Ptaszek w klatce - Katarzyna Żwirełło - ebook + audiobook + książka

Ptaszek w klatce ebook i audiobook

Żwirełło Katarzyna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szymon Rafalski nie poszedł w ślady ojca: zamiast gangsterką trudni się dziennikarstwem w podrzędnej gazecie – które i tak wpędza go w liczne kłopoty. Łącznie z utratą przyjaźni i szacunku najlepszego kumpla, aspiranta wydziału kryminalnego.

Przypadkowe spotkanie ze znajomym z przestępczego środowiska sprawia, że w Rafalskim budzą się ambicje. Widzi przed sobą szansę na zdobycie cennych kontaktów i tematu na niebanalne dziennikarskie śledztwo.

Jednak ta „żyła złota” szybko okazuje się pułapką i bezwzględny świat wyciąga po niego swoje macki. Aby wyplątać się z matni, Szymon będzie musiał uruchomić cały swój potencjał i odnowić dawne przyjaźnie z policji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 57 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Katarzyna Zwirello

Oceny
4,2 (91 ocen)
45
27
10
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Ptaszek w klatce” Katarzyny Żwirełło (kilka lat temu kryjącej się pod pseudonimem Vera Eikon) to drugi tom serii kryminalnej Dwa Bieguny, którego genialna okładka świetnie oddaje genialność powieści w niej zawartej! Jak zawsze u tej autorki (i w sumie w tym gatunku) mocno ściera się tu dobro ze złem. Jest mroczny, brutalny świat handlu żywym towarem, prostytucji, narkotyków, korupcji i wpływów, jakie mogą zagwarantować tylko duże pieniądze. W tym wszystkim jest postać Szymona, młodego dziennikarza, którego wybory nieraz zadziwią czytelnika – to chłopak zagubiony pomiędzy szybką sławą a moralnym dążeniem do prawdy. Mimo że jest to postać zagmatwana, to jednak przedstawiona tak wyraźnie, że czytelnik może ją całkowicie zrozumieć, a co za tym idzie – zacząć przeżywać jej emocje i mocno jej kibicować. W powieści dużo się dzieje, akcja toczy się szybko, dialogi prowadzone są dynamicznie, a do tego styl prosty, a jednak posiadający tą piękną, przyjemną lekkość. Dawno n...
21
Pina89

Nie oderwiesz się od lektury

Zaliczam te pozycje do "nieodkładalnych". dla mnie tak samo świetna jak pierwsza część. Mega polecam 😊
11
Agaga74

Nie oderwiesz się od lektury

Dość dobry kryminał.
00
Seventeen96

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Malinakerr

Całkiem niezła

Znowu miałam kilka podejