteś wojskowym czy jak? – dopytywała.

– Służby specjalne – ściszył głos. – Nieważne, to przeszłość. Nie chcę do tego wracać. Trudne sprawy, rozumiesz. Budowlanka fajniejsza.

Skinęła głową. Znała kilku emerytowanych funkcjonariuszy i wiedziała, że oni także niechętnie wspominali o służbie, i to bez względu na frakcję.

– A ty? Co robisz w życiu?

– Wychowuję córkę – odparła pewnie, ale jej oczy wyraźnie przygasły.

– Mąż zarabia? – Wskazał na jej obrączkę. Ależ był z niego detektyw. Teraz na pewno kupiła bajkę o służbach.

Monika znów się lekko uśmiechnęła, za to poszarzała w oczach. Ten uśmiech wyglądał, jakby go ktoś przykleił do jej bladej buzi.

– Tak. Taką podjęliśmy decyzję, wspólnie. I dobrze mi z tym – stwierdziła, choć ledwo przeszło jej to przez gardło. – Przepraszam. Wrócę do…

– Patrycji. Pewnie. – Iwo obdarzył ją czułym spojrzeniem, pełnym zrozumienia i współczucia. Monika wzięła córkę za rękę i odeszła w stronę przyjaciółki. A on znów „zapomniał”, że ma synów.

Zostawił ich na huśtawkach, nudzących się niemożliwie. Wyszukał sobie ławkę i zajął na niej miejsce. Stąd wszystko dobrze widział, choć słyszał jedynie co drugie słowo. Ale to mu wystarczyło. Trenował to przez lata.

– Znam świetną projektantkę… – Patrycja miała donośny głos. Nie była cicha i wycofana jak jej koleżanka. – Chcesz numer?

– Dzięki, na razie nie szukamy projektanta. Filip chce sprzedać drugi dom.

– Sprzedajecie Biestrzyków? – Patrycja szeroko otworzyła usta.

– Wiesz, budowaliśmy ten dom, bo Filip chciał, by był dla gości, może dla rodziców na stare lata. Ale już go nie potrzebujemy. – Monika mówiła zdecydowanie ciszej, a jej głos docierał do Iwo niesiony przez lekkie podmuchy wiatru.

– Ale z rodzicami wszystko w porządku? – upewniła się Patrycja.

– Tak, tak – zbyła ją Monika. – Po prostu już nie chcemy tej chaty.

– I tak zawsze uważałam, że budowa dwóch domów na raz to dość odważne posunięcie…

Monika wpatrzyła się w ziemię. Przez chwilę milczała.

– To był błąd, Patrycja – przyznała. – Teraz Filip chodzi wściekły, bo wykonawca zaczyna z nim pogrywać. Ten dom dawno powinien być już skończony, a jest w totalnej rozsypce.

Iwo uśmiechnął się pod nosem. Małżeństwo z problemami. To lubił. Choć wolał konkrety, jak trudne rozwody. One to dopiero zmieniały ludzi. Łatwiej było nimi manipulować, gdy zaczynali żyć w permanentnym stresie. Uśmiechał się głupkowato do siebie, kiedy wsadzony w kieszeń telefon załaskotał go w pachwinę. Wyjął go, spojrzał na ekran i mina natychmiast mu zrzedła.

„Kiedy odwieziesz dzieci?” – Pytanie na ekranie go rozjuszyło. Jego była, Lila, strasznie się ostatnio panoszyła. Jej chyba także należał się porządny wpierdol za to, że go wywaliła z domu.

„Kiedy odwiozę, wtedy odwiozę” – odpisał i znów schował telefon. Miał czas.

2. JEZIORO

3 września 2018, poniedziałekgodzina 20:30

Stał pod na wpół rozpaloną latarnią, z jedną ręką opartą o dach samochodu. Dłonią przetarł szyję – nie z gorąca, wszak wieczory były już chłodne, ale z irytacji. Skóra zaczynała go swędzieć, gdy tylko tracił kontrolę nad sytuacją. Tik, świąd somatyczny… Wiadomość, pełna pretensji, wysłana przez Lilę tak go wkurwiła, że tylko wizja lat spędzonych w pierdlu powstrzymywała go od zaduszenia jej na śmierć. Zostawił dzieci na progu i tylko patrzył na nią złowrogo, jak znikała za drzwiami tego swojego lukrowanego domku z piernika. Marzył o tym, by puścić go z dymem. Może kiedyś…?

Nagle drzwi klatki schodowej uchyliły się z lekkim piskiem. Rafał wyszedł jak osoba, która wie już i tak za dużo, a mimo to ciągle chce więcej. Rozejrzał się, jakby ta osiedlowa plotkarska wiedza miała go zabić. Szedł do Iwo po więcej, bo jego kumpel uwielbiał się chwalić. Z tego powodu sprzedawał mu coraz to nowsze informacje, choć dawno powinien ugryźć się w język. Pewnie dlatego, iż miał Rafała za niegroźnego głupka. Nie od dziś wiadomo, że ci głupi byli najbardziej lojalni i najłatwiej było nimi sterować.

– Wszystko gra? – rzucił jego kolega.

Obaj wsiedli do auta.

– U mnie? Zawsze – stwierdził Rak, odpalił silnik i ruszył przed siebie.

Nie jechali długo. Nieważne gdzie, ważne, żeby cel był w cichym, ustronnym miejscu. Nie chciał omawiać z nim drażliwych tematów na oczach sąsiadów i ciekawskich gapiów.

Podjechali pod zamknięty już supermarket. Rak wyciągnął telefon i przytknął go pod nos Rafała.

– Zrobiłem jeszcze kilka. Przyjrzyj się. Może jednak ją znasz?

