Punkty zapalne - Anna Rozenberg - ebook

Punkty zapalne ebook

Rozenberg Anna

4,2

Opis

Policja w Woking rozpoczyna poszukiwania kilkuletniej Izy Wolańskiej, córki polskiej imigrantki. Pogrążona w rozpaczy matka dziewczynki nie potrafi w żaden sposób pomóc funkcjonariuszom, natomiast brak jakiegokolwiek tropu nie pozwala wytypować podejrzanych ani nawet wskazać motywu ich działania. Funkcjonariusze czują, że upływający czas nieubłaganie zmniejsza szansę na uratowanie dziecka.

W tym samym czasie Redfernowi przydzielone zostaje śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa przy Monument Road. W spływającym krwią pokoju odnaleziono ciała pięćdziesięcioletniego taksówkarza, Muztara Abbasiego, i jego żony. Początkowo policjant zakłada, że ma do czynienia ze zbrodnią na tle religijnym. Wkrótce znika jednak także syn ofiar i sprawa przyjmuje nieoczekiwany obrót…

Usiłując odnaleźć zaginioną dziewczynkę i wyjaśnić zagadkę mrożącego krew w żyłach morderstwa, Redfern nie może zapomnieć o własnych problemach – tajemniczy mężczyzna, który pozostaje nieuchwytny, zagraża już nie tylko jemu, ale też jego bliskim. Czy inspektorowi uda się zatrzymać nieznajomego, zanim ten posunie się o krok za daleko?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (40 ocen)
20
10
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga. dobra akcja. warto po nią sięgnąć
00
gzielinska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam
00
Hanle

Nie oderwiesz się od lektury

"Punkty zapalne" Anny Rozenberg to druga część kryminału o przygodach inspektora Davida Redferna. Przed Redfernem rozpoczynają się trudne śledztwa. Znaleziono zwłoki, makabrycznie zamordowanego małżeństwa. Z początku inspektor wysuwa błędne wnioski lecz cały czas w tej sprawie coś mu nie pasuje, coś się nie zgadza. Lecz brakuje mu puzzla do układanki, której prawda ruszy lawinę, gdzie mundur może przestać mieć znaczenie. W między czasie ginie dziewczynka. Rodzicie utrudniają śledztwo, niechcąc zdradzić swojej przeszłości. Mija tydzień od zaginięcia małej Izy i są już małe szanse, że dziewczynka będzie żywa. Policjant nie traci nadziei, ze wszystkich sił dąży do odkrycia prawdy jednak sprawy prywatne mu to uniemożliwiają. Czy Redfern znajdzie dziecko na czas ? Czy ułoży w końcu tą skomplikowaną układankę w swoim życiu ? Po pierwszej część przepadłam w stylu autorki, po drugiej totalnie jestem nim zachwycona ! 😍 W tej części autora zaskoczyła mnie niesamowitymi zwrotami akcji. Cał...
01

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Rozenberg, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Agata Tondera, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografia na okładce: © Simon Goetz | Unsplashed

Fotografia autorki na skrzydełku: Dominik Tamioła

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66839-92-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim Przyjaciołom.

Najbardziej –

Adrianowi K. i Asiulce M.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powiedz, kogo obchodzi gra,

z której żywy nie wychodzi nigdy nikt?

Tom Waits, Starving in the Belly of a Whale,

przeł. Kazimierz Staszewski

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Piątek/sobota, 01/02.11.2013, noc

 

 

Słup światła błądzący wśród traw zapowiada koniec mojej historii. Wstęgi mlecznej mgły nie ulegają pod naporem reflektorów. Mimo dużej odległości słyszę, jak żwir chrzęści pod kołami. Łąki mają cudowną akustykę.

Przytulony do lodowatej ściany pałacu jeszcze raz sprawdzam wszystko. Te kule dłużej ode mnie czekały, by odegrać swą rolę. Będę tylko ich posłańcem. Woda z mokradeł sforsowała moje buty i przeniknęła do stóp. Między palcami czuję wilgoć. Schowałem broń pod płaszcz. Długa kolba ziębi teraz zalany potem tors. Wstrząsa mną dreszcz. Nie denerwuję się. Jest mi zwyczajnie zimno. Powinienem był włożyć kalosze, tak jak radziła Ginny. Ona włożyła, ale jej rola nie wymaga wygodnego obuwia. Gdyby nie to, że wiem, gdzie stoi, nie zauważyłbym jej. Wciśnięta w narożnik ruin, wypuszcza maleńkie kłęby pary. Ostatni papieros. Jest śliczna, gdy się denerwuje. Oczy jej płoną, a rysy się wyostrzają. Chciałbym ją teraz zobaczyć z bliska, ale nie mogę. Czeka tak jak ja.

Broń zaczyna mi ciążyć. Wytrzymaj, myślę. Zaklinam zbolałe mięśnie. Polowanie niedługo się zacznie. Jak na ironię stoję w zapomnianym pałacu myśliwskim, a raczej w tym, co z niego zostało. Kilka popękanych ścian daje dobry punkt obserwacyjny i osłonę, gdyby coś poszło nie tak.

Silnik zamilkł. Zwierzyna ostrożnie wychyla się z wozu jak królik z nory i chyłkiem przemyka do bagażnika. Rozgląda się nerwowo. Boi się. To dobrze.

Ostrze księżyca, ukryte do tej pory za chmurami, oświetla mokradła. Przykucam, by dłużej pozostać niezauważonym. Jesień nie zdążyła jeszcze pochować robactwa, a odtajała ziemia zionie próchniczym oddechem.

Człowiek poznany przez internet jest dla mnie tajemnicą nawet teraz. Zbliża się do nas wolno, raz po raz potykając się o kępy trawy. Najwyraźniej ciężar, który dźwiga, przerasta jego możliwości.

Wysuwam się z cienia, dając mu chwilę na ocenę sytuacji. Obserwujemy się, ale nasze spojrzenia się nie krzyżują. Kiwam głową, by położył pakunek na ziemi, która niegdyś stanowiła podłogę w pałacu.

– Odsuń się! – Stalowy szept przecina ruiny i mężczyzna kładzie ostrożnie przesyłkę. Tej chwili bałem się najbardziej. Że głos mi zadrży i zdradzi moje napięcie.

Ginny wyłania się zza węgła i niczym puma dopada do zawiniątka. Pospiesznie odwija materiał. Towar się zgadza. Gorliwie kiwa głową i z wysiłkiem podnosi pakunek, a po chwili znika w cieniu swojego posterunku. Rzucam torbę pod nogi i kopię w stronę przybysza. Klęka i sprawdza zawartość. Patrzy mi prosto w oczy.

– Nie znamy się.

– Nie wiem, o czym mówisz.

Uśmiecha się chytrze, podnosi torbę i się oddala. Zaczynam odliczać w myślach. Wsłuchuję się w swój oddech. Przy dwudziestu przeładowuję broń. Zdążył się odwrócić. Nie uchwyciłem wyrazu twarzy, ale wyobrażam sobie jego przerażenie. Cichy pisk Ginny pokrywa się z wystrzałem.

Spodziewałem się szumu w uszach, dudnienia w falującej klatce piersiowej. Nic. Może dlatego, że nie miałem zamiaru zabić. Podchodzę do niego, a moje serce wolno pompuje gęstą, lodowatą krew. Patrzę w przerażone oczy, z których wąską strużką uchodzi życie. Napawam się myślą, że jednym ruchem mógłbym skrócić jego cierpienie. Na to jednak jest jeszcze za wcześnie.

Stara ambona wygląda w morzu traw jak zgasła latarnia. Z jej dachu zrywają się ptaki.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

 

On był dziwnym wirtuozem –

Na organach ludzkich gra,

Budząc zachwyt albo grozę,

Myli się, lecz bal wciąż trwa.

Tom Waits, Starving in the Belly of a Whale,

przeł. Kazimierz Staszewski

 

 

Sobota, 2.11.2013, popołudnie

 

 

Szedł szybko szpitalnymi korytarzami, które zdawały się ciąg­nąć w nieskończoność, choć inspektor David Redfern doskonale wiedział, dokąd go zaprowadzą. Krótkie odcinki między wiszącymi nad jego głową jarzeniówkami odmierzały czas, jaki pozostał do zderzenia się z bolesną rzeczywistością. Jednocześ­nie czuł, że powinien być teraz gdzieś indziej, że powinien biec innymi korytarzami.

Stanął przed uchylonymi drzwiami sali numer dwieście osiem, wciąż miętosząc żółty świstek. Odkąd wyciągnął go zza wycieraczki auta, zerkał na niego co jakiś czas, jakby chciał się upewnić, że to, co mężczyzna na nim napisał, nie zniknęło. Jednak litery uporczywie tam tkwiły, układając się w zdanie, które sprawiło, że drugi raz w życiu naprawdę się bał. Palacz uderzył w najprymitywniejsze instynkty.

Przy łóżku zastał tylko starszą kobietę. Pogrążona w myślach, nie zauważyła jego nadejścia. Głaskała wystającą spod zielonego prześcieradła dłoń, wpatrzona w pompę, która z sykiem odmierzała każdy oddech. Staruszka na widok Redferna zacisnęła mocno szczęki i pokręciła głową, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Złamana płaczem ukryła twarz w dłoniach. Redfern poczuł, że nie powinno go tu być. Przełamał się jednak i wszedł dalej. Położył rękę na ramieniu Ruth Knight, która przytuliła do niej policzek, i razem patrzyli na śpiącego mężczyznę. David usiłował wychwycić choćby cień dawnego Malcolma, ale w zapadniętej, bladej twarzy nie pozostało nic z hardego dowódcy.

– To było dla niego za dużo – powiedziała cicho. – Praca, wypadek Lindy…

Jej misterny srebrny kok rozsypał się i opadł na pomarszczony kark. Redfern zauważył, że spod ściągacza wełnianego swetra wystaje koronka nocnej koszuli.

