Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W rejonie Rezydencja Sów mieszkańcy już kilka lat wcześniej usłyszeli o istocie Q. Jego pierwsi wyznawcy byli jednak tak egocentryczni, a ich przywódca tak szalony, że odeszli w zapomnienie. Została po nich jedynie książka, pamiętnik jednego z uczestników. Zakazane dzieło, przestroga przed tym, jak tragicznie kończy się samo pragnienie bycia Kimś.
Przestroga, a może też inspiracja.
Eleanor i jej znajomi to grupa, która dzięki wskazówkom z owej książki powoli rozpętuje w mieście nowe piekło. Ktoś im jednak z ukrycia pomaga. Tajemnicze 'Źródło', które inwigiluje ich osoby lepiej niż rząd Nowego Kraju, nie chcąc się ujawnić. Mimo że oni są wyjątkowo chętni, by znaleźć jego.
Pierwszy tom pięciotomowej serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023 by Joanna Rosińska. All rights reserved.
Numer ISBN: 978-83-966754-2-2
Wydanie pierwsze, Jeżów Sudecki 2023
Redakcja: Klaudia Wójcik
Korekta: Natalia Kos
Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Ilustracja z okładki i zakładki: Daniel Przespolewski
Przygotowanie okładki: Wiktoria Jabłońska
Mapa: Wiktoria Jabłońska
Grafika z wnętrza książki: Daniel Przespolewski / Pixabay.com
Wszystkie prawa zastrzeżone.Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe.Wszystkie postacie, rzeczy i nazwy w książce są wytworem wyobraźni.
Odwiedź mnie:Instagram: joannaxkroftTiktok: joannakroftEmail: [email protected]
Z dedykacją dla czternastoletniej AsiStarsza wersja nie zmieniła zdania, wciąż chce zabić te same postacie
Pierwszy tom porusza tematy religii, sekt, profanacji, przemocy fizycznej i psychicznej, uzależnień, samobójstwa oraz śmierci.
Uniwersum, które istnieje w serii Radioaktywny domek dla lalek jest wytworem mojej wyobraźni, a wszelkie podobieństwa do istniejących zdarzeń lub osób są przypadkowe.
Poglądy bohaterów książki nie są moimi poglądami.
Mimo że darzę ich ogromną sympatią, z racji bycia w mojej głowie, to całkowicie potępiam ich zachowania i nieodpowiednie słowa, które wypowiadają w tej oraz każdej innej części.
Na końcu sami zdecydujecie, czy zasługują na wybaczenie.
Kraj założony na terenie wyspiarskim, na zachód od krajów Blokowskich, na terenie Kaletiny i Lidiwy (dawna nazwa – Kaletiny i Lidiwy), przez Goryta Doska wraz z jego oficjalną, 32-osobową Radą Ministrów (obecny skład: 44 rok (2010)), wybraną z pomocą sprawiedliwych, demokratycznych wyborów.
Z rejonami:
– Śródmiasto
– Knowa
– Kowca
– Arabeska
– Stancja
– Gotria
– Rezydencja Sów
– Gsza
– Plonowe Krale
– Darbergurgia
– Harpice Wschodnie
– Harpice Zachodnie
– Dolina Górska
– Janerstorm
– Lordia
– Morszczyzna
Katolicyzm
Nauki Reniezistyczne (w nic niewierzący)
Słowacy
Judacentryzm
Kościół Nowego Pacierza
Zakon Iryt Kodroski
Zakon Południowy
Zakon Harpicki
Stare Zaczarowane (potocznie rozłam Balerin) z podziałem na:
– Zaczarowane dawnego Totenmulitarzmu (zniewolone Zaczarowane dawnej Georgii)
– Zaczarowane nowej Gotrii
– Zaczarowane Katolickiego nurtu
– Wrzecionki
– Mistury
– zarejestrowane przez Tatianę Gozpel
– zarejestrowane przez Armię Szafra
– zarejestrowane przez H.B.
– zarejestrowane przez Prosta Muskiego
– zarejestrowane przez Karellę Dobor
– zarejestrowane przez Jad Szadelplanskim
– zarejestrowane przez Chust Ran
– zarejestrowane przez Abell Karl
– ZatenZaczarowane
– PostZaczarowane
Skrajny Katolicyzm
Redersi
kult Q
Kościół Dawnego Pacierza (ostatnio widziani w 29 r. (1995r.))
Wyznawcy Gianniego Bregera
Telekiniści Nowego Świata
Wierzyciele Starego Porządku
Wyznawcy starego demona
Wyznawcy nowego demona
Wyznawcy „tego” pierścienia
W brązowych maskach (oficjalnienienazwani)
Zakon Harpicki vol. 2
Harytatywne stworzenia
Prozacy
Zakon myśliwy (zlikwidowany – znani członkowie nieżywi)
i inni
Prezydent kraju – Goryt Doska od 1967r.
Rada Ministrów podległa Prezydentowi kraju (36 członków)
Minister rejonu sprawujący władzę nad danym rejonem
Straże danego rejonu
Straże miasta
Władze miasta (pracownicy Ratusza)
Na końcu książki znajduje się krótki i zwięzły słowniczek z pojęciami ze świata Nowego Kraju.
A Wy w co wierzycie?
Dzień, który nadszedł, okazał się początkiem wskazującym, jak to wszystko się zakończy.
Auto zatrzymane, światła zgaszone, szyby zawędrowały w górę z piskiem. Podniósł wzrok na koleżankę, wciąż nie mogąc uwierzyć, że po takim czasie siedzą obok siebie w jednym pojeździe. Właśnie w tej chwili mogą kierować w swoją stronę rozmaite słowa, przez lata wprawy rozumiejąc, które z nich mieszczą się w granicach ich osobistej cenzuralności.
Ona była pierwsza.
– To jak długo tu mieszkasz?
Może to były jedne ze słów. Może mógłby jej to powiedzieć.
Przystanęli pod rzędem przedrozłamowych kamienic, tak starych i zgniłych, w miejscu, gdzie zakazano parkować. Zasiedzieli w swoim towarzystwie za długo, aż minęła noc, a rozpoczynał październikowy poranek. Należało wykonać okazały krok w stronę rzeczywistości, przez którą mógłby wiecznie spać lub nie istnieć.
Choć wmówił sobie, że twarze niewidzianych trzy lata znajomych przypominają mu tylko początek rychłego upadku człowieczeństwa, dawno nie poczuł tego rodzaju uczuć. Nie chciał tak po prostu powiedzieć tej nocy do widzenia, jednocześnie wciąż obawiając się równie krótkiego do zobaczenia.
– Ja… Chyba to kilka miesięcy.
Mógł rozwinąć wypowiedź, bo w środku wręcz przyduszała go ochota na monolog, lecz ponownie wyskoczyła przed nim niezwykle nieprzyjemna, ale zaprzyjaźniona blokada. Ona wyczuła to po raz kolejny. Nie powinien się dziwić, skoro niegdyś, spędzając ze sobą tyle czasu w tym wykreowanym przez siebie świecie z bajek, nauczyli się rozpoznawać swoje emocje. Czuć je, czytać myśli. Nawet z biegiem lat nie dali rady się tego pozbyć.
– Po prostu cieszę się, że mogłam cię zobaczyć. Nadal jesteś takim samym człowiekiem, zwyczajnie dobrym – Dłonie w czarnych rękawiczkach położyła na kierownicy. – Jeszcze nie raz się zobaczymy, to nie koniec. Chcę wiedzieć, że z tobą w porządku i… My wszyscy tęsknimy za swoim towarzystwem. Nie przynosimy samych tragedii. Razem byliśmy lepsi. Nasza piątka.
Chciał na to odpowiedzieć coś równie mądrego, ale odnalazł w głowie ziejącą pustkę. Nie pogrążył się w wyrzutach sumienia tylko przez to, co widział w jej spojrzeniu, że wie, rozumie, nie ma za złe, jaką stał się wydmuszką. Takie osoby jak ona nigdy nie powinny cierpieć.
– Do zobaczenia – rzekła, zanim drzwi zamknęły się na dobre. Nic na to nie odpowiedział, jedynie posłał uśmiech. Słaby, ale zdawało mu się, że z godziny na godzinę coraz bardziej przekonywający.
Dochodziła piąta rano, pora do funkcjonowania. Nie było innego wyboru niż udać się do sklepiku, jego skromnego miejsca pracy.
Wydostał rower z szopy pod kamienicą, która nawet już nie miała zamka, by ochronić dobytek. Starał się to zrobić jak najciszej, byle tylko nie zbudzić sąsiadów. Sam nie był w stanie nawet na pół godziny położyć głowy na poduszkę. Może mógł wykorzystać to, jak lekko się czuł i po prostu przez moment pozostać pospolitym człowiekiem bez emocjonalnego bagażu za sobą.
Koła napompowane, słuchawki leżące w kieszeni karmelowego płaszcza do kostek. Założył swoje rękawiczki i odjechał, co kilkanaście metrów ścigając się z Rozpadlinami. Te ciemne chmary unosiły się w powietrzu ich świata od kilkudziesięciu lat i nie zamierzały znikać.
W budzie sklepikowej przy wyjeździe z Tonki, miasteczka fabrycznego na samym zachodzie rejonu, pracował krótko i dziś musiał to miejsce otworzyć. Podjęcie stanowiska sprzedawcy mogło być odpowiednią decyzją, gdyż praca odrywała, a będąc zmęczonym, nie odzyskiwał siły na stres. Zawsze jednak nachodziły go te wspomnienia, a co za tym idzie, nieubłagane mdłości, ale nauczył się jak to powstrzymać – coraz to cięższą harówką. Układ idealny.
W przeszłości, jeszcze za czasów bycia konserwatorem powierzchni płaskich, zdarzało mu się narzekać na wykonywane prace; że za dużo, że mu brzydko pachnie, że boli kręgosłup i chce się wrócić do łóżka. Dziś już nie pamiętał tego uczucia. Nienawidził witać pustego mieszkania, gdzie zawsze znajdował dziwne insekty, zdaje się odrobinę zmutowane. Jedyne słowa, które wymawiał, były powitaniem bezimiennego sąsiada, wchodzącego po schodach na siedząco. Odpowiedź od niego zazwyczaj otrzymywał nieco bardziej kwiecistą.
– Jak tam dziś, panie? Tylko nie mówi pan, że dobrze. Dobrze to mi było raz, w 44 przedrozłamowym. Nawet te czarne czeredy mi humoru nie popsuły. Dziś już nigdy nie jest dobrze.
Kiedy dojechał do Tonki, równie szybko zajął się codziennymi czynnościami. Sklepik, jak to sklepik w budce, był mały i obskurny, ale znajdowały się tu przydatne produkty. Około siódmej mógł się spodziewać wizyt pracowników pobliskich kompanii, a ponieważ wszyscy z nich byli w podobnej, średnio-wiekowej grupie, wywnioskował, że owe fabryki przyjmują pracowników i trzymają ich u siebie do czasów spoczynku. Spędził w ten sposób pół godziny. Przechodząc obok odtwarzacza, zdał sobie sprawę, że nie wyłączył lokalnego radia i ze słuchawek wciąż brzdąkała gitara, zapowiedziana przez spikera jako „rozbudzająca melodia prosto ze Śródmiasta”. Rozbudzimy was wszystkich, gdybyście zapomnieli wstać. Gdybyście zapomnieli, co już was w życiu zdążyło uderzyć.
Przez moment rozważał odłączenie kabelków. Z miotłą nigdy by nie tańczył, ale i tak była wyjątkowo lekka w jego dłoniach. Gdyby zamknął oczy, mógłby sobie wyobrażać, że nie trzyma jej sam, że ktoś przykłada delikatną rączkę z drugiej strony. Znowu nie byłoby innego świata, tylko ta ich wieczna bajka, która dziś na krótką chwilę otrzymała prawo, by połowicznie odżyć.
Po kilku minutach otępienia dotarł za biurko służące za ladę, myjąc je w najciemniejszych zakamarkach. Uzupełniał towar za szklaną szybką tuż obok, myśląc, że właśnie to niedługo kupią pracownicy kompanii. Puszki, które wyprodukowali ich koledzy z innej fabryki. Kozie mięsiwo, zagraniczne ananasy w słono-morskim sosie, wędzona papryczka. Uzupełniał, póki nie usłyszał dźwięku zza półek.
Odgłos zabrzmiał jak spokojnie otwierane drzwi budki, bez melodyjnego dzień dobry, jest ktoś? Czy już otwarte? Pamiętał, jak przekręcał w nich klucz i dzięki temu już rozumiał, że nic nie jest w porządku. Pragnął pochwycić za maleńki odtwarzacz i uciszyć go, mimo że leniwie spoczywał na półce przy suchych, jaglanych wafelkach. Musiał pozwolić mężczyźnie z gitarą wciąż śpiewać, a właściwie recytować o nocy w stadninie koni, kiedy sam kurczowo trzymał się szafki w bezdechu.
Włamywacze. Wywnioskował to po tym, że dobiegły go odgłosy nie tylko jednych kroków. Lokalne wiadomości głosiły, że era złodziei jeszcze powróci. Nie mógł pozwolić, żeby coś zginęło, nie miał aż tylu pieniędzy, by zwrócić ubytki. Żył skromnie, oszczędzając do bólu, ale przecież czasem i on musiał przekąsić zawartość puszki.
Powoli podniósł się spod blatu, gdy ktoś w niego zastukał. Ręka w ciemnobordowej skórce. To właśnie wtedy minione godziny przesunęły mu się przed oczami niczym amatorsko nakręcony film, przypominający ostatnie, znośne chwile.
Nawet jeśli ten seans miał okazać się snem, wolał tę jedną najprostszą możliwość niż przyswojenie do świadomości tego, co się działo przed nim. Zastygł, podczas gdy domniemany włamywacz wsuwał we włosy okulary, upewniając go, że nie jest jedynie przeszkadzającą we wszystkim makietą z najczarniejszych koszmarów.
– Tak wcześnie na nogach? – Usłyszał z jego ust.
Wpierw nie zrozumiał, ale kiedy uzmysłowił sobie kogo ma przed sobą, w sekundę rzucił się pod samą ścianę, z hukiem strącając blisko stojące puszki z ananasem. To uderzyło w niego jak piorun w środku burzy. Rażony strzałą przez wszystko, co trzy lata chował do głębokich szufladek umysłu, teraz nie był w stanie złapać oddechu. Ból oplótł go swymi mackami i nie chciał puścić, coraz mocniej zaciskając dookoła ciała. Spędził te chwile, zwyczajnie się dusząc. Widział przed sobą twarz, która nie zmieniła się przez lata, wciąż okraszona tak przyjaznym uśmiechem, że nie można jej było darzyć złymi uczuciami, bo niby jak? „My jesteśmy przyjaciółmi. Chcę dla ciebie najlepiej”.
Nie, powtarzał sobie bezskutecznie, On nie mógł tu być. Naprawdę nie mógł. Nawet nie odnalazł w swoim sercu nienawiści, mimo że z reguły powinien. Tylko strach, to właśnie strach tak płynnie przez niego przepłynął. Wróciła największa obawa, jaką napotkał na drodze w swoim dwudziestosiedmioletnim życiu.
Wyjąkał pod nosem niezrozumiały ciąg słów, a potem zechciał pobiec w kierunku toalety, całkowicie odruchowo, nie wiedząc, czego tak naprawdę od siebie oczekuje. Nie zdążył nawet kroku wykonać, bo zgięło go w pół i po chwili upadł w kałużę własnych wymiocin. Zatopił się w nich. Utopił pozostałą godność.
W ciągu sekundy świat wrócił do punktu wyjścia. Nie przypuszczał, że to może stać się aż tak szybko, ale zawsze takie było, nagłe, nigdy nieplanowane.
– Zostaw go na chwilę, musi dojść do siebie – Słyszał nad sobą głos, który próbował odepchnąć w bezdenną niepamięć, ale momentami gdzieś tam się odzywał, zazwyczaj, gdy próbował zasnąć. Wtedy cały w pocie rzucał się po własnym łóżku, powstrzymując wymowę już dawno zakazanych mu modlitw.
– O, już lepiej? Lepiej, prawda?
Mógł się założyć, że właściciel głosu nachyla się nad ladą.
Zabolało go miejsce, w którym powinien znajdować się utracony palec. Skulił głowę ku ziemi ze łzami w oczach, równie dobrze mogąc się zanurzyć w nieczystej już podłodze. Nie rozumiał, czy czeka na cud, czy śmierć. W jego życiu te dwa i tak były synonimami.
– Chciałem dotrzeć na nasze spotkanie, ale wiesz, jak działa komunikacja tego rejonu. Fatalne to. Okropne, zabłocone pociągi. Następnym razem powiadomicie mnie wcześniej, nie będę mógł się doczekać, by nas znowu zobaczyć w całości. Och. Prawie w całości. Drobiazg.
Nikt go nie powiadomił, bo wszyscy żywili do niego podobne odczucia. Miał inne sposoby, by wiedzieć o nich wszystko mimo czasu rozłąki. Słusznie powstrzymywali się od rozmów na zbyt ryzykowne tematy, ostrożnie dobierali każde słowo. On nadal ich słuchał. Zawsze i wszędzie.
Mięśnie zamieniły się w galaretkę, język odmówił posłuszeństwa, dlatego też nie miał jak zaprotestować, gdy zupełnie nieznane ręce pociągnęły go w górę. Prawie upadł, ale obcy mężczyzna objął go ramieniem i zaczął prowadzić w stronę kantorka, podsuwając chusteczki pod nos. Nie, że nie starał się być delikatny, ale z pewnością mu to nie wychodziło.
Tam posadził go na krześle. Rzucił jak śmieci.
Pocieszające, że było to siedzenie z oparciem i poręczami, bo inaczej zleciałby z niego szybciej, niż zdążyłby zaczerpnąć oddech. Siedział w tej pozycji przez krótki czas, dopóki znajomy nie dostawił krzesła i nie zaczął z ciekawością przyglądać się pomieszczeniu. To był tylko kantorek, zaplecze w budce spożywczej z kalendarzem sprzed czterech lat. On wyglądał, jakby napawał się widokiem drzwi od toalety niczym wodospadem w Golitacce.
Z braku innego pomysłu, a póki nikt nie patrzył na niego, zaczął świdrować wzrokiem postać dawnego znajomego. Niewyjaśnionym cudem nadal wyglądał tak zdrowo, pięknie, zbyt radośnie, przywołując do siebie każde szczęście świata, oczarowując wszystko, co się rusza. Nie tego by się spodziewał, mimo że na co dzień wolał nie zastanawiać. Z reguły nie chciał życzyć nikomu nic złego, lecz w przeszłości zbyt często mu się to nasuwało. W tej chwili też powinno. W głębi najciemniejszego skrawka swojej duszy, a to naprawdę istniało, pragnął, by osoba przed nim była… martwa. Martwa jak Sara.
W końcu już musiał odsunąć wzrok na podłogę.
– Pewnie jesteś ciekaw, dlaczego przyszedłem przywitać się akurat z tobą. Ale ty przecież zawsze byłeś dla mnie najważniejszy. Martwiłem się, jak się czujesz.
Nie martwił. Ten człowiek nie wiedział co to za uczucie, bo nie rozumiał żadnego z nich, a jedynie wyobrażał sobie na swój błędny sposób.
– I miałem rację – dodał, tak pozornie troskliwie brzmiącym tonem głosu. – Od kilku lat jesteś wrakiem, prześladuje cię przeszłość. Specjalnie przemęczasz się, by o niej nie myśleć, a mi tak okropnie przykro, kiedy muszę o tym słuchać. Dlatego ostatecznie postanowiłem wszystko zmienić. Postanowiłem nam znowu pomóc. Cieszysz się?
Rozpoczęło się wykładanie fotografii na stół. Na zdjęciach znajdowali się ludzie, młoda kobieta, z urody mieszana Kaletijka z brązowymi włosami upiętymi w kok. Widział ją pierwszy raz w życiu. Patrzył na to kątem oka, bo nawet gałki oczne oplotły się rażącym bólem. Czyżby nie mógł przełknąć śliny? To byli tylko młodzi ludzie, jeszcze niewystarczający winni, by zasługiwać na to wszystko. Jak oni kilka lat temu, kiedy zaczynali swoją historię.