Rafał zmrużył oczy. Odsunął lekko ekran, by móc zobaczyć zdjęcie. Blondynka wyglądała na nim jak zjawa – rozmazana, nieostra…

– Nie. Mówię ci, że nie znam. Ale niezła jest. – Jego głos zdradzał sztuczne uznanie. On po prostu lubił przebywać z Iwo, imponował mu. Wierzył, że ma przed sobą ważną osobistość z szemranego półświatka, a to sprawiało, że czuł na karku dreszczyk emocji za każdym razem, gdy z nim rozmawiał. Wiadomo było jednak, iż w domu Rafała rządziła kobieta, pod której pantoflem siedział jak mysz pod miotłą. Bał się jej na tyle, że nie śmiał nawet powiedzieć o innej kobiecie czegoś miłego.

– Czuję, że się dogadamy – stwierdził pewnie Iwo.

– Taka suczka na pewno ma faceta. – Rafał chciał nadawać na tych samych falach co Iwo. Daleko mu jednak było do poziomu szowinizmu, jaki prezentował jego kumpel.

– Żaden gach nigdy mi nie przeszkodził. Suki garną się do mnie, jakby miały cieczkę. A ja biorę je hurtowo. Stary, nie nadążam… – odparł butnie Rak, ignorując tę nieudaną próbę Rafała. Odchylił głowę do tyłu. W jego oczach coś błysnęło, jakby światło latarni, a może jakieś wewnętrzne szaleństwo.

– A jeśli jej gach to ktoś, z kim nie chcesz zadzierać?

Iwo obrócił głowę i spojrzał na Rafała, jakby ten już całkiem zidiociał. A potem wybuchnął śmiechem.

– Ty tak serio? – zarechotał.

– Dobra, zrozumiałem. – Rafał uniósł ręce w górę.Rak jeszcze przez chwilę rżał, po czym znów przetarł twarz. Spotkał się z Rafałem nie tylko po to, by się chwalić podbojami. Miał ważną sprawę do załatwienia. Kończyła mu się forsa, a Rafał chciał bardziej skomplikować mu życie.

– Pytanko mam – spoważniał.

Rafał wyprostował się w fotelu pasażera.

– Dawaj.

– Co z naszymi kursami?

– Po staremu. – Rafał wzruszył ramionami.

– Kasa też po staremu? – Iwo lekko świszczał. Gdy wchodził na gangsterskie tematy albo „tłumaczył” swoim dziewczynom, że nie podoba mu się ich zachowanie, przestawał panować nad wadą wymowy, a szeleszczące głoski wymykały mu się spomiędzy zębów.

– No wiesz… kierowcy się trochę narażają. Będą chcieli więcej pieniędzy…

– Ile więcej? – przerwał Rafałowi.

– Iwo, nie mogę zagwarantować, że zawsze zapłacisz tyle samo. To jest tytoń bez akcyzy. Za to idzie się siedzieć. – Rafał ściszył głos i niespokojnie oblizał usta.

– W skrajnych przypadkach – bagatelizował głośny dla odmiany Iwo.

– Ale jednak.

– Stary… Ci kierowcy to twoi kumple. Co to za różnica? I tak jeżdżą tymi trasami z twoimi częściami do samochodów. Przekonaj ich, żeby nie żądali więcej, bo inaczej się skończą zlecenia. Za chwilę się wkurwię i znajdę sobie inną firmę przewozową. – Iwo podniósł głos.

– Dobra, dobra. – Rafał znów uniósł ręce. Nie chciał, by to całkiem opłacalne źródełko wyschło. – Pogadam z nimi.

Zapadła cisza. Przez chwilę ciężkie powietrze stało w kabinie samochodu, powodując u Rafała duszności. W końcu to właśnie on postanowił przeciąć tę ciszę słowami. Dokładnie wiedział, co powiedzieć, by przypodobać się Rakowi.

– Nie chcesz białej beemki? – wypalił znienacka.

Oczy Iwo znów błysnęły, lecz tym razem z zaciekawienia. Samochody uwielbiał i, gdy tylko miał okazję dostać jakiś za darmo lub na długoterminowy bezpłatny najem, zgarniał fury jak kiedyś obrazki z gumy Turbo.

– No, wiesz… – Wyszczerzył zęby. Już wyobraził sobie, jak siedzi za kółkiem nowego białego BMW. Ta blondi z placu zabaw na pewno by na takie poleciała. Kimkolwiek by nie był jej gach. – Ja to tam chętnie…

– Nasz wspólny znajomy z Katowic kazał mi się jej pozbyć i nie wiem, co zrobić – sprostował Rafał, szybko wybijając mu z głowy szpanerską wizję. – Nie mam pomysłu. Ja tylko handluję częściami samochodowymi i twoim tytoniem, a nie „znikam” fury na zawołanie!

Iwo przemyślał sprawę. Może i nie był to układ życia – auto miało przepaść, a on, przejmując je na jakiś czas, podpisywał niejako umowę na to zlecenie. Z drugiej jednak strony mógł wykorzystać tę okazję, aby podskoczyć nad morze. Miał tam coś do załatwienia i wolał jechać wozem, z którym nikt by go nie skojarzył.

– Daj mi ją na kilka dni, to coś wymyślę – powiedział poważnie, jak specjalista, za którego miał go Rafał. – Pojadę nią do Świnoujścia i…

– Do Świnoujścia? – wtrącił nagle Rafał. Zazwyczaj nie przerywał mu w ten sposób. – Chyba ci się granice pomyliły. Takie fury lepiej znikają na wschodzie.

– Muszę… kogoś odwiedzić. – Rak migał się od wyjaśnień. To nie była sprawa Rafała, czy samochód rozpłynie się w niemieckim czy w ukraińskim powietrzu. Ale jego kumpla, choć specjalnie rzutki nie był, nikt też nie bił w ciemię.

– Tylko mi nie mów, że tę Patrycję, czy jak jej tam było… – Rafał spojrzał na niego zaniepokojony powodzeniem misji.

Twarz Iwo stężała. Nie pamiętał już, co powiedział wtedy Rafałowi, a co pominął milczeniem. Najwyraźniej wspomniał jednak, skąd pochodzi Patrycja i gdzie wyjechała, gdy doszło pomiędzy nimi do… „nieporozumienia”. Zakładał, że nie zobrazował mu tego, jak bardzo ją urządził w tym tunelu.

Mogła na niego donieść. Być może jej złowrogie milczenie było tylko przysłowiową ciszą przed burzą? W końcu Patrycja nie należała do tych głupich i nierozgarniętych dziewczyn. Tamtej nocy, kiedy skopał ją w tunelu, nie myślał o konsekwencjach. Ale gdy dziś nim przechodził, od razu wróciła do niego ta sprawa. Nagle, jak z nieba spadał mu środek transportu, którego Patrycja nie widziała na oczy. Miałby nie wykorzystać tej okazji, by sprawdzić, „co u niej”?

– Wiesz, martwię się o nią… – powiedział wolno. Ważył każde słowo. Naprawdę nie pamiętał, ile mu wtedy powiedział.

– No tak, szkoda dziewuchy. Kto by pomyślał, że jej matkę dopadnie… rak.

„Rak to dopadł Patrycję, w przejściu między blokami” – pomyślał Iwo i ledwo powstrzymał szyderczy śmiech. Czyli to mu powiedział – skłamał jak zawsze. Rafał nie miał pojęcia, co spotkało tę dziewczynę. Sądził, że musi opiekować się chorą matką i dlatego wyjechała z Wrocławia.

– Co nie? – Iwo nieudolnie udawał smutek.

Znów siedzieli w milczeniu, jednak ta cisza już nikogo nie dusiła.

– Dam ci tę furę, tylko spraw, żeby zniknęła – zastrzegł Rafał. – Szef chce kasę z ubezpieczenia. Będzie się czym dzielić. To BMW jest warte ze czterysta tysięcy.

– Dzięki, stary. Wszyscy będą zadowoleni. – Rak poklepał kumpla po ramieniu.

– Tylko… zrób to porządnie. Wiesz, jaki jest szef. Nie lubi, kiedy coś nie idzie po jego myśli – naciskał Rafał.

– Nie będzie po niej śladu – zapewnił Iwo.

14 września 2018, piątekgodzina 5:30(kilkanaście dni później)

Im cięższe stawały się powieki Iwo, tym bardziej jego noga dociskała pedał gazu. Silnik pracował cicho, usypiająco; auto płynęło, a drzewa przesuwały się za oknami z czasem, tworząc linię ciągłą – nudną i bezpłciową.

Nie umiał cieszyć się „widokami”. Jego chłopcy, gdyby kiedyś zdecydował się ich zabrać do Świnoujścia, zapewne teraz komentowaliby wszystko, co obce – nietypowe dla Dolnego Śląska domy, roślinność, zwierzęta na pastwiskach. Emil zapewne czytałby nazwy miejscowości, a Eryk nazywałby samochody kolorami. Ale nie było ich tutaj, tatuś miał robotę. I to podwójną.

Iwo nie wybierał się na lody, gofry i rybę z frytkami. Nie jechał też na typowe dla siebie łowy, tak ułatwiane przez obecność chłopców – gdziekolwiek by się nie znalazł. Do wykonania obu tych zadań potrzebna mu była wyłącznie ta biała „X” piątka w pakiecie „M”, której nikt z nim nie wiązał. Miała zapewnić mu anonimowy wyjazd z Wrocławia, szacunek w przestępczym półświatku i uznanie u grubszych ryb, a poza tym całkiem dobrą kasę.

Sięgnął do panelu sterowania, chcąc podbić basy w piosence. Zjechał na lewo, a kierownica drgnęła niecierpliwie. Elektronika nie pozwalała mu wyjść z pasa bez kierunkowskazu.

Wpadł na inny pomysł, dając sobie już spokój z muzyką w samochodzie. Zamiast niej pozwolił sobie na pełne zaufanie do asystenta pasa ruchu i zaczął przeglądać książkę telefoniczną w komórce. Adam, Aneta, Anulka… Anulka? Kto to w ogóle był? Mógłby zadzwonić i się przekonać, może akurat ucieszyłaby się na dźwięk jego głosu?

Od kilku tygodni nie zaliczył żadnej panienki. Chciał sprawdzić, czy ma kogoś w Świnoujściu, bo przecież z Patrycją na randkę szans nie miał. I tak, przeszukując listę, dociągnął do litery „S”. Na wyświetlaczu pojawiło się imię „Sara”. Jego świeża zdobycz była co prawda z Warszawy, ale wyglądała na bardzo chętną. Może podskoczyłaby do niego do hotelu? Kiedy już prawie wybrał jej numer, zorientował się, że jest jeszcze jednak za wcześnie. Zrezygnował. Postanowił odłożyć ten telefon na później. Na razie chciał się skupić na zadaniu, a to nie było takie łatwe.

Zaparkował w sporej odległości od portu jachtowego Marina Dąbie. Niczym szczur przemykał niepostrzeżenie między drzewami, ze spuszczoną głową, tak na wszelki wypadek, gdy ktoś go mijał. Nauczył się tego jeszcze w Jeleniej Górze i korzystał z tej umiejętności, gdy miał do załatwienia szemrane sprawy. Wyszedł z lasu i wpadł w mokry po deszczu piasek. Chmury kłębiły się nad jeziorem, a jachty jakby próbowały przebić je wysokimi, piętrzącymi się masztami. Wiatr wpychał mu w nozdrza zapach butwiejącej trzciny i ostrą woń charakterystyczną dla żyjących tu ryb. Zapowiadało się na kolejną porcję deszczu. Wszystkie łodzie stały teraz w marinie, a po jeziorze nikt nie pływał. Rak nigdy nie udawał, że nie jest społecznym wyrzutkiem. Ba, był ponad to! Uważał się za sprytniejszego i mądrzejszego niż większość przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Dziś też planował udowodnić swoją wartość.