– Co mówią lekarze?

– Nic sensownego. Malcolm jest silny, więc może z tego wyjdzie, ale prawda jest taka, że to był bardzo rozległy zawał. – Podniosła bezwładną dłoń męża do twarzy i pocałowała. – Zjedliśmy kolację na tarasie. Potem zaparzyłam mu ziół i długo rozmawialiśmy. Nie chcieliśmy siedzieć w domu, to pierwsza tak piękna jesień od lat…

– Jeszcze niejedna przed wami, Ruth – powiedział Redfern i podszedł do drzwi. – Zajrzę do ciebie później, dobrze?

– Dziękuję, że przyjechałeś. Podobno jesteś na urlopie? – Uśmiechnęła się blado, po czym wskazała na jego pierś. – Wspaniała koszulka, Dave. Myślę, że mojemu Siwuskowi by się spodobała. – Pogładziła z czułością twarz męża i wszystko dookoła przestało dla niej istnieć.

Redfern zamknął za sobą drzwi i ze smutkiem pomyślał, że miło by było, gdyby ktoś mówił o nim per „mój”. Szedł wzdłuż korytarzy, starając się strącić z siebie przygnębienie. Na jednym z węzłów wsiadł do windy i przejrzał się w lustrze będącym ścianą kabiny. Koszulkę, która spodobała się Ruth Knight, dostał od Christophera Tinneya, młodszego kolegi z zespołu, kiedy rozwiązali sprawę Millerów. Redfern przeczytał w myślach napis: „I speak Polish. What’s your superpower?”.

 

 

Hotel Double Tree nie stracił nic ze swojego zapachu nowości, choć gdy Redfern wchodził, wydawało mu się przez chwilę, że wychwycił strzęp perfum, które jeszcze nie tak dawno wyczuwał na swojej koszuli. Od zniknięcia Marty Sokolińskiej minęło zaledwie parę dni i poza notatką od Palacza nie miał cienia dowodu na to, że dziewczyna została porwana. Ani że żyje.

Redfern zastanawiał się, czy tajemniczy mężczyzna, którego intencji wciąż nie znał, mógł posunąć się do porwania. W odczuciu policjanta odbiegałoby to od schematu. Nie był jednak pewien, czy można mówić o schemacie w przypadku człowieka, który najpierw usiłuje go przekupić, a gdy to nie pomaga, wysadza mu mieszkanie w powietrze.

Ponieważ na recepcji nie zastał nikogo, usiadł przy stoliku, przy którym kilka dni temu siedział z Martą. Jesień zaczęła krucjatę przeciwko jego stawom, więc z ulgą rozciągnął się w fotelu. Na szybie ogromnego okna zauważył plakat ze zdjęciem dziecięcej buzi i z prośbą o kontakt, gdyby ktoś ją widział. Gdy Redfern patrzył na te zielone oczy, ogarnęło go nieprzyjemne przeczucie, że będą mieli z tym wiele kłopotu, bo Izabela Wolańska, pięcioletnia dziewczynka z Old Woking, zapadła się pod ziemię. Jego koledzy z komendy w pocie czoła szukali choćby strzępu dowodu w tej sprawie, ale nikt jeszcze nie wezwał Redferna do biura. Nim zdążył się zastanowić dlaczego, za kontuarem zobaczył znajomą twarz, która uśmiechała się do niego przyjaźnie.

– Pan policjant – zaćwierkała recepcjonistka, która kilka dni wcześniej przekazała mu nietypowy prezent od Marty. – Jak się miewa piesek? Słodziaczek się panu trafił.

Redfern wolał nie rozwodzić się nad słodkością Bandita, wciąż mając w pamięci stoczoną rano walkę o nowego adidasa, którego pies potraktował jako gryzak.

– Tak, jest fajny – odparł, po czym dodał: – Chciałbym porozmawiać o Marcie Sokolińskiej. Tak jak mówiłem pani przez telefon, pani Marta nie stawiła się na lotnisku. Jej rodzina bardzo się martwi – skłamał.

– Ojej, szykowałam się wtedy na urlop, więc niewiele pamiętam z tamtego wieczora – usprawiedliwiła się szybko kobieta. – Wiem tylko, że ta pani kazała mi odwołać taksówkę na lotnisko.

– Mówiła dlaczego?

– Powiedziała, że zabierze się z innym gościem hotelowym, który tego dnia też jechał na lotnisko Luton.

– Wie pani, kim on był? – zapytał, a lodowaty kamień wpadł mu do żołądka. Jeśli Palacz zbliżył się do Marty na tyle, by uznała, że bezpiecznie jest z nim podróżować, to był koniec. Odpowiedź, która padła, w ogóle go nie zaskoczyła.

– Nie, nie wiem. Tak jak mówiłam, następnego dnia jechałam na krótki wypad i to zupełnie zaprzątnęło moje myśli. – Pokręciła głową, ale zaraz potem dodała: – Ale wie pan, mogę sprawdzić, kto wymeldowywał się w tym samym momencie, co pani Sokolińska. Proszę dać mi chwilę.

Usiadła na krześle i skupiła całą uwagę na monitorze, ściągając brwi. Po kilku kliknięciach myszką rozpromieniła się i oznajmiła:

– Mamy szczęście. Tego wieczora wymeldowywała się tylko Margaret Nance i faktycznie zamawiała przez nas prywatnego kierowcę na Luton – odczytała z ekranu. – Kurs miała obsłużyć firma Star Cars.

– Czy mogę dostać jej numer telefonu? – zapytał, usiłując opanować dreszcz, który przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Powinien się cieszyć, a jednak z jakiegoś powodu czuł, że coś się nie zgadza.

– Oczywiście. Zaraz panu wydrukuję dane tej pani – odparła recepcjonistka.

Redfern nie miał zamiaru jej uświadamiać, że drukując dane Margaret Nance, łamie prawo. On sam stał na jego krawędzi. Marta nie była oficjalnie zaginiona, nie prowadził śledztwa w tej sprawie. Nagle pomyślał, że ostatnie śledztwo dotyczące zaginięcia prowadził z Adrianem, jeszcze w Narodowej Agencji do spraw Przestępczości. Obiecał sobie wtedy, że już nigdy nie będzie nikogo szukał.

– Proszę. – Dziewczyna podała mu ciepłą kartkę z drukarki, wskazując na rząd cyfr. – Zaznaczyłam panu numer telefonu. Mam nadzieję, że pani Sokolińska się znajdzie. Była bardzo miła. Chcielibyśmy zawsze mieć takich gości.

– Mhm – mruknął Redfern i pożegnał się, zamyślony.

Zastanawiał się, czy zadzwonić do Margaret Nance od razu. Do spotkania z Robem Maletzkym miał jeszcze pół godziny i obawiał się, że kolega nie będzie wyrozumiały, jeśli Redfern się spóźni. Odpalił więc silnik i pojechał prosto do jednostki straży pożarnej.

Sympatycznego strażaka dostrzegł na ulicy. Łysiejący blondyn szedł wzdłuż Guildford Road, trzymając w ręku siatkę z Morrisona. Redfern dostrzegł w niej znajome pudełko. Zaparkował pod jednostką i poczekał, aż mężczyzna się z nim zrówna. Otworzył drzwi, by wysiąść, ale Rob dał mu znak, żeby został w środku.

– Nie myślałeś o zakupie samochodu? – zagadał, gdy tylko wcisnął się na siedzenie. Torba, która zwisała z jego ramienia, powędrowała na wycieraczkę.

– To JEST samochód – odparł Redfern, przyglądając się, jak Maletzky rozpakowuje paczkę ptasiego mleczka i wpycha sobie jeden kawałek do ust.

– TO jest samochód. – Mężczyzna wskazał na zaparkowanego w głębi uliczki citroëna berlingo.

Redfern westchnął i sięgnął do pudełka, które nagle odjechało spod jego ręki.

– Mało mam – ofuknął go strażak, ale zaraz potem się roześmiał i podsunął Redfenowi paczkę. – Masz, przyda ci się na osłodę tego, co zaraz usłyszysz.

– Dajesz.

– Dziś rano otrzymałem ekspertyzę z twojego mieszkania – powiedział poważnie. – Nie będziesz zachwycony wynikiem.

– Wybuch gazu, jak sądzę?

– Dobrze by było… – Mężczyzna popatrzył twardym wzrokiem, a po rozszerzonych źrenicach inspektor poznał, że miał w zanadrzu prawdziwą bombę, choć tego ostatniego słowa wolałby nie usłyszeć w następnym zdaniu Maletzky’ego.

– Jak to? To nie był gaz?

– Był – odparł strażak, a inspektor odetchnął w myślach. – Problem polega jednak na tym, że nieprzypadkowy. – Zrobił pauzę. – Źródło wybuchu odkryliśmy natychmiast. Z początku myślałem, że to przerdzewiała rura gazowa za meblami w kuchni. Rzadko się to zdarza, ale jednak. I nie pomyliłem się ani o jotę – ciągnął, ważąc każde słowo. – Tyle że coś nie dawało mi spokoju i oddałem próbki do dalszej analizy. Okazało się, że na miejscu przerdzewienia jest jeszcze coś oprócz rdzy.

– Możesz jaśniej?

– Już, już. – Mężczyzna sięgnął do torby i wyciągnął z niej zielony folder. Rozłożył na kolanach jego zawartość, którą stanowiły dokumenty i zdjęcia. Jedno z nich podsunął Redfernowi. – Nie będę cię zanudzał wykładem z chemii, ale rzuć na to okiem. Widzisz te różowe i niebieskie plamy?

– Widzę – oznajmił inspektor, patrząc na fotografię wykonaną przez mikroskop, na której majaczyły różnokolorowe mazaje.