– Zobacz, ta uśmiechnięta dziewczyna, to jest Eleanor. Popatrz, proszę. To David. A tu Natalie i jej charakterystyczne włosy. Zapamiętasz? Chciałbym, byś odzyskał to, co straciłeś, a fotografie to klucz do początku wszystkiego. Dlatego ci pokazuję tych ludzi. A ty musisz ich zapamiętać.
– Nie chcę.
Ten raz powiedział to tak szybko i zdecydowanie, bo wiedział, co się szykuje i musiało być to tak samo podłe, jak nikczemna przeszłość. Pozwalanie na rozwój sytuacji byłoby grzechem, przez który nawet biblijne piekło wydawało się nieść nieskalaną przyszłość. A pamiętał, jak kilka lat temu właśnie On bez powodu czytał im fragmenty ksiąg, wyśmiewając prostolinijność pośmiertelnego potępienia Katolików. I to miałoby powrócić? Świat już teraz jawił się jako wystarczająco chłodny.
– Chcesz. To, że nie lubisz już z nikim współpracować, nie znaczy, że nie chcesz.
– N..niie mam n-nic – wymamrotał, po raz kolejny szczękając zębami, czując w ustach paskudny smak ostatnich posiłków. Żył nadzieją, że tym wyrazi się jasno. Gdy nic nie posiada, nie ma też co stracić. – Nic mi j-już… nie zabierzesz.
Ręka z fotografią opuściła się na stół.
– Właśnie, więc przestańmy żyć przeszłością i zróbmy z niej przyszłość.
Przejechał się na tych ideach już zabójczo, do bólu, i nie zamierzał drugi raz. Chciał zatkać uszy i przestać go słuchać. Po prostu z miejsca umrzeć.
– Skoro Sara już raz została ci zabrana w tak uwłaczający sposób, nie sądzisz, że powinna wrócić? I masz to na wyciągnięcie ręki. Jeszcze możecie być razem. Przecież znam twoje największe marzenie. Myślisz o tym w każdej wolnej chwili, bo nie ma rzeczy, której pragnąłbyś bardziej. To cię zabija.
– D-dobrze. Zabij mnie już.
Zamknął oczy, pozornie gotowy na najpotężniejszą dawkę bólu, a dalej słyszał głos, tak bolesny, że niewiele przyjemniejszy od śmierci w torturach i męczarniach.
– Dlaczego myślisz, że kiedykolwiek chciałem cię zabić? Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
To tak, jakby na moment śmiał zapomnieć, z kim wymienia zdania. Dla jego rozmówcy korzystniej było posiadać „przyjaciół”, którzy nawet przeraźliwie boją się na niego spojrzeć niż nigdy ich nie zyskać.
– Nie chcę.
– Posłuchaj mnie. Ja nie jestem twoim wrogiem, nigdy nie byłem. Jestem przyjacielem, a my musimy sobie pomagać. Chcę ci wyświadczyć przysługę i wynagrodzić te lata, kiedy się nie widzieliśmy, kiedy każdy z nas mierzył się ze swoim złem. Też miałem swoje, chciało mnie pożreć w kawałku. Popatrz, gdzie jestem z tym teraz. Wiem, jak to trywialnie brzmi, ale nawet ono może zostać przekonane, że należy odejść, prawda?
Owszem, kiedy tylko rzekome „zło” mierzyło się z tym najprawdziwszym.
On nachylił się w jego stronę, domyślił się nawet przy opuszczonych powiekach. Musiał odsunąć się i docisnąć do oparcia krzesła, mając nadzieję, że może na dobre uda mu się wtopić w plastik.
– Nie zachowuj się tak. Szansa stoi na wyciągnięcie ręki. Powiem ci dokładnie, co robimy. Co robisz ty, co robię ja. To nie jest koniec, przecież wszyscy tęsknimy za swoim towarzystwem. Nie przynosimy samych tragedii. Możemy być razem, a razem byliśmy lepsi. Nasza siódemka.
Nie, wtedy to była nasza piątka, pomyślał. Twoja marionetka nie była naszą częścią. A ty tym bardziej. Nigdy nie byłeś w tym razem z nami.
– Wtedy staliśmy się rodziną, ale wcale nie musimy tego mgliście wspominać. Pomyśl, że znowu jest tak samo idealnie, bo może być. Pomyśl o wszystkich beztroskich chwilach i zastanów się, co cię powstrzymuje, by do tego wrócić. Do wszystkiego. Do wszystkich ludzi, którzy odeszli. Możesz ich zobaczyć, naprawdę. Nikt inny nie zaoferuje ci niczego podobnego. Co takiego cię powstrzymuje, skoro zdajesz sobie sprawę, że to wykonalne? Że mogę to zrobić? Że ja to zrobię? Kiedy tylko mnie poprosisz. Poproś mnie. A to zaistnieje.
Co takiego powstrzymuje?
Może to właśnie to pytanie było tak istotne.
W życiu by się do tego nie przyznał, ale już w tej chwili miał masę pytań, których równie dobrze mógł nigdy nie zadać.
Tej samej nocy, wtedy jeszcze głupiutko lekkiej, omawiał podobne zagadnienie z pozostałymi. W tamtym gronie nikt nie miał władzy, by powrócić do wszystkiego i wszystkich znajdujących się w najlepszym okresie jego życia. A On… Jego też doskonale znał i z czystym sumieniem mógł zarzucić całe zło świata, przypisać każdy wymyślony diabelski grzech, prócz tego, że właśnie próbuje kłamać w żywe oczy. Wiedząc, z czego zdał sobie sprawę, otworzył swoje. Znów zobaczył przed sobą rozświetlający twarz uśmiech. Uśmiech, który nigdy nie pasował do tego potwora.
Przez mniej niż sekundę poczuł się, jakby miał przed sobą kolegę sprzed siedmiu lat. Tego samego człowieka, który przychodził do niego w trakcie pracy, by opowiedzieć najdrobniejsze szczegóły swojego życia, pozornie niosącego świetlaną przyszłość. Wtedy może choć przez chwilę byli przyjaciółmi, mimo tego jak się różnili i jak to zostało podeptane. Naprawdę miałby się na to godzić? Znów powrócić do czasów błąkającego się w powietrzu niepokoju, beztrosko pozwolić, by kolejni ludzie zostali bestialsko krzywdzeni? Nie, nie odważyłby się.
Może wtedy z powrotem zobaczyłby to, czego pragnie najbardziej, tak szalenie, że powoli umiera. Pewnego dnia Sara złapałaby za tę miotłę i zatańczyła dookoła półek, a on razem z nią. Znowu byłoby jak w bajce.
– To chciałbyś usłyszeć nieco więcej, prawda?
1
– Zdepcz to ustrojstwo, albo wyrwij.
Christian spojrzał na zmizerniałe fiołki, już i tak podeptane przez dzikie zwierzęta, te, które zdołały przetrwać. Zalęgły się w ciemnych zakamarkach lasu, to na pewno. Dzikie koty, dzikie psy… wilki? Dla nich to nie był odpowiedni klimat, ale idealny na drzewa i góry, które pokrywały więcej niż połowę terenu tego rejonu – południowy zachód ich kraju. Niegdyś w lokalnej strefie wiadomości napisano, że planowana jest masowa wycinka, na pewno wiążąca się z okrutnymi kosztami. Wtedy wytępiliby zmutowane zwierzęta. Wytępiliby też wszystkie nielegalne zgromadzenia, które uważały drzewa za swoje schronienia. Niedobrze, to by znaczyło, że muszą się przenieść gdzie indziej, zapewne szukając opuszczonych budynków, których wbrew pozorom nie było w pobliżu aż tak dużo. Christian wiedział, że zdecydowanie nie powinien się tym teraz martwić.
W Starym Brokacie, mieście, w którym dwudziestoletni chłopak przebywał całe życie i znał od podszewki, miał więcej powodów, by przeciążyć układ nerwowy. Tu żył, tu się urodził i wychował. Tu obserwował zmiany, które zachodziły w społeczeństwie, z adnotacjami, że wszystko zmieniają na lepsze.
Zawsze działamy ludziom na duszę.
Tak mawiał ich prezydent, Goryt Doska, do wysokiej mównicy w Śródmieście, które było jego główną siedzibą. To tam, wraz z wszystkimi członkami swojej rodziny, pojawiał się w srebrnej osłonce na głowie, zasłaniając twarz. W idealnym ustroju wszyscy chcą rozszarpać swojego przywódcę, więc prezydent z zasłonką się w to wpasował.
Wciąż było lepiej, nawet jeśli mieli być swoim cieniem z twarzą w radiu czy lokalnej strefie wiadomości, nawet jeśli dzieci nie chciano wypuszczać z domów na trawnik przed kamienicą, a więcej niż połowa społeczności chroniące ich rękawiczki uznała za nieprzemijającą modę. Szczegóły, kto by się nimi przejmował? Rodzice Christiana, pracujący we władzach miasta, czyli po prostu w Ratuszu, jeszcze rok temu wspominali, że ich wykresy pokazują tendencję spadkową. A przynajmniej jeśli chodzi o odbieranie sobie życia czy tracenie zmysłów na środku ulicy. Bo wiesz, mówili do niego, że właśnie tak kiedyś było? To, że komuś brunatna piana leciała z ust czy oczy wywijały się do góry, było normą, a teraz już nie jest.
Dziś na całe szczęście był początek końca Miesiąca Umarłych, 30 listopada. Dożyli Święta Umarłych, zwieńczenia tych kilkunastu dni, w których wspominano nieobecnych. W listopadzie wszystko wyglądało jak po wyzionięciu ducha i akurat wtedy miało do tego pełne prawo. Znane wyjątki od tego standardowego obrazu Christian mógł policzyć na palcach prawej ręki, a jeden z nich stał tuż nad nim.
– Reprezentacyjne Przyjęcie zaczyna się o dwudziestej – przypomniała mu Eleanor, tak niepasująca swoją prezencją do starego cmentarza, na którym się znajdowali. W butach na małej koturnie była od Christiana o dwa centymetry wyższa, ubrana w długą, spływającą po ciele pelerynkę koloru wyblakłego różowego cukierka z pasującymi do niej koronkowymi rękawiczkami. Mówiła, że po prostu lubi stroje, których na straganie nie wybrałby nikt inny, i to dlatego na tle tego krajobrazu wyglądała komicznie. Elegancko, ale… tanio. Trzymała lekko porwaną parasolkę, tak na wszelki wypadek, bo przecież byli z cukru i najmniejsza kropla deszczu mogła im zaszkodzić.
