Radioaktywny domek dla lalek - Joanna Rosińska - ebook

Radioaktywny domek dla lalek ebook

Joanna Rosińska

4,0

Opis

W rejonie Rezydencja Sów mieszkańcy już kilka lat wcześniej usłyszeli o istocie Q. Jego pierwsi wyznawcy byli jednak tak egocentryczni, a ich przywódca tak szalony, że odeszli w zapomnienie. Została po nich jedynie książka, pamiętnik jednego z uczestników. Zakazane dzieło, przestroga przed tym, jak tragicznie kończy się samo pragnienie bycia Kimś.
Przestroga, a może też inspiracja.
Eleanor i jej znajomi to grupa, która dzięki wskazówkom z owej książki powoli rozpętuje w mieście nowe piekło. Ktoś im jednak z ukrycia pomaga. Tajemnicze 'Źródło', które inwigiluje ich osoby lepiej niż rząd Nowego Kraju, nie chcąc się ujawnić. Mimo że oni są wyjątkowo chętni, by znaleźć jego.

Pierwszy tom pięciotomowej serii. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiedzmaczytaa

Nie oderwiesz się od lektury

Znalazłam w tej historii coś swojego, ale wiem, że nie spodoba się ona każdemu. Jest to naprawdę specyficzna książka, którą albo pokochasz całym sercem, albo będziesz zawiedzonx. Ja jestem oczywiście w tej pierwszej grupie, bo nie oszukujmy się, KOCHAM TRAUMATYCZNE KSIĄŻKI. Fantastyka z lekko dystopijnym światem z bardzo mrocznym vibe? Dlaczego nie ma więcej takich książek.... Szarzy moralnie bohaterowie, którzy tylko we własnej historii są tymi dobrymi? KOCHAM. Mam nadzieję, że tak jak w “All for the game” ta seria będzie mieć motyw found family... Bo naprawdę świetnie się czytało interakcje wszystkich bohaterów. Chyba na zawsze będę powtarzać jedną rzecz, która dla mnie w tego typu książkach jest ważna. PROGRES BOHATERA. Jego rozwój na przestrzeni historii, czy widać zmiany. Burzliwi i dynamiczni bohaterowie to ulubiony rodzaj postaci i tutaj dostajemy nieprzewidywalnych bohaterów, którzy mogą w jednym momencie pić herbatę, a w drugim zabić 10 osób. Ale nie tylko za to za...
11
Sawinskab

Całkiem niezła

Mimo wszystko przeczytałam. Mam wrażenie, że autor podczas pisania był w mniejszym lub większym stanie wskazującym na spożycie.
00
Jodlowscy

Dobrze spędzony czas

Nie jest to książka o idealnym świecie z bohaterami którzy nie popełniają błędów, wręcz przeciwnie. Tu wszystko jest przeciągnięte wysoką wręcz chorą ambicją zaistnienia w społeczeństwie. bycia Kimś. Udowodnienia wyższości swojej racji nad innymi. Przed przeczytaniem radziłaby mi zapoznać się z listą trigger warningow które znajdują się na samym początku książki bo porusza ona ciężkie tematy takie jak toksyczne zachowania czy przemoc. To co mnie urzekło, prócz mrocznej tematyki, skupionej na katastrofanym świecie, zbrodniach i sekcie to z pewnością kreacja postaci. Każdy z czterech, a raczej pięciu głównych postaci to indywiduum, które odznacza się konkretnymi cechami. Christian jest więc naiwny i cichy, zazwyczaj nie ma niczego do powiedzenia, raczej nikt nie chce go słuchać. Eleonor ma trudny charakter i wydaje się jej, że może wszystkimi kierować, dąży po trupach do celu, nie oglądając się za siebie, a jednocześnie ma wszystko doskonale zaplanowane. David to... po prostu David - sa...
00
xxwerka

Dobrze spędzony czas

Zachwycający mroczny klimat i żywe postacie w towarzystwie wielu kultów i sekt!! Polecam<3
00

Popularność




Copyright © 2023 by Joanna Rosińska. All rights reserved.

Numer ISBN: 978-83-966754-2-2

Wydanie pierwsze, Jeżów Sudecki 2023

Redakcja: Klaudia Wójcik

Korekta: Natalia Kos

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Ilustracja z okładki i zakładki: Daniel Przespolewski

Przygotowanie okładki: Wiktoria Jabłońska

Mapa: Wiktoria Jabłońska

Grafika z wnętrza książki: Daniel Przespolewski / Pixabay.com

Wszystkie prawa zastrzeżone.Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe.Wszystkie postacie, rzeczy i nazwy w książce są wytworem wyobraźni.

Odwiedź mnie:Instagram: joannaxkroftTiktok: joannakroftEmail: [email protected]

Z de­dy­ka­cją dla czter­na­sto­let­niej AsiStar­sza wer­sja nie zmie­niła zda­nia, wciąż chce za­bić te same po­sta­cie

Kilka słów od au­torki

!Ostrzeżenie!

Pierw­szy tom po­ru­sza te­maty re­li­gii, sekt, pro­fa­na­cji, prze­mocy fi­zycz­nej i psy­chicz­nej, uza­leż­nień, sa­mo­bój­stwa oraz śmierci.

Uni­wer­sum, które ist­nieje w se­rii Ra­dio­ak­tywny do­mek dla la­lek jest wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, a wszel­kie po­do­bień­stwa do ist­nie­ją­cych zda­rzeń lub osób są przy­pad­kowe.

Po­glądy bo­ha­te­rów książki nie są mo­imi po­glą­dami.

Mimo że da­rzę ich ogromną sym­pa­tią, z ra­cji by­cia w mo­jej gło­wie, to cał­ko­wi­cie po­tę­piam ich za­cho­wa­nia i nie­od­po­wied­nie słowa, które wy­po­wia­dają w tej oraz każ­dej in­nej czę­ści.

Na końcu sami zde­cy­du­je­cie, czy za­słu­gują na wy­ba­cze­nie.

Nowy Kraj

Kraj za­ło­żony na te­re­nie wy­spiar­skim, na za­chód od kra­jów Blo­kow­skich, na te­re­nie Ka­le­tiny i Li­diwy (dawna na­zwa – Ka­le­tiny i Li­diwy), przez Go­ryta Do­ska wraz z jego ofi­cjalną, 32-oso­bową Radą Mi­ni­strów (obecny skład: 44 rok (2010)), wy­braną z po­mocą spra­wie­dli­wych, de­mo­kra­tycz­nych wy­bo­rów.

Z re­jo­nami:

– Śród­mia­sto

– Knowa

– Kowca

– Ara­be­ska

– Stan­cja

– Go­tria

– Re­zy­den­cja Sów

– Gsza

– Plo­nowe Krale

– Dar­ber­gur­gia

– Har­pice Wschod­nie

– Har­pice Za­chod­nie

– Do­lina Gór­ska

– Ja­ner­storm

– Lor­dia

– Morsz­czy­zna

Zarejestrowane, oficjalne wiary, wprowadzone w system Władz każdego rejonu:

Ka­to­li­cyzm

Na­uki Re­nie­zi­styczne (w nic nie­wie­rzący)

Sło­wacy

Ju­da­cen­tryzm

Ko­ściół No­wego Pa­cie­rza

Za­kon Iryt Ko­dro­ski

Za­kon Po­łu­dniowy

Za­kon Har­picki

Stare Za­cza­ro­wane (po­tocz­nie roz­łam Ba­le­rin) z po­dzia­łem na:

– Za­cza­ro­wane daw­nego To­ten­mu­li­tarzmu (znie­wo­lone Za­cza­ro­wane daw­nej Geo­r­gii)

– Za­cza­ro­wane no­wej Go­trii

– Za­cza­ro­wane Ka­to­lic­kiego nurtu

– Wrze­cionki

– Mi­stury

– za­re­je­stro­wane przez Ta­tianę Goz­pel

– za­re­je­stro­wane przez Ar­mię Sza­fra

– za­re­je­stro­wane przez H.B.

– za­re­je­stro­wane przez Pro­sta Mu­skiego

– za­re­je­stro­wane przez Ka­rellę Do­bor

– za­re­je­stro­wane przez Jad Sza­del­plan­skim

– za­re­je­stro­wane przez Chust Ran

– za­re­je­stro­wane przez Abell Karl

– Za­ten­Za­cza­ro­wane

– Po­st­Za­cza­ro­wane

Nazwane, nieoficjalne wiary, niewprowadzone w system Władz żadnego rejonu:

Skrajny Ka­to­li­cyzm

Re­dersi

kult Q

Ko­ściół Daw­nego Pa­cie­rza (ostat­nio wi­dziani w 29 r. (1995r.))

Wy­znawcy Gian­niego Bre­gera

Te­le­ki­ni­ści No­wego Świata

Wie­rzy­ciele Sta­rego Po­rządku

Wy­znawcy sta­rego de­mona

Wy­znawcy no­wego de­mona

Wy­znawcy „tego” pier­ście­nia

W brą­zo­wych ma­skach (ofi­cjal­nie­nie­na­zwani)

Za­kon Har­picki vol. 2

Ha­ry­ta­tywne stwo­rze­nia

Pro­zacy

Za­kon my­śliwy (zli­kwi­do­wany – znani człon­ko­wie nie­żywi)

i inni

Hierarchia Nowego Kraju

Pre­zy­dent kraju – Go­ryt Do­ska od 1967r.

Rada Mi­ni­strów pod­le­gła Pre­zy­den­towi kraju (36 człon­ków)

Mi­ni­ster re­jonu spra­wu­jący wła­dzę nad da­nym re­jo­nem

Straże da­nego re­jonu

Straże mia­sta

Wła­dze mia­sta (pra­cow­nicy Ra­tu­sza)

Na końcu książki znaj­duje się krótki i zwię­zły słow­ni­czek z po­ję­ciami ze świata No­wego Kraju.

A Wy w co wie­rzy­cie?

0

aleja sta­rych gwiazd

stary rok 2013 (47 rok porozłamowy)31 paź­dzier­nika: wy­da­rze­nia z tego roz­działu mają miej­sce mie­siąc wcze­śniej

Dzień, który nad­szedł, oka­zał się po­cząt­kiem wska­zu­ją­cym, jak to wszystko się za­koń­czy.

Auto za­trzy­mane, świa­tła zga­szone, szyby za­wę­dro­wały w górę z pi­skiem. Pod­niósł wzrok na ko­le­żankę, wciąż nie mo­gąc uwie­rzyć, że po ta­kim cza­sie sie­dzą obok sie­bie w jed­nym po­jeź­dzie. Wła­śnie w tej chwili mogą kie­ro­wać w swoją stronę roz­ma­ite słowa, przez lata wprawy ro­zu­mie­jąc, które z nich miesz­czą się w gra­ni­cach ich oso­bi­stej cen­zu­ral­no­ści.

Ona była pierw­sza.

– To jak długo tu miesz­kasz?

Może to były jedne ze słów. Może mógłby jej to po­wie­dzieć.

Przy­sta­nęli pod rzę­dem przed­ro­zła­mo­wych ka­mie­nic, tak sta­rych i zgni­łych, w miej­scu, gdzie za­ka­zano par­ko­wać. Za­sie­dzieli w swoim to­wa­rzy­stwie za długo, aż mi­nęła noc, a roz­po­czy­nał paź­dzier­ni­kowy po­ra­nek. Na­le­żało wy­ko­nać oka­zały krok w stronę rze­czy­wi­sto­ści, przez którą mógłby wiecz­nie spać lub nie ist­nieć.

Choć wmó­wił so­bie, że twa­rze nie­wi­dzia­nych trzy lata zna­jo­mych przy­po­mi­nają mu tylko po­czą­tek ry­chłego upadku czło­wie­czeń­stwa, dawno nie po­czuł tego ro­dzaju uczuć. Nie chciał tak po pro­stu po­wie­dzieć tej nocy do wi­dze­nia, jed­no­cze­śnie wciąż oba­wia­jąc się rów­nie krót­kiego do zo­ba­cze­nia.

– Ja… Chyba to kilka mie­sięcy.

Mógł roz­wi­nąć wy­po­wiedź, bo w środku wręcz przy­du­szała go ochota na mo­no­log, lecz po­now­nie wy­sko­czyła przed nim nie­zwy­kle nie­przy­jemna, ale za­przy­jaź­niona blo­kada. Ona wy­czuła to po raz ko­lejny. Nie po­wi­nien się dzi­wić, skoro nie­gdyś, spę­dza­jąc ze sobą tyle czasu w tym wy­kre­owa­nym przez sie­bie świe­cie z ba­jek, na­uczyli się roz­po­zna­wać swoje emo­cje. Czuć je, czy­tać my­śli. Na­wet z bie­giem lat nie dali rady się tego po­zbyć.

– Po pro­stu cie­szę się, że mo­głam cię zo­ba­czyć. Na­dal je­steś ta­kim sa­mym czło­wie­kiem, zwy­czaj­nie do­brym – Dło­nie w czar­nych rę­ka­wicz­kach po­ło­żyła na kie­row­nicy. – Jesz­cze nie raz się zo­ba­czymy, to nie ko­niec. Chcę wie­dzieć, że z tobą w po­rządku i… My wszy­scy tę­sk­nimy za swoim to­wa­rzy­stwem. Nie przy­no­simy sa­mych tra­ge­dii. Ra­zem by­li­śmy lepsi. Na­sza piątka.

Chciał na to od­po­wie­dzieć coś rów­nie mą­drego, ale od­na­lazł w gło­wie zie­jącą pustkę. Nie po­grą­żył się w wy­rzu­tach su­mie­nia tylko przez to, co wi­dział w jej spoj­rze­niu, że wie, ro­zu­mie, nie ma za złe, jaką stał się wy­dmuszką. Ta­kie osoby jak ona ni­gdy nie po­winny cier­pieć.

– Do zo­ba­cze­nia – rze­kła, za­nim drzwi za­mknęły się na do­bre. Nic na to nie od­po­wie­dział, je­dy­nie po­słał uśmiech. Słaby, ale zda­wało mu się, że z go­dziny na go­dzinę co­raz bar­dziej prze­ko­ny­wa­jący.