– Normalnie na takiej rurce powinno być więcej plam różowych, czyli obszarów katodowych. – Rob wskazał palcem. – Jeśli mamy dużo granatowego, czyli tak zwanego błękitu pruskiego, to znaczy, że miejsce korozji było uszkodzone. Są to miejsca anodowe, co raczej na takich rurach się nie zdarza. Jeśli już, to na zgięciach, kolankach, gdzie dochodzi do stresu mechanicznego. Oczywiście dopuszczam taką możliwość, ale musiałoby to trwać ze czterdzieści lat, a twój blok był wybudowany – zerknął w dokumenty – w dziewięćdziesiątym piątym.

– No to może właśnie mnie się to przydarzyło?

– Też bym chciał w to wierzyć. Jednak w miejscu ulatniania się gazu znalazło się jeszcze coś. Co ci mówi odczynnik ferroksylowy?

– Właściwie to nic – odparł zgodnie z prawdą inspektor.

– To substancja, która przyspiesza rdzewienie – wyjaśnił Maletzky. – Gdy dołożymy do tego utleniacz i jakieś uszkodzenie mechaniczne, to mamy bombę z opóźnionym zapłonem.

– Czyli uważasz, że ktoś celowo użył tego odczynnika, aby wysadzić mnie w powietrze?

– A masz inne wyjaśnienie?

– Rob, to nie Chicago, tylko zapyziałe angielskie miasteczko – obruszył się Redfern.

– Tym bardziej dziwi mnie zamach na policjanta.

Redfern poczuł, że ciśnienie rozsadza mu czaszkę. Do tej pory uważał, że spiesząc się na akcję w Małym Domku, przez nieuwagę zostawił odkręcony gaz. Nagle stanął mu przed oczami widok, który dawno wyparł z pamięci – uchylona szafka pod zlewem, gdy parę tygodni temu znalazł kopertę od Palacza. Słowa Maletzky’ego spadły na niego całym swym ciężarem: zamach na policjanta. Huczało mu w głowie.

– Jak długo możesz to zachować dla siebie? – odezwał się po chwili Redfern.

– Prosisz o zbyt wiele, Dave. – Strażak pokręcił głową, wpatrując się w deskę rozdzielczą.

– Dorwę skurwysyna, który to zrobił, ale nie mogę mieć na karku prokuratury. Zrozum, Rob.

– Dave, nie chcę wylecieć z roboty. Właściciel budynku strzela z dupy, bo chce kasę z ubezpieczenia, a bez ekspertyzy nic nie może zrobić – mówił gorączkowo. – Poza tym jeśli coś ci się stanie i wyjdzie na jaw, że wiedziałem o tej rurze, to będzie arma-kurwa-gedon!

– Nic mi się nie stanie. – Silił się na luz. – Znasz mnie, zawsze spadam na cztery łapy.

– Nawet nie chcę wiedzieć, w jakie gówno wdepnąłeś – westchnął Rob.

– A ja bym chciał – odparł sucho Redfern i sięgnął po czekoladkę. – Muszę mieć tylko trochę czasu.

Rob chwilę mierzył inspektora wzrokiem, po czym spakował pozostałe ptasie mleczko do reklamówki i rzekł nieprzekonany:

– W porządku… Ostatecznie mogę przekazać materiał do powtórnej analizy, ale będziesz miał maksimum tydzień. Nic więcej nie mogę zrobić.

Redfern pokiwał głową w milczeniu.

– Skoro już przy tym jesteśmy – dodał strażak. – Potrzebujesz czegoś? Słyszałem, że od wybuchu mieszkasz kątem u krewnych. To już tylko krok od bezdomności.

– U dziadka – poprawił go Redfern.

– Uuu, to nie za wesoło, co?

– Jest OK. Mam gdzie spać, na łeb się nie leje.

– No bardzo optymistycznie stary, bardzo. Jakbyś jednak potrzebował odetchnąć, to u mnie też na łeb się nie leje, bo u mnie leje się do kufla – zaśmiał się.

– Dzięki, stary – rzekł Redfern.

– Musimy sobie pomagać – odparł Maletzky, po czym wysiadł i podniósł rękę na pożegnanie.

We wstecznym lusterku Redfern zobaczył swoją twarz – bladą, dziką i wychudzoną bardziej niż zazwyczaj. Jedyne miejsce, które teraz przyniosłoby mu jakąkolwiek ulgę, znajdowało się zaledwie dziesięć minut drogi od jednostki, więc zatrzasnął drzwi samochodu i odjechał niespiesznie.

Szedł wolno, starając się nie przeszkadzać modlącym się ludziom. Cmentarz był pogrążony w mroku i tylko małe, świetliste enklawy przypominały śmiertelnym, że świat jest odwiecznie podzielny przez dwa. Podpalone knoty w szklanych słoikach przywiodły Redfernowi na myśl przypowieść biblijną, którą matka czytała jemu i siostrze, gdy byli mali. Tę o krwi na drzwiach, żeby Bóg wiedział, kto z nami, a kto przeciw nam. W dzień zaduszny na mapie cmentarza Brookwood ciemnymi plamami odznaczali się niekatolicy i Redfern pomyślał, że zamiast tutaj powinien jak zawsze pojechać do Polski i zapalić znicz na grobie matki. W tym roku było to ponad jego siły.

Mijając wyłożone dywanem liści aleje, zastanawiał się, co zrobić. Miał mętlik w głowie – jego myśli wirowały między Robem a Martą. Powinien zadzwonić teraz do Margaret Nance i dowiedzieć się, co stało się z Sokolińską, ale zbyt żywo huczały mu w głowie słowa Maletzky’ego: zamach na policjanta. Jednak im dłużej je powtarzał, tym bardziej traciły na sile. Redfern zdawał sobie sprawę, że to nie był styl Palacza. On nie działał w silnej ofensywie, zostawiał sobie duży margines cienia, po którym mógł poruszać się swobodnie, bez ryzyka zdemaskowania.

Miał kilka dni na znalezienie zamachowca i żadnych przypuszczeń co do jego tożsamości. Musiał z zakamarków pamięci wydobyć osobę, której uraza była na tyle świeża, by pchnąć do morderstwa. Bądź przeciwnie. Może wcale nie chodziło o coś nowego. Może musiał się zastanowić nad raną, która była tak głęboka, że nie pozwalała zapomnieć. Co sprawiło, że została rozdrapana na nowo?

Skręcił w stronę komunalnej części cmentarza i zatrzymał się nad grobem Jana Jafry. Choć wiedział, że mogiła skrywała ciało kogoś zupełnie innego, odpalił zgasły przedwcześnie znicz, który zapewne postawił tu na Wszystkich Świętych Julian Miller. Niejednokrotnie myślał o chłopaku, którego przez stare rodzinne tajemnice los pozbawił najbliższych.

Redfern usiadł na przylegającej do parceli ławce i upewniwszy się, że nie ma nikogo w pobliżu, wyciągnął telefon oraz kartkę, którą dostał od recepcjonistki z Double Tree. Wybrał numer, a po chwili usłyszał kobiecy głos.

– Margaret Nance?

– Yyy… tak. O co chodzi?

– Dobry wieczór. Nazywam się David Redfern i jestem – zawahał się – partnerem Marty Sokolińskiej.

– Kogo?

– Marty Sokolińskiej – powiedział z irytacją. – Poznała ją pani w hotelu, w Woking.

– Racja, teraz sobie przypominam – odparła kobieta. – Co z nią?

– Udały się panie razem na lotnisko Luton.

– Zgadza się. Leciałam do Barcelony parę godzin przed Martą i postanowiłyśmy jechać jedną taksówką. Zawsze to taniej.

– Oczywiście – zgodził się Redfern. – Problem polega na tym, że Marta nie dotarła do samolotu.

– Mówi pan poważnie? – zaniepokoiła się kobieta. – Wysiadłyśmy razem z taksówki przy lotnisku i pożegnałyśmy się. Pobiegłam do odprawy, bo przez korki byłam trochę spóźniona. Więcej jej nie widziałam.

– A czy mogę wiedzieć, dlaczego nie leciała pani z lotniska Bradford, skoro mieszka pani w Leeds? – Zerknął na kartkę z hotelu.

– To już moja prywatna sprawa, panie Redfern – obruszyła się i zanim David zdążył cokolwiek powiedzieć, dobiegło go wściekłe: – Życzę miłego dnia!

Wątły płomień znicza chwiał się od wzmagającego wiatru, trzaskając i wysyłając w niebo małe snopy iskier. Wreszcie poddał się w tej nierównej walce, oddając ostatnie tchnienie, które szarą smugą uleciało w stronę ciemniejącego miasta.

Redfern odpalił znicz ponownie. Znalazł obok grobu ażurową pokrywkę i przykrył skrzętnie, zastanawiając się, co dalej. Bez nakazu nie mógł zażądać od lotniska nagrań z monitoringu, a przesłuchanie taksówkarza wydawało mu się bez sensu. Jedyne, co mógł zrobić, to poprosić o pomoc.

Agent Zheng podniósł słuchawkę dopiero za trzecim razem. Redfern zdawał sobie sprawę, że przy trójce dzieci odbieranie wieczornych telefonów od starego kumpla z pracy jest ostatnie na liście priorytetów.

– Zaskocz mnie i powiedz, że jedyne, czego potrzebujesz, to zaprosić mnie na drinka – rozpoczął, zanim Redfern zdążył otworzyć usta.

– Nie tym razem, kochanie – odparł.

– Ech, i cały romantyzm szlag trafił – westchnął policjant. – A więc co cię sprowadza?

– Wiem, że masz jakieś chody w Leeds. Potrzebuję się dowiedzieć czegoś na temat Margaret Nance. Podobno tam mieszka. – Redfern rozłożył kartkę i przedyktował agentowi dane kobiety.