Christian wyprostował się i ogarnął wzrokiem niewielką dolinę trupów. W oddali słyszeli odgłosy nalewania wody, ale poza tym cmentarz był opustoszały. Być może wszyscy mieszkańcy nachodzili się tu już wystarczająco przez miniony miesiąc, prawie trzydzieści dni świętując mniej lub bardziej estetyczne śmierci. Christian sam bywał bardzo rzadko. Jego ostatnio zmarli członkowie rodziny rozsypani zostali już w miejscu pochówku, czyli kawałek dalej, tam, gdzie kończyły się nagrobki z nawiązaniem do tak zwanego Boga z Nieba Katolików. W miejscu pochówku nie było już pokrzywionych przez starość krzyży, nie było długich nagrobnych płyt skrywających kruche kosteczki. Tylko tablice z krótką informacją, kto tu prawdopodobnie spoczął.
– Mam wszystko, tylko nie mam stroju – wyrzucił z siebie na jednym wdechu, mając świadomość, że to może zdenerwować przyjaciółkę, która kilka tygodni temu zaniosła do jego domu stos straganowych szmatek. Zapamiętał tylko czerwony aksamitny kombinezon, w którym zapewne przyjąłby aparycję potomka właściciela domu publicznego. Christian wiedział, że rzekomym celem zabawy na Święto Umarłych było wybranie czegoś innego niż modnych długich płaszczy, narzut i pelerynek, które ich społeczeństwo nosiło (bo wszystko to było szyte z najtańszych materiałów), ale chyba nie aż tak innego.
– Jeśli mam być szczery – dodał cicho, nie słysząc odpowiedzi. Eleanor najwyraźniej spodziewała się czegoś podobnego, więc nawet na niego nie spojrzała. Skupiona była na obiekcie przed sobą.
– Moja mama przychodziła i paliła nad nią papierosy – Kiwnęła głową na nagrobek swojej babci, zmarłej kilka lat wcześniej. Podobno coś niechcący przedawkowała, ale dziewczyna nigdy się tymi faktami głośno nie chwaliła.
WYBITNA PROFESOR
Napis był na samym środku.
– Powiedziała, że babcia nienawidziła tego zapachu i kradła banknoty z koperty mamy, by nie stać ją było na paczkę.
– Moja mama w co drugą miesięcznicę śmierci cioci robi kopytka. A kogoś jeszcze odwiedzamy?
Eleanor kiwnęła głową i ruszyli kamienistą ścieżką wśród licznych nagrobków mniej lub w ogóle nieznanych im osób. Powoli wkraczali w strefę należącą do przedstawicieli Nauk Reniezistycznych. Inaczej mówiąc: tych w nic bogo-podobnego niewierzących, ludzi stanowiących znacznie liczniejszą grupę mieszkańców obecnego Starego Brokatu. Tu już nie stały ani kwiaty, ani lampiony. Powoli odeszli od tego zwyczaju, puszczając go w niepamięć. Miejsce pochówku było zbiorowiskiem osamotnionych tabliczek, żeby wiadomo było, gdzie co zostało wrzucone. W ziemi wykopywano naprawdę niewielki otwór, a przyniesione w słoiku pozostałości zmarłego umieszczano tam bez celebracji i zbędnych ceregieli, chyba że ktoś przytargał ze sobą butelkę czystej. Christian pamiętał, że na pogrzebie cioci, kolejnej pracownicy władz miasta, wujek rozlewał zawartość szkła, zanim jeszcze pochówkowy urzędnik zdążył pochwycić łopatkę. Małą, dziecięcą. Mama płakała, gdy pierwszy raz robiła te kopytka. Nie mogła pogodzić się ze wspomnieniem, że prochy żony brata namokły aż tak tanim spirytusem. Tymczasem dziesięcioletni Christian trząsł się po nocach, przypominając sobie obłęd w oczach tamtej dwójki.
– Tam są tabliczki rodzinne tej psycholki – Eleanor wyrwała go z zamyślenia, wykonując ręką ruch w stronę niewysokiego ogrodzenia.
– Psycholki. Jakiej psycholki? – Nie mógł dostrzec nazwiska.
– Jane Avarell.
Może wcale nie musiał pytać.
Christian nigdy nie poznał Jane Avarell, ale opowieści o niej znał już za dobrze. Była znajomą Eleanor z jej szkoły, oszustką, która najwyraźniej zrobiła coś tak okropnego, że do dziś to imię wypowiadane było głosem przesyconym nienawiścią. Eleanor bez przerwy zarzekała się, że jeśli kiedykolwiek zobaczy tę dziewczynę po raz kolejny, nie będzie się wahała przy rozszarpaniu jej na strzępy. Nie chciała jednak wprost powiedzieć, co takiego się stało, że, w poważaniu Eleanor, Jane na to zło konieczne zasługiwała.
Christian dobrze znał przyjaciółkę, prawie piętnaście lat, a to było niemalże wiecznością, czasem, który nie chciał się skończyć. Zdawał sobie sprawę z tego, że być może nie było żadnego powodu, by owej Jane nienawidzić, zwłaszcza że wciąż go nie usłyszał. Dotychczas przemilczał każdą wzmiankę o niej, w głębi duszy wiedząc, że i tak prędko się nie spotkają, a dziecinne zabawy na zawsze pozostaną zbędne.
– Tabliczki rodzinne psycholki spoczywają niech w ciszy.
Zanim dotarli do końca deptaku, zatrzymali się przy jeszcze jednym miejscu, gdzie tabliczka „Olaf Hershel” podobno świeciła w ciemności. To nie było poparte żadnym logicznym wyjaśnieniem, ale miejskie legendy głosiły, że z niektórymi tak się dzieje.
– David przychodzi go odwiedzać? Kiedykolwiek? – zapytał Christian, po chwili orientując się, że pytania mogły zabrzmieć zbyt pogardliwie.
Eleanor otworzyła usta, ale w ostatniej chwili je zamknęła. Odezwała się dopiero po kilkunastu sekundach ciszy.
– Nie wiem.
Minęły trzy minuty i ostatecznie zmierzali w stronę wyjścia.
Osoba o męskiej sylwetce, w szarej narzucie z kapturem, krążyła w oddali z butelką spreju w ręce; przymierzała się do robienia niechcianych dekoracji. Przeszli obok obsypanej brokatem rzeźby, stojącej przy bramie cmentarza. Przedstawiała któregoś ze starych świętych, wysokiego mężczyznę w szacie do kostek. Pozostałość sprzed kilkudziesięciu lat, której nikt nie chciał zburzyć, rzekomo z szacunku, ale tabliczka z imieniem już dawno zardzewiała i nie mogli przeczytać, kto to był. Ponadto dorysowano mu ciemny ogon na tyle i to wcale nie było tak śmieszne, jak w zamiarze miało.
Deszcz mógł w każdej chwili popsuć cały efekt, ale uparta osoba nadal używała aerozolu, by pryskać na figury, ułożone wzdłuż żywopłotu jak ścieżka do drogi męczeńskiej. Patrząc na to zdarzenie, Christian czuł na plecach niepokojący dreszczyk. Był wychowany tak, by zawsze reagować na najmniejszy wandalizm i zgłaszać, jeśli nie rodzicom, to bezpośrednio strażom, których teraz na złość nigdzie nie było. Eleanor westchnęła i przystanęła, wpatrując w kształt namalowany na murze.
– Ładnie. Będzie co sprzątać.
– Może powinniśmy coś zrobić – dodał szeptem Christian, mając wrażenie, że mężczyzna zauważył ich i nawet zaczyna machać. – A może nie.
– Miłej zabawy na Święto Umarłych! – Usłyszeli niosące się echem słowa. Eleanor tylko przewróciła oczami. Na tamtej rzeźbie mężczyzna też starał się ułożyć ze spreju jedną literką, wyjątkowo im znaną.
Było to duże, okrągłe Q.
Człowiek musiał być zwolennikiem kultu Q, ich bolesnej normy, która powoli opanowywała Stary Brokat, a może i rejon, ale tego dowiedzieliby się, wystawiając czubek nosa poza rodzinne miasto. Christian za każdym razem zastanawiał się, czy bardziej tej zarazy nienawidzi, czy bardziej się jej obawia. Najgorsza jednak okazywała się świadomość, że to, co się działo w pobliżu, to była w znacznym stopniu jego wina.
Tuż obok Starego Brokatu, właściwie wtapiając się w to miasto, znajdowała się wioska Jezawka. Tyle że bez koni i świnek pląsających po podwórkach. W ciągnącej się zaledwie kilka kilometrach miejscowości można było znaleźć jedynie zawiłą drogę pod górkę, otoczoną zniszczonymi domami. W połowie położony był budynek supermarketu, funkcjonującego dwadzieścia lat po rozłamie wiary. Niefortunnie zabrakło funduszy na zagospodarowanie przestrzeni, więc pozostawiono obiekt, wzruszono ramionami i nakazano „zróbcie, co chcecie”. Taki pawilon był dobrym miejscem na wszelkie spotkania. W dzień wypożyczano go do zajęć Uniwersytetu III wieku, a wieczorem nawet organizowano przyjęcia, jak w Święto Umarłych. To był szczęśliwy traf. W inne miejsca z centrum miasta często zaglądały straże, by sprawdzić, jak rozwija się atmosfera każdego z takich zbiorowisk. Tutaj nie chcieli tak chętnie przyjeżdżać, mimo że Jezawka wciąż była podległym im terenem.
Zapominali o nim. Christian domyślał się dlaczego, powód mógł być tylko jeden, zaczynał się od literki K i mieścił na końcu tej długiej drogi. To tam mieszkała rodzina, z którą straże nie chciały mieć wiele wspólnego.
Dziś pożyczył od rodziców ich stary, brązowy samochód. Jego znajomi postanowili nazwać go Władziak, bo pochodził z funduszy władz miasta. Niewielu było ludzi, którzy przemieszczali się po tym pustkowiu samochodami. Tańsze w utrzymaniu okazały się liczne rowery, korzystanie z pociągów czy powoźników, świadczących swoje usługi dookoła najpopularniejszych dzielnic. Władziaka Christian zdawał się sobie poniekąd przywłaszczyć, patrząc na to, jak często użyczał go swoim znajomym i ile pogniecionych gazet kłębiło się na siedzeniach.