Do­cho­dziła piąta rano, pora do funk­cjo­no­wa­nia. Nie było in­nego wy­boru niż udać się do skle­piku, jego skrom­nego miej­sca pracy.

Wy­do­stał ro­wer z szopy pod ka­mie­nicą, która na­wet już nie miała zamka, by ochro­nić do­by­tek. Sta­rał się to zro­bić jak naj­ci­szej, byle tylko nie zbu­dzić są­sia­dów. Sam nie był w sta­nie na­wet na pół go­dziny po­ło­żyć głowy na po­duszkę. Może mógł wy­ko­rzy­stać to, jak lekko się czuł i po pro­stu przez mo­ment po­zo­stać po­spo­li­tym czło­wie­kiem bez emo­cjo­nal­nego ba­gażu za sobą.

Koła na­pom­po­wane, słu­chawki le­żące w kie­szeni kar­me­lo­wego płasz­cza do ko­stek. Za­ło­żył swoje rę­ka­wiczki i od­je­chał, co kil­ka­na­ście me­trów ści­ga­jąc się z Roz­pa­dli­nami. Te ciemne chmary uno­siły się w po­wie­trzu ich świata od kil­ku­dzie­się­ciu lat i nie za­mie­rzały zni­kać.

W bu­dzie skle­pi­ko­wej przy wy­jeź­dzie z Tonki, mia­steczka fa­brycz­nego na sa­mym za­cho­dzie re­jonu, pra­co­wał krótko i dziś mu­siał to miej­sce otwo­rzyć. Pod­ję­cie sta­no­wi­ska sprze­dawcy mo­gło być od­po­wied­nią de­cy­zją, gdyż praca od­ry­wała, a bę­dąc zmę­czo­nym, nie od­zy­ski­wał siły na stres. Za­wsze jed­nak na­cho­dziły go te wspo­mnie­nia, a co za tym idzie, nie­ubła­gane mdło­ści, ale na­uczył się jak to po­wstrzy­mać – co­raz to cięż­szą ha­rówką. Układ ide­alny.

W prze­szło­ści, jesz­cze za cza­sów by­cia kon­ser­wa­to­rem po­wierzchni pła­skich, zda­rzało mu się na­rze­kać na wy­ko­ny­wane prace; że za dużo, że mu brzydko pach­nie, że boli krę­go­słup i chce się wró­cić do łóżka. Dziś już nie pa­mię­tał tego uczu­cia. Nie­na­wi­dził wi­tać pu­stego miesz­ka­nia, gdzie za­wsze znaj­do­wał dziwne in­sekty, zdaje się odro­binę zmu­to­wane. Je­dyne słowa, które wy­ma­wiał, były po­wi­ta­niem bez­i­mien­nego są­siada, wcho­dzą­cego po scho­dach na sie­dząco. Od­po­wiedź od niego za­zwy­czaj otrzy­my­wał nieco bar­dziej kwie­ci­stą.

– Jak tam dziś, pa­nie? Tylko nie mówi pan, że do­brze. Do­brze to mi było raz, w 44 przed­ro­zła­mo­wym. Na­wet te czarne cze­redy mi hu­moru nie po­psuły. Dziś już ni­gdy nie jest do­brze.

Kiedy do­je­chał do Tonki, rów­nie szybko za­jął się co­dzien­nymi czyn­no­ściami. Skle­pik, jak to skle­pik w budce, był mały i ob­skurny, ale znaj­do­wały się tu przy­datne pro­dukty. Około siód­mej mógł się spo­dzie­wać wi­zyt pra­cow­ni­ków po­bli­skich kom­pa­nii, a po­nie­waż wszy­scy z nich byli w po­dob­nej, śred­nio-wie­ko­wej gru­pie, wy­wnio­sko­wał, że owe fa­bryki przyj­mują pra­cow­ni­ków i trzy­mają ich u sie­bie do cza­sów spo­czynku. Spę­dził w ten spo­sób pół go­dziny. Prze­cho­dząc obok od­twa­rza­cza, zdał so­bie sprawę, że nie wy­łą­czył lo­kal­nego ra­dia i ze słu­cha­wek wciąż brzdą­kała gi­tara, za­po­wie­dziana przez spi­kera jako „roz­bu­dza­jąca me­lo­dia pro­sto ze Śród­mia­sta”. Roz­bu­dzimy was wszyst­kich, gdy­by­ście za­po­mnieli wstać. Gdy­by­ście za­po­mnieli, co już was w ży­ciu zdą­żyło ude­rzyć.

Przez mo­ment roz­wa­żał odłą­cze­nie ka­bel­ków. Z mio­tłą ni­gdy by nie tań­czył, ale i tak była wy­jąt­kowo lekka w jego dło­niach. Gdyby za­mknął oczy, mógłby so­bie wy­obra­żać, że nie trzyma jej sam, że ktoś przy­kłada de­li­katną rączkę z dru­giej strony. Znowu nie by­łoby in­nego świata, tylko ta ich wieczna bajka, która dziś na krótką chwilę otrzy­mała prawo, by po­ło­wicz­nie od­żyć.

Po kilku mi­nu­tach otę­pie­nia do­tarł za biurko słu­żące za ladę, my­jąc je w naj­ciem­niej­szych za­ka­mar­kach. Uzu­peł­niał to­war za szklaną szybką tuż obok, my­śląc, że wła­śnie to nie­długo ku­pią pra­cow­nicy kom­pa­nii. Puszki, które wy­pro­du­ko­wali ich ko­le­dzy z in­nej fa­bryki. Ko­zie mię­siwo, za­gra­niczne ana­nasy w słono-­mor­skim so­sie, wę­dzona pa­pryczka. Uzu­peł­niał, póki nie usły­szał dźwięku zza pó­łek.

Od­głos za­brzmiał jak spo­koj­nie otwie­rane drzwi budki, bez me­lo­dyj­nego dzień do­bry, jest ktoś? Czy już otwarte? Pa­mię­tał, jak prze­krę­cał w nich klucz i dzięki temu już ro­zu­miał, że nic nie jest w po­rządku. Pra­gnął po­chwy­cić za ma­leńki od­twa­rzacz i uci­szyć go, mimo że le­ni­wie spo­czy­wał na półce przy su­chych, ja­gla­nych wa­fel­kach. Mu­siał po­zwo­lić męż­czyź­nie z gi­tarą wciąż śpie­wać, a wła­ści­wie re­cy­to­wać o nocy w stad­ni­nie koni, kiedy sam kur­czowo trzy­mał się szafki w bez­de­chu.

Wła­my­wa­cze. Wy­wnio­sko­wał to po tym, że do­bie­gły go od­głosy nie tylko jed­nych kro­ków. Lo­kalne wia­do­mo­ści gło­siły, że era zło­dziei jesz­cze po­wróci. Nie mógł po­zwo­lić, żeby coś zgi­nęło, nie miał aż tylu pie­nię­dzy, by zwró­cić ubytki. Żył skrom­nie, oszczę­dza­jąc do bólu, ale prze­cież cza­sem i on mu­siał prze­ką­sić za­war­tość puszki.

Po­woli pod­niósł się spod blatu, gdy ktoś w niego za­stu­kał. Ręka w ciem­no­bor­do­wej skórce. To wła­śnie wtedy mi­nione go­dziny prze­su­nęły mu się przed oczami ni­czym ama­tor­sko na­krę­cony film, przy­po­mi­na­jący ostat­nie, zno­śne chwile.

Na­wet je­śli ten se­ans miał oka­zać się snem, wo­lał tę jedną naj­prost­szą moż­li­wość niż przy­swo­je­nie do świa­do­mo­ści tego, co się działo przed nim. Za­stygł, pod­czas gdy do­mnie­many wła­my­wacz wsu­wał we włosy oku­lary, upew­nia­jąc go, że nie jest je­dy­nie prze­szka­dza­jącą we wszyst­kim ma­kietą z naj­czar­niej­szych kosz­ma­rów.

– Tak wcze­śnie na no­gach? – Usły­szał z jego ust.

Wpierw nie zro­zu­miał, ale kiedy uzmy­sło­wił so­bie kogo ma przed sobą, w se­kundę rzu­cił się pod samą ścianę, z hu­kiem strą­ca­jąc bli­sko sto­jące puszki z ana­na­sem. To ude­rzyło w niego jak pio­run w środku bu­rzy. Ra­żony strzałą przez wszystko, co trzy lata cho­wał do głę­bo­kich szu­fla­dek umy­słu, te­raz nie był w sta­nie zła­pać od­de­chu. Ból oplótł go swymi mac­kami i nie chciał pu­ścić, co­raz moc­niej za­ci­ska­jąc do­okoła ciała. Spę­dził te chwile, zwy­czaj­nie się du­sząc. Wi­dział przed sobą twarz, która nie zmie­niła się przez lata, wciąż okra­szona tak przy­ja­znym uśmie­chem, że nie można jej było da­rzyć złymi uczu­ciami, bo niby jak? „My je­ste­śmy przy­ja­ciółmi. Chcę dla cie­bie naj­le­piej”.

Nie, po­wta­rzał so­bie bez­sku­tecz­nie, On nie mógł tu być. Na­prawdę nie mógł. Na­wet nie od­na­lazł w swoim sercu nie­na­wi­ści, mimo że z re­guły po­wi­nien. Tylko strach, to wła­śnie strach tak płyn­nie przez niego prze­pły­nął. Wró­ciła naj­więk­sza obawa, jaką na­po­tkał na dro­dze w swoim dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nim ży­ciu.

Wy­ją­kał pod no­sem nie­zro­zu­miały ciąg słów, a po­tem ze­chciał po­biec w kie­runku to­a­lety, cał­ko­wi­cie od­ru­chowo, nie wie­dząc, czego tak na­prawdę od sie­bie ocze­kuje. Nie zdą­żył na­wet kroku wy­ko­nać, bo zgięło go w pół i po chwili upadł w ka­łużę wła­snych wy­mio­cin. Za­to­pił się w nich. Uto­pił po­zo­stałą god­ność.

W ciągu se­kundy świat wró­cił do punktu wyj­ścia. Nie przy­pusz­czał, że to może stać się aż tak szybko, ale za­wsze ta­kie było, na­głe, ni­gdy nie­pla­no­wane.

– Zo­staw go na chwilę, musi dojść do sie­bie – Sły­szał nad sobą głos, który pró­bo­wał ode­pchnąć w bez­denną nie­pa­mięć, ale mo­men­tami gdzieś tam się od­zy­wał, za­zwy­czaj, gdy pró­bo­wał za­snąć. Wtedy cały w po­cie rzu­cał się po wła­snym łóżku, po­wstrzy­mu­jąc wy­mowę już dawno za­ka­za­nych mu mo­dlitw.

– O, już le­piej? Le­piej, prawda?

Mógł się za­ło­żyć, że wła­ści­ciel głosu na­chyla się nad ladą.

Za­bo­lało go miej­sce, w któ­rym po­wi­nien znaj­do­wać się utra­cony pa­lec. Sku­lił głowę ku ziemi ze łzami w oczach, rów­nie do­brze mo­gąc się za­nu­rzyć w nie­czy­stej już pod­ło­dze. Nie ro­zu­miał, czy czeka na cud, czy śmierć. W jego ży­ciu te dwa i tak były sy­no­ni­mami.

– Chcia­łem do­trzeć na na­sze spo­tka­nie, ale wiesz, jak działa ko­mu­ni­ka­cja tego re­jonu. Fa­talne to. Okropne, za­bło­cone po­ciągi. Na­stęp­nym ra­zem po­wia­do­mi­cie mnie wcze­śniej, nie będę mógł się do­cze­kać, by nas znowu zo­ba­czyć w ca­ło­ści. Och. Pra­wie w ca­ło­ści. Dro­biazg.

Nikt go nie po­wia­do­mił, bo wszy­scy ży­wili do niego po­dobne od­czu­cia. Miał inne spo­soby, by wie­dzieć o nich wszystko mimo czasu roz­łąki. Słusz­nie po­wstrzy­my­wali się od roz­mów na zbyt ry­zy­kowne te­maty, ostroż­nie do­bie­rali każde słowo. On na­dal ich słu­chał. Za­wsze i wszę­dzie.

Mię­śnie za­mie­niły się w ga­la­retkę, ję­zyk od­mó­wił po­słu­szeń­stwa, dla­tego też nie miał jak za­pro­te­sto­wać, gdy zu­peł­nie nie­znane ręce po­cią­gnęły go w górę. Pra­wie upadł, ale obcy męż­czy­zna ob­jął go ra­mie­niem i za­czął pro­wa­dzić w stronę kan­torka, pod­su­wa­jąc chu­s­teczki pod nos. Nie, że nie sta­rał się być de­li­katny, ale z pew­no­ścią mu to nie wy­cho­dziło.

Tam po­sa­dził go na krze­śle. Rzu­cił jak śmieci.

Po­cie­sza­jące, że było to sie­dze­nie z opar­ciem i po­rę­czami, bo ina­czej zle­ciałby z niego szyb­ciej, niż zdą­żyłby za­czerp­nąć od­dech. Sie­dział w tej po­zy­cji przez krótki czas, do­póki zna­jomy nie do­sta­wił krze­sła i nie za­czął z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dać się po­miesz­cze­niu. To był tylko kan­to­rek, za­ple­cze w budce spo­żyw­czej z ka­len­da­rzem sprzed czte­rech lat. On wy­glą­dał, jakby na­pa­wał się wi­do­kiem drzwi od to­a­lety ni­czym wo­do­spa­dem w Go­li­tacce.

Z braku in­nego po­my­słu, a póki nikt nie pa­trzył na niego, za­czął świ­dro­wać wzro­kiem po­stać daw­nego zna­jo­mego. Nie­wy­ja­śnio­nym cu­dem na­dal wy­glą­dał tak zdrowo, pięk­nie, zbyt ra­do­śnie, przy­wo­łu­jąc do sie­bie każde szczę­ście świata, ocza­ro­wu­jąc wszystko, co się ru­sza. Nie tego by się spo­dzie­wał, mimo że na co dzień wo­lał nie za­sta­na­wiać. Z re­guły nie chciał ży­czyć ni­komu nic złego, lecz w prze­szło­ści zbyt czę­sto mu się to na­su­wało. W tej chwili też po­winno. W głębi naj­ciem­niej­szego skrawka swo­jej du­szy, a to na­prawdę ist­niało, pra­gnął, by osoba przed nim była… mar­twa. Mar­twa jak Sara.