– Co przeskrobała?

– Na razie kręci – odparł wymijająco. – Sprawdzisz ją dla mnie?

– Zgoda, ale wiedz, że czuję się wykorzystywany.

W tle David usłyszał płacz dziecka i kobietę, która coś krzyczała po chińsku.

– Wszystko ci wynagrodzę, maleńki – zażartował i rozłączył się.

 

 

 

Sobota, 2.11.2013, wieczór

 

 

Z korytarza dobiegł go dźwięk kuchennej krzątaniny. Po jego intensywności domyślił się, że Bohdan Siwiaszczyk nie jest w najlepszym nastroju.

David stracił nadzieję na podzielenie się z dziadkiem swoimi wątpliwościami. O mało nie potykając się o Bandita, wszedł do kuchni i zobaczył szorującego patelnię mężczyznę.

– Późno już – fuknął na powitanie Siwiaszczyk.

– To czemu nie śpisz?

– Bo czekam na ciebie.

– Jest dopiero ósma – bronił się David, czując, że narasta w nim gniew. Zdążył już odwyknąć od współlokatorów, a do takich, którzy rozliczali go z czasu spędzonego poza domem, nie przywykł nigdy. Wiedział, jakich argumentów użyje starszy człowiek, więc nie był zaskoczony tym, co usłyszał.

– Jest ciemno.

– Byłem na cmentarzu – wyjaśnił Redfern, zły na siebie, że tłumaczy się jak nastolatek.

– No tak, dziś Zaduszki. – Dziadek pokiwał głową ze zrozumieniem. – Tosi by się to spodobało.

– Wezmę psa na spacer. – Wycofał się z dyskusji o matce, czując, jak złość przejmuje nad nim kontrolę.

– Bambi już był na spacerku – powiedział z czułością Bohdan do berneńczyka, który właśnie usiadł u jego stóp.

– Pamiętałeś, żeby wziąć woreczki?

– Ech, zawsze mi to z głowy wychodzi. – Machnął ręką, rozchlapując wszędzie wodę.

– Kiedyś przywalą ci za to karę – stwierdził Redfern i starł z twarzy zimne krople. – Musisz sprzątać po psie.

Nie zwracając na to uwagi, Siwiaszczyk zakręcił kran i odkroił z leżącej na blacie kiełbasy gruby plaster. Rzucił psu, który pochwycił go w locie jak gigantyczną muchę.

– Nie karm go byle czym – rzucił David.

– To nie jest byle co – odparł dziadek i wytarł ręce w spodnie. – Świeżutka toruńska z polskiego sklepu, a nie jakaś tam gotowana padlina z ryżem.

– Pójdę się położyć – westchnął Redfern i podszedł do drzwi.

– A co z mieszkaniem? Byłeś u tego strażaka? – rzucił Siwiaszczyk, gdy David mijał próg kuchni. – Wpadasz tu jak po ogień i nic nie mówisz. Wszystko trzeba z ciebie wyciągać wołami.

David cofnął się i usiadł, zbyt zmęczony, by odeprzeć atak. Nie mógł powiedzieć staruszkowi prawdy.

– Dostaniesz jakieś odszkodowanie?

– Jak tylko zakończy się dochodzenie i agencja ubezpieczeniowa otrzyma komplet dokumentów.

– A czego tu dochodzić? – irytował się Siwiaszczyk. – Walnęło aż miło! Straciłeś cały dobytek!

Redfern pochwycił ostatnie słowo i obracał nim w myślach. Może zamachowcowi wcale nie chodziło o śmierć policjanta, a jedynie o to, co znajdowało się w mieszkaniu?

– A co z tą Martą? Znalazła się? – Dziadek wyrwał go z zamyślenia.

– Nie – odparł – ale teraz mam trochę luzu w firmie, to będę mógł się tym zająć.

Podźwignął się z krzesła, ale stawy odpowiedziały palącym bólem. Redfern zaskoczony podparł się o stół, czego Siwiaszczyk nie zauważył. Ostatnie dni były dla inspektora łaskawe i uśpiły jego czujność względem tocznia, na którego cierpiał od paru lat. Z chorobą starał się radzić sobie po męsku, przemilczając zesztywnienie stawów, zapalenie mięśni i kolejne rewelacje, które słyszał od lekarzy w szpitalu St. Peter’s. Dziesięć lat, panie Redfern, może dwanaście, jeśli nerki się uspokoją, powtarzał w myślach.

Życzył dziadkowi dobrej nocy, wyprostował się z trudem i poszedł do swojego pokoju. Z kieszeni rzuconych na krzesło spodni wyjął naproxen i włożył do ust, krzywiąc się od oblepiającej język gorzkiej papki. Sięgnął po stojącą przy łóżku butelkę starej wody, ale zapach, jaki wydzieliła przy otwieraniu, sprawił, że Redfern odstawił ją z obrzydzeniem i przełknął tabletki.

Położył się i czując, jak żołądek zmienia mu się w gorący kamień, próbował zasnąć. Myślał o Marcie i o tym, gdzie powinien zacząć jej szukać. Zanim jednak umysł podsunął mu jakiekolwiek rozwiązanie, Redferna zabrało miękkie i ciepłe ramię snu, które odsunęło się gwałtownie kilka godzin później, kiedy rozdzwonił się telefon.

 

 

 

Niedziela, 3.11.2013, rano

 

 

Rzut oka na podjazd wystarczył mu, by stwierdzić, że to będzie ciężki dzień. Zaparkowany niedbale pusty land rover w żółto-niebieską szachownicę wskazywał, że wbrew jego zaleceniom technicy rozpoczęli swoją robotę. Normalny radiowóz nie wzbudziłby na tej ulicy sensacji. Zatrzymywał się tu kilka razy w tygodniu, zmieniając jedynie numer domu.

Od przeszło piętnastu lat w Woking na Monument Road policja zawsze miała co robić – włamania i awantury domowe były tu na porządku dziennym. Z wyjątkiem numeru dwadzieścia jeden, pod którym Redfern teraz stał. Odróżniał się od pozostałych nie tylko brakiem wezwań pod sto jeden, ale i architekturą. David był przekonany, że wybudowali go zakochani w baroku Włosi. Wmurowana w fasadę tablica z rokiem tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym sugerowała jednak, że to dzieło budowniczych, którzy prawdopodobnie zaczęli swą pracę z dwóch końców działki i spotkali się mniej więcej w połowie. Ten od tyłu budował wiktoriański dom, a drugiego, któremu przypadła praca nad frontem, inspirowała Maria Stuart. Architektoniczny koszmar zaczynał się obszernym wjazdem uzbrojonym w kolumny, na których stały odlane z betonu orły. Próbując dogonić nowoczesność, w oczy ptaków wsadzono pomarańczowe diody, które świeciły nawet za dnia. Wyłożony kawałkami marmuru pojazd wyglądał, jakby ktoś za pomocą zaprawy murarskiej próbował skleić porcelanową filiżankę. W głębi podjazdu cztery bogato zdobione kolumny wspierały niewielki balkon, okolony barokową balustradą. Redfern patrzył z niesmakiem na fontannę strojną w alabastrową winorośl, ptaki i sikającego na wszystko cherubinka. Gdzie kończył się barok, tam brutalnie zaczynał modernizm. Do białego niegdyś balkonu drugi architekt dokleił angielski dom – psią budę ze spadzistym dachem i wykuszowym oknem.

Tłum gapiów w dżubbach wyglądał, jakby ktoś wszczął nocny alarm w secesyjnym hotelu. Rozstąpili się dopiero, gdy Redfern parkował na chodniku. Ulica tutaj była wyjątkowo wąska, więc nie zamierzał dodatkowo utrudniać i tak spowolnionego ruchu. Wysiadł z auta i napisał SMS-a do Summer, a następnie przecisnął się przez spragnionych widowiska ludzi, zostawiając ich po drugiej stronie policyjnej taśmy. Po chwili otrzymał wiadomość zwrotną: „Jestem w Old Woking”. Zadzwonił do Tinneya, ale ten nie odebrał. Po chwili Redfern wiedział już dlaczego. Młody policjant właśnie przeciskał się pod taśmą.

– Cześć, szefie! – przywitał się, dysząc. Jego coraz bardziej wydatny brzuch sprawiał, że posterunkowy był coraz mniej podobny do Tin Mana z amerykańskiej adaptacji Czarnoksiężnika z Krainy Oz, od którego wzięła się jego ksywa.

– Co tam się stało? – Puszka wytrącił inspektora z zamyślenia.

– To się jeszcze okaże – mruknął Redfern i poszedł w stronę domu, a Christopher Tinney podążył za nim.

Drzwi były otwarte. Redfern minął w holu kierowcę karetki, który jedną dłonią zakrywał usta i nos, drugą wskazał mu schody na górę.

Ekipa techniczna uwijała się w domu niczym mrówki przy truchle polnej myszy, zbierając szczypcami nawet najmniejsze drobiny. Przed drzwiami w końcu korytarza stało dwóch policjantów, których Redfern kojarzył z posterunku. To oni otrzymali zgłoszenie o zabójstwie. W drodze na Monument Road dowiedział się, że ofiarami są pięćdziesięcioletni taksówkarz i jego żona, Muztar i Sadia Abbasi. Znalazła ich jedenastoletnia córka, która zadzwoniła na policję.

W głębi pokoju dostrzegł bordową tapetę, nietypową wśród jedynych słusznych kolorów magnolii i mięty. Redfern, przywitawszy się z policjantami, wszedł do sypialni i szybko się przekonał, że to nie kolor, a rodzaj farby był nietypowy. Ściany pokrywały smugi krwi.