Wydeptawszy w piachu nieregularną ścieżkę, dotarł do budynku wypożyczalni. Wszedł do środka, zaznaczając swoją obecność głośnym piskiem wyrobionych zawiasów. Wciągnął przesycone zapachem kawy powietrze i rozmarzony zmrużył oczy. Już zaplanował, że gdy tylko się stąd wydostanie, przycupnie w jakimś miłym miejscu. Napije się czegoś drogiego i podelektuje odpowiednio luksusowymi aromatami. Naprawdę ludzie przyjeżdżali nad Dąbie odpocząć? Jak można było wypoczywać w takim standardzie?

Z zaplecza wyszła do niego około trzydziestoletnia kobieta. Nie w jego typie, ale i tak lubieżnie taksował ją wzrokiem. Oj, musiał dziś kogoś zaliczyć; w jego mniemaniu zaczynał mierzyć coraz niżej.

– Dzień dobry. Słucham? – zapytała z wyuczoną uprzejmością.

– Łódkę chciałem pożyczyć – powiedział i potarł nos kciukiem.

Recepcjonistka uniosła mimowolnie brew.

– Jest pan pewien? Będzie padać…

– Z silnikiem – zbył ją. – Na ryby.

Faktycznie, łodzie z silnikiem, szczególnie te dla wędkarzy, nie przewracały się jak Omegi czy Maczki. Można też było szybciej dopłynąć nimi do brzegu na wypadek szkwału. Mimo to i tak niechętnie wypożyczano je niedoświadczonym amatorom połowów, zwłaszcza takim, po których było widać, że ich miłość do wędkarstwa jest raczej niestała i sezonowa.

Kobieta uśmiechnęła się samymi ustami. Nasz klient, nasz pan, jak to się mawiało.

– Ma pan uprawnienia motorowodne? Jeśli tak, to poproszę dokumenty. – Wyciągnęła ku niemu dłoń.

– O Jezu… O Jezu, Jezu, nie mam. Zapomniałem! – Rak dla odmiany uśmiechnął się nawet włosami, starając się rozbroić kobietę swoją nonszalancją.

Ona, nie taka głupia, za jaką ją miał, wyjrzała za jego ramię.

– A wędkę chociaż pan ma? – zapytała podejrzliwie.

Rak zaśmiał się pojedynczym „ha”.

– No dobrze, złapała mnie pani. Chcę poszukać na jeziorze miejsca na imprezę, taką… romantyczną. Randkę, rozumie pani? Ja, ona, gwiazdy, jezioro, wino i nasz mały namiocik. Taki niepozorny. – Puścił do niej oko.

Podziałało. Kącik jej ust lekko drgnął.

– A najlepiej, bo najszybciej, będzie mi znaleźć to miejsce z łodzi – zniżył głos i wbił wzrok w kobietę, a ona odruchowo się do niego przysunęła. Tym razem jej uśmiech był już całkiem szeroki i szczery.

– No dobrze, dam panu taką, na którą nie trzeba patentu. Sto pięćdziesiąt złotych za godzinę. Ale proszę zwrócić do czternastej. – Pogroziła mu palcem, nie rezygnując z przymilnego tonu.

– Oj, oddam – odparł Rak. – Ja zawsze dotrzymuję słowa – dodał.

Gdy tylko kobieta zniknęła na zapleczu w poszukiwaniu osprzętu do łodzi, uśmiech Raka znikł w okamgnieniu – jakby ktoś wymazał go gumką. Rozejrzał się po wnętrzu. Ciemna boazeria nieco przytłaczała, choć kontrastowały z nią jasne, gdzieniegdzie przybrudzone ściany. Tablica z nieaktualnym ogłoszeniem o sinicach oraz reklamą nowej tawerny „U Beatki” dziwnie korespondowała z powieszonym na ścianie od zaplecza malowanym widoczkiem jeziora o zachodzie słońca. Na sztuce się nie znał, a sinice go nie interesowały. Dla Raka najważniejsze było to, że nie zauważył tu żadnych kamer.

Kilka minut później recepcjonistka wyszła z zaplecza. Niosła dokumenty do wypełnienia.

– Tu proszę o parafkę. – Wskazała niewielką przestrzeń na krzywo zadrukowanym papierze.

Rak przejął od niej długopis, muskając jej mały palec, niby to przypadkiem, niby nie.

„I. Podłęcki” – podpisał papiery.

– I numer telefonu – poprosiła.

– Jasne. – Wyszczerzył zęby, starając się nie wypaść z roli. Szybko wpisał ciąg przypadkowych cyfr i oddał jej dokument.

Podała mu kamizelkę, którą zwinął pod pachą. Nie miał zamiaru jej zakładać na swoją drogą kurtkę.

– Idziemy? – zaproponowała.

Zmarszczył czoło. Wiedział, że miała obowiązek go odprowadzić, mimo to chciał się jej jak najszybciej pozbyć.

– Jasne – wycedził, udając entuzjazm.

Kobieta weszła na pomost, a on posłusznie podążał za nią. Dotarli do łodzi. Pomogła mu do niej wsiąść, a na koniec odrzuciła cumę na pokład. Złapał linę i wcisnął guzik. Silnik zaskoczył, a Iwo, lekko obijając się o molo, wyprowadził łódź z mariny.

Łódka rozdzierała wodę z cichym szumem niczym bibułę. Jezioro Dąbie rozciągało się przed Iwo szerokie, spokojne i turystyczne do bólu. Ale Rak wiedział, że każde jezioro ma swoje martwe punkty – mało uczęszczane, muliste, dzikie, czasem też głębsze, niż mogłoby się wydawać. Płynął więc wolno, w skupieniu lustrując brzegi. Deszcz padał coraz intensywniej. Wzrok Iwo ślizgał się po plażach, drzewach i trzcinach. Mężczyzna nie podpływał za blisko, chyba że coś go zainteresowało. Musiał wybrać mądrze, wszak od tego mogło zależeć jego dalsze życie.