Na wioskę pojechał sam. Obiecał spotkać się z Eleanor już na miejscu, więc nie miał innego wyjścia. Nigdy nie ominął żadnego z Reprezentacyjnych Przyjęć i zapewne nigdy żadnego nie powinien, jakby to był jego skryty, pieprzony obowiązek. Mógłby czuć z tego powodu złość, bo Natalie, najwidoczniej z niewidzialnym immunitetem, nie musiała nic. Obecnie jej rola ograniczała się do tego, co wymagało przejścia z domu do pensjonatu. A David? Tego wolał nawet w myślach nie komentować.
Miejsce do parkowania musiał znaleźć z innej strony pawilonu, jak najdalej się dało, gdzie stanął jak najkrzywiej się dało. Według planu pojazdem miała wracać Eleanor, osoba, która napoje wysokoprocentowe tykała tylko od święta. Christian był pewien, że po tej farsie z chęcią wyskoczyłby na krótki spacer, a nawet pobiegał; w bagażniku miał krótki strój na zmianę. Właśnie w taki sposób niwelował stres, przez świadomość, że wolna wola pozwala mu na bieg daleko przed siebie, gdzie niknie wszystko, co przeszkadza. Może był dostatecznie szybki i zwinny, by uciekać każdemu potencjalnemu oprawcy, o ile tylko byłby on zwykłym człowiekiem.
Wejście do hali obstawiał młody obywatel w brązowej narzucie i masce przypominającej demona z Gotrii, rejonu ze środkowego południa. Christian pamiętał, że znalazł tego przedrozłamowego stwora w książce z biblioteki, robiąc zadania na zajęcia przyrodnicze. Demon próbował komuś uświadomić, że nie może tu rozdawać ulotek, bo grozi to grzywną zbyt wysoką jak na jego standardy. Christian zaśmiał się w duchu. Jasne, że nie może, ale w środku zapewne było ich trzy razy więcej. Snuły się po najgłębszych kątach tego szkieletu marketu, czekając, aż chociaż jedna nowa dusza zwróci na nie uwagę. I zawsze zwracała. Nawet nie jedna, nie dwie.
Tymczasem grzecznie oznajmił, kim jest, jakby otrzymał zaproszenie do tajemnego stowarzyszenia, i wszedł do środka. Powitał go gwar, mało przyjemna melodia i para sztucznych trupów w dwuznacznej pozycji przy wejściu przez styropianowy, oblany sokiem łuk. Oto znalazł się w czymś, co dawniej nazywano by Halloween, a dziś było jedynie pozostałością po tej złowrogiej tradycji z końcówki października. To święto otrzymało nową nazwę, bo wszystkie stare uroczystości zostały w Nowym Kraju bezpardonowo pozmieniane wraz z datami. Może w innych rejonach Miesiąc Umarłych prezentował się inaczej, może wciąż łączył się z wierzeniem, że to moment, w którym granica między wymiarami się zaciera.Jak gdyby nie zrobiła tego pięćdziesiąt lat temu i to wcale nie w jesienne wieczory, pomyślał Christian. Raz słyszał, jak koledzy ze szkoły podstawowej rozmawiają, że Wierzyciele Nowego Porządku, nieuznawana sekta z Janerstorm, obchodzą tę datę poprzez porywanie i naznaczanie takiej ilości osób, ile lat minęło od rozłamu wiary. Szczęśliwie to były tylko suche pogłoski.
Dziś w rejonie Rezydencji Sów widywano już tylko kości i trupy, jedyne, które tak dobitnie reprezentowały śmierć. A to wszystko wśród żywych ludzi w kolorowych narzutach, wyraźnie chcących zapomnieć o smutkach codzienności. Większość z nich nawet pozbyła się rękawiczek; najpewniej trzymali pochowane po kieszeniach, ale nie zakładali na ten moment. To była niesamowita okazja, by oglądać ludzkie dłonie bez ich stałego okrycia.
Rękawiczki na dobre zagościły w kulturze i modzie ich społeczeństwa. Nosiła je zdecydowana większość. Grubsze, cieńsze, koronkowe, w rozmaitych kolorach, szyte z tych lepszych i tych znacznie gorszych materiałów, przez które paskudnie pociła się skóra. Prezydent Doska od początku swojego bycia mówił, że ten zwyczaj to konieczność, by skuteczniej chronić się przed skażoną, negatywną energią z czarnych Rozpadlin. Tak nazywano przenikające przez wszystko widoczne cząstki energii, unoszące w powietrzu od czasu rozpadu wymiaru Zatenświatów. Przez ręce, według prezydenta i jego rzekomych badań, skaza przechodziła najłatwiej. W końcu do swoich czarów telekinetycy też używali rąk. Przesuwali obiekty siłą woli, ale zawsze odkrywali do tego palce.
Zasłaniajcie. Te. Dłonie.
Więc grzecznie zasłaniali.
Christian rozglądał się, czekając na dzisiejszy rozwój wydarzeń. Samo pomieszczenie było ogromną halą, ale poprzedzielaną w kilku miejscach parawanami udającymi drewno. Innych dekoracji nie dostrzegł, przeszkodzili mu ludzie, którzy za takie elementy mogli uchodzić sami w sobie. Młode twarze, ale może tylko wyglądem, studenci, jeszcze nie-studenci, średnia wieku balansująca między osiemnaście i dwadzieścia. Istoty, które zbijały się w jedną masę. Nie zapamięta nikogo z nich, nigdy nie pamiętał.
Eleanor zapewne była w swoim żywiole, pchając się wszędzie tam, gdzie jej nie chcą, bo stwarza swoją osobą za dużo hałasu i zamieszania. Nie było sensu jej szukać, Christian wolał usiąść przy pustym pudle, prawdopodobnie będącym stolikiem, i poczekać na wielką niewiadomą, która zawsze nadchodziła. Musiał wyglądać żałośnie, z kieszenią wypełnioną piersiówką, której samotnie by nawet pod ostrzałem nie wyjął. Wielu z tych barwnych, ale bezbarwnych ludzików dookoła niego już piło. Nauczony doświadczeniem przez inne Reprezentacyjne Przyjęcia wiedział, że początkowo nie rozpozna, kto zachowuje się odmiennie przez stan upojenia alkoholowego, a kto przez inne specyfiki, które tu serwowano.
Po kilkunastu minutach, kiedy zastanawiał się, czy szukając tu czegoś niepokojącego sam nie wygląda niepokojąco, podeszła do niego dziewczyna w białej sukience, do której doszyte zostały skrzydełka anioła. Urodziła się z urodą typowo Lidiwijską: jasna oprawa oczu, wręcz blada karnacja, ale tym razem z ciemnymi włosami. Kobieca wersja Davida, pomyślał mimowolnie, chcąc się z tego zaśmiać. W ich kraju, dawniej nazywanym właśnie Kaletiny i Lidiwy, można było spotkać przedstawicieli obu tych grup rasowych lub po prostu ich mieszanki. Christian czuł, że właśnie nią jest, bo jego włosy były zbyt wypłowiałe, a cera za jasna, by uważać się za rodowitego Kaletijczyka. On i Eleanor byli za mało szlachetni – oczywiście według słów prezydenta, tego samego, który swojej twarzy nigdy nie pokazywał.
Ta dziewczyna spadła przed nim jak z nieba. Bez peleryny czy innej narzuty, we włosach ściętych do ramion i delikatnie zakrzywionym nosie. Równie czarne okulary niemalże zlały się z kosmykami, bo prawie ich w nich nie zauważył. Najciekawsze było to, że jej kompletnie nie znał i uderzyło w niego, że to prawdopodobnie dlatego pojawiła się obok.
– Mogę usiąść? – zapytała, siadając. Założyła nogę na nogę, odsłaniając podarte pończochy i obdarzyła go spojrzeniem. Coś od niej biło. Coś i tak gorszego niż pewność siebie i swojego istnienia. Pewność, zarówno ta, która wprawiała w zakłopotanie, jak i ta, która tylko ciągnęła ku danej osobie. Christian nie za bardzo wiedział, co ma zrobić z rękoma.
– Oczywiście. Christian – Szybko wyciągnął przed siebie dłoń. Jeśli miał okazję kogoś poznać i nie być ocenianym przez pryzmat znajomych twarzy to… naprawdę dawno tego nie spotkał. Długo był graczem piłki w pierwszym składzie ich nędznej, Staro-brokatowej drużyny, ale nikt nie kojarzył go z umiejętnościami. Oczywiście, że nie. Dlaczego miałby? Kojarzył z rodzicami, bo to władze miasta, więc nie mogło być inaczej. Kojarzył również z Eleanor, rzekomo wiecznie rozhisteryzowaną, upadłą gwiazdą. Według jej starych znajomych, dziewczynie w ciągu dwóch lat coś dziwnego strzeliło do głowy, sprawiając, że ze śmiesznej i uroczej, stała się zgorzkniała, złośliwa, przykra. Odkąd tej wiosny przyprowadziła do ich skromnego grona Davida Hershela, Christian wręcz obawiał się, że i on zacznie się za nim ciągnąć jak lep, z którego już nie wyskoczy. A nie mogło być gorszej obelgi niż bycie uważanym za przyjaciela tego człowieka.
Tymczasem dziewczyna podała mu dłoń bez rękawiczki. Christian wciąż miał swoje, ciemne. „Noście te rękawiczki”.
– Miło poznać. Ciekawe miejsce – przyznała z uśmiechem. – Przy wejściu spytali, czy mam czyste zęby. Uznałam to za żart, ale później okazało się, że mówili poważnie.
Christianowi zrobiło się głupio i już sam nie wiedział, czy to przez te zęby, czy słowa, które miał zamiar wypowiedzieć po dłuższym przyglądaniu się dziewczynie.
– Och. Do doska, tak… Przepraszam, że zapytam, ale to dlatego, że chyba widzę cię po raz pierwszy.