W końcu już mu­siał od­su­nąć wzrok na pod­łogę.

– Pew­nie je­steś cie­kaw, dla­czego przy­sze­dłem przy­wi­tać się aku­rat z tobą. Ale ty prze­cież za­wsze by­łeś dla mnie naj­waż­niej­szy. Mar­twi­łem się, jak się czu­jesz.

Nie mar­twił. Ten czło­wiek nie wie­dział co to za uczu­cie, bo nie ro­zu­miał żad­nego z nich, a je­dy­nie wy­obra­żał so­bie na swój błędny spo­sób.

– I mia­łem ra­cję – do­dał, tak po­zor­nie tro­skli­wie brzmią­cym to­nem głosu. – Od kilku lat je­steś wra­kiem, prze­śla­duje cię prze­szłość. Spe­cjal­nie prze­mę­czasz się, by o niej nie my­śleć, a mi tak okrop­nie przy­kro, kiedy mu­szę o tym słu­chać. Dla­tego osta­tecz­nie po­sta­no­wi­łem wszystko zmie­nić. Po­sta­no­wi­łem nam znowu po­móc. Cie­szysz się?

Roz­po­częło się wy­kła­da­nie fo­to­gra­fii na stół. Na zdję­ciach znaj­do­wali się lu­dzie, młoda ko­bieta, z urody mie­szana Ka­le­tijka z brą­zo­wymi wło­sami upię­tymi w kok. Wi­dział ją pierw­szy raz w ży­ciu. Pa­trzył na to ką­tem oka, bo na­wet gałki oczne oplo­tły się ra­żą­cym bó­lem. Czyżby nie mógł prze­łknąć śliny? To byli tylko mło­dzi lu­dzie, jesz­cze nie­wy­star­cza­jący winni, by za­słu­gi­wać na to wszystko. Jak oni kilka lat temu, kiedy za­czy­nali swoją hi­sto­rię.

– Zo­bacz, ta uśmiech­nięta dziew­czyna, to jest Ele­anor. Po­patrz, pro­szę. To Da­vid. A tu Na­ta­lie i jej cha­rak­te­ry­styczne włosy. Za­pa­mię­tasz? Chciał­bym, byś od­zy­skał to, co stra­ci­łeś, a fo­to­gra­fie to klucz do po­czątku wszyst­kiego. Dla­tego ci po­ka­zuję tych lu­dzi. A ty mu­sisz ich za­pa­mię­tać.

– Nie chcę.

Ten raz po­wie­dział to tak szybko i zde­cy­do­wa­nie, bo wie­dział, co się szy­kuje i mu­siało być to tak samo podłe, jak nik­czemna prze­szłość. Po­zwa­la­nie na roz­wój sy­tu­acji by­łoby grze­chem, przez który na­wet bi­blijne pie­kło wy­da­wało się nieść nie­ska­laną przy­szłość. A pa­mię­tał, jak kilka lat temu wła­śnie On bez po­wodu czy­tał im frag­menty ksiąg, wy­śmie­wa­jąc pro­sto­li­nij­ność po­śmier­tel­nego po­tę­pie­nia Ka­to­li­ków. I to mia­łoby po­wró­cić? Świat już te­raz ja­wił się jako wy­star­cza­jąco chłodny.

– Chcesz. To, że nie lu­bisz już z ni­kim współ­pra­co­wać, nie zna­czy, że nie chcesz.

– N..niie mam n-nic – wy­mam­ro­tał, po raz ko­lejny szczę­ka­jąc zę­bami, czu­jąc w ustach pa­skudny smak ostat­nich po­sił­ków. Żył na­dzieją, że tym wy­razi się ja­sno. Gdy nic nie po­siada, nie ma też co stra­cić. – Nic mi j-już… nie za­bie­rzesz.

Ręka z fo­to­gra­fią opu­ściła się na stół.

– Wła­śnie, więc prze­stańmy żyć prze­szło­ścią i zróbmy z niej przy­szłość.

Prze­je­chał się na tych ide­ach już za­bój­czo, do bólu, i nie za­mie­rzał drugi raz. Chciał za­tkać uszy i prze­stać go słu­chać. Po pro­stu z miej­sca umrzeć.

– Skoro Sara już raz zo­stała ci za­brana w tak uwła­cza­jący spo­sób, nie są­dzisz, że po­winna wró­cić? I masz to na wy­cią­gnię­cie ręki. Jesz­cze mo­że­cie być ra­zem. Prze­cież znam twoje naj­więk­sze ma­rze­nie. My­ślisz o tym w każ­dej wol­nej chwili, bo nie ma rze­czy, któ­rej pra­gnął­byś bar­dziej. To cię za­bija.

– D-do­brze. Za­bij mnie już.

Za­mknął oczy, po­zor­nie go­towy na naj­po­tęż­niej­szą dawkę bólu, a da­lej sły­szał głos, tak bo­le­sny, że nie­wiele przy­jem­niej­szy od śmierci w tor­tu­rach i mę­czar­niach.

– Dla­czego my­ślisz, że kie­dy­kol­wiek chcia­łem cię za­bić? Prze­cież je­ste­śmy przy­ja­ciółmi.

To tak, jakby na mo­ment śmiał za­po­mnieć, z kim wy­mie­nia zda­nia. Dla jego roz­mówcy ko­rzyst­niej było po­sia­dać „przy­ja­ciół”, któ­rzy na­wet prze­raź­li­wie boją się na niego spoj­rzeć niż ni­gdy ich nie zy­skać.

– Nie chcę.

– Po­słu­chaj mnie. Ja nie je­stem twoim wro­giem, ni­gdy nie by­łem. Je­stem przy­ja­cie­lem, a my mu­simy so­bie po­ma­gać. Chcę ci wy­świad­czyć przy­sługę i wy­na­gro­dzić te lata, kiedy się nie wi­dzie­li­śmy, kiedy każdy z nas mie­rzył się ze swoim złem. Też mia­łem swoje, chciało mnie po­żreć w ka­wałku. Po­patrz, gdzie je­stem z tym te­raz. Wiem, jak to try­wial­nie brzmi, ale na­wet ono może zo­stać prze­ko­nane, że na­leży odejść, prawda?

Ow­szem, kiedy tylko rze­kome „zło” mie­rzyło się z tym naj­praw­dziw­szym.

On na­chy­lił się w jego stronę, do­my­ślił się na­wet przy opusz­czo­nych po­wie­kach. Mu­siał od­su­nąć się i do­ci­snąć do opar­cia krze­sła, ma­jąc na­dzieję, że może na do­bre uda mu się wto­pić w pla­stik.

– Nie za­cho­wuj się tak. Szansa stoi na wy­cią­gnię­cie ręki. Po­wiem ci do­kład­nie, co ro­bimy. Co ro­bisz ty, co ro­bię ja. To nie jest ko­niec, prze­cież wszy­scy tę­sk­nimy za swoim to­wa­rzy­stwem. Nie przy­no­simy sa­mych tra­ge­dii. Mo­żemy być ra­zem, a ra­zem by­li­śmy lepsi. Na­sza sió­demka.

Nie, wtedy to była na­sza piątka, po­my­ślał. Twoja ma­rio­netka nie była na­szą czę­ścią. A ty tym bar­dziej. Ni­gdy nie by­łeś w tym ra­zem z nami.

– Wtedy sta­li­śmy się ro­dziną, ale wcale nie mu­simy tego mgli­ście wspo­mi­nać. Po­myśl, że znowu jest tak samo ide­al­nie, bo może być. Po­myśl o wszyst­kich bez­tro­skich chwi­lach i za­sta­nów się, co cię po­wstrzy­muje, by do tego wró­cić. Do wszyst­kiego. Do wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy ode­szli. Mo­żesz ich zo­ba­czyć, na­prawdę. Nikt inny nie za­ofe­ruje ci ni­czego po­dob­nego. Co ta­kiego cię po­wstrzy­muje, skoro zda­jesz so­bie sprawę, że to wy­ko­nalne? Że mogę to zro­bić? Że ja to zro­bię? Kiedy tylko mnie po­pro­sisz. ­Po­proś mnie. A to za­ist­nieje.

Co ta­kiego po­wstrzy­muje?

Może to wła­śnie to py­ta­nie było tak istotne.

W ży­ciu by się do tego nie przy­znał, ale już w tej chwili miał masę py­tań, któ­rych rów­nie do­brze mógł ni­gdy nie za­dać.

Tej sa­mej nocy, wtedy jesz­cze głu­piutko lek­kiej, oma­wiał po­dobne za­gad­nie­nie z po­zo­sta­łymi. W tam­tym gro­nie nikt nie miał wła­dzy, by po­wró­cić do wszyst­kiego i wszyst­kich znaj­du­ją­cych się w naj­lep­szym okre­sie jego ży­cia. A On… Jego też do­sko­nale znał i z czy­stym su­mie­niem mógł za­rzu­cić całe zło świata, przy­pi­sać każdy wy­my­ślony dia­bel­ski grzech, prócz tego, że wła­śnie pró­buje kła­mać w żywe oczy. Wie­dząc, z czego zdał so­bie sprawę, otwo­rzył swoje. Znów zo­ba­czył przed sobą roz­świe­tla­jący twarz uśmiech. Uśmiech, który ni­gdy nie pa­so­wał do tego po­twora.

Przez mniej niż se­kundę po­czuł się, jakby miał przed sobą ko­legę sprzed sied­miu lat. Tego sa­mego czło­wieka, który przy­cho­dził do niego w trak­cie pracy, by opo­wie­dzieć naj­drob­niej­sze szcze­góły swo­jego ży­cia, po­zor­nie nio­są­cego świe­tlaną przy­szłość. Wtedy może choć przez chwilę byli przy­ja­ciółmi, mimo tego jak się róż­nili i jak to zo­stało po­de­ptane. Na­prawdę miałby się na to go­dzić? Znów po­wró­cić do cza­sów błą­ka­ją­cego się w po­wie­trzu nie­po­koju, bez­tro­sko po­zwo­lić, by ko­lejni lu­dzie zo­stali be­stial­sko krzyw­dzeni? Nie, nie od­wa­żyłby się.

Może wtedy z po­wro­tem zo­ba­czyłby to, czego pra­gnie naj­bar­dziej, tak sza­le­nie, że po­woli umiera. Pew­nego dnia Sara zła­pa­łaby za tę mio­tłę i za­tań­czyła do­okoła pó­łek, a on ra­zem z nią. Znowu by­łoby jak w bajce.

– To chciał­byś usły­szeć nieco wię­cej, prawda?

1

NOC PO

1

wie­kowy blask

30 listopada, teraźniejszość, miej­sco­wość Stary Bro­kat

– Zdepcz to ustroj­stwo, albo wy­rwij.

Chri­stian spoj­rzał na zmi­zer­niałe fiołki, już i tak po­de­ptane przez dzi­kie zwie­rzęta, te, które zdo­łały prze­trwać. Za­lę­gły się w ciem­nych za­ka­mar­kach lasu, to na pewno. Dzi­kie koty, dzi­kie psy… wilki? Dla nich to nie był od­po­wiedni kli­mat, ale ide­alny na drzewa i góry, które po­kry­wały wię­cej niż po­łowę te­renu tego re­jonu – po­łu­dniowy za­chód ich kraju. Nie­gdyś w lo­kal­nej stre­fie wia­do­mo­ści na­pi­sano, że pla­no­wana jest ma­sowa wy­cinka, na pewno wią­żąca się z okrut­nymi kosz­tami. Wtedy wy­tę­pi­liby zmu­to­wane zwie­rzęta. Wy­tę­pi­liby też wszyst­kie nie­le­galne zgro­ma­dze­nia, które uwa­żały drzewa za swoje schro­nie­nia. Nie­do­brze, to by zna­czyło, że mu­szą się prze­nieść gdzie in­dziej, za­pewne szu­ka­jąc opusz­czo­nych bu­dyn­ków, któ­rych wbrew po­zo­rom nie było w po­bliżu aż tak dużo. Chri­stian wie­dział, że zde­cy­do­wa­nie nie po­wi­nien się tym te­raz mar­twić.

W Sta­rym Bro­ka­cie, mie­ście, w któ­rym dwu­dzie­sto­letni chło­pak prze­by­wał całe ży­cie i znał od pod­szewki, miał wię­cej po­wo­dów, by prze­cią­żyć układ ner­wowy. Tu żył, tu się uro­dził i wy­cho­wał. Tu ob­ser­wo­wał zmiany, które za­cho­dziły w spo­łe­czeń­stwie, z ad­no­ta­cjami, że wszystko zmie­niają na lep­sze.

Za­wsze dzia­łamy lu­dziom na du­szę.

Tak ma­wiał ich pre­zy­dent, Go­ryt Do­ska, do wy­so­kiej mów­nicy w Śród­mie­ście, które było jego główną sie­dzibą. To tam, wraz z wszyst­kimi człon­kami swo­jej ro­dziny, po­ja­wiał się w srebr­nej osłonce na gło­wie, za­sła­nia­jąc twarz. W ide­al­nym ustroju wszy­scy chcą roz­szar­pać swo­jego przy­wódcę, więc pre­zy­dent z za­słonką się w to wpa­so­wał.

Wciąż było le­piej, na­wet je­śli mieli być swoim cie­niem z twa­rzą w ra­diu czy lo­kal­nej stre­fie wia­do­mo­ści, na­wet je­śli dzieci nie chciano wy­pusz­czać z do­mów na traw­nik przed ka­mie­nicą, a wię­cej niż po­łowa spo­łecz­no­ści chro­niące ich rę­ka­wiczki uznała za nie­prze­mi­ja­jącą modę. Szcze­góły, kto by się nimi przej­mo­wał? Ro­dzice Chri­stiana, pra­cu­jący we wła­dzach mia­sta, czyli po pro­stu w Ra­tu­szu, jesz­cze rok temu wspo­mi­nali, że ich wy­kresy po­ka­zują ten­den­cję spad­kową. A przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o od­bie­ra­nie so­bie ży­cia czy tra­ce­nie zmy­słów na środku ulicy. Bo wiesz, mó­wili do niego, że wła­śnie tak kie­dyś było? To, że ko­muś bru­natna piana le­ciała z ust czy oczy wy­wi­jały się do góry, było normą, a te­raz już nie jest.