Pierwsza myśl, która mu się nasunęła, to że było jej za dużo jak na dwie ofiary, o których mówiło zgłoszenie. Ściany, szafa przesuwna, łóżko, zasłony zdawały się zlewać w jedno. Przy każdym kroku spod wykładziny wypływała brązowawa, gęsta breja. Słodkawy trupi zapach nie pozwalał oddychać i Tinney opuścił pomieszczenie. Redfern też czuł, że za chwilę zwymiotuje, więc na wszelki wypadek nie otwierał ust.

Nad leżącymi w łóżku zwłokami zawisnął Ted oraz główny technik, Matt, jedyna bratnia dusza, jaką Redfern znalazł wśród tutejszej policji. Wąsaty mężczyzna klęknął i zebrał pęsetą do woreczka leżącą na podłodze chusteczkę higieniczną.

– Tylko mi się tu nie zrzygaj – rzucił patolog, nie odrywając wzroku od ciała, jak się zdawało, mężczyzny. Wskazał brodą walizkę, z której wystawały małe tekturowe miski. – Bo nam zapaskudzisz miejsce zbrodni.

– OK. – Redfern zdążył już przywyknąć do smrodu, ale i tak na wszelki wypadek zakrył twarz zgięciem łokcia. Zapach kurtki uspokoił rozszalały żołądek.

– Niezła rzeź, co? – rzucił Ted.

– Mhm – mruknął Redfern. – Masz już coś?

Zasłonięta maską twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Jedynie przyklejone do czoła blond włosy sugerowały zdenerwowanie. David jednak znał Teda na tyle, by wiedzieć, że trudno wytrącić go z równowagi. Przez wiele lat pracował w West Yorkshire, które uchodziło za najniebezpieczniejszy region Anglii. Rocznie dochodziło tam do największej liczby napaści z użyciem noża, a kradzieże były na porządku dziennym. Stale zwiększający się miks kulturowy pogłębiał tę statystykę. Czując nadchodzące przemęczenie, Ted przeniósł się do Surrey, gdzie przestępczość była wyjątkowo niska.

Jego kombinezon wyglądał teraz jak fartuch niewprawnego malarza, który w swej twórczości używa jedynie brunatnych odcieni.

– Dekapitacja – powiedział. – Nie znam bezpośredniej przyczyny zgonu, ale mogę przypuszczać, że w obu przypadkach to było właśnie to. – Wskazał na nierówne brzegi rany na szyi. – Nie widzę śladów walki, ale nie będę nic wróżył, póki ich umyjemy.

– Wiemy, jak sprawca dostał się do środka? – zwrócił się Redfern do Matta.

– Drzwi balkonowe były zamknięte, więc musiał wejść przez otwarte okno. Nie ma śladów włamania – odparł technik.

– Ten szalony listopad topi w ludziach zdrowy rozsądek – skrzywił się Ted.

– Jezu! – usłyszeli kogoś koło wejścia.

Prokuratorka Bente Hansen stała w progu i ze zgrozą patrzyła na lustrzane drzwi szafy. Jej zalane krwią odbicie przywodziło na myśl plakat horroru z lat dziewięćdziesiątych.

– Skąd tu tyle krwi? – spytała, starając się nie patrzeć na zwłoki.

– Pani nie panikuje. – Ted wzruszył ramionami i ściągnął maskę. – To krew zwierzęca. Świni konkretnie – zawyrokował. – Państwo wybaczą, ale muszę zapalić.

Kiedy Ted zniknął w korytarzu, starszy technik wstał z kolan i schował kolejną plastikową torebkę do walizki.

– Sprytny jak cholera – zawyrokował. – Ta krew praktycznie zatarła wszystkie ślady. Nawet jeśli wlazł tu w ubłoconych butach, to nie zostawił żadnego odcisku na wykładzinie.

– Co w pierwszej kolejności przychodzi panu do głowy, inspektorze? – Bente Hansen zwróciła się do Redferna, choć był pewien, że nie oczekuje pomysłów, lecz potwierdzenia włas­nych myśli.

– To samo, co pani – odparł. – Tło religijne.

Matt wciągnął powietrze przez zęby, wydając cichy syk.

– Będzie chryja na całe Surrey – powiedział i wyszedł z pokoju.

Duża Elsa podeszła ostrożnie do ciała kobiety ubranego w jedwabną koszulę nocną. Jej wzrok skupił się na niedomkniętych powiekach i gęstych rzęsach, spod których prześwitywały przekrwione białka. Smukła twarz nosiła znamiona swojego wieku, a jednak ani grymas, ani liczne zmarszczki nie były w stanie ukryć pięknych rysów. Kropelki krwi osiadłe na długich włosach posklejały je gdzieniegdzie, przez co wyglądała, jakby unosiła się na falach czarnej wody.

Głowa mężczyzny była zwrócona w stronę żony. Jedno oko miał uchylone, jakby walcząc z przerażeniem, sprawdzał, czy to, przed czym zamknął powieki, na pewno jest prawdą.

– Dave, wiadomość o krwi nie może się przedostać do mediów. – Prokuratorka przerwała ciszę. – To za wszelką cenę musi pozostać tajemnicą.

– Mamy zbyt wielu świadków, trójka dzieci ofiar…

– Dwójka – przerwał mu Ted, wchodząc do pokoju. – Jeden z mundurowych powiedział mi na papierosie, że nie udało się znaleźć młodszego syna tych biedaków. W każdym razie pani prokurator ma rację, jeśli ktoś dowie się o krwi, rozpęta się piekło.

 

 

 

Niedziela, 3.11.2013, wieczór

 

 

Słońce chyliło się ku zachodowi, wpuszczając do domu długie cienie, które czyniły go jeszcze upiorniejszym. Redfern był zmęczony, ale chciał wszystko obejrzeć bez błysku fleszy i szumu, który robili ludzie. Słyszał deszcz miarowo bębniący o spadzisty dach. Cieszył się, że zdążyli zebrać ślady z ogrodu. Deszcz sprzyja mordercom, pomyślał.

Redfern rozglądał się po domu, starając się zrozumieć, co zaszło. Przeszedł przez salon, minął długi korytarz i wszedł na schody. Każdy ze stopni wydawał z siebie cichy jęk.

W pokoju córki ofiar panował bałagan typowy dla wieku, kiedy dzieci bawią się wszystkim naraz i nie mają czasu sprzątnąć po poprzedniej zabawie. Na podłodze leżały lalki, którym ktoś przerwał popołudniową herbatkę, w kącie pluszaki mieszały się z przyborami do malowania i strojami na bal przebierańców. Z kolorowej sterty wystawało coś, co nie pasowało do reszty – mały bordowy krawat w srebrne paski. Redfern przerzucił parę rzeczy w poszukiwaniu całego szkolnego uniformu. Po chwili trzymał w rękach bluzę, do której przyszyto emblemat – godło szkoły podstawowej Westfield. Żeby do niej dojechać, trzeba przebić się przez całe miasto, które w godzinach szczytu nie pobrzmiewa szumem opon, a jedynie klaksonami zatrzymanych w korkach aut. Najbliższa podstawówka była pięćset metrów stąd. Redfern zastanawiał się, jak dziewczynka dostała się do Westfield, skoro rejonizacja uczniów jest tak restrykcyjna. Zapisał to w notatniku.

Przez otwarte okna ściągały obudzone zapachem krwi stada much. Zwabione wizją łatwego posiłku obsiadły wszystko, co było oblepione brązową mazią. Redfern słuchał ich bzyczenia przez cały dzień i nawet gdy stał w pokoju syna ofiar, wydawało mu się, że wciąż dochodzi go ten dźwięk. Ze sporządzonego naprędce wywiadu dowiedział się, że dzieci dzieliła spora różnica wieku i Ansar Abbasi już dawno przestał być chłopcem. Ponad dwudziestopięcioletni mężczyzna nadal mieszkał przy 21 Monument Road, Redferna to zdziwiło. Stworzył kolejną notatkę i uzupełnił narysowany wcześniej plan pierwszego piętra.

Łóżko w kącie pokoju pozostawione było w nieładzie. Niezmieniana od dawna pościel przybrała szarawy odcień i wypełniała pomieszczenie wstrętnym zapachem niemytego męskiego ciała. Do ściany oddzielającej pokój od sypialni ofiar przylegała meblościanka. W pierwszej chwili Redferna zaskoczyły wypełniające ją książki. Ostatni raz tak okazałą bibliotekę widział w pałacu Polesden Lacey. Rozsunięte zasłony obdarły go ze złudzeń. Nie był to pokój mola książkowego, a dorosłego dzieciaka, który zapadł się w stworzony przez PlayStation świat. Wyłowił wzrokiem kilka nic niemówiących tytułów: Left 4 Dead, Killing Floor, Silent Hill. Wyciągnął jedno z pudełek. Na okładce Splatterhouse znajdowała się narysowana czerwonym sprayem czaszka, która z pewnością nie należała do człowieka. Krzykliwe hasła: Bloody brutal! Hard-core gore devasting weapon oraz screen shoty z tyłu zapowiadały naprawdę brutalną grę. Kolejne pudełko – Punisher i kolejna witualna rzeź. Redfern z obrzydzeniem odstawił wszystko na półkę.

Ansar oddawał się swojej pasji, siedząc na obszernym skórzanym fotelu. Dwa niemalże identycznie wytarte kontrolery wskazywały, że często miewał gości o podobnych upodobaniach albo jednego stałego. Na tablicy korkowej Redfern zobaczył kilka zdjęć z imprez; na jednym z nich Ansar obejmował jakiegoś chłopaka, na innych otaczał się wianuszkiem dziewczyn. Zastanowiło go, czy prowadząc tak intensywne życie towarzyskie, mężczyzna miał czas na pracę. Zarzucony na fotel niebieski polar z napisem „Tesco” przyniósł natychmiastową odpowiedź.