– Bo nie jestem stąd. Mieszkam nawet poza rejonem. Ochroniarz z jaszczurką na twarzy to mój znajomy. Przyjechałam kilka dni temu do brata, a że nie chciałam siedzieć sama w noc, gdy on pracuje, to pomyślałam, że poszukam czegoś na mieście. Nawet kupiłam sukienkę, w tym starym sklepie z tkaninami, chyba wszyscy tam kupują, bo było pusto i tylko to znalazłam. Kiedyś prowadziła go taka starsza pani. Kojarzysz?
Christian kojarzył, po jej śmierci skromny biznes przejął kuzyn, młodszy, ale w plamach starczych na twarzy. Ten, na którego władze miasta nałożyły surową karę pieniężną, bo przywiesił (a może ktoś przywiesił za niego, ale to już było nie do ustalenia) ulotkę do szyby skromnego sklepiku. Wszyscy wiedzieli, że człowiek już się z tego nie odkopie do końca własnego istnienia.
– Podoba ci się miasto? – To powinno być ostatnim pytaniem, jakie przyszło mu do głowy, ale niestety okazało się jedynym. Skarcił sam siebie.
– Może to nieczęsto spotykane, ale chciałabym tu mieszkać na stałe. Tylko brat raczej nie byłby szczęśliwy, wiedząc, że chcę zostać. Oczywiście macie tu podobno przyzwoitą uczelnię, tego powinnam szukać, bo skończyłam szkołę i dotychczas dorabiałam na straganie, ale wszyscy wiemy, co teraz wisi w rejonie, tak? Nieważne, czy tutaj, czy w Rezydencji Sów.
Rezydencja Sów była głównym miastem ich okręgu, stolicą, a także nazwą całego rejonu, jednego z szesnastu w tym kraju. Christian nigdy tam nie był, ale nie ciągnęło go do odwiedzin. Mama od zawsze powtarzała mu, że to miasto różni się od Starego Brokatu, nawet jeśli znajdowały się w tym samych liniach. Rzekomo było dzikie. Miało swoje osobne legendy, wspominki o dawnych stanach, wypalonej granicy, lasach przy stolicy, które skrywały najgorsze widma i tysiące ciał. Po latach nie sądził, że słuchanie takich opowieści na dobranoc było dobrym pomysłem przy wychowywaniu małego człowieka.
– Aha… Tak – mruknął Christian, mając pewność, że właśnie zaczyna się temat miesiąca, powód jego obecności w tym miejscu. Nie przepadał za podobnymi rozmowami, bo wiedział, że musi trzymać język za zębami i udawać, że wie tyle, co przypadkowy zjadacz puszek. Do tej pory nie wzbudzał podejrzeń, bo był spokojny, bezproblemowy, lubił bawić się w treningi, nie pochodził z kompanijnej rodziny i dużo czasu spędzał z pozornie ułożonymi rodzicami, obserwując pracę w Ratuszu. Jego znaczącą wiele w tym świecie wadą było to, że naprawdę nie potrafił kłamać.
Już dawno obiecał sobie, że pewnego dnia się nauczy, a wtedy oszuka każdego.
– Byłam ciekawa, bo opowieści brata robią wrażenie. On jest psychoterapeutą.
– O nie – wymsknęło się z ust Christiana.
– Wiesz, niewdzięczny zawód, ale pierwszy w naszej rodzinie inny niż pracownik kompanii. Nataniel pracuje w szpitalu zdrowia psychicznego, tym przy lesie i tam ludzie mu opowiadają… co takiego zobaczyli. Mówią, że to niedoszli samobójcy. Że pewnego dnia i tak się zabiją. Nawet nie będą starali się ich powstrzymać, nie będzie im się chciało. Tamci zdradzają, że w snach widzą swoje silniejsze życie, które dostają w srebrno-złotych pokojach z półkami pełnymi butelek. Zabierają, co potrzebują, i zyskują jakieś tam swoje wyobrażenie potęgi. Lekarze dają im mocniejszą dawkę lekarstw, ale mają wrażenie, że to tylko pogarsza sytuację. Aczkolwiek wiem, że to nie tylko w szpitalu się utrzymuje. Po ulicach też chodzą, ale ciężko cokolwiek udowodnić, jeśli jest się w miarę rozsądnym. Każdy myśli, nikt głośno nie mówi. Co najwyżej rozdaje ulotki.
Z miniaturowej torebki wyjęła złożoną kartkę papieru. Christian z daleka był w stanie poznać, co przedstawiała. Przyglądał im się tysiące razy, za każdym razem widząc, co nowego dodawali. Nie zmieniał się tylko przekaz, wciąż zapoznający z samym istnieniem istoty Q wraz z jego złoto-srebrnym pałacem i obietnicą ziemskiej siły.
– Ja dziś widziałem literki na pomnikach – powiedział cicho, wspominając spacer na cmentarz.
– Bardziej cię to fascynuje czy przeraża?
Fascynuje? Christian miał prawo czuć się inaczej niż reszta zwyczajnych ludzi, którzy tylko słyszeli o Q, oglądali ulotki czy rozmawiali z powiększającą się grupą fanów, dotychczasowych w nic niewierzących. Ich nie spotkało to przypadkowe nieszczęście, oni nie czytali zakazanej książki. Pewnie z chęcią by to zrobili, nie wiedząc, co ich po tym czeka, ale tylko trzy znane mu osoby dotychczas miały z nią kontakt i powiedziały sobie, że nie będą roznosić tego nigdzie dalej. Byle nie pogorszyć i tak już rozdmuchanej afery, nieustannie nakręcanej świeższymi faktami.
– Mnie przeraża.
– A ja widzę w tym coś intrygującego… – urwała, przenosząc spojrzenie z chłopaka na obiekt za jego plecami. Zanim Christian zdążył się tam odwrócić, dziewczyna już poderwała się z miejsca. – Zaraz wracam. Zapisz mi swój numer radaru.
Szybko zgubił ją w tłumie, a krzyczeć nie chciał, by się nie narzucać. Miał zamiar odejść, czując się dziwnie rozkojarzony, ale wtem podbiegło do niego dwóch kolegów z dawnej drużyny miejskiej. Jeden z twarzą pomalowaną na czerwono, drugi na zielono, oboje z pelerynami wykonanymi z prześcieradeł. Rzucili na stół paczką słonecznika, a chwilę później trzy plastikowe kubeczki. To okropne, że nie pamiętał imion tych ludzi. Wyparł je z pamięci, bo żadne inne życie, poza tym obecnym, już się nie liczyło.
– Pijemy, burmistrzu? – zapytał czerwony.
Coś w tym widziała i wcale nie potrzebowała tego, co powodowało masowe wycieczki pod szpital. Christian często zastanawiał się, co mogła widzieć każda osoba, która w ten sposób dochodziła do milczącego grona zwolenników i zawsze bogatszy był w inne wnioski.
Przeważająca większość ludzi w ich rejonie jeszcze niedawno nie wierzyła w żadne bóstwo, historia rozłamu wiary im na to nie pozwalała. Z punktu widzenia, który mądrze nazwałby psychologicznym: nic dziwnego, że korzystali z nadarzającej się okazji, by na nowo czemuś zaufać. Bo komu mieli?
Władze były niczym, straże takie same, ale w zabawnych mundurkach.
Prezydent, tworząc ich Nowy Kraj, zawiódł na każdej pojedynczej płaszczyźnie, w momencie, gdy go po prostu poniosło. Nic dziwnego, że ponad osiemdziesięcioletni staruszek ukrywał twarz i rozkazywał to samo swojej licznej rodzinie.
Kościoły stały się ruiną, księży żyła garstka na cały rejon Rezydencji Sów. Inne religie albo liczyły kilku członków, albo były mało przekonujące, składając się z oszołomów. A ludzie potrzebowali wiary, zwłaszcza kiedy mogli ją poczuć na własnej skórze. Półki pełne butelek. Obrazy ze sobą, tym razem nie w pozaziemskiej przyszłości iskrzącej bogactwem, tylko lepszym sobą tu i teraz.
Oni nie czytali książki. Z jednej strony uznawał to za największą z największych zalet, bo to przez książkę Christian był tak z tym związany w inny, gorszy sposób. A z drugiej nie znali tej ciemności i historii sprzed lat, która podobno brnęła do tragicznego końca. Bez odpowiedniej wiedzy nie mogli zdawać sobie sprawę, w co naprawdę próbują wdepnąć. Czasem miał ochotę wstać i potrząsnąć każdym, kto wygadywał takie głupoty. A nie mógł, bo sam by się zdradził. Dlatego teraz siedział tutaj, będąc sympatycznym, uśmiechniętym Christianem, studentem, synem ludzi, którzy bawią się w raporty, nikim.
– Pijemy – stwierdził, wyciągając z kieszeni piersiówkę, tę, którą ostatnio sprezentowała mu Eleanor. Dziś wlał tam alkohol prosto ze straganu i myślał przy tym, że przynajmniej w taki sposób może sam siebie pocieszać, tworząc złudne poczucie bezpieczeństwa.
Pili w ciszy, nie zamieniając ze sobą ani jednego słowa przez następne pięć minut, aż na horyzoncie pojawiła się znajoma twarz, dziś mniej barwna niż zazwyczaj. To dlatego, że wszyscy dookoła tacy byli, nie wyróżniała się. Przybyła tak szybko, że Christian nie zdążył tej chwili zarejestrować, mimo że powinien. To właśnie było w ich niepisanym scenariuszu, którego miał za zadanie się trzymać, uczestnicząc w Reprezentacyjnym Przyjęciu. Zawsze stać na straży tego, co po prostu istnieje.
– Christian – padło z ust Eleanor, kiedy stała już przy ich stoliku. – Dobrze cię widzieć. Podobno jeden facet od drinków się wykruszył i potrzebują osoby do koktajli z kuchni. A ktoś wpadł na pomysł, by zamówić pieczywo, wiesz?
Czerwona twarz i coś zielonego machnęli na to ręką. Wstali, a po chwili już mało rytmicznie kiwali tuż obok na parkiecie, do melodii przypominającej bicie bębnów. Christian posyłał w ich kierunku tęskne spojrzenie, bezsłowną prośbę by jego też zabrali. Wszystko, byle nie musiał uczestniczyć w tym, w czym wiedział, że będzie, bo właśnie się rozpoczyna.