Dziś na całe szczę­ście był po­czą­tek końca Mie­siąca Umar­łych, 30 li­sto­pada. Do­żyli Święta Umar­łych, zwień­cze­nia tych kil­ku­na­stu dni, w któ­rych wspo­mi­nano nie­obec­nych. W li­sto­pa­dzie wszystko wy­glą­dało jak po wy­zio­nię­ciu du­cha i aku­rat wtedy miało do tego pełne prawo. Znane wy­jątki od tego stan­dar­do­wego ob­razu Chri­stian mógł po­li­czyć na pal­cach pra­wej ręki, a je­den z nich stał tuż nad nim.

– Re­pre­zen­ta­cyjne Przy­ję­cie za­czyna się o dwu­dzie­stej – przy­po­mniała mu Ele­anor, tak nie­pa­su­jąca swoją pre­zen­cją do sta­rego cmen­ta­rza, na któ­rym się znaj­do­wali. W bu­tach na ma­łej ko­tur­nie była od Chri­stiana o dwa cen­ty­me­try wyż­sza, ubrana w długą, spły­wa­jącą po ciele pe­le­rynkę ko­loru wy­bla­kłego ró­żo­wego cu­kierka z pa­su­ją­cymi do niej ko­ron­ko­wymi rę­ka­wicz­kami. Mó­wiła, że po pro­stu lubi stroje, któ­rych na stra­ga­nie nie wy­brałby nikt inny, i to dla­tego na tle tego kra­jo­brazu wy­glą­dała ko­micz­nie. Ele­gancko, ale… ta­nio. Trzy­mała lekko po­rwaną pa­ra­solkę, tak na wszelki wy­pa­dek, bo prze­cież byli z cu­kru i naj­mniej­sza kro­pla desz­czu mo­gła im za­szko­dzić.

Chri­stian wy­pro­sto­wał się i ogar­nął wzro­kiem nie­wielką do­linę tru­pów. W od­dali sły­szeli od­głosy na­le­wa­nia wody, ale poza tym cmen­tarz był opu­sto­szały. Być może wszy­scy miesz­kańcy na­cho­dzili się tu już wy­star­cza­jąco przez mi­niony mie­siąc, pra­wie trzy­dzie­ści dni świę­tu­jąc mniej lub bar­dziej es­te­tyczne śmierci. Chri­stian sam by­wał bar­dzo rzadko. Jego ostat­nio zmarli człon­ko­wie ro­dziny roz­sy­pani zo­stali już w miej­scu po­chówku, czyli ka­wa­łek da­lej, tam, gdzie koń­czyły się na­grobki z na­wią­za­niem do tak zwa­nego Boga z Nieba Ka­to­li­ków. W miej­scu po­chówku nie było już po­krzy­wio­nych przez sta­rość krzyży, nie było dłu­gich na­grob­nych płyt skry­wa­ją­cych kru­che ko­steczki. Tylko ta­blice z krótką in­for­ma­cją, kto tu praw­do­po­dob­nie spo­czął.

– Mam wszystko, tylko nie mam stroju – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym wde­chu, ma­jąc świa­do­mość, że to może zde­ner­wo­wać przy­ja­ciółkę, która kilka ty­go­dni temu za­nio­sła do jego domu stos stra­ga­no­wych szma­tek. Za­pa­mię­tał tylko czer­wony ak­sa­mitny kom­bi­ne­zon, w któ­rym za­pewne przy­jąłby apa­ry­cję po­tomka wła­ści­ciela domu pu­blicz­nego. Chri­stian wie­dział, że rze­ko­mym ce­lem za­bawy na Święto Umar­łych było wy­bra­nie cze­goś in­nego niż mod­nych dłu­gich płasz­czy, na­rzut i pe­le­ry­nek, które ich spo­łe­czeń­stwo no­siło (bo wszystko to było szyte z naj­tań­szych ma­te­ria­łów), ale chyba nie aż tak in­nego.

– Je­śli mam być szczery – do­dał ci­cho, nie sły­sząc od­po­wie­dzi. Ele­anor naj­wy­raź­niej spo­dzie­wała się cze­goś po­dob­nego, więc na­wet na niego nie spoj­rzała. Sku­piona była na obiek­cie przed sobą.

– Moja mama przy­cho­dziła i pa­liła nad nią pa­pie­rosy – Kiw­nęła głową na na­gro­bek swo­jej babci, zmar­łej kilka lat wcze­śniej. Po­dobno coś nie­chcący przedaw­ko­wała, ale dziew­czyna ni­gdy się tymi fak­tami gło­śno nie chwa­liła.

WY­BITNA PRO­FE­SOR

Na­pis był na sa­mym środku.

– Po­wie­działa, że bab­cia nie­na­wi­dziła tego za­pa­chu i kra­dła bank­noty z ko­perty mamy, by nie stać ją było na paczkę.

– Moja mama w co drugą mie­sięcz­nicę śmierci cioci robi ko­pytka. A ko­goś jesz­cze od­wie­dzamy?

Ele­anor kiw­nęła głową i ru­szyli ka­mie­ni­stą ścieżką wśród licz­nych na­grob­ków mniej lub w ogóle nie­zna­nych im osób. Po­woli wkra­czali w strefę na­le­żącą do przed­sta­wi­cieli Nauk Re­nie­zi­stycz­nych. Ina­czej mó­wiąc: tych w nic bogo-po­dob­nego nie­wie­rzą­cych, lu­dzi sta­no­wią­cych znacz­nie licz­niej­szą grupę miesz­kań­ców obec­nego Sta­rego Bro­katu. Tu już nie stały ani kwiaty, ani lam­piony. Po­woli ode­szli od tego zwy­czaju, pusz­cza­jąc go w nie­pa­mięć. Miej­sce po­chówku było zbio­ro­wi­skiem osa­mot­nio­nych ta­bli­czek, żeby wia­domo było, gdzie co zo­stało wrzu­cone. W ziemi wy­ko­py­wano na­prawdę nie­wielki otwór, a przy­nie­sione w sło­iku po­zo­sta­ło­ści zmar­łego umiesz­czano tam bez ce­le­bra­cji i zbęd­nych ce­re­gieli, chyba że ktoś przy­tar­gał ze sobą bu­telkę czy­stej. Chri­stian pa­mię­tał, że na po­grze­bie cioci, ko­lej­nej pra­cow­nicy władz mia­sta, wu­jek roz­le­wał za­war­tość szkła, za­nim jesz­cze po­chów­kowy urzęd­nik zdą­żył po­chwy­cić ło­patkę. Małą, dzie­cięcą. Mama pła­kała, gdy pierw­szy raz ro­biła te ko­pytka. Nie mo­gła po­go­dzić się ze wspo­mnie­niem, że pro­chy żony brata na­mo­kły aż tak ta­nim spi­ry­tu­sem. Tym­cza­sem dzie­się­cio­letni Chri­stian trząsł się po no­cach, przy­po­mi­na­jąc so­bie obłęd w oczach tam­tej dwójki.

– Tam są ta­bliczki ro­dzinne tej psy­cholki – Ele­anor wy­rwała go z za­my­śle­nia, wy­ko­nu­jąc ręką ruch w stronę nie­wy­so­kiego ogro­dze­nia.

– Psy­cholki. Ja­kiej psy­cholki? – Nie mógł do­strzec na­zwi­ska.

– Jane Ava­rell.

Może wcale nie mu­siał py­tać.

Chri­stian ni­gdy nie po­znał Jane Ava­rell, ale opo­wie­ści o niej znał już za do­brze. Była zna­jomą Ele­anor z jej szkoły, oszustką, która naj­wy­raź­niej zro­biła coś tak okrop­nego, że do dziś to imię wy­po­wia­dane było gło­sem prze­sy­co­nym nie­na­wi­ścią. Ele­anor bez prze­rwy za­rze­kała się, że je­śli kie­dy­kol­wiek zo­ba­czy tę dziew­czynę po raz ko­lejny, nie bę­dzie się wa­hała przy roz­szar­pa­niu jej na strzępy. Nie chciała jed­nak wprost po­wie­dzieć, co ta­kiego się stało, że, w po­wa­ża­niu Ele­anor, Jane na to zło ko­nieczne za­słu­gi­wała.

Chri­stian do­brze znał przy­ja­ciółkę, pra­wie pięt­na­ście lat, a to było nie­malże wiecz­no­ścią, cza­sem, który nie chciał się skoń­czyć. Zda­wał so­bie sprawę z tego, że być może nie było żad­nego po­wodu, by owej Jane nie­na­wi­dzić, zwłasz­cza że wciąż go nie usły­szał. Do­tych­czas prze­mil­czał każdą wzmiankę o niej, w głębi du­szy wie­dząc, że i tak prędko się nie spo­tkają, a dzie­cinne za­bawy na za­wsze po­zo­staną zbędne.

– Ta­bliczki ro­dzinne psy­cholki spo­czy­wają niech w ci­szy.

Za­nim do­tarli do końca dep­taku, za­trzy­mali się przy jesz­cze jed­nym miej­scu, gdzie ta­bliczka „Olaf Her­shel” po­dobno świe­ciła w ciem­no­ści. To nie było po­parte żad­nym lo­gicz­nym wy­ja­śnie­niem, ale miej­skie le­gendy gło­siły, że z nie­któ­rymi tak się dzieje.

– Da­vid przy­cho­dzi go od­wie­dzać? Kie­dy­kol­wiek? – za­py­tał Chri­stian, po chwili orien­tu­jąc się, że py­ta­nia mo­gły za­brzmieć zbyt po­gar­dli­wie.

Ele­anor otwo­rzyła usta, ale w ostat­niej chwili je za­mknęła. Ode­zwała się do­piero po kil­ku­na­stu se­kun­dach ci­szy.

– Nie wiem.

Mi­nęły trzy mi­nuty i osta­tecz­nie zmie­rzali w stronę wyj­ścia.

Osoba o mę­skiej syl­wetce, w sza­rej na­rzu­cie z kap­tu­rem, krą­żyła w od­dali z bu­telką spreju w ręce; przy­mie­rzała się do ro­bie­nia nie­chcia­nych de­ko­ra­cji. Prze­szli obok ob­sy­pa­nej bro­ka­tem rzeźby, sto­ją­cej przy bra­mie cmen­ta­rza. Przed­sta­wiała któ­re­goś ze sta­rych świę­tych, wy­so­kiego męż­czy­znę w sza­cie do ko­stek. Po­zo­sta­łość sprzed kil­ku­dzie­się­ciu lat, któ­rej nikt nie chciał zbu­rzyć, rze­komo z sza­cunku, ale ta­bliczka z imie­niem już dawno za­rdze­wiała i nie mo­gli prze­czy­tać, kto to był. Po­nadto do­ry­so­wano mu ciemny ogon na tyle i to wcale nie było tak śmieszne, jak w za­mia­rze miało.

Deszcz mógł w każ­dej chwili po­psuć cały efekt, ale uparta osoba na­dal uży­wała ae­ro­zolu, by pry­skać na fi­gury, uło­żone wzdłuż ży­wo­płotu jak ścieżka do drogi mę­czeń­skiej. Pa­trząc na to zda­rze­nie, Chri­stian czuł na ple­cach nie­po­ko­jący dresz­czyk. Był wy­cho­wany tak, by za­wsze re­ago­wać na naj­mniej­szy wan­da­lizm i zgła­szać, je­śli nie ro­dzi­com, to bez­po­śred­nio stra­żom, któ­rych te­raz na złość ni­g­dzie nie było. Ele­anor wes­tchnęła i przy­sta­nęła, wpa­tru­jąc w kształt na­ma­lo­wany na mu­rze.

– Ład­nie. Bę­dzie co sprzą­tać.

– Może po­win­ni­śmy coś zro­bić – do­dał szep­tem Chri­stian, ma­jąc wra­że­nie, że męż­czy­zna za­uwa­żył ich i na­wet za­czyna ma­chać. – A może nie.

– Mi­łej za­bawy na Święto Umar­łych! – Usły­szeli nio­sące się echem słowa. Ele­anor tylko prze­wró­ciła oczami. Na tam­tej rzeź­bie męż­czy­zna też sta­rał się uło­żyć ze spreju jedną li­terką, wy­jąt­kowo im znaną.

Było to duże, okrą­głe Q.

Czło­wiek mu­siał być zwo­len­ni­kiem kultu Q, ich bo­le­snej normy, która po­woli opa­no­wy­wała Stary Bro­kat, a może i re­jon, ale tego do­wie­dzie­liby się, wy­sta­wia­jąc czu­bek nosa poza ro­dzinne mia­sto. Chri­stian za każ­dym ra­zem za­sta­na­wiał się, czy bar­dziej tej za­razy nie­na­wi­dzi, czy bar­dziej się jej oba­wia. Naj­gor­sza jed­nak oka­zy­wała się świa­do­mość, że to, co się działo w po­bliżu, to była w znacz­nym stop­niu jego wina.

2

anio­łek był kie­dyś dia­błem

Tuż obok Sta­rego Bro­katu, wła­ści­wie wta­pia­jąc się w to mia­sto, znaj­do­wała się wio­ska Je­zawka. Tyle że bez koni i świ­nek plą­sa­ją­cych po po­dwór­kach. W cią­gną­cej się za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trach miej­sco­wo­ści można było zna­leźć je­dy­nie za­wiłą drogę pod górkę, oto­czoną znisz­czo­nymi do­mami. W po­ło­wie po­ło­żony był bu­dy­nek su­per­mar­ketu, funk­cjo­nu­ją­cego dwa­dzie­ścia lat po roz­ła­mie wiary. Nie­for­tun­nie za­bra­kło fun­du­szy na za­go­spo­da­ro­wa­nie prze­strzeni, więc po­zo­sta­wiono obiekt, wzru­szono ra­mio­nami i na­ka­zano „zrób­cie, co chce­cie”. Taki pa­wi­lon był do­brym miej­scem na wszel­kie spo­tka­nia. W dzień wy­po­ży­czano go do za­jęć Uni­wer­sy­tetu III wieku, a wie­czo­rem na­wet or­ga­ni­zo­wano przy­ję­cia, jak w Święto Umar­łych. To był szczę­śliwy traf. W inne miej­sca z cen­trum mia­sta czę­sto za­glą­dały straże, by spraw­dzić, jak roz­wija się at­mos­fera każ­dego z ta­kich zbio­ro­wisk. Tu­taj nie chcieli tak chęt­nie przy­jeż­dżać, mimo że Je­zawka wciąż była pod­le­głym im te­re­nem.