Minął kilka prywatnych pomostów, zacumowanych żaglówek i domków wczasowych. Miejsce, które całkiem dobrze rokowało, okazało się zajęte. Dwóch brzuchatych facetów rozstawiło tu wędki i teraz gromko śmiało się przy kanistrze browara, płosząc wszystkie ryby. Iwo wkurzył się – miał tu ważną sprawę, a tafla wody zdawała się kurczyć, ściągając brzegi niczym linę zaciskającej się pętli. Potrzebował czegoś osłoniętego, z dala od ludzi. Wciąż miał nadzieję, że wybrał dobre jezioro.

Łódka stała się śliska od wypełniającego ją deszczu. Po ponad dwóch godzinach moknięcia zawrócił zrezygnowany w stronę mariny. Krople spływały z jego włosów i rzęs, kapiąc na całkiem mokrą już kurtkę. Ależ był zły. Miał jeszcze do opłynięcia przeciwległy brzeg. Tu teren wyglądał bardziej obiecująco – mniej domków, żaglówek i ludzi, a więcej drzew i trzciny. Wreszcie dostrzegł fragment niskiego, zarośniętego nabrzeża. Miękki grunt wydawał się nietknięty ludzką stopą. Turyści najwyraźniej nie odchodzili tak daleko od knajp i ośrodków. Podpłynął bliżej. Nie chciał wyglądać podejrzanie, więc nie za blisko. Dyskretnie wyjął telefon i zrobił zdjęcie. Powiększył. Dostrzegł trochę śmieci i jakieś butelki. Czyli ktoś czasem tutaj zaglądał, ale nie myślał chyba o romantycznych kąpielach.

Otworzył mapy Google i dodał pinezkę wskazującą jego położenie. Popatrzył na zdjęcie satelitarne dróg i zaśmiał się głupio. Czy to nie ironia, że szutrowa polna droga wiodła wprost do wody?

– Dotarłeś do celu – udał Hołowczyca ze starej nawigacji samochodowej i znów się roześmiał.

Odłożył telefon. Ruszył dalej powoli, przepłynął jeszcze kilka metrów, by sprawdzić, czy nie znajdzie czegoś lepszego. Ale wiedział już z doświadczenia, że pierwsze wrażenie było najcenniejsze. Owo pierwsze wrażenie nigdy go nie zawiodło.

Znacznie szczęśliwszy niż na początku drogi powrotnej wszedł do budynku na nabrzeżu, by zwrócić osprzęt do łodzi.

– Na czas, jak w zegarku – stwierdziła recepcjonistka. – Zawsze pan taki słowny? – dopytywała. Znów z nim flirtowała.

– Zawsze – odparł. Tym razem pomyślał o Patrycji. Jak jej obiecał, że ją zmasakruje, tak zrobił. Dotrzymywał słowa.

– Nie zmókł pan za bardzo? – szczebiotała dalej kobieta.

Głupia była, ślepa czy złośliwa? Iwo wszedł do wypożyczalni jak ślimak, ciągnąc za sobą mokry ślad. Ociekał wodą, a ona go pytała, czy zmókł?

– Nie, po prostu się wykąpałem. Taka ładna pogoda – odparł z nutą złośliwości, już nie grając czarusia.

BMW znów przyjemnie mruczało. Kiedy dojeżdżał do Świnoujścia, w jego brzuchu wybrzmiewały prawdziwe symfonie. Jakby przysłowiowego marsza w kiszkach wykonywała powiększona, wojskowa orkiestra dęta.

– Hej, Siri – powiedział. Jego telefon nie zareagował. A miało działać… – Hej, Siri!

Durny telefon reagował tylko wtedy, gdy mówiło się do niego po angielsku. I ile by Iwo nie ćwiczył, to i tak nigdy nie nauczył się takiego akcentu, który rozumiałyby te wszystkie algorytmy. Dla niego działka IT to była jedna wielka ściema. Nie rozumiał, dlaczego w tej branży tyle się zarabiało, tym bardziej za szemraną, dętą robotę.

– „Hej, Siri”, ja pierdolę. Też mi robot – mruknął pod nosem. O dziwo, algorytm zadziałał. Na pytania „How can I help you?” Iwo wyartykułował krótko, głośno i wyraźnie: – Hotel Radisson.

Telefon odpowiedział mu po angielsku, że poprowadzi go do hotelu Radisson. O dziwo wybrał Świnoujście, choć mógł wskazać każdy inny w Polsce – przecież Rak nie doprecyzował, w którym mieście. Nawigacja wyświetliła drogę, a Iwo skinął głową jak zwycięzca.

– Wolałbym gotówką – stwierdził.

– Nasz system rezerwacji zatwierdził płatność kartą. – Twarz pani z hotelowej recepcji nie wyrażała żadnych uczuć.

– I nie mogę tego zmienić?

– To może trochę potrwać, no i nie będziemy mogli wpuścić pana do pokoju – tłumaczyła.

– Co to za dziwny system? – wściekał się Rak.

Kobieta miała włosy związane w kucyk. Zafalowały, gdy drgnęła, prawdopodobnie także z wściekłości. Natomiast jej mina nie zdradziła nastroju. Jakby ktoś założył jej silikonową maskę na skórę. Pewnie miała tu przynajmniej trzech ciskających się dupków dziennie. Już nauczyła się nimi żyć.

– To nowy system i my także się go jeszcze uczymy – tłumaczyła cierpliwie. – Jako międzynarodowa sieć wprowadzamy wytyczne narzucone nam przez centralę.

Rak przewrócił oczami. Za długo jechał, by jeszcze walczyć o możliwość zapłacenia gotówką.

– W takim razie kartą poproszę. – Pokręcił ostentacyjnie głową. Wyciągnął z portfela plastikowy prostokąt i podał go kobiecie. Oczywiście, jak na służbistkę przystało, przestudiowała go uważnie.