Sypialnię Sadii i Muztara inspektor celowo zostawił na koniec. Nie tylko po to, by noc sprzątnęła wszędobylskie muchy, ale przede wszystkim by odtworzyć mroczną scenerię z nocy morderstwa. Zgasił wszędzie światła. Deszcz ustał, zostawiając po sobie przyjemną świeżą aurę.

Światło ogrodowej lampy łagodnie otulało pokój. Morderca mógł poruszać się po nim bez żadnego dodatkowego oświetlenia. Redfern otworzył szerzej okno i wychylił się. Na lastrykowym balkonie przy ścianie stały rzędem duże plantery, w których gospodyni hodowała sałatę. Jedna ze zwiędłych główek nasunęła inspektorowi myśl. Wyszedł na balkon i odchylił nadgniłe dolne liście, potwierdzając swoje przypuszczenia. Uciekając przez wysokie okno, sprawca nastąpił na miękką ziemię. Redfern patrzył na szeroki odcisk męskiego buta. Wszedł do domu i zadzwonił do Matta. Technik odebrał dopiero za trzecim razem, ale obiecał przyjechać w ciągu godziny.

W oddali ktoś krzyknął: „Szczęśliwego Diwali!”.Redfern zupełnie o tym zapomniał – dziś rozpoczynał się hinduski festiwal światła. Dobiegły go dźwięki bębnów i wesołego śpiewu. Przy tym akompaniamencie inspektor wpatrywał się w nagi materac, na którym dwie plamy zlewały się w jedną, tworząc coś na kształt brunatnego ptaka. Zanim zabrano zwłoki, Redfern zauważył, że głowy ofiar nie tylko odcięto, ale i usiłowano oderwać od ciała. Wbrew powszechnej opinii pełnej dekapitacji wcale nie jest łatwo dokonać, a już na pewno gdy ofiara leży w miękkim łóżku. Obojgu zadano jeden wprawny cios ostrym narzędziem. Mord rytualny albo na tle religijnym, chodziło mu po głowie, choć usiłował odciąć się od tej myśli. Nie chciał, by przysłoniła mu coś, czego mógł w pierwszej chwili nie dojrzeć. Może Matt miał rację i zalanie wszystkiego krwią służyło czemuś zupełnie innemu – miało zatrzeć wszystkie ślady, ale przede wszystkim mogło wzniecić zasłonę dymną.

Przypomniał sobie ułożenie ciał. Wskazywało na to, że oboje zostali zamordowani we śnie. Ted po południu doniósł, że nie znalazł śladów walki, co potwierdziło te przypuszczenia. Redfern nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego jedno z nich nie obudziło się, kiedy drugie było mordowane. Stanął obok łóżka, po stronie, na której spał mężczyzna. Zamachnął się i udał uderzenie. Przejście na drugą stronę zajęło mu kilka sekund. Sadia musiała się obudzić. Może zdążyła krzyknąć.

Telefon w jego kieszeni silnie zawibrował. Ted.

– Jesteś jeszcze na miejscu?

– Mhm – mruknął zmęczony. – Niedługo kończę.

– Masz coś dla mnie?

– I tak, i nie.

Redfern zdążył się przyzwyczaić do takich odpowiedzi Teda, więc celowo wstrzymał się z komentarzem i czekał na sensację, którą patolog chciał mu przekazać.

– Zgodnie z moimi przewidywaniami bezpośrednią przyczyną śmierci było przecięcie tętnicy szyjnej podczas uderzenia ostrym narzędziem.

– Jezu! Nie mam całej nocy.

– Otóż problem polega na tym, że zabito ich dwoma różnymi narzędziami.

– Dzięki, Ted.

Rozłączył się i zaświecił w pokoju światło. Ciepłe powietrze i upływ czasu zmieniły drzwi szafy w suchy, brązowawy strup, ale wykładzina wciąż przypominała ściółkę leśną po wiosennych roztopach. Technicy zabrali do analizy całą pościel w nadziei, że znajdą choć strzępek czegoś, co nada się do identyfikacji DNA. Szczerze w to wątpił. Ktoś dobrze zaplanował tę zbrodnię, a skoro miał wspólnika, zaplanował ją podwójnie dobrze. Z drugiej strony podwajało się prawdopodobieństwo błędu. Pierwszy z nich znalazł na balkonie, ale obawiał się, że to nie wystarczy.

Redfern oparł się o jedyną wolną od krwi ścianę i osunął, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Musiał sobie wszystko uporządkować. Zwiesił głowę i patrzył na miejsce zbrodni. Był wykończony po całodziennym przesłuchiwaniu świadków, ale chciał jeszcze chwilę tu pobyć, uchwycić to, co mu umykało.

Większość osób nic nie wiedziała, co maskowali potokiem słów. Małżeństwo mieszkało w tym domu od ponad dziesięciu lat. Muztar był taksówkarzem w najpopularniejszej w regionie korporacji Star Cars, a jego żona – żoną taksówkarza. Mieli trójkę dzieci. Najmłodsza Zimal w stanie głębokiego szoku została odwiedziona do szpitala St. Peter’s. Jeden z policjantów doniósł, że do karetki wsiadł z nią Ismail, starszy z braci. Pozostawiona na podjeździe żona powiedziała, że mężczyzna prowadzi sklep z dywanami i egzotycznymi meblami w centrum miasta. Najważniejsza, jej zdaniem, i powtórzona kilku­krotnie informacja była taka, że jest dobrym mężem i że wiedzie im się świetnie. Redfern był zaniepokojony, że wciąż nie udało się ustalić, gdzie przybywa Ansar, młodszy syn ofiar. Ostatni raz widziano go w pracy. Kartę odbił niedługo po północy, po czym odjechał w stronę Woking.

Siedząc na podłodze, obserwował, jak szyba pulsuje czerwonym blaskiem. Dopiero teraz przypomniał sobie o istnieniu Ashaz Groceries i o tym, że delikatesy funkcjonowały wyłącznie nocą. Był tam kiedyś z dziadkiem, kiedy pchnięci nałogiem poszukiwali ostatniej oazy, gdzie sprzedawano polskie papierosy. Redfern nie palił, ale w towarzystwie emerytowanego komisarza Siwiaszczyka wszystko stawało na głowie.

Wstał i podszedł do okna. Mały skwerek wypełniały pozostawione w nieładzie europalety oraz przepełnione kosze na śmieci. Idealne wejście, pomyślał.

Ostre podmuchy wiatru podrzucały walające się po parkingu papiery. Z dołu doszedł go szelest policyjnej taśmy. Jednak zaraz po nim usłyszał ciche trzeszczenie drewnianej podłogi, którego nie mógł przypisać wiatrowi. Nagle wszystko ucichło. Redfern odwrócił się w stronę drzwi i nasłuchiwał. Sklepowy neon rozświetlał pokój krwistą poświatą, potęgując poczucie zagrożenia. Inspektor trwał chwilę w bezruchu, ale nic więcej się nie stało. Mimo to poczuł, że nie jest w domu sam.

– Matt? – krzyknął w stronę korytarza, ale nikt mu nie odpowiedział. Wyobraźnia robi ze zmęczonym umysłem, co chce, zganił się w myślach, przecierając obolałe oczy. Postanowił, że ostatnie zadanie na dziś to wizyta w delikatesach.

Wychodząc przez bramę, zauważył idącego wzdłuż ulicy Matta. Przepychał się przez wyposażoną w kolorowe lampiony grupę.

– Miałeś gościa? – zapytał technik, gdy zrównał się z Redfernem.

– Jakiego gościa?

– Widziałem, jak ktoś wychodził z domu. Zakapturzony taki.

– A, to tylko sąsiad przyszedł sprawdzić, czemu ktoś nie zgasił światła – powiedział Redfern, czując, jak kłamstwo pali go w twarz.

Matt spojrzał na ciemne okna, ale nic więcej nie dodał. Redfern wiedział, czemu zawdzięcza tę dziwną wizytę. Palacz przypominał mu, że wiele spraw wciąż pozostaje nierozwiązanych.

– Słuchaj, padam na pysk – oznajmił inspektor. – Zostawię cię z tym odciskiem, a sam zajrzę jeszcze do Ashaza, OK? Może coś widzieli tamtej nocy.

– Nie ma sprawy – odparł technik i zniknął wewnątrz domu.

Zbliżała się północ. Ciepłe podmuchy wiatru niosły ze sobą zapachy z pobliskiego Horsell Common. Redfern wyobraził sobie dywan z wrzosu, który co roku pokrywał to miejsce. Obiecał sobie, że w najbliższy weekend wybierze się tam na spacer z Banditem.

W sklepie panował spory ruch. Wśród dwóch rzędów regałów wypełnionych towarami wszelkiej maści spacerowali wyłącznie mężczyźni. Wyposażeni w niebieskie koszyczki wybierali niezbędne o tej porze produkty. W większości piwo. Kiedyś go to dziwiło, ale usłyszał od swojego pakistańskiego kolegi, że Allah po ciemku nie widzi, więc można. Zaraz przy drzwiach, za przepastną ladą rozciągały się półki z lepszymi trunkami, paczkami papierosów i całą drobnicą, która wystawiona poza kontrolą niechybnie padłaby ofiarą lepkich rąk. Pod względem liczby i różnorodności towarów sklep przypominał miniaturę stambulskiego Wielkiego Bazaru.

W głębi sprzedawca rozprawiał o czymś po arabsku z jednym z mężczyzn, żywo gestykulując. Na widok Redferna wrócił na stanowisko, potykając się o wielką puszkę, najpewniej z olejem kukurydzianym, która stała za ladą. David oparł się o kontuar i przywitał.

– Niezły dziś ruch – zagadnął przyjaźnie.

– Dziś kiepsko. – Wzruszył ramionami mężczyzna i po chwili dodał sucho: – Policja psuje mi interesy.

To by było na tyle z konspiracji, pomyślał Dave. Jego obecność wypłoszyła większość kupujących. Pozostała czwórka spowolniła ruchy i zdawała się przysłuchiwać rozmowie.