Za­po­mi­nali o nim. Chri­stian do­my­ślał się dla­czego, po­wód mógł być tylko je­den, za­czy­nał się od li­terki K i mie­ścił na końcu tej dłu­giej drogi. To tam miesz­kała ro­dzina, z którą straże nie chciały mieć wiele wspól­nego.

Dziś po­ży­czył od ro­dzi­ców ich stary, brą­zowy sa­mo­chód. Jego zna­jomi po­sta­no­wili na­zwać go Wła­dziak, bo po­cho­dził z fun­du­szy władz mia­sta. Nie­wielu było lu­dzi, któ­rzy prze­miesz­czali się po tym pust­ko­wiu sa­mo­cho­dami. Tań­sze w utrzy­ma­niu oka­zały się liczne ro­wery, ko­rzy­sta­nie z po­cią­gów czy po­woź­ni­ków, świad­czą­cych swoje usługi do­okoła naj­po­pu­lar­niej­szych dziel­nic. Wła­dziaka Chri­stian zda­wał się so­bie po­nie­kąd przy­własz­czyć, pa­trząc na to, jak czę­sto uży­czał go swoim zna­jo­mym i ile po­gnie­cio­nych ga­zet kłę­biło się na sie­dze­niach.

Na wio­skę po­je­chał sam. Obie­cał spo­tkać się z Ele­anor już na miej­scu, więc nie miał in­nego wyj­ścia. Ni­gdy nie omi­nął żad­nego z Re­pre­zen­ta­cyj­nych Przy­jęć i za­pewne ni­gdy żad­nego nie po­wi­nien, jakby to był jego skryty, pie­przony obo­wią­zek. Mógłby czuć z tego po­wodu złość, bo Na­ta­lie, naj­wi­docz­niej z nie­wi­dzial­nym im­mu­ni­te­tem, nie mu­siała nic. Obec­nie jej rola ogra­ni­czała się do tego, co wy­ma­gało przej­ścia z domu do pen­sjo­natu. A Da­vid? Tego wo­lał na­wet w my­ślach nie ko­men­to­wać.

Miej­sce do par­ko­wa­nia mu­siał zna­leźć z in­nej strony pa­wi­lonu, jak naj­da­lej się dało, gdzie sta­nął jak naj­krzy­wiej się dało. We­dług planu po­jaz­dem miała wra­cać Ele­anor, osoba, która na­poje wy­so­ko­pro­cen­towe ty­kała tylko od święta. Chri­stian był pe­wien, że po tej far­sie z chę­cią wy­sko­czyłby na krótki spa­cer, a na­wet po­bie­gał; w ba­gaż­niku miał krótki strój na zmianę. Wła­śnie w taki spo­sób ni­we­lo­wał stres, przez świa­do­mość, że wolna wola po­zwala mu na bieg da­leko przed sie­bie, gdzie nik­nie wszystko, co prze­szka­dza. Może był do­sta­tecz­nie szybki i zwinny, by ucie­kać każ­demu po­ten­cjal­nemu oprawcy, o ile tylko byłby on zwy­kłym czło­wie­kiem.

Wej­ście do hali ob­sta­wiał młody oby­wa­tel w brą­zo­wej na­rzu­cie i ma­sce przy­po­mi­na­ją­cej de­mona z Go­trii, re­jonu ze środ­ko­wego po­łu­dnia. Chri­stian pa­mię­tał, że zna­lazł tego przed­ro­zła­mo­wego stwora w książce z bi­blio­teki, ro­biąc za­da­nia na za­ję­cia przy­rod­ni­cze. De­mon pró­bo­wał ko­muś uświa­do­mić, że nie może tu roz­da­wać ulo­tek, bo grozi to grzywną zbyt wy­soką jak na jego stan­dardy. Chri­stian za­śmiał się w du­chu. Ja­sne, że nie może, ale w środku za­pewne było ich trzy razy wię­cej. Snuły się po naj­głęb­szych ką­tach tego szkie­letu mar­ketu, cze­ka­jąc, aż cho­ciaż jedna nowa du­sza zwróci na nie uwagę. I za­wsze zwra­cała. Na­wet nie jedna, nie dwie.

Tym­cza­sem grzecz­nie oznaj­mił, kim jest, jakby otrzy­mał za­pro­sze­nie do ta­jem­nego sto­wa­rzy­sze­nia, i wszedł do środka. Po­wi­tał go gwar, mało przy­jemna me­lo­dia i para sztucz­nych tru­pów w dwu­znacz­nej po­zy­cji przy wej­ściu przez sty­ro­pia­nowy, ob­lany so­kiem łuk. Oto zna­lazł się w czymś, co daw­niej na­zy­wano by Hal­lo­ween, a dziś było je­dy­nie po­zo­sta­ło­ścią po tej zło­wro­giej tra­dy­cji z koń­cówki paź­dzier­nika. To święto otrzy­mało nową na­zwę, bo wszyst­kie stare uro­czy­sto­ści zo­stały w No­wym Kraju bez­par­do­nowo po­zmie­niane wraz z da­tami. Może w in­nych re­jo­nach Mie­siąc Umar­łych pre­zen­to­wał się ina­czej, może wciąż łą­czył się z wie­rze­niem, że to mo­ment, w któ­rym gra­nica mię­dzy wy­mia­rami się za­ciera.Jak gdyby nie zro­biła tego pięć­dzie­siąt lat temu i to wcale nie w je­sienne wie­czory, po­my­ślał Chri­stian. Raz sły­szał, jak ko­le­dzy ze szkoły pod­sta­wo­wej roz­ma­wiają, że Wie­rzy­ciele No­wego Po­rządku, nie­uzna­wana sekta z Ja­ner­storm, ob­cho­dzą tę datę po­przez po­ry­wa­nie i na­zna­cza­nie ta­kiej ilo­ści osób, ile lat mi­nęło od roz­łamu wiary. Szczę­śli­wie to były tylko su­che po­gło­ski.

Dziś w re­jo­nie Re­zy­den­cji Sów wi­dy­wano już tylko ko­ści i trupy, je­dyne, które tak do­bit­nie re­pre­zen­to­wały śmierć. A to wszystko wśród ży­wych lu­dzi w ko­lo­ro­wych na­rzu­tach, wy­raź­nie chcą­cych za­po­mnieć o smut­kach co­dzien­no­ści. Więk­szość z nich na­wet po­zbyła się rę­ka­wi­czek; naj­pew­niej trzy­mali po­cho­wane po kie­sze­niach, ale nie za­kła­dali na ten mo­ment. To była nie­sa­mo­wita oka­zja, by oglą­dać ludz­kie dło­nie bez ich sta­łego okry­cia.

Rę­ka­wiczki na do­bre za­go­ściły w kul­tu­rze i mo­dzie ich spo­łe­czeń­stwa. No­siła je zde­cy­do­wana więk­szość. Grub­sze, cień­sze, ko­ron­kowe, w roz­ma­itych ko­lo­rach, szyte z tych lep­szych i tych znacz­nie gor­szych ma­te­ria­łów, przez które pa­skud­nie po­ciła się skóra. Pre­zy­dent Do­ska od po­czątku swo­jego by­cia mó­wił, że ten zwy­czaj to ko­niecz­ność, by sku­tecz­niej chro­nić się przed ska­żoną, ne­ga­tywną ener­gią z czar­nych Roz­pa­dlin. Tak na­zy­wano prze­ni­ka­jące przez wszystko wi­doczne cząstki ener­gii, uno­szące w po­wie­trzu od czasu roz­padu wy­miaru Za­ten­świa­tów. Przez ręce, we­dług pre­zy­denta i jego rze­ko­mych ba­dań, skaza prze­cho­dziła naj­ła­twiej. W końcu do swo­ich cza­rów te­le­ki­ne­tycy też uży­wali rąk. Prze­su­wali obiekty siłą woli, ale za­wsze od­kry­wali do tego palce.

Za­sła­niaj­cie. Te. Dło­nie.

Więc grzecz­nie za­sła­niali.

Chri­stian roz­glą­dał się, cze­ka­jąc na dzi­siej­szy roz­wój wy­da­rzeń. Samo po­miesz­cze­nie było ogromną halą, ale po­prze­dzie­laną w kilku miej­scach pa­ra­wa­nami uda­ją­cymi drewno. In­nych de­ko­ra­cji nie do­strzegł, prze­szko­dzili mu lu­dzie, któ­rzy za ta­kie ele­menty mo­gli ucho­dzić sami w so­bie. Młode twa­rze, ale może tylko wy­glą­dem, stu­denci, jesz­cze nie-stu­denci, śred­nia wieku ba­lan­su­jąca mię­dzy osiem­na­ście i dwa­dzie­ścia. Istoty, które zbi­jały się w jedną masę. Nie za­pa­mięta ni­kogo z nich, ni­gdy nie pa­mię­tał.

Ele­anor za­pewne była w swoim ży­wiole, pcha­jąc się wszę­dzie tam, gdzie jej nie chcą, bo stwa­rza swoją osobą za dużo ha­łasu i za­mie­sza­nia. Nie było sensu jej szu­kać, Chri­stian wo­lał usiąść przy pu­stym pu­dle, praw­do­po­dob­nie bę­dą­cym sto­li­kiem, i po­cze­kać na wielką nie­wia­domą, która za­wsze nad­cho­dziła. Mu­siał wy­glą­dać ża­ło­śnie, z kie­sze­nią wy­peł­nioną pier­siówką, któ­rej sa­mot­nie by na­wet pod ostrza­łem nie wy­jął. Wielu z tych barw­nych, ale bez­barw­nych lu­dzi­ków do­okoła niego już piło. Na­uczony do­świad­cze­niem przez inne Re­pre­zen­ta­cyjne Przy­ję­cia wie­dział, że po­cząt­kowo nie roz­po­zna, kto za­cho­wuje się od­mien­nie przez stan upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego, a kto przez inne spe­cy­fiki, które tu ser­wo­wano.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach, kiedy za­sta­na­wiał się, czy szu­ka­jąc tu cze­goś nie­po­ko­ją­cego sam nie wy­gląda nie­po­ko­jąco, po­de­szła do niego dziew­czyna w bia­łej su­kience, do któ­rej do­szyte zo­stały skrzy­dełka anioła. Uro­dziła się z urodą ty­powo Li­di­wij­ską: ja­sna oprawa oczu, wręcz blada kar­na­cja, ale tym ra­zem z ciem­nymi wło­sami. Ko­bieca wer­sja Da­vida, po­my­ślał mi­mo­wol­nie, chcąc się z tego za­śmiać. W ich kraju, daw­niej na­zy­wa­nym wła­śnie Ka­le­tiny i Li­diwy, można było spo­tkać przed­sta­wi­cieli obu tych grup ra­so­wych lub po pro­stu ich mie­szanki. Chri­stian czuł, że wła­śnie nią jest, bo jego włosy były zbyt wy­pło­wiałe, a cera za ja­sna, by uwa­żać się za ro­do­wi­tego Ka­le­tij­czyka. On i Ele­anor byli za mało szla­chetni – oczy­wi­ście we­dług słów pre­zy­denta, tego sa­mego, który swo­jej twa­rzy ni­gdy nie po­ka­zy­wał.

Ta dziew­czyna spa­dła przed nim jak z nieba. Bez pe­le­ryny czy in­nej na­rzuty, we wło­sach ścię­tych do ra­mion i de­li­kat­nie za­krzy­wio­nym no­sie. Rów­nie czarne oku­lary nie­malże zlały się z ko­smy­kami, bo pra­wie ich w nich nie za­uwa­żył. Naj­cie­kaw­sze było to, że jej kom­plet­nie nie znał i ude­rzyło w niego, że to praw­do­po­dob­nie dla­tego po­ja­wiła się obok.

– Mogę usiąść? – za­py­tała, sia­da­jąc. Za­ło­żyła nogę na nogę, od­sła­nia­jąc po­darte poń­czo­chy i ob­da­rzyła go spoj­rze­niem. Coś od niej biło. Coś i tak gor­szego niż pew­ność sie­bie i swo­jego ist­nie­nia. Pew­ność, za­równo ta, która wpra­wiała w za­kło­po­ta­nie, jak i ta, która tylko cią­gnęła ku da­nej oso­bie. Chri­stian nie za bar­dzo wie­dział, co ma zro­bić z rę­koma.

– Oczy­wi­ście. Chri­stian – Szybko wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń. Je­śli miał oka­zję ko­goś po­znać i nie być oce­nia­nym przez pry­zmat zna­jo­mych twa­rzy to… na­prawdę dawno tego nie spo­tkał. Długo był gra­czem piłki w pierw­szym skła­dzie ich nędz­nej, Staro­-­bro­ka­to­wej dru­żyny, ale nikt nie ko­ja­rzył go z umie­jęt­no­ściami. Oczy­wi­ście, że nie. Dla­czego miałby? Ko­ja­rzył z ro­dzi­cami, bo to wła­dze mia­sta, więc nie mo­gło być ina­czej. Ko­ja­rzył rów­nież z Ele­anor, rze­komo wiecz­nie roz­hi­ste­ry­zo­waną, upa­dłą gwiazdą. We­dług jej sta­rych zna­jo­mych, dziew­czy­nie w ciągu dwóch lat coś dziw­nego strze­liło do głowy, spra­wia­jąc, że ze śmiesz­nej i uro­czej, stała się zgorzk­niała, zło­śliwa, przy­kra. Od­kąd tej wio­sny przy­pro­wa­dziła do ich skrom­nego grona Da­vida Her­shela, Chri­stian wręcz oba­wiał się, że i on za­cznie się za nim cią­gnąć jak lep, z któ­rego już nie wy­sko­czy. A nie mo­gło być gor­szej obe­lgi niż by­cie uwa­ża­nym za przy­ja­ciela tego czło­wieka.