– Hm… Nazwisko się zgadza, ale imię chyba nie. – Chciała mu oddać kartę.

– To karta mojego ojca. Prowadzimy razem biznes rodzinny – wyjaśnił sfrustrowany jej małym śledztwem. Zawsze płacił kartą starego. Swojej nie miał, zwłaszcza że nawet nie posługiwał się imieniem nadanym mu przy narodzinach. Od dawna kazał się wszystkim nazywać Iwo, podczas gdy na imię miał Ireneusz. Tylko jak to brzmiało, Irek Rak. „Krak”. Debilizm.

– Rozumiem, ale… – próbowała dyskutować recepcjonistka.

– Mogę jechać gdzieś indziej. – Wzruszył ramionami. – Pin znam, telefon do ojca mogę podać. Mogę też iść do Hiltona. Jak pani woli – fuknął. Jego palce zastukały w blat, wydając nerwowe arpeggio.

Kobieta musiała przełknąć dumę. Raczej nie powinna odprawiać klientów, narażając hotel na straty. Zresztą, czy wszyscy, którzy się tu zatrzymywali, byli kryształowi i bez skazy?

– Osiemset dwadzieścia. – Mówiąc to, spuściła wzrok.

Iwo przyłożył kartę, a hotelowy terminal pisnął. Rak pomyślał, że ta maszyna wydaje bardziej przyjazne odgłosy niż kobieta z recepcji.

– Dziękuję – powiedział z tryumfem.

– Faktura na „rodzinną” firmę? – zapytała na koniec.

– Obejdzie się – odparł speszony. Ta firma nigdy nie istniała. Więc nie było o czym mówić.

Poszedł do windy. Zanim stracił zasięg, zdążył jeszcze napisać do Rafała: „Znalazłem miejsce nad jeziorem. Wszystko aktualne?”. Po chwili wysiadł, a telefon w jego ręce zawibrował pojedynczo. To nie była jednak odpowiedź na wiadomość, a powiadomienie z Tindera. Odpisała do niego potencjalna randka ze Świnoujścia. Była bliżej niż Sara. Dziewucha z Warszawy mogła jeszcze poczekać na swoją kolej. Świnoujścianka miała do tego ładne blond włosy i nogi długie aż po szyję. Tylko biżuterię nieco chałowatą i sporo botoksu maskującego wiek. Ale mógłby się przyzwyczaić, w końcu to jedna noc, nie całe życie. Ciekawe, ile z tego zdjęcia na jej profilu miało pokrycie w rzeczywistości? Ostatnio laski nakładały na siebie ciężkie, sztuczne filtry albo wygładzały się w tanich podróbach Photoshopa.

„Gdzie się spotkamy?” – napisała.

„Zapraszam na dziewiętnastą do restauracji Oyster w Radissonie” – odparł.

Zgodziła się po niecałej minucie – na spotkanie z nieznajomym w hotelu, późną porą! Może miała ochotę na dobre żarcie? A może była samotna… Albo dawno nikt jej nie obracał? Każda opcja mu pasowała.

Kiedy już na dobre się rozmarzył, przypomniał sobie, że ma na świnoujskiej liście jeszcze jeden punkt do odhaczenia. Musiał sprawdzić, czy jego była dziewczyna siedzi cicho u swojej matki. Bał się, że jeśli pójdzie na skargę, policja już mu nie odpuści. A psy na ogonie to nie była wizja dobrej przyszłości. Jej starzy znali dużo ludzi. Mogli być niebezpieczni…

Podjechał na jej ulicę, choć nigdy wcześniej tu nie był. Znał ten adres, ponieważ do Patrycji przychodziły paczki od mamy, a on wszystkie takie informacje kolekcjonował w specjalnych „folderach”.

Zaczęło znowu kropić. Włączył wycieraczki i rozejrzał się, czy nie zwraca uwagi czujnych sąsiadów. Te małe bogate osiedla miały to do siebie, że każdy każdego tu znał, a intruzi byli bacznie obserwowani. Gdy wycieraczki zaczęły wydawać piskliwe dźwięki, wyłączył je zdenerwowany i wysiadł z auta.

Od domu Patrycji dzieliło go kilkadziesiąt metrów. Stał przy samochodzie i rozglądał się. Nie ruszał się. Chciał być jak cień – widoczny, ale niezauważalny. Czekał na choćby jedną oznakę życia, ale dom wyglądał jak wymarły. Nikt nie kręcił się po balkonie, w ogrodzie, nie sprzątał obejścia, choć przecież był dopiero wrzesień. Nie świeciły lampy, nie ruszały się zasłony, w salonie nie błyskał żaden telewizor czy laptop. Dom zastygł.

Z kurtką pod pachą, udając gościa któregoś z mieszkańców osiedla, ruszył w końcu przed siebie. Szedł chodnikiem, ale przy tym jednym szczególnym domu niespodziewanie skręcił. Kierował się kawałek dalej zieloną aleją między zabudowaniami, wciąż bacznie obserwując ruch na posesji. Nie wynotował psa ani żadnego innego zwierzaka, który mógłby narobić hałasu. A już na pewno nie było tu ludzi.

Z bliska budynek wyglądał na starszy i bardziej zaniedbany. Coś tu się odłupało, coś sypało, a w ogrodzie dostrzegł suchy krzew. W oknach nie było dekoracji, farba odłaziła nad drzwiami. Czy to możliwe, że się wyprowadzili? Patrycja mieniła się bogaczką, więc może jej starych było stać na porzucenie jednej posiadłości i przeniesienie się do drugiej. Dawnego splendoru trudno było temu domowi odmówić. To była piękna willa, która z pewnością należała przed laty do zamożnych mieszkańców tego miasta. Podobnie jak dziś, choć jej reputacja powoli upadała.