– Wczoraj w nocy stałem za ladą i nikogo nie widziałem, przecież mówię – odparł sprzedawca, gdy Redfern zasypywał go gradem pytań.

– Rozumiem – powiedział. – Zauważyłem na tyłach sklepu kamerę. Może ona coś zarejestrowała?

– Bardzo możliwe – odpowiedział zdecydowanie za głośno mężczyzna, po czym nachylił się do Redferna i szepnął: – To atrapa.

– Zna pan swoich klientów, prawda? – Obejrzał się znacząco, sprawiając, że mężczyźni znów zaczęli się poruszać.

– Niektórych – odrzekł niepewnie, mrużąc oczy jak kot szykujący się do skoku.

– A czy jest ktoś, kto odwiedza sklep regularnie, co wieczór?

– Mam paru takich. – Wzruszył ramionami. – Ale nie znam nazwisk – dodał szybko.

– Zostawię tu kilka wizytówek. – Redfern położył mały plik przed sprzedawcą. – Gdyby się pojawili, proszę im wręczyć i powiedzieć, żeby do mnie zadzwonili.

– A jeśli nie zechcą? – Na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech.

– Proszę im powiedzieć, że policja ma poważne powody, by zamknąć pana interes. – Uderzył otwartą dłonią w ladę i wyszedł.

 

 

Jechał do domu na autopilocie. Zawieszony między zmęczeniem a natłokiem myśli, analizował, co udało mu się ustalić, i doszedł do wniosku, że poza pewnością, że ta sprawa wstrząś­nie społecznością Woking, nie miał nic. Mimo że cały dzień upłynął mu na odwiedzaniu każdego, kto mógł cokolwiek wiedzieć na temat Abbasich, stał w miejscu. Wszyscy jak mantrę powtarzali, że ofiary to spokojni, uczciwi ludzie. Redfern usłyszał tę opinię już tyle razy, że zaczął w nią wątpić. Dzięki pracy Muztara, który był obrotnym taksówkarzem, żyli całkiem nieźle. Sadia miała liczną rodzinę w Londynie, natomiast mężczyzna – brata i kuzynów w Dover. Nie mieli żadnych wrogów ani konfliktów.

Redfern dotarł do domu dziwnie zmarznięty. Z niechęcią zjadł pozostawione przez dziadka na nocnym stoliku kanapki. Żuł kęs po kęsie, czując, jak pęcznieją mu w ustach. Wysłał SMS-a do zespołu, że następnego dnia oczekuje ich w konferencyjnej o dziewiątej, i położył się w ubraniu. Było mu wszystko jedno. Przez przymknięte powieki widział, jak elektroniczny zegar pulsuje czerwonymi kropkami sekundnika. Oddzielały dwójkę od czwórki i zera. Zakręciło mu się w głowie i już po chwili stał w zalanej słońcem sypialni przy Monument Road. Na łóżku siedziała mała dziewczynka i nuciła jakąś smętną, dziwnie znajomą melodię. Wszystko było jasne i czyste. Z sufitu kapała krew. Każda kropla dudniła i wprawiała dom w lekkie drżenie, jakby tuż obok kroczył olbrzym.

Nagle wszystko zgasło, pogrążając dom w ciemności. Redfern odwrócił się zdezorientowany, czując, że mrok napiera na niego ze wszystkich stron. Kiedy wydawało mu się, że coś odbiera mu oddech, dostrzegł w końcu pokoju jasny punkt. Poszedł w jego kierunku. Na podłodze rytmicznie wibrował telefon. Redfern wziął go do ręki i odebrał. W słuchawce usłyszał znajomy, upragniony kobiecy głos.

– Marta?

– Dawid, pomóż mi!

Z przerażeniem otworzył oczy. Za oknem burymi smugami malował się świt. Redfern leżał sparaliżowany, a mroczne obrazy wirowały mu w głowie, jakby rzeczywistość nie mogła wyjść spod władzy snu. Kiedy wreszcie niemoc ustąpiła, usiadł na łóżku i ściągnął z siebie mokrą od potu koszulkę. Przetarł zmęczoną twarz i sięgnął do szafki nocnej po telefon. Przez chwilę miał nadzieję, że zobaczy komunikat o nieodebranym połączeniu. Jednak żadna z kolorowych diod na obudowie nie świeciła. Tknięty złym przeczuciem, odnalazł w internecie numer do przedsiębiorstwa zajmującego się wynajmem kierowców i nacisnął symbol słuchawki. Po przedstawieniu swojej sprawy uzyskał potrzebne informacje, jednak to, co usłyszał od dyspozytora, sprawiło, że nie zmrużył już oka. Kurs, o którym mówiła mu recepcjonistka z Double Tree, nie odbył się.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

 

Tam nic nie ma!

To złudzenia!

Na sobie testujemy

Każdą prawdę i mit.

Tom Waits, Starving in the Belly of a Whale,

przeł. Kazimierz Staszewski

 

 

Poniedziałek, 4.11.2013, rano

 

 

Wszedł do wyłożonego białymi płytkami ciasnego pomieszczenia, które bardziej przypominało prysznice na miejskim basenie niż centralę firmy taksówkarskiej. O tej porze świeciła pustkami. Dopiero koło dziewiętnastej zapełniała się ludźmi w białych kołnierzykach, czekającymi po powrocie z Londynu na swoją taksówkę, która zabierze ich do luksusowych domów w Horsell czy Ottershaw. Jeszcze kilka lat temu, pracując w Narodowej Agencji do spraw Przestępczości, Redfern co wieczór podążał tą samą co oni ścieżką, by bladym świtem znów stać na stacji w Guildford i czekać na pociąg, który zabierze go na Waterloo.

Trzeszczące pod sufitem neonówki oświetlały lodowatym światłem siedzącego za ladą dyspozytora. Młody mężczyzna w dastarze i bluzie z kapturem uśmiechnął się do policjanta szeroko i pozdrowił go. Redfern podszedł do kontuaru i się przedstawił.

– To nie pan dzwonił rano w sprawie tego odwołanego kursu na Luton? – zapytał dyspozytor. Turban wraz z rzadką brodą dodawał mu lat, ale wesołe oczy zdradzały młody wiek.

– Tak – odparł niechętnie Redfern, mając w pamięci słowa recepcjonistki z Double Tree, która twierdziła, że Marta pojechała na lotnisko z obcą kobietą.

– Tyle że ja naprawdę nie pamiętam, kto odwoływał ten kurs – zapewnił przepraszająco.

– W porządku. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Czy zna pan Muztara Abbasiego?

– Oczywiście. To współwłaściciel firmy. – Ożywił się, ale natychmiast zgasł. – On nie żyje, prawda?

– Obawiam się, że tak. – Redfern ukrył zdziwienie. Z informacji, które uzyskali, wynikało, że Abbasi figurował w Star Cars jako pracownik, a nie jako wspólnik. – Dobrze go pan znał?

– Nie, nie miałem z nim za wiele do czynienia. – Mężczyzna pokręcił głową, krzywiąc się lekko. – Ja tylko przyjmuję zlecenia. Musiałby pan pogadać z kierowcami.

– Narzekali?

– No. – Zakłopotany przejechał ręką po czarnej brodzie. – Słyszałem, że trochę ich czasem cisnął.

– Miał z kimś zatarg?

– Eee, nie – odparł niechętnie. – My tu wszyscy staramy się zgodnie pracować. Poza tym pan Abbasi sam często jeździł własnym samochodem w godzinach szczytu. Rano, kiedy dzieciaki trzeba porozwozić do szkół, i wieczorem, kiedy Londyn zwala się na nocleg. Swoją drogą, zaraz się zacznie. – Spojrzał na zegar, który wskazywał za kwadrans ósmą.

Gdy skończył mówić, centralę wypełnił dzwonek telefonu. Dyspozytor podniósł słuchawkę i przyjął zlecenie. Redfern machnął ręką na pożegnanie, ale chłopak tego nie zauważył.

Patrząc, jak obok zastygłych w korkach samochodów pasem dla autobusów suną taksówki i wynajęci prywatni kierowcy dowożący dzieciaki do szkół, Redfern przypomniał sobie czasy, gdy sam do niej chodził, i pomyślał, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Zarówno podstawówki, jak i gimnazja zawsze prowadziły zajęcia od wpół do dziewiątej do około wpół do czwartej. Sztywno ustalone pory pomagały rodzicom, którzy dzięki temu mogli podjąć pracę na pół etatu bez konieczności dostosowania się do ciągle zmieniającego się planu lekcji.

Wzdłuż kamienic stał teraz szereg aut czekających na zlecenie. Redfern szedł wolno chodnikiem, osłaniając się od wiatru. Gdy minął restaurację Beit Beirut, usłyszał pisk hamujących na torach kół. Dyspozytor miał rację – miasto to noclegownia Londynu. W dodatku bardzo droga. Za mieszankę londyńskich standardów i wiejskiej zieleni trzeba było słono zapłacić.

Podszedł do ostatniego zaparkowanego samochodu i zapukał w szybę, która natychmiast opadła z cichym szumem, ukazując jasne wnętrze toyoty.

– Trzeba najpierw iść do dyspozytora – rzucił do Redferna młody, dobrze ubrany kierowca.

– Jestem z policji. Inspektor Redfern – zaczął, ale mężczyzna mu przerwał.

– Chodzi pewnie o Muztara. Wsiadaj pan, zanim będzie moja kolej, to trochę tu postoję. – Wskazał w stronę stacji, gdzie zbity tłum wyłonił się z gardzieli przejścia podziemnego, rozsypując się po chwili we wszystkich kierunkach. Część ludzi poszła w stronę centrum, niektórzy zaczęli majstrować przy zamkach poprzypinanych do stojaków rowerów.