Tym­cza­sem dziew­czyna po­dała mu dłoń bez rę­ka­wiczki. Chri­stian wciąż miał swoje, ciemne. „No­ście te rę­ka­wiczki”.

– Miło po­znać. Cie­kawe miej­sce – przy­znała z uśmie­chem. – Przy wej­ściu spy­tali, czy mam czy­ste zęby. Uzna­łam to za żart, ale póź­niej oka­zało się, że mó­wili po­waż­nie.

Chri­stia­nowi zro­biło się głu­pio i już sam nie wie­dział, czy to przez te zęby, czy słowa, które miał za­miar wy­po­wie­dzieć po dłuż­szym przy­glą­da­niu się dziew­czy­nie.

– Och. Do do­ska, tak… Prze­pra­szam, że za­py­tam, ale to dla­tego, że chyba wi­dzę cię po raz pierw­szy.

– Bo nie je­stem stąd. Miesz­kam na­wet poza re­jo­nem. Ochro­niarz z jasz­czurką na twa­rzy to mój zna­jomy. Przy­je­cha­łam kilka dni temu do brata, a że nie chcia­łam sie­dzieć sama w noc, gdy on pra­cuje, to po­my­śla­łam, że po­szu­kam cze­goś na mie­ście. Na­wet ku­pi­łam su­kienkę, w tym sta­rym skle­pie z tka­ni­nami, chyba wszy­scy tam ku­pują, bo było pu­sto i tylko to zna­la­złam. Kie­dyś pro­wa­dziła go taka star­sza pani. Ko­ja­rzysz?

Chri­stian ko­ja­rzył, po jej śmierci skromny biz­nes prze­jął ku­zyn, młod­szy, ale w pla­mach star­czych na twa­rzy. Ten, na któ­rego wła­dze mia­sta na­ło­żyły su­rową karę pie­niężną, bo przy­wie­sił (a może ktoś przy­wie­sił za niego, ale to już było nie do usta­le­nia) ulotkę do szyby skrom­nego skle­piku. Wszy­scy wie­dzieli, że czło­wiek już się z tego nie od­ko­pie do końca wła­snego ist­nie­nia.

– Po­doba ci się mia­sto? – To po­winno być ostat­nim py­ta­niem, ja­kie przy­szło mu do głowy, ale nie­stety oka­zało się je­dy­nym. Skar­cił sam sie­bie.

– Może to nie­czę­sto spo­ty­kane, ale chcia­ła­bym tu miesz­kać na stałe. Tylko brat ra­czej nie byłby szczę­śliwy, wie­dząc, że chcę zo­stać. Oczy­wi­ście ma­cie tu po­dobno przy­zwo­itą uczel­nię, tego po­win­nam szu­kać, bo skoń­czy­łam szkołę i do­tych­czas do­ra­bia­łam na stra­ga­nie, ale wszy­scy wiemy, co te­raz wisi w re­jo­nie, tak? Nie­ważne, czy tu­taj, czy w Re­zy­den­cji Sów.

Re­zy­den­cja Sów była głów­nym mia­stem ich okręgu, sto­licą, a także na­zwą ca­łego re­jonu, jed­nego z szes­na­stu w tym kraju. Chri­stian ni­gdy tam nie był, ale nie cią­gnęło go do od­wie­dzin. Mama od za­wsze po­wta­rzała mu, że to mia­sto różni się od Sta­rego Bro­katu, na­wet je­śli znaj­do­wały się w tym sa­mych li­niach. Rze­komo było dzi­kie. Miało swoje osobne le­gendy, wspo­minki o daw­nych sta­nach, wy­pa­lo­nej gra­nicy, la­sach przy sto­licy, które skry­wały naj­gor­sze widma i ty­siące ciał. Po la­tach nie są­dził, że słu­cha­nie ta­kich opo­wie­ści na do­bra­noc było do­brym po­my­słem przy wy­cho­wy­wa­niu ma­łego czło­wieka.

– Aha… Tak – mruk­nął Chri­stian, ma­jąc pew­ność, że wła­śnie za­czyna się te­mat mie­siąca, po­wód jego obec­no­ści w tym miej­scu. Nie prze­pa­dał za po­dob­nymi roz­mo­wami, bo wie­dział, że musi trzy­mać ję­zyk za zę­bami i uda­wać, że wie tyle, co przy­pad­kowy zja­dacz pu­szek. Do tej pory nie wzbu­dzał po­dej­rzeń, bo był spo­kojny, bez­pro­ble­mowy, lu­bił ba­wić się w tre­ningi, nie po­cho­dził z kom­pa­nij­nej ro­dziny i dużo czasu spę­dzał z po­zor­nie uło­żo­nymi ro­dzi­cami, ob­ser­wu­jąc pracę w Ra­tu­szu. Jego zna­czącą wiele w tym świe­cie wadą było to, że na­prawdę nie po­tra­fił kła­mać.

Już dawno obie­cał so­bie, że pew­nego dnia się na­uczy, a wtedy oszuka każ­dego.

– By­łam cie­kawa, bo opo­wie­ści brata ro­bią wra­że­nie. On jest psy­cho­te­ra­peutą.

– O nie – wy­msknęło się z ust Chri­stiana.

– Wiesz, nie­wdzięczny za­wód, ale pierw­szy w na­szej ro­dzi­nie inny niż pra­cow­nik kom­pa­nii. Na­ta­niel pra­cuje w szpi­talu zdro­wia psy­chicz­nego, tym przy le­sie i tam lu­dzie mu opo­wia­dają… co ta­kiego zo­ba­czyli. Mó­wią, że to nie­do­szli sa­mo­bójcy. Że pew­nego dnia i tak się za­biją. Na­wet nie będą sta­rali się ich po­wstrzy­mać, nie bę­dzie im się chciało. Tamci zdra­dzają, że w snach wi­dzą swoje sil­niej­sze ży­cie, które do­stają w srebrno-zło­tych po­ko­jach z pół­kami peł­nymi bu­te­lek. Za­bie­rają, co po­trze­bują, i zy­skują ja­kieś tam swoje wy­obra­że­nie po­tęgi. Le­ka­rze dają im moc­niej­szą dawkę le­karstw, ale mają wra­że­nie, że to tylko po­gar­sza sy­tu­ację. Acz­kol­wiek wiem, że to nie tylko w szpi­talu się utrzy­muje. Po uli­cach też cho­dzą, ale ciężko co­kol­wiek udo­wod­nić, je­śli jest się w miarę roz­sąd­nym. Każdy my­śli, nikt gło­śno nie mówi. Co naj­wy­żej roz­daje ulotki.

Z mi­nia­tu­ro­wej to­rebki wy­jęła zło­żoną kartkę pa­pieru. Chri­stian z da­leka był w sta­nie po­znać, co przed­sta­wiała. Przy­glą­dał im się ty­siące razy, za każ­dym ra­zem wi­dząc, co no­wego do­da­wali. Nie zmie­niał się tylko prze­kaz, wciąż za­po­zna­jący z sa­mym ist­nie­niem istoty Q wraz z jego złoto-srebr­nym pa­ła­cem i obiet­nicą ziem­skiej siły.

– Ja dziś wi­dzia­łem li­terki na po­mni­kach – po­wie­dział ci­cho, wspo­mi­na­jąc spa­cer na cmen­tarz.

– Bar­dziej cię to fa­scy­nuje czy prze­raża?

Fa­scy­nuje? Chri­stian miał prawo czuć się ina­czej niż reszta zwy­czaj­nych lu­dzi, któ­rzy tylko sły­szeli o Q, oglą­dali ulotki czy roz­ma­wiali z po­więk­sza­jącą się grupą fa­nów, do­tych­cza­so­wych w nic nie­wie­rzą­cych. Ich nie spo­tkało to przy­pad­kowe nie­szczę­ście, oni nie czy­tali za­ka­za­nej książki. Pew­nie z chę­cią by to zro­bili, nie wie­dząc, co ich po tym czeka, ale tylko trzy znane mu osoby do­tych­czas miały z nią kon­takt i po­wie­działy so­bie, że nie będą roz­no­sić tego ni­g­dzie da­lej. Byle nie po­gor­szyć i tak już roz­dmu­cha­nej afery, nie­ustan­nie na­krę­ca­nej śwież­szymi fak­tami.

– Mnie prze­raża.

– A ja wi­dzę w tym coś in­try­gu­ją­cego… – urwała, prze­no­sząc spoj­rze­nie z chło­paka na obiekt za jego ple­cami. Za­nim Chri­stian zdą­żył się tam od­wró­cić, dziew­czyna już po­de­rwała się z miej­sca. – Za­raz wra­cam. Za­pisz mi swój nu­mer ra­daru.

Szybko zgu­bił ją w tłu­mie, a krzy­czeć nie chciał, by się nie na­rzu­cać. Miał za­miar odejść, czu­jąc się dziw­nie roz­ko­ja­rzony, ale wtem pod­bie­gło do niego dwóch ko­le­gów z daw­nej dru­żyny miej­skiej. Je­den z twa­rzą po­ma­lo­waną na czer­wono, drugi na zie­lono, oboje z pe­le­ry­nami wy­ko­na­nymi z prze­ście­ra­deł. Rzu­cili na stół paczką sło­necz­nika, a chwilę póź­niej trzy pla­sti­kowe ku­beczki. To okropne, że nie pa­mię­tał imion tych lu­dzi. Wy­parł je z pa­mięci, bo żadne inne ży­cie, poza tym obec­nym, już się nie li­czyło.

– Pi­jemy, bur­mi­strzu? – za­py­tał czer­wony.

Coś w tym wi­działa i wcale nie po­trze­bo­wała tego, co po­wo­do­wało ma­sowe wy­cieczki pod szpi­tal. Chri­stian czę­sto za­sta­na­wiał się, co mo­gła wi­dzieć każda osoba, która w ten spo­sób do­cho­dziła do mil­czą­cego grona zwo­len­ni­ków i za­wsze bo­gat­szy był w inne wnio­ski.

Prze­wa­ża­jąca więk­szość lu­dzi w ich re­jo­nie jesz­cze nie­dawno nie wie­rzyła w żadne bó­stwo, hi­sto­ria roz­łamu wiary im na to nie po­zwa­lała. Z punktu wi­dze­nia, który mą­drze na­zwałby psy­cho­lo­gicz­nym: nic dziw­nego, że ko­rzy­stali z nada­rza­ją­cej się oka­zji, by na nowo cze­muś za­ufać. Bo komu mieli?

Wła­dze były ni­czym, straże ta­kie same, ale w za­baw­nych mun­dur­kach.

Pre­zy­dent, two­rząc ich Nowy Kraj, za­wiódł na każ­dej po­je­dyn­czej płasz­czyź­nie, w mo­men­cie, gdy go po pro­stu po­nio­sło. Nic dziw­nego, że po­nad osiem­dzie­się­cio­letni sta­ru­szek ukry­wał twarz i roz­ka­zy­wał to samo swo­jej licz­nej ro­dzi­nie.

Ko­ścioły stały się ru­iną, księży żyła garstka na cały re­jon Re­zy­den­cji Sów. Inne re­li­gie albo li­czyły kilku człon­ków, albo były mało prze­ko­nu­jące, skła­da­jąc się z oszo­ło­mów. A lu­dzie po­trze­bo­wali wiary, zwłasz­cza kiedy mo­gli ją po­czuć na wła­snej skó­rze. Półki pełne bu­te­lek. Ob­razy ze sobą, tym ra­zem nie w poza­ziem­skiej przy­szło­ści iskrzą­cej bo­gac­twem, tylko lep­szym sobą tu i te­raz.

Oni nie czy­tali książki. Z jed­nej strony uzna­wał to za naj­więk­szą z naj­więk­szych za­let, bo to przez książkę Chri­stian był tak z tym zwią­zany w inny, gor­szy spo­sób. A z dru­giej nie znali tej ciem­no­ści i hi­sto­rii sprzed lat, która po­dobno brnęła do tra­gicz­nego końca. Bez od­po­wied­niej wie­dzy nie mo­gli zda­wać so­bie sprawę, w co na­prawdę pró­bują wdep­nąć. Cza­sem miał ochotę wstać i po­trzą­snąć każ­dym, kto wy­ga­dy­wał ta­kie głu­poty. A nie mógł, bo sam by się zdra­dził. Dla­tego te­raz sie­dział tu­taj, bę­dąc sym­pa­tycz­nym, uśmiech­nię­tym Chri­stia­nem, stu­den­tem, sy­nem lu­dzi, któ­rzy ba­wią się w ra­porty, ni­kim.

– Pi­jemy – stwier­dził, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni pier­siówkę, tę, którą ostat­nio spre­zen­to­wała mu Ele­anor. Dziś wlał tam al­ko­hol pro­sto ze stra­ganu i my­ślał przy tym, że przy­naj­mniej w taki spo­sób może sam sie­bie po­cie­szać, two­rząc złudne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Pili w ci­szy, nie za­mie­nia­jąc ze sobą ani jed­nego słowa przez na­stępne pięć mi­nut, aż na ho­ry­zon­cie po­ja­wiła się zna­joma twarz, dziś mniej barwna niż za­zwy­czaj. To dla­tego, że wszy­scy do­okoła tacy byli, nie wy­róż­niała się. Przy­była tak szybko, że Chri­stian nie zdą­żył tej chwili za­re­je­stro­wać, mimo że po­wi­nien. To wła­śnie było w ich nie­pi­sa­nym sce­na­riu­szu, któ­rego miał za za­da­nie się trzy­mać, uczest­ni­cząc w Re­pre­zen­ta­cyj­nym Przy­ję­ciu. Za­wsze stać na straży tego, co po pro­stu ist­nieje.