Podszedł na tył budynku. Trawa nie była skoszona, ale wciąż w miarę równa. Jakby ktoś tu jednak czasem zaglądał. Może bogatych świnoujścian stać było na wynajęcie ogrodnika raz w tygodniu, a nawet sprzątaczki, by chata nie popadła w ruinę.

Iwo przeskoczył niskie ogrodzenie jednym szybkim susem. Kiedy był już po drugiej stronie, sięgnął do plecaka. Wyjął z niego butelkę z etykietą krzyczącą o niebezpieczeństwie. Napis „Randup” mówił sam za siebie. Glifosat był też jasnym przekazem dla właścicieli ogródka. Patrycja powinna odczytać go tylko w jeden sposób. „Byłem tu, wiem, gdzie cię szukać. Zobacz, co ci zrobię, jeśli pójdziesz na policję”.

Odkręcił korek. Zapach poczuł od razu – chemiczny, ciężki. Dobrze go znał, bo nie raz zostawiał w ogrodach podobne „wiadomości”. Wylał zawartość równomiernie na trawnik, grządki i małe drzewko przy tarasie. Deszcz rozcieńczy truciznę, ale to nic. Wiedział, że zadziała.

Wrócił tą samą drogą. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wsiadł do auta. Jeszcze raz spojrzał na dom przez naznaczoną kroplami deszczu szybę. Na pewno nie było tu kamer. Nie widział ich po drodze. Sąsiadów też nie spotkał.

Choć nie chciał tego przyznać, bał się, że Patrycja doniesie na niego policji. Ale po tym, co zrobił przed chwilą, poczuł się znacznie lepiej. Może przegiął wtedy w tym tunelu? Nigdy wcześniej nie pobił żadnej laski aż tak dotkliwie. Nie kopał w krocze tak długo, aż straciła przytomność. Był wkurwiony, musiał dać temu upust. Do tego kompletnie zalany i naćpany, a jednak na tyle świadomy, że to zrobił. Fakt, że policja do tej pory nie wpadła do jego domu, bardzo podnosił go na duchu. Czyżby psy nie interesowały się takimi drobnostkami? Jeśli natomiast Patrycja nie poszła na policję, to dawało znać, że odpowiednia dawka przemocy działała jak knebel. Iwo w jednej sekundzie poczuł się zupełnie bezkarny. A to by oznaczało, że mógł robić, co chce, z kim chce i kiedy zechce. Trucizna w ogrodzie była jak pieczęć na zaklejonej kopercie.

Wybiła dziewiętnasta piętnaście. Chłodny od wciąż pracującej klimatyzacji hol hotelu Radisson pachniał drogimi perfumami – takimi, które unosiły się w powietrzu jeszcze na długo po tym, gdy ich właściciele znikali za rogiem korytarza. Za oknem powoli gęstniał zmierzch, a w restauracji Oyster panował stonowany zgiełk. Stuknięcia sztućców o talerze mieszały się z przyciszonym szmerem rozmów i pojedynczych wybuchów stłumionego śmiechu.

Spóźniała się. One wszystkie się spóźniały, tak na dobrą sprawę. Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość i czekać na każdą z nich, jak na królowe. Podstawą jego łowów były dobre początki: uległość i pełne zaangażowanie: pomogę ci, podwiozę cię, naprawię – wszystko dla ciebie, „ty, ty, ty”… Kiedy już miał je w garści, zmieniał śpiewkę na „ja, ja i tylko ja”. Ale to było już później.

Elegancka kobieta weszła do restauracji pewnym krokiem. Miała świadomość, że robi wrażenie na gościach. Czarna sukienka opinała jej wymodelowane ciało, buty wydłużały nogi, włosy spływały po plecach, sięgając za łopatki. Włożyła sandałki na szpilkach, wnosząc do hotelu lato – nawet jeśli na zewnątrz dało się rozpoznać jedynie jego resztki. Wiedział, że nie będzie go szukać. Jego zdjęcie profilowe na Tinderze nie przypominało go nawet w najmniejszym stopniu.

Wyciągnęła telefon i powiodła wzrokiem po sali, stojąc w drzwiach wejściowych. Czujny kelner natychmiast to zauważył.

– Stolik dla ilu osób?

Znów się rozejrzała.

– Posiedzę przy barze, czekam na kogoś. Macie tu szatnię?

– Już panią prowadzę – odparł, skinąwszy głową.

Wyprostował się jak struna i ruszył przed nią profesjonalny i uczynny. Podprowadził ją do kontuaru, skąd odebrał od niej lekki płaszcz. Oddała go w ręce recepcjonisty i wymieniła na małą, trójkątną blaszkę.

Z szatni przeszła do baru i usiadła na wysokim hokerze. Widać było, że od razu poczuła się nieswojo. Zapewne nie zwykła czekać na mężczyzn. Miała się pewnie za księżniczkę – tak ocenił ją Iwo. Wyjęła telefon i zaczęła stukać w ekran. „Hej, już jestem. Przepraszam za spóźnienie”. Dostał tę wiadomość, ale zamiast odpisać, obserwował. Kobieta patrzyła w wyświetlacz, a jej mina stopniowo rzedła. Czekała i czekała, ale przystojniak z Tindera nie odpisywał.

Minęło dobre dziesięć minut bez odpowiedzi. Jej twarz wyraziła w międzyczasie wszystkie emocje, jakie można zademonstrować mięśniami mimicznymi. Od skruchy za spóźnienie, przez zażenowanie, po krzywy uśmiech, jaki towarzyszył niewypowiedzianej złości. Iwo czekał na ten jeden odpowiedni moment, kiedy na jej twarzy zagościł wyraz pokonania. Działał jak waran z Komodo, czekający, aż jego ofiara nie będzie już miała siły uciekać po tym, gdy ugryzł ją, wstrzykując w jej ciało śmiertelną mieszankę trucizn. Spóźniła się. Widać facet, z którym się tu umówiła, odczytał to jak obrazę. Poszedł sobie i teraz nie odpisywał. Buc.