– Przykro mi – wymamrotał, starając się przybrać tak obojętną minę, na jaką było go stać. Kiedy wstał i ruszył przed siebie, Eleanor złapała go za ramię, popychając w niebezpieczne tereny za zasłoną z parawanów. To tam, przy stołach, nieznajome z wyglądu osoby nalewały do szklanek coraz to świeższe drinki w barwie szkarłatnej czerwieni. Niczym roboty.
– Może jednak mógłbym choć raz się nie mieszać – wyszeptał przyjaciółce do ucha. Szeptał tak przy każdym Przyjęciu. Wciąż próbował, mimo znajomości odpowiedzi. Szczerze bał się, że za którymś razem odpuści, a było to bardziej prawdopodobnie niż Eleanor zmieniająca zdanie.
– Ty się nie mieszasz, ty tylko załatwiasz sobie pracę i to znowu dzięki mnie.
Jeden z pracowników uderzył szklanką o blat stołu. Zawartość pociekła na podłogę, a Eleanor z krzywym uśmiechem zazgrzytała zębami.
– Jeśli nic takiego się nie wydarzy, to wpiszesz się na listę i nawet dostaniesz za to pieniądze. Mówiłeś, że rodzice nie są ostatnio zbyt hojni, że sami potrzebują tych pieniędzy. My wszyscy potrzebujemy. Wiesz, jak żyjemy.
Chłopak westchnął, kierując wzrok w stronę źródła muzyki. Bębny zawsze brzmiały, jak gdyby coś tu powoli nadchodziło. Był za słaby na protesty i przekomarzanie z nią, co tylko sprawiało, że żałował poprzednich wypowiedzi.
– Widzę twoją minę – Eleanor oba przedmioty cisnęła w jego trzęsące się ręce. Stali tu już o dwie sekundy dłużej niż przewidzieli, ale zdawała się na to nie baczyć. – Nie odbieraj tego źle, że cię nie słucham, czy się z tobą nie liczę. Jesteś moim przyjacielem. Na co dzień też się wcielasz w taką rolę.
Nie patrząc na sylwetkę Eleanor, zaczął ładować tackę taką ilością napoi, jaką zdołałby unieść. A może by też przypadkiem wywrócić się z tym i już nie podnieść.
– Tak właściwie, to co to za strój? – zapytała, gdy zwróciła uwagę, jak Christian jest ubrany. W odświętny zestaw garniturowy z przykrótkim, sterczącym krawatem jednolitego koloru. Wciąż zachowywał rękawiczki, może uważając, że w wywodach prezydenta jest coś prawdziwego, a może dlatego, że poza domem nigdy nie widział rodziców bez tego dodatku.
– To, co ubierają ludzie, którzy tego totalnie nie umieją – wytłumaczył nerwowo. Irytacja Christiana była rzadkością, ale poznać to można było tylko po jednej rzeczy. Już się nie uśmiechał i przegryzał usta, byle powstrzymać się od powiedzenia nawet słowa za dużo, ale takiego, którego żałowałby do końca zubożałego życia.
– Czyli przebrałeś się za kelnera – Odruchowo klasnęła w dłonie, ale tego chłopak już nie mógł zobaczyć, bo wyszedł. Teraz miał wrażenie, że każdy na niego patrzy i to nie dlatego, że nosi te okropne napoje, wciskając im do dłoni, jakby rozdawał krajowe monety, nie to paskudztwo. Mógł się jedynie cieszyć, że dziś nigdzie nie widział osoby Davida. Nie dałby mu żyć, przez następne piętnaście dni wytykając tragiczny brak asertywności.
Eleanor deptała mu po piętach, niby tylko z nim wesoło rozmawiając, a w rzeczywistości wskazując, w którą stronę iść. Posłusznie wypełniał polecenia, póki tylko czuł za sobą jej obecność. Podał szklankę do purpurowej rękawiczki człowieka z blond czupryną i zauważył, że niedaleko rozmawia z kimś dziewczyna w białej sukience. Wolał nie pokazywać się z tacą, ale jeśli tylko by na niego spojrzała, to uśmiechnąłby się pokrzepiająco. I z pewnego istotnego powodu nie dałby jej tego, nigdy, tłumacząc, że jest nieświeże, niedobre.
Po chwili przypadkowo spostrzegł wyraz twarzy Eleanor. Początkowo stała oniemiała, ledwo przytomna, jakby próbowała przyswoić do siebie realność tego, co widzi, ale moment później jej wyraz twarzy zmienił się na spojrzenie, którego nikt nie powinien doświadczyć. Jej nieznośność bywała niekiedy aż zbyt bolesna, bo wbijała szpilki do upadłego. Teraz bez żadnego ostrzeżenia podeszła i niemal chwyciła tę dziewczynę za ramię, niemal, bo zatrzymała dłoń kilka centymetrów od niego, obawiając się tego jednego kroku. To tamta odwróciła się do niej sekundę później, najwyraźniej odczuwając wszystko na własnej skórze, zaskoczona tylko przez chwilę. Naprawdę długo na siebie patrzyły. Wyraz twarzy Eleanor zmieniał się z sekundy na sekundę, choć Christian widział ją tylko z profilu. Wpierw był przesiąknięty dziką nienawiścią, a potem zrobił dziwnie pusty, wyprany, a może nawet smutny, melancholijny. Chłopak nic nie rozumiał, czując, że zdradzają go wszystkie emocje, jakie dotychczas poznał.
– Eleanor, proszę. Zanim zrobisz cokolwiek…
Eleanor nie spróbowała dać jej dokończyć. Po tym, jak użyła całej siły, by spoliczkować dziewczynę w białej sukience, Christian drgnął nerwowo i nabrał pewności, że w najlepsze konwersował z Jane Avarell. Mógł się domyślić już wcześniej, bo takich sytuacji nie można było nazywać przypadkiem. Celowość, a nie smętny przypadek, ot co. Dlatego podeszła do niego z takim, a nie innym uśmiechem. Któregoś dnia powinien przestać dawać się tak wykorzystywać.
Grono ludzi dookoła aż pisnęło, uchodząc z drogi. Jane potknęła się o własne nogi i runęła do tyłu, w pobliżu Christiana, który niepotrzebnie do nich podszedł. Taca z napojami wyleciała mu z dłoni, oblewając wszystko dookoła, ale chociaż dziewczynę starał się uratować przed upadkiem. Po chwili oboje i tak z hukiem skończyli na ziemi. Dookoła nich leżały liczne odłamki potłuczonego szkła, a podłoga upaćkana była czerwoną cieczą. Przez chwilę to na niej skupił wzrok. Rozlewała się dookoła i to dzięki niemu, dokładnie tak, jak o tym marzył. Teraz nikt nie będzie tego pił, chyba że co poniektórzy się dowiedzą i zliżą wytworny przysmak z podłogi.
– Chciałam tylko zapytać, czy wszyscy wiedzą, co pijecie w swoich szklankach – Może jedynie Christian mógł słyszeć, co słusznie zauważyła Jane, wstając z jego kolan. Patrzył, jak ciemne okulary zdecydowanie same podlatują do wyciągniętej dłoni dziewczyny. Nie pamiętał, czy Eleanor kiedykolwiek wspomniała, że jej dawna koleżanka jest telekinetyczką… A w tym świecie być może to miało znaczenie.
Kiedy Jane przekroczyła granicę, ściśle obstawioną przez zastępy straży ze Stancji, nie spostrzegła znaczącej zmiany nastrojów. To samo poczuła, kiedy dwa lata wcześniej opuszczała Rezydencję Sów. Jedyną różnicą było to, że wtedy stąd ochoczo uciekała, a teraz w podskokach wróciła, nie tylko dlatego, że od dłuższego czasu nie widziała twarzy brata. Za podróżami pociągami też się nie zdążyła stęsknić, najeździła się już wystarczająco przez poprzednie lata życia. Zgodziła się sama ze sobą, że na torach, niezależnie od rejonu, bywały podobne zjawiska. Dziś grupka mężczyzn bez spodni machała transparentem niewiadomej treści pośrodku pola gospodarczego. To się mogło zdarzyć zarówno w Stancji, jak i w Rezydencji Sów, ale zapewne też wszędzie indziej.
Liczne rozbieżności dostrzegano dopiero dalej, a już na pewno zagłębiając się w kamieniczki czy stragany Starego Brokatu, jej ukochanego, rodzinnego miasta, gdzie pozostał już tylko Nataniel i kupa starych śmieci. Okazało się, że przybyły też nowe. Pierwsza ulotka powitała ją przy wyjściu z pociągu, równiutko ułożona na koślawej ławce. Zachęcająco. Tej nie wzięła, drugiej, zgniecionej przy parapecie stęchłej kafejki też nie, mimo że stojący obok mężczyzna wyraźnie zachęcał ją do tego swoim łapczywym wzrokiem. Trzecią właśnie trzymała w torebce. Taki prezent otrzymała po wejściu na halę i tym razem nie odmówiła, tylko zerknęła na niego pod lampą. Literka Q. A więc to przez literkę ludzie pogubili poprzednie wartości, chcąc z tego stworzyć nową religię. Zaciekawiła się od pierwszego momentu.
Nie do końca rozumiała, jak znalazła się w tym supermarkecie, doskonale wiedząc, że przyjście tutaj jest karkołomne i już nie wpisuje się w ramy ucieczki, ale przecież nie mogła nie spróbować. Nie po tym, co słyszała od Nataniela. Nie w Święto Umarłych, którego nigdy nie spędzała w domu. Nawet w ultrakatolickiej Stancji wolała najgłębsze podziemia tego miasta niż wieczorki Radykalistów odganiających złe duszki. Nie myślała o spotkaniu dawnego życia, ono przestało istnieć. O Eleanor zapomniała początkiem tamtego lipca, w chwili kontroli na granicy rejonów. W ciągu ostatnich kilkunastu minut zrozumiała, dlaczego nigdy więcej nie powinna jej widzieć, nie po tym, co się zdarzyło, kiedy jeszcze ich przeszłość była żywa i wydawała się trwała.