– Chri­stian – pa­dło z ust Ele­anor, kiedy stała już przy ich sto­liku. – Do­brze cię wi­dzieć. Po­dobno je­den fa­cet od drin­ków się wy­kru­szył i po­trze­bują osoby do kok­tajli z kuchni. A ktoś wpadł na po­mysł, by za­mó­wić pie­czywo, wiesz?

Czer­wona twarz i coś zie­lo­nego mach­nęli na to ręką. Wstali, a po chwili już mało ryt­micz­nie ki­wali tuż obok na par­kie­cie, do me­lo­dii przy­po­mi­na­ją­cej bi­cie bęb­nów. Chri­stian po­sy­łał w ich kie­runku tę­skne spoj­rze­nie, bez­słowną prośbę by jego też za­brali. Wszystko, byle nie mu­siał uczest­ni­czyć w tym, w czym wie­dział, że bę­dzie, bo wła­śnie się roz­po­czyna.

– Przy­kro mi – wy­mam­ro­tał, sta­ra­jąc się przy­brać tak obo­jętną minę, na jaką było go stać. Kiedy wstał i ru­szył przed sie­bie, Ele­anor zła­pała go za ra­mię, po­py­cha­jąc w nie­bez­pieczne te­reny za za­słoną z pa­ra­wa­nów. To tam, przy sto­łach, nie­zna­jome z wy­glądu osoby na­le­wały do szkla­nek co­raz to śwież­sze drinki w bar­wie szkar­łat­nej czer­wieni. Ni­czym ro­boty.

– Może jed­nak mógł­bym choć raz się nie mie­szać – wy­szep­tał przy­ja­ciółce do ucha. Szep­tał tak przy każ­dym Przy­ję­ciu. Wciąż pró­bo­wał, mimo zna­jo­mo­ści od­po­wie­dzi. Szcze­rze bał się, że za któ­rymś ra­zem od­pu­ści, a było to bar­dziej praw­do­po­dob­nie niż Ele­anor zmie­nia­jąca zda­nie.

– Ty się nie mie­szasz, ty tylko za­ła­twiasz so­bie pracę i to znowu dzięki mnie.

Je­den z pra­cow­ni­ków ude­rzył szklanką o blat stołu. Za­war­tość po­cie­kła na pod­łogę, a Ele­anor z krzy­wym uśmie­chem za­zgrzy­tała zę­bami.

– Je­śli nic ta­kiego się nie wy­da­rzy, to wpi­szesz się na li­stę i na­wet do­sta­niesz za to pie­nią­dze. Mó­wi­łeś, że ro­dzice nie są ostat­nio zbyt hojni, że sami po­trze­bują tych pie­nię­dzy. My wszy­scy po­trze­bu­jemy. Wiesz, jak ży­jemy.

Chło­pak wes­tchnął, kie­ru­jąc wzrok w stronę źró­dła mu­zyki. Bębny za­wsze brzmiały, jak gdyby coś tu po­woli nad­cho­dziło. Był za słaby na pro­te­sty i prze­ko­ma­rza­nie z nią, co tylko spra­wiało, że ża­ło­wał po­przed­nich wy­po­wie­dzi.

– Wi­dzę twoją minę – Ele­anor oba przed­mioty ci­snęła w jego trzę­sące się ręce. Stali tu już o dwie se­kundy dłu­żej niż prze­wi­dzieli, ale zda­wała się na to nie ba­czyć. – Nie od­bie­raj tego źle, że cię nie słu­cham, czy się z tobą nie li­czę. Je­steś moim przy­ja­cie­lem. Na co dzień też się wcie­lasz w taką rolę.

Nie pa­trząc na syl­wetkę Ele­anor, za­czął ła­do­wać tackę taką ilo­ścią na­poi, jaką zdo­łałby unieść. A może by też przy­pad­kiem wy­wró­cić się z tym i już nie pod­nieść.

– Tak wła­ści­wie, to co to za strój? – za­py­tała, gdy zwró­ciła uwagę, jak Chri­stian jest ubrany. W od­świętny ze­staw gar­ni­tu­rowy z przy­krót­kim, ster­czą­cym kra­wa­tem jed­no­li­tego ko­loru. Wciąż za­cho­wy­wał rę­ka­wiczki, może uwa­ża­jąc, że w wy­wo­dach pre­zy­denta jest coś praw­dzi­wego, a może dla­tego, że poza do­mem ni­gdy nie wi­dział ro­dzi­ców bez tego do­datku.

– To, co ubie­rają lu­dzie, któ­rzy tego to­tal­nie nie umieją – wy­tłu­ma­czył ner­wowo. Iry­ta­cja Chri­stiana była rzad­ko­ścią, ale po­znać to można było tylko po jed­nej rze­czy. Już się nie uśmie­chał i prze­gry­zał usta, byle po­wstrzy­mać się od po­wie­dze­nia na­wet słowa za dużo, ale ta­kiego, któ­rego ża­ło­wałby do końca zu­bo­ża­łego ży­cia.

– Czyli prze­bra­łeś się za kel­nera – Od­ru­chowo kla­snęła w dło­nie, ale tego chło­pak już nie mógł zo­ba­czyć, bo wy­szedł. Te­raz miał wra­że­nie, że każdy na niego pa­trzy i to nie dla­tego, że nosi te okropne na­poje, wci­ska­jąc im do dłoni, jakby roz­da­wał kra­jowe mo­nety, nie to pa­skudz­two. Mógł się je­dy­nie cie­szyć, że dziś ni­g­dzie nie wi­dział osoby Da­vida. Nie dałby mu żyć, przez na­stępne pięt­na­ście dni wy­ty­ka­jąc tra­giczny brak aser­tyw­no­ści.

Ele­anor dep­tała mu po pię­tach, niby tylko z nim we­soło roz­ma­wia­jąc, a w rze­czy­wi­sto­ści wska­zu­jąc, w którą stronę iść. Po­słusz­nie wy­peł­niał po­le­ce­nia, póki tylko czuł za sobą jej obec­ność. Po­dał szklankę do pur­pu­ro­wej rę­ka­wiczki czło­wieka z blond czu­pryną i za­uwa­żył, że nie­da­leko roz­ma­wia z kimś dziew­czyna w bia­łej su­kience. Wo­lał nie po­ka­zy­wać się z tacą, ale je­śli tylko by na niego spoj­rzała, to uśmiech­nąłby się po­krze­pia­jąco. I z pew­nego istot­nego po­wodu nie dałby jej tego, ni­gdy, tłu­ma­cząc, że jest nie­świeże, nie­do­bre.

Po chwili przy­pad­kowo spo­strzegł wy­raz twa­rzy Ele­anor. Po­cząt­kowo stała onie­miała, le­dwo przy­tomna, jakby pró­bo­wała przy­swoić do sie­bie re­al­ność tego, co wi­dzi, ale mo­ment póź­niej jej wy­raz twa­rzy zmie­nił się na spoj­rze­nie, któ­rego nikt nie po­wi­nien do­świad­czyć. Jej nie­zno­śność by­wała nie­kiedy aż zbyt bo­le­sna, bo wbi­jała szpilki do upa­dłego. Te­raz bez żad­nego ostrze­że­nia po­de­szła i nie­mal chwy­ciła tę dziew­czynę za ra­mię, nie­mal, bo za­trzy­mała dłoń kilka cen­ty­me­trów od niego, oba­wia­jąc się tego jed­nego kroku. To tamta od­wró­ciła się do niej se­kundę póź­niej, naj­wy­raź­niej od­czu­wa­jąc wszystko na wła­snej skó­rze, za­sko­czona tylko przez chwilę. Na­prawdę długo na sie­bie pa­trzyły. Wy­raz twa­rzy Ele­anor zmie­niał się z se­kundy na se­kundę, choć Chri­stian wi­dział ją tylko z pro­filu. Wpierw był prze­siąk­nięty dziką nie­na­wi­ścią, a po­tem zro­bił dziw­nie pu­sty, wy­prany, a może na­wet smutny, me­lan­cho­lijny. Chło­pak nic nie ro­zu­miał, czu­jąc, że zdra­dzają go wszyst­kie emo­cje, ja­kie do­tych­czas po­znał.

– Ele­anor, pro­szę. Za­nim zro­bisz co­kol­wiek…

Ele­anor nie spró­bo­wała dać jej do­koń­czyć. Po tym, jak użyła ca­łej siły, by spo­licz­ko­wać dziew­czynę w bia­łej su­kience, Chri­stian drgnął ner­wowo i na­brał pew­no­ści, że w naj­lep­sze kon­wer­so­wał z Jane Ava­rell. Mógł się do­my­ślić już wcze­śniej, bo ta­kich sy­tu­acji nie można było na­zy­wać przy­pad­kiem. Ce­lo­wość, a nie smętny przy­pa­dek, ot co. Dla­tego po­de­szła do niego z ta­kim, a nie in­nym uśmie­chem. Któ­re­goś dnia po­wi­nien prze­stać da­wać się tak wy­ko­rzy­sty­wać.

Grono lu­dzi do­okoła aż pi­snęło, ucho­dząc z drogi. Jane po­tknęła się o wła­sne nogi i ru­nęła do tyłu, w po­bliżu Chri­stiana, który nie­po­trzeb­nie do nich pod­szedł. Taca z na­po­jami wy­le­ciała mu z dłoni, ob­le­wa­jąc wszystko do­okoła, ale cho­ciaż dziew­czynę sta­rał się ura­to­wać przed upad­kiem. Po chwili oboje i tak z hu­kiem skoń­czyli na ziemi. Do­okoła nich le­żały liczne odłamki po­tłu­czo­nego szkła, a pod­łoga upać­kana była czer­woną cie­czą. Przez chwilę to na niej sku­pił wzrok. Roz­le­wała się do­okoła i to dzięki niemu, do­kład­nie tak, jak o tym ma­rzył. Te­raz nikt nie bę­dzie tego pił, chyba że co po­nie­któ­rzy się do­wie­dzą i zliżą wy­tworny przy­smak z pod­łogi.

– Chcia­łam tylko za­py­tać, czy wszy­scy wie­dzą, co pi­je­cie w swo­ich szklan­kach – Może je­dy­nie Chri­stian mógł sły­szeć, co słusz­nie za­uwa­żyła Jane, wsta­jąc z jego ko­lan. Pa­trzył, jak ciemne oku­lary zde­cy­do­wa­nie same pod­la­tują do wy­cią­gnię­tej dłoni dziew­czyny. Nie pa­mię­tał, czy Ele­anor kie­dy­kol­wiek wspo­mniała, że jej dawna ko­le­żanka jest te­le­ki­ne­tyczką… A w tym świe­cie być może to miało zna­cze­nie.

3

szklanka dla pana

Kiedy Jane prze­kro­czyła gra­nicę, ści­śle ob­sta­wioną przez za­stępy straży ze Stan­cji, nie spo­strze­gła zna­czą­cej zmiany na­stro­jów. To samo po­czuła, kiedy dwa lata wcze­śniej opusz­czała Re­zy­den­cję Sów. Je­dyną róż­nicą było to, że wtedy stąd ocho­czo ucie­kała, a te­raz w pod­sko­kach wró­ciła, nie tylko dla­tego, że od dłuż­szego czasu nie wi­działa twa­rzy brata. Za po­dró­żami po­cią­gami też się nie zdą­żyła stę­sk­nić, na­jeź­dziła się już wy­star­cza­jąco przez po­przed­nie lata ży­cia. Zgo­dziła się sama ze sobą, że na to­rach, nie­za­leż­nie od re­jonu, by­wały po­dobne zja­wi­ska. Dziś grupka męż­czyzn bez spodni ma­chała trans­pa­ren­tem nie­wia­do­mej tre­ści po­środku pola go­spo­dar­czego. To się mo­gło zda­rzyć za­równo w Stan­cji, jak i w Re­zy­den­cji Sów, ale za­pewne też wszę­dzie in­dziej.

Liczne roz­bież­no­ści do­strze­gano do­piero da­lej, a już na pewno za­głę­bia­jąc się w ka­mie­niczki czy stra­gany Sta­rego Bro­katu, jej uko­cha­nego, ro­dzin­nego mia­sta, gdzie po­zo­stał już tylko Na­ta­niel i kupa sta­rych śmieci. Oka­zało się, że przy­były też nowe. Pierw­sza ulotka po­wi­tała ją przy wyj­ściu z po­ciągu, rów­niutko uło­żona na ko­śla­wej ławce. Za­chę­ca­jąco. Tej nie wzięła, dru­giej, zgnie­cio­nej przy pa­ra­pe­cie stę­chłej ka­fejki też nie, mimo że sto­jący obok męż­czy­zna wy­raź­nie za­chę­cał ją do tego swoim łap­czy­wym wzro­kiem. Trze­cią wła­śnie trzy­mała w to­rebce. Taki pre­zent otrzy­mała po wej­ściu na halę i tym ra­zem nie od­mó­wiła, tylko zer­k­nęła na niego pod lampą. Li­terka Q. A więc to przez li­terkę lu­dzie po­gu­bili po­przed­nie war­to­ści, chcąc z tego stwo­rzyć nową re­li­gię. Za­cie­ka­wiła się od pierw­szego mo­mentu.

Nie do końca ro­zu­miała, jak zna­la­zła się w tym su­per­mar­ke­cie, do­sko­nale wie­dząc, że przyj­ście tu­taj jest kar­ko­łomne i już nie wpi­suje się w ramy ucieczki, ale prze­cież nie mo­gła nie spró­bo­wać. Nie po tym, co sły­szała od Na­ta­niela. Nie w Święto Umar­łych, któ­rego ni­gdy nie spę­dzała w domu. Na­wet w ul­tra­ka­to­lic­kiej Stan­cji wo­lała naj­głęb­sze pod­zie­mia tego mia­sta niż wie­czorki Ra­dy­ka­li­stów od­ga­nia­ją­cych złe duszki. Nie my­ślała o spo­tka­niu daw­nego ży­cia, ono prze­stało ist­nieć. O Ele­anor za­po­mniała po­cząt­kiem tam­tego lipca, w chwili kon­troli na gra­nicy re­jo­nów. W ciągu ostat­nich kil­ku­na­stu mi­nut zro­zu­miała, dla­czego ni­gdy wię­cej nie po­winna jej wi­dzieć, nie po tym, co się zda­rzyło, kiedy jesz­cze ich prze­szłość była żywa i wy­da­wała się trwała.