Gdyby była mężczyzną, zamówiłaby whisky i poszukała na sali zastępstwa. Ale była „typową babą” – na końcu każda z nich brała na siebie całą winę za wszystko, co je spotykało. Wówczas stawały się najbardziej bezbronne. Gdy sięgnęła po torebkę, Iwo wstał. Podszedł do niej, udając, że zmierza po kolejną porcję whisky Glenmorangie.

– Cześć – zagadał.

Spojrzała na niego przelotnie z chłodem.

– Cześć – westchnęła i zgarnęła torebkę, ignorując jego podryw.

– Ten facet musi być idiotą. Albo kanalią. Nie wystawia się takich kobiet jak ty. Ba, żadnych kobiet!

– To miłe, dziękuję. Ale nie jestem w nastroju do rozmowy.

– Ale to nie będzie byle jaka rozmowa – przekonywał Iwo. – Jesteśmy w pięknym miejscu, ja mam dużo czasu, wieczór jest długi, a ty taka… piękna. Szkoda byłoby nie wykorzystać takiej szansy. Mogę postawić ci drinka?

Zmierzyła go wzrokiem. Markowe ubrania pamiętały sezon sprzed co najmniej dwóch lat. Miał pecha – ta kobieta się na tym znała. Było od niego czuć perfumy, których sama nie kupiłaby swojemu facetowi. W swoim przeszło czterdziestoletnim życiu napatrzyła się już na samców. To był ten typ, który miał wyuczony katalog uśmiechów, a przy tym rozkoszował się tembrem własnego głosu. W jej wyrazie twarzy widać było pogardę.

– Dobrego wieczoru – rzuciła. – Ale my się raczej nie dogadamy – powiedziała bardzo uprzejmie i kurtuazyjnie. Czyżby źle ją ocenił? Nie miała aż tak dużych wyrzutów sumienia związanych ze spóźnieniem, jak sądził.

Skinął głową z teatralną grzecznością, choć wściekłości nie umiał do końca zatuszować.

– Rozumiem. Chciałem tylko być miły – wytłumaczył się.

Nie odpowiedziała. Zapłaciła za Virgin Mohito i wyszła, nie oglądając się za siebie.

Poczekał chwilę. Zawiesił wzrok na jej szklance pełnej roztapiającego się lodu. Został zlekceważony. To mu się rzadko zdarzało, szczególnie przy tylu świadkach. Co za syf… Co za upokorzenie!

– Rachunek poproszę – wycedził przez zaciśnięte zęby. Wciąż niczego nie zjadł. Liczył na kolację. Whisky paliło go w pusty żołądek, a wstyd rozchodził się ciepłem po jego karku. Znów zapłacił kartą ojca. Miał już to w dupie.

Wyszedł przed lokal i spojrzał w lewo. Znowu ją zobaczył w tym szarym płaszczu. Już mu się tak nie podobała. Czuł do niej tylko nienawiść.

Wsiadła do czarnego Audi Q5. Spojrzała w telefon, pewnie wciąż łudząc się, że coś odpisał. No ale nie odpisał. Iwo wiedział o tym najlepiej. Uruchomiła więc silnik i wolno ruszyła przed siebie. Iwo patrzył uważnie, jak odjeżdża spod hotelu. Po chwili sam wyciągnął z kieszeni telefon, zapisał numery jej tablic i ruszył w kierunku białego BMW.

W głowie mu szumiało i tym razem nie był to wyłącznie pomruk silnika beemki. Wypił za dużo, by jeździć. Nastawiony był raczej na baraszkowanie w hotelowym pokoju niż jazdę po pijaku świnoujskimi uliczkami i tropienie niedoszłej randki. Audi, które toczyło się kilkanaście metrów przed nim, powoli wjechało na miejsce parkingowe przed Żabką. Kobieta wysiadła i energicznym krokiem weszła do sklepu.

– Serio? Delikatesy dla bogatych zdzir są już zamknięte? – powiedział pod nosem Iwo i zatrzymał się po drugiej stronie ulicy.

Wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika, w którym trzymał specjalny plecak. Nigdy się z nim nie rozstawał, ale też i nie obnosił. Trzymał tu mały arsenał na każdą okazję. Nawet taką gównianą jak ta. Wyjął z niego kilka dużych gwoździ długich na osiem centymetrów i grubych na cztery milimetry. Przeszedł przez jezdnię, schylił się i podstawił je pod prawe tylne koło audi. Kobieta zaparkowała przodem do żywopłotu, więc nie miała innej możliwości manewru – musiała się cofnąć. Zadbał więc, by czekała ją „miła” niespodzianka.

Nie wrócił do samochodu, tylko odszedł nieco dalej, żeby go nie zobaczyła. Schował się w ustronnym miejscu, gdzie nie docierało światło ulicznej latarni, i obserwował Żabkę. Kobieta wyszła ze sklepu po kilku minutach z winem w dłoni. Mogła dziś pić najlepsze drinki, a wybrała wieczór w samotności z trunkiem vin de grenouille1.

Odpaliła i powoli wycofała. Widział, jak wielkie gwoździe wbijają się w oponę. To nie był jego pierwszy raz, wiedział, że zadziałają tak, jak powinny.

– Szerokiej drogi, szmato. Sama tego chciałaś – powiedział, a kącik jego ust drgnął dyskretnie.

1Vin de grenouille – wino z żaby (gra słów). (Wszystkie przypisy pochodzą od autorów).

3. ELEWACJA

3 października 2018, środagodzina 7:27

Powietrze było ciężkie od chłodu. Mgła zawisła nisko nad ziemią, zasłaniając wszystko siwą, gęstą chmurą. Silnik sportowego AMG zawarczał przeciągle, a z rury wydechowej uniosła się gorąca para, wirując nad szutrową drogą niczym małe tornado. Po chwili smuga leniwie rozpełzła się po wilgotnych kamieniach, jednocząc się z wszechobecną blendą mgły.