W kolano wbił się jej odłamek szkła ze szklanek, a samą sukienkę miała pobrudzoną interesującym napojem. Teraz przynajmniej wyglądała realistycznie, jakby dawne Halloween znów bytowało. Wcześniej obracała się dookoła pomieszczenia, szukała starych, znajomych twarzy, słuchała, co oni mówią i jak reagują. Jak przerażający wywiadowca, jak szpieg. Mało kto ją kojarzył, więc czuła się dobrze, udając ciekawską zjawę. Widziała, że za parawanami dwie osoby, pogrążone w żarliwej dyskusji, dolewały do ponczu gęstą, czerwoną mieszankę z osobnego pojemnika. Mieszały to plastikową łyżeczką, tworząc całość przelewaną do kubków. A ponieważ Jane już kilka dziwów zdążyła w życiu widzieć, wcale się nie zaskoczyła, że to zbyt przypomina krew, żeby nią nie było. Po przerażonym wyrazie twarzy tego całego Christiana, z którym rozmawiała, nie umiała zgadnąć, czy zdawał sobie sprawę, czym karmił znajomych, kiedy próbował roznosić napoje.
Po dyskusjach z Natanielem spodziewała się podobnych ekscesów, dlatego nawet nie czuła się obrzydzona, tylko zainteresowana. Kto wymyślał ulotki Q? Dlaczego? Zapewne nie należało tego mówić głośno, a na pewno nie w towarzystwie rodziny, ale dopiero teraz czuła, jak bardzo brakowało jej podobnych sytuacji. Jak kiełkuje się w niej śmieszne uczucie podniecenia, tylko dlatego, że coś wykracza poza krajową, rejestrowaną normę.
A w dodatku widziała Eleanor Dessi. Naprawdę ją widziała i naprawdę z dziecinną łatwością się tym nie przejmowała.
– Mika, wiesz może, kto zorganizował tę zabawę? – zagadała chłopaka grającego ochroniarza, kiedy mijała go przy wyjściu. Wyglądało na to, że już ściągnął swoją maskę potwora. Tyle że legendarne monstrum Gotrii albo będące wymysłem, albo rzeczywistym demonem znanym starym Zaczarowanym, nie miało loczków i uzębionego uśmiechu.
– A kto to wie, ale pewnie jakiś wariat, bo ich ulotki sypią się strumieniami, widziałaś? Mnie płaci taka babeczka, choć ona jedynie pośredniczy w wynajmie tej sali, czasem tu organizuje przyjęcia. Przewietrzyć się, Jane? Mało kto wychodzi, śmiem podejrzewać, że rzygają w środku.
– Nie. Właściwie zaraz znikam – odpowiedziała szybko, odchodząc na bok. Obejrzała swoją ranę w świetle jedynej ulicznej latarni. To była drobnostka, ale miała nadzieję, że uderzenie nie pozostawiło na jej twarzy śmiesznego śladu. Wystarczyła maleńka blizna przy uchu, pozostałość po treningach z butelką.
Eleanor długo się wahała, widać to było po oczach. Jane była pewna, że tak łatwo jej spojrzenia nie zapomni, mogłoby ją spokojnie nawiedzać w snach. Dopiero teraz dziwiła się, że nawet mimowolnie nie wyobrażała sobie tych tęczówek w ciągu ostatnich miesięcy, po nocach zastanawiając się, w jakim stanie będzie jej dawna koleżanka. Co robi. Jak funkcjonuje. Czy w ogóle żyje? Wychodziło na to, że to właśnie oczy odzwierciedlały jej stan najtrafniej, bo poza nimi, Eleanor zdawała się taka sama.
– Na doska, taka kijowa robota. Słyszę, że tam ciekawiej – zagadał Mika, widocznie potrzebując towarzystwa. Zastanawiające było, dlaczego przesiadywał tu sam, jak gdyby taki drobny, wyślepy chłopaczek mógł powstrzymać grupę Radykalistów, czy innych wariatów, chcącą wedrzeć się z kijami. – Coś się stało?
Jane podniosła głowę, słysząc zjeżdżające z pagórka białe auto. Nie miała nastroju na spowiadanie się, postanowiła to pozostawić Eleanor. Jeśli ktoś zechce posłuchać, rozpowie inną wersję zdarzeń, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Tej autentycznej nikt by nie odgadł.
– Myślisz, że ktoś jeszcze przyjdzie? Taka pora, że teraz raczej będą tylko wychodzić. Może ochraniaj ich w środku? Jutro ci podziękują.
Mika otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ostatecznie mógł stwierdzić, że to prawda, bo zostawił swoją bogatą listę na stołku i ruszył tam, gdzie wołały go drzwi. Jane też odeszła, po drodze niecelowo depcząc iście artystyczną maskę. Nawet nie miała ochoty udawać, że to mądre chodzić o późnej godzinie samotnie, ale jedyna osoba, która mogłaby po nią przyjść, dostała dziś nocny dyżur.
Przez całą ulicę, łączącą Jezawkę ze Starym Brokatem, minęła tylko jednego człowieka. Czarnowłosy chłopak, ubrany w równie ciemne kolory. Nie zwrócił na nią uwagi, pewnie nawet nie pamiętając, kim jest, choć ona doskonale kojarzyła jego.
Kiedy już była pod swoją ciemną kamienicą na trzeciej najbardziej paskudnej dzielnicy Starego Brokatu, odwróciła się, widząc zmierzający w kierunku pagórka pojazd pogotowia.
Eleanor zaplanowała to. Prawie.
Kiedy Jane podniosła się z podłogi, nawet na nią nie spojrzała. Bardzo szybko uciekła, pozostawiając po sobie uderzającą pustkę. Nigdy jej tu nie było. Nigdy. To dlaczego jednak była?
Christian wyglądał na zdenerwowanego, a inni uczestnicy przyjęcia mieli żałośnie uniesione brwi. Wszyscy spowici kolorowymi pelerynkami, z wymalowanymi z pomocą buraków policzkami, czy nawet ze śmiesznymi kijkami znalezionymi na skraju lasu. Bawiło ich to, ale to dobrze, rozrywka na najwyższym z najniższych poziomów. Głośnik nie miał zamiaru przestać wygrywać w kółko identyczne, najskoczniejsze melodie, więc po chwili po prostu zapomnieli, ignorując resztki szkła spod stóp. Większość przyniosła własny, straganowy alkohol i nawet się nie obejrzeli na zbite specjały, choć powinni. Powinni za tym skomleć.
Jane naprawdę tu była i wyglądała tak, jak ostatnim razem, gdy na siebie patrzyły. Jej cera nie musnęła się słońcem, pozostała blada, wręcz szara. Nie przytyła, a co najgorsze, wciąż nosiła na głowie plastikowe okulary, stanowiące całość z włosami. Taka sama, jakby dwa lata były jedną dobą. Eleanor nie była pewna, czy bardziej wściekła się przez jej widok, czy przez to, że dziecinne wyżycie się nic nie pomogło. Wciąż targały nią emocje, które poznała przez ostatnie dwa lata. Chora bezsilność. Rażąca potrzeba przejęcia kontroli nad każdym elementem danej sytuacji. I znowu, bezsilność, zawsze najbardziej intensywna.
Jej głowa mogła w każdej chwili eksplodować. Na to, co się właśnie stało, nigdy nie byłaby przygotowana, bez względu na to, jak szalenie to sobie wmawiała. Dlatego nierealność sytuacji okazała się tak oszałamiająca.
– Gdzie idziesz? – Złapała Christiana za ramię, kiedy postanowił ją bezsłownie minąć. Wyrwał się. On nic nie wiedział, nie rozumiał, co się wydarzyło dwa lata wcześniej. Dlatego tak beztrosko stąd odchodził, nie widząc, że Eleanor jest na skraju przytomności.
– Pobiegać. Do doska, pobiegać.
Nie zatrzymała go, bo rozumiała, że wystarczająco się przestraszył i stracił tym samym na wcześniejszej użyteczności. Szkoda mogło być jedynie wartościowych koktajli, za mało osób po nie sięgnęło, zanim spłaszczyły się na podłodze. Zgarnęła znajomą, niedopitą szklankę z pustego stolika, sama nie do końca wiedząc, co mogła z tym teraz zrobić. Nikt o zdrowych zmysłach nie wziąłby tego prosto z jej dłoni. Mogłaby tym rzucić, krzyknąć, rozwalić o ścianę, o własną głowę i… być może wcale nie zwrócić na siebie uwagi.
Tu nie istniała.
Krążyła wokół parkietu przez kilka minut, aż zaczęło ją nudzić oglądanie grona nieznajomych ludzi, którzy nie robią nic nadzwyczajnego, bo za mało napojów trafiło dziś do obiegu.
Nigdzie nie istniała.
W głowie miała tylko i wyłącznie Jane. Stała przed nią jako realna osoba. Po co tu powróciła? Czy na długo, na stałe? Jane musiała mieć już inne życie, które nigdy więcej nie powinno być częścią Starego Brokatu, Rezydencji Sów, Nowego Kraju. To była jej decyzja, którą postanowiła czymś ukoronować, czynem. Czyny, takie jak tamte, nie przedawniały się.
– Uśmiech, Dessi – W pewnym momencie znalazła się na wprost uradowanego człowieka, który zdawał się mieć chęć złapania jej za ramiona.
Pod ścianą zgraja dzieciaków ze szkoły ponadpodstawowej rzucała w siebie samolocikami, które, jak mogła zgadywać, stworzone były z ulotek. Kiedy przyjęcie się skończy, cała podłoga powinna być nimi pokryta, tworząc gęsty dywan. Ulotki Q.
– Dlaczego nie jesteś na zewnątrz? – spytała, w końcu poznając, kto zdjął swoją maskę. – Widziałam, że miałeś pilnować wejścia.
Mika pokręcił głową, swoją bujną czupryną włosów. Okalały jego głowę jak robaki.
– Spokojnie, nic się nie dzieje. Nikt już nie wchodzi, teraz raczej będą tylko wychodzić.
– Wróć na swoje miejsce – poleciła, nieświadoma, że rzeczywiście wypowiada takie słowa. Mika nie rozumiał, że jest częścią jej planu, podobnie jak żaden inny uczestnik przyjęcia. Nigdy nie powinni się dowiedzieć.
– Na szczęście ty nie masz nic do gadania, Eleanor, choć wszyscy wiemy, jak bardzo byś chciała. Co to masz, wino? Nigdy nie widziałem pani Katoliczki z alkoholem, chcesz to pić?