Redfern wsiadł do pachnącego drzewem sandałowym wnętrza i przez ułamek sekundy rozkoszował się jego ciepłem, które pozwoliło rozprostować przykurczone palce.

– No więc powiem panu tak: Abbasi to był kawał gnoja. – Mężczyzna rozpoczął bez zachęty Redferna, a gdy ten się nie odezwał, kontynuował: – Dowalał się do wszystkich i do wszystkiego.

– Na przykład?

– A to do tego, że za wolno odstawiamy klientów, a to, że mamy za stare auta i za to, co u niego zarabiamy, powinniśmy mieć lepsze. A niech Allah ma cię w opiece, jak zadrapałeś brykę. Z wyzwiskami odsyłał na zieloną trawkę.

– Nie wolno wtedy jeździć? – zdziwił się Redfern. – Przecież to wasze samochody.

– Auto to wizytówka – powiedział taksówkarz, jakby usiłował przedrzeźniać silny arabski akcent, którego sam nie miał. – Zresztą we wszystkich firmach taksówkarskich czy z prywatnymi kierowcami tak jest. Wózek ma być idealny, inaczej wypadasz. Tyle że u innych jakoś lepiej to załatwiają, nawet pomagają w naprawach. Abbasi był furiatem.

– A pan miał z nim jakieś problemy?

– Nie. Mam nowe auto, obstawiam tylko dniówki. Licencji na wożenie dzieciaków też nie robiłem. Za to innym chłopakom Abbasi uprzykrzał życie, a sam nie był święty.

– Co pan ma na myśli? – Redfern okazał zainteresowanie bardziej, niż zamierzał. Wreszcie pojawiła się jakaś rysa na wizerunku Muztara Abbasiego i inspektor upatrywał w niej wątku, który doprowadzi go do mordercy.

– Z tego, co słyszałem, to było na niego parę skarg, ale wie pan, to jest szef, więc raczej sam się nie zwolni. – Kierowca zaśmiał się z własnego żartu, ale widząc minę Redferna, zgasł.

– Czego dotyczyły te skargi?

– A bo ja wiem? – Wzruszył ramionami.

– Dopytam zatem u dyspozytora – powiedział Redfern. – Może wpłynęło jakieś pismo.

– Żaden dyspozytor panu nic nie powie ani też nie da, bo każdy chce utrzymać tę robotę. Jeśli jakieś pismo było, to albo zostało skasowane z maila, albo wylądowało w niszczarce. – Klasnął dwa razy. – I po skardze. Tak między nami mówiąc, skarżyły się jakieś nadwrażliwe na komplementy baby.

– Nadwrażliwe na komplementy baby. – Redfern powtórzył zdanie kierowcy, tylko wolniej. Obserwował przy tym kobietę, która raz po raz obchodziła stojaki na rowery, najwyraźniej czegoś szukając.

– No takie, co to im przeszkadza, gdy człowiek powie, że ładną buzię mają czy coś.

– Czy coś? – Redfern czuł, że wzbiera w nim złość.

– A pan policjant z tych poprawnych? To przepraszam. – Uniósł ręce, jakby się poddawał, po czym dodał: – No w każdym razie to takie skargi były, ale chyba nie zabił go jakiś wściekły babsztyl, co?

Redfern już otwierał usta, by skomentować „babsztyla”, ale przerwało mu pukanie w boczną szybę. Na zewnątrz stała kobieta, która przed chwilą była przy stojakach.

– Cholera, nie mam dziś szczęścia – zaczęła, gdy szyba opadła do połowy. – Najpierw rower mi ukradli, a teraz zajęta taksówka.

– Ukradli? – dopytywał Redfern, łapiąc za klamkę. Uznał, że dowiedział się już wszystkiego i może zakończyć przepytywanie kierowcy.

– Co pan taki zdziwiony? Ciągle kradną. Nawet z hangaru za stacją. Wchodzą, tną nożycami zabezpieczenia i wychodzą jak gdyby nigdy nic. Zakapturzeni, zasłonięci, więc na kamerze nic nie widać. Myślałam, że jak postawię swój od strony centrum, to nie świsną, ale gdzie tam! – trajkotała. – To pewnie przez to, że założyłam nową oponę z Halfordsa. Najdroższą w sklepie, bo innej nie mieli.

Redfern wysiadł z samochodu z nadzieją na szybkie pożegnanie obojga, ale kierowca nie dał za wygraną.

– To się dobrze składa, bo to pan policjant jest i chętnie pomoże kobiecie w potrzebie.

– Wy i tak nic z tym nie zrobicie. – Machnęła ręką i ku radości Redferna wsiadła do samochodu. Zanim odjechali, usłyszał, że bierze kurs do Horsell.

Redfern stał chwilę na chodniku, zastanawiając się, czy jest sens wracać do centrali Star Cars i dopytywać o te skargi. Postanowił, że zleci to Tinneyowi. Wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer młodego policjanta.

– Cześć, Puszka. Miło cię słyszeć – zaczął ironicznie. – Mam dla ciebie zadanie.

– Cześć, szefie. Co mam zrobić?

– Poszukaj informacji o właścicielu Star Cars, a także zorientuj się, czy na Muztara Abbasiego wpłynęły jakieś pisemne skargi.

– Dobra, zrobi się.

– OK, to widzimy się na zebraniu.

Redfern rozłączył się i poszedł w stronę centrum. Wiedział, że jeśli nie sprawdzi jeszcze jednej rzeczy, nie będzie mógł się skupić na zebraniu, do którego zostało mu niewiele ponad pół godziny. Szybkim krokiem przeciął Church Street, minął biurowiec McLarena i znalazł się przy fasadzie Hilton Double Tree.

Za kontuarem kobieta w dobrze skrojonym uniformie wertowała jakieś papiery. Gdy rozsunęły się automatyczne drzwi, spojrzała w ich stronę i obdarzyła Redferna uśmiechem.

– Powinien pan u nas wynająć pokój. – Roześmiała się serdecznie.

– Chyba to rozważę. – Odwzajemnił uśmiech. – Chciałem jeszcze dopytać o tę taksówkę, która zabrała Martę Sokolińską i tę kobietę na lotnisko.

– To ja może zawołam koleżankę, bo ona wtedy była na recepcji. Może coś pamięta.

– Będę wdzięczny – rzekł Redfern i oparł się o kontuar, czując, jak nieprzespana noc mści się na jego ciele.

– Zaraz wracam.

Recepcjonistka podniosła ruchomą część lady niczym szlaban i przeszła pod nią. Wróciła po kilku minutach w towarzystwie bardzo do siebie podobnej dziewczyny i Redfern pomyślał, że Hilton musi mieć jakieś określone szablony przy rekrutacji personelu. Skojarzyło mu się to z liniami lotniczymi Thai Airlines, z których korzystał podczas wycieczki do Tajlandii. Wtedy też mu się wydawało, że obsługuje go ta sama stewardesa.

– Dzień dobry – zaszczebiotała blondynka. – Podobno chciał pan wiedzieć, jaką taksówką odjechały te kobiety.

– Tak. Wiem, że Margaret Nance zleciła wam zamówienie auta, ale ostatecznie anulowała kurs i skorzystała z innego transportu.

– Pamiętam, że pojechały turkusową toyotą avensis.

– Doskonała pamięć – pochwalił ją Redfern.

– Zapamiętałam, bo młodsza z kobiet, z kasztanowymi włosami, była zła, że nie może włożyć do bagażnika swojej walizki i torby z… urną.

– Chciała włożyć urnę do bagażnika? – Redfern wiedział, że Marta miała trudne relacje z matką, ale wożenie jej prochów w taki sposób wydawało się mu brakiem szacunku.

– Wywiązała się mała sprzeczka, ale kierowca nie ustąpił. Tłumaczył się, że ma uszkodzoną klapę i nie da rady otworzyć. Nie miały już czasu wzywać kolejnego wozu, więc wsadziły wszystko na tylne siedzenie i odjechały.

– Turkusowa taksówka to przedsiębiorstwo z Guildford – powiedział Redfern bardziej do siebie niż do kobiet, ale i tak usłyszał odpowiedź.

– Też się zdziwiłam, że wybrały Guildford, ale skoro miały taniej, to wiadomo, jak jest.

Redfern podziękował kobietom i wyszedł przed hotel. Choć cała ta sytuacja wydawała się zupełnie normalna, coś mu się nie podobało. Margaret Nance rezerwuje taksówkę przez hotel, a chwilę przed wyjazdem anuluje ją i wybiera przedsiębiorstwo z odległego miasta. W głowie Redferna zaświtała myśl, by sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Do sierżantki Summer Winter wysłał SMS-a, że się spóźni, po czym przeszedł na parking, gdzie zostawił auto, i odjechał.

 

 

Zanim dojechał do Worplesdon, rozdzwonił się telefon. McMahon w krótkich słowach wyjaśnił mu, że ma natychmiast stawić się w komendzie. Redfern pomyślał, że Knight nigdy by się w ten sposób do niego nie odezwał. Mimo swojej porywczej natury komendant miał klasę, której jego zastępcy brakowało. W drodze powrotnej David zjechał na stację Esso, by hot dogiem stłumić głód i nerwy. Zgasił silnik i chwilę przyglądał się budynkowi. Stojak na gazety wyglądał dziś jak Dyptyk Marilyn Andy’ego Warhola. Każda okładka przedstawiała mały samolot w ogniu. Ubiegłej nocy w Deal rozbiła się awionetka, zabijając przy tym kilkoro plażowiczów podziwiających rozgwieżdżone niebo. Oprócz przypadkowych ofiar zginęło dwoje cywili, pilot i pasażer samolotu. Gazety prześcigały się w spekulacjach, rozpętując burzę na temat stanu lotnictwa cywilnego.

Była to mroczna odmiana po tym, jak parę dni temu w