W ko­lano wbił się jej odła­mek szkła ze szkla­nek, a samą su­kienkę miała po­bru­dzoną in­te­re­su­ją­cym na­po­jem. Te­raz przy­naj­mniej wy­glą­dała re­ali­stycz­nie, jakby dawne Hal­lo­ween znów by­to­wało. Wcze­śniej ob­ra­cała się do­okoła po­miesz­cze­nia, szu­kała sta­rych, zna­jo­mych twa­rzy, słu­chała, co oni mó­wią i jak re­agują. Jak prze­ra­ża­jący wy­wia­dowca, jak szpieg. Mało kto ją ko­ja­rzył, więc czuła się do­brze, uda­jąc cie­kaw­ską zjawę. Wi­działa, że za pa­ra­wa­nami dwie osoby, po­grą­żone w żar­li­wej dys­ku­sji, do­le­wały do pon­czu gę­stą, czer­woną mie­szankę z osob­nego po­jem­nika. Mie­szały to pla­sti­kową ły­żeczką, two­rząc ca­łość prze­le­waną do kub­ków. A po­nie­waż Jane już kilka dzi­wów zdą­żyła w ży­ciu wi­dzieć, wcale się nie za­sko­czyła, że to zbyt przy­po­mina krew, żeby nią nie było. Po prze­ra­żo­nym wy­ra­zie twa­rzy tego ca­łego Chri­stiana, z któ­rym roz­ma­wiała, nie umiała zgad­nąć, czy zda­wał so­bie sprawę, czym kar­mił zna­jo­mych, kiedy pró­bo­wał roz­no­sić na­poje.

Po dys­ku­sjach z Na­ta­nie­lem spo­dzie­wała się po­dob­nych eks­ce­sów, dla­tego na­wet nie czuła się obrzy­dzona, tylko za­in­te­re­so­wana. Kto wy­my­ślał ulotki Q? Dla­czego? Za­pewne nie na­le­żało tego mó­wić gło­śno, a na pewno nie w to­wa­rzy­stwie ro­dziny, ale do­piero te­raz czuła, jak bar­dzo bra­ko­wało jej po­dob­nych sy­tu­acji. Jak kieł­kuje się w niej śmieszne uczu­cie pod­nie­ce­nia, tylko dla­tego, że coś wy­kra­cza poza kra­jową, re­je­stro­waną normę.

A w do­datku wi­działa Ele­anor Dessi. Na­prawdę ją wi­działa i na­prawdę z dzie­cinną ła­two­ścią się tym nie przej­mo­wała.

– Mika, wiesz może, kto zor­ga­ni­zo­wał tę za­bawę? – za­ga­dała chło­paka gra­ją­cego ochro­nia­rza, kiedy mi­jała go przy wyj­ściu. Wy­glą­dało na to, że już ścią­gnął swoją ma­skę po­twora. Tyle że le­gen­darne mon­strum Go­trii albo bę­dące wy­my­słem, albo rze­czy­wi­stym de­mo­nem zna­nym sta­rym Za­cza­ro­wa­nym, nie miało locz­ków i uzę­bio­nego uśmie­chu.

– A kto to wie, ale pew­nie ja­kiś wa­riat, bo ich ulotki sy­pią się stru­mie­niami, wi­dzia­łaś? Mnie płaci taka ba­beczka, choć ona je­dy­nie po­śred­ni­czy w wy­naj­mie tej sali, cza­sem tu or­ga­ni­zuje przy­ję­cia. Prze­wie­trzyć się, Jane? Mało kto wy­cho­dzi, śmiem po­dej­rze­wać, że rzy­gają w środku.

– Nie. Wła­ści­wie za­raz zni­kam – od­po­wie­działa szybko, od­cho­dząc na bok. Obej­rzała swoją ranę w świe­tle je­dy­nej ulicz­nej la­tarni. To była drob­nostka, ale miała na­dzieję, że ude­rze­nie nie po­zo­sta­wiło na jej twa­rzy śmiesz­nego śladu. Wy­star­czyła ma­leńka bli­zna przy uchu, po­zo­sta­łość po tre­nin­gach z bu­telką.

Ele­anor długo się wa­hała, wi­dać to było po oczach. Jane była pewna, że tak ła­two jej spoj­rze­nia nie za­po­mni, mo­głoby ją spo­koj­nie na­wie­dzać w snach. Do­piero te­raz dzi­wiła się, że na­wet mi­mo­wol­nie nie wy­obra­żała so­bie tych tę­czó­wek w ciągu ostat­nich mie­sięcy, po no­cach za­sta­na­wia­jąc się, w ja­kim sta­nie bę­dzie jej dawna ko­le­żanka. Co robi. Jak funk­cjo­nuje. Czy w ogóle żyje? Wy­cho­dziło na to, że to wła­śnie oczy od­zwier­cie­dlały jej stan naj­traf­niej, bo poza nimi, Ele­anor zda­wała się taka sama.

– Na do­ska, taka ki­jowa ro­bota. Sły­szę, że tam cie­ka­wiej – za­ga­dał Mika, wi­docz­nie po­trze­bu­jąc to­wa­rzy­stwa. Za­sta­na­wia­jące było, dla­czego prze­sia­dy­wał tu sam, jak gdyby taki drobny, wy­ślepy chło­pa­czek mógł po­wstrzy­mać grupę Ra­dy­ka­li­stów, czy in­nych wa­ria­tów, chcącą we­drzeć się z ki­jami. – Coś się stało?

Jane pod­nio­sła głowę, sły­sząc zjeż­dża­jące z pa­górka białe auto. Nie miała na­stroju na spo­wia­da­nie się, po­sta­no­wiła to po­zo­sta­wić Ele­anor. Je­śli ktoś ze­chce po­słu­chać, roz­po­wie inną wer­sję zda­rzeń, która nie ma nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Tej au­ten­tycz­nej nikt by nie od­gadł.

– My­ślisz, że ktoś jesz­cze przyj­dzie? Taka pora, że te­raz ra­czej będą tylko wy­cho­dzić. Może ochra­niaj ich w środku? Ju­tro ci po­dzię­kują.

Mika otwo­rzył usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale osta­tecz­nie mógł stwier­dzić, że to prawda, bo zo­sta­wił swoją bo­gatą li­stę na stołku i ru­szył tam, gdzie wo­łały go drzwi. Jane też ode­szła, po dro­dze nie­ce­lowo dep­cząc iście ar­ty­styczną ma­skę. Na­wet nie miała ochoty uda­wać, że to mą­dre cho­dzić o póź­nej go­dzi­nie sa­mot­nie, ale je­dyna osoba, która mo­głaby po nią przyjść, do­stała dziś nocny dy­żur.

Przez całą ulicę, łą­czącą Je­zawkę ze Sta­rym Bro­ka­tem, mi­nęła tylko jed­nego czło­wieka. Czar­no­włosy chło­pak, ubrany w rów­nie ciemne ko­lory. Nie zwró­cił na nią uwagi, pew­nie na­wet nie pa­mię­ta­jąc, kim jest, choć ona do­sko­nale ko­ja­rzyła jego.

Kiedy już była pod swoją ciemną ka­mie­nicą na trze­ciej naj­bar­dziej pa­skud­nej dziel­nicy Sta­rego Bro­katu, od­wró­ciła się, wi­dząc zmie­rza­jący w kie­runku pa­górka po­jazd po­go­to­wia.

przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia mi­nut wcze­śniej

Ele­anor za­pla­no­wała to. Pra­wie.

Kiedy Jane pod­nio­sła się z pod­łogi, na­wet na nią nie spoj­rzała. Bar­dzo szybko ucie­kła, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie ude­rza­jącą pustkę. Ni­gdy jej tu nie było. Ni­gdy. To dla­czego jed­nak była?

Chri­stian wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­nego, a inni uczest­nicy przy­ję­cia mieli ża­ło­śnie unie­sione brwi. Wszy­scy spo­wici ko­lo­ro­wymi pe­le­ryn­kami, z wy­ma­lo­wa­nymi z po­mocą bu­ra­ków po­licz­kami, czy na­wet ze śmiesz­nymi kij­kami zna­le­zio­nymi na skraju lasu. Ba­wiło ich to, ale to do­brze, roz­rywka na naj­wyż­szym z naj­niż­szych po­zio­mów. Gło­śnik nie miał za­miaru prze­stać wy­gry­wać w kółko iden­tyczne, naj­skocz­niej­sze me­lo­die, więc po chwili po pro­stu za­po­mnieli, igno­ru­jąc resztki szkła spod stóp. Więk­szość przy­nio­sła wła­sny, stra­ga­nowy al­ko­hol i na­wet się nie obej­rzeli na zbite spe­cjały, choć po­winni. Po­winni za tym skom­leć.

Jane na­prawdę tu była i wy­glą­dała tak, jak ostat­nim ra­zem, gdy na sie­bie pa­trzyły. Jej cera nie mu­snęła się słoń­cem, po­zo­stała blada, wręcz szara. Nie przy­tyła, a co naj­gor­sze, wciąż no­siła na gło­wie pla­sti­kowe oku­lary, sta­no­wiące ca­łość z wło­sami. Taka sama, jakby dwa lata były jedną dobą. Ele­anor nie była pewna, czy bar­dziej wście­kła się przez jej wi­dok, czy przez to, że dzie­cinne wy­ży­cie się nic nie po­mo­gło. Wciąż tar­gały nią emo­cje, które po­znała przez ostat­nie dwa lata. Chora bez­sil­ność. Ra­żąca po­trzeba prze­ję­cia kon­troli nad każ­dym ele­men­tem da­nej sy­tu­acji. I znowu, bez­sil­ność, za­wsze naj­bar­dziej in­ten­sywna.

Jej głowa mo­gła w każ­dej chwili eks­plo­do­wać. Na to, co się wła­śnie stało, ni­gdy nie by­łaby przy­go­to­wana, bez względu na to, jak sza­le­nie to so­bie wma­wiała. Dla­tego nie­re­al­ność sy­tu­acji oka­zała się tak osza­ła­mia­jąca.

– Gdzie idziesz? – Zła­pała Chri­stiana za ra­mię, kiedy po­sta­no­wił ją bez­słow­nie mi­nąć. Wy­rwał się. On nic nie wie­dział, nie ro­zu­miał, co się wy­da­rzyło dwa lata wcze­śniej. Dla­tego tak bez­tro­sko stąd od­cho­dził, nie wi­dząc, że Ele­anor jest na skraju przy­tom­no­ści.

– Po­bie­gać. Do do­ska, po­bie­gać.

Nie za­trzy­mała go, bo ro­zu­miała, że wy­star­cza­jąco się prze­stra­szył i stra­cił tym sa­mym na wcze­śniej­szej uży­tecz­no­ści. Szkoda mo­gło być je­dy­nie war­to­ścio­wych kok­tajli, za mało osób po nie się­gnęło, za­nim spłasz­czyły się na pod­ło­dze. Zgar­nęła zna­jomą, nie­do­pitą szklankę z pu­stego sto­lika, sama nie do końca wie­dząc, co mo­gła z tym te­raz zro­bić. Nikt o zdro­wych zmy­słach nie wziąłby tego pro­sto z jej dłoni. Mo­głaby tym rzu­cić, krzyk­nąć, roz­wa­lić o ścianę, o wła­sną głowę i… być może wcale nie zwró­cić na sie­bie uwagi.

Tu nie ist­niała.

Krą­żyła wo­kół par­kietu przez kilka mi­nut, aż za­częło ją nu­dzić oglą­da­nie grona nie­zna­jo­mych lu­dzi, któ­rzy nie ro­bią nic nad­zwy­czaj­nego, bo za mało na­po­jów tra­fiło dziś do obiegu.

Ni­g­dzie nie ist­niała.

W gło­wie miała tylko i wy­łącz­nie Jane. Stała przed nią jako re­alna osoba. Po co tu po­wró­ciła? Czy na długo, na stałe? Jane mu­siała mieć już inne ży­cie, które ni­gdy wię­cej nie po­winno być czę­ścią Sta­rego Bro­katu, Re­zy­den­cji Sów, No­wego Kraju. To była jej de­cy­zja, którą po­sta­no­wiła czymś uko­ro­no­wać, czy­nem. Czyny, ta­kie jak tamte, nie przedaw­niały się.

– Uśmiech, Dessi – W pew­nym mo­men­cie zna­la­zła się na wprost ura­do­wa­nego czło­wieka, który zda­wał się mieć chęć zła­pa­nia jej za ra­miona.

Pod ścianą zgraja dzie­cia­ków ze szkoły po­nad­pod­sta­wo­wej rzu­cała w sie­bie sa­mo­lo­ci­kami, które, jak mo­gła zga­dy­wać, stwo­rzone były z ulo­tek. Kiedy przy­ję­cie się skoń­czy, cała pod­łoga ­po­winna być nimi po­kryta, two­rząc gę­sty dy­wan. Ulotki Q.

– Dla­czego nie je­steś na ze­wnątrz? – spy­tała, w końcu po­zna­jąc, kto zdjął swoją ma­skę. – Wi­dzia­łam, że mia­łeś pil­no­wać wej­ścia.

Mika po­krę­cił głową, swoją bujną czu­pryną wło­sów. Oka­lały jego głowę jak ro­baki.

– Spo­koj­nie, nic się nie dzieje. Nikt już nie wcho­dzi, te­raz ra­czej będą tylko wy­cho­dzić.

– Wróć na swoje miej­sce – po­le­ciła, nie­świa­doma, że rze­czy­wi­ście wy­po­wiada ta­kie słowa. Mika nie ro­zu­miał, że jest czę­ścią jej planu, po­dob­nie jak ża­den inny uczest­nik przy­ję­cia. Ni­gdy nie po­winni się do­wie­dzieć.

– Na szczę­ście ty nie masz nic do ga­da­nia, Ele­anor, choć wszy­scy wiemy, jak bar­dzo byś chciała. Co to masz, wino? Ni­gdy nie wi­dzia­łem pani Ka­to­liczki z al­ko­ho­lem, chcesz to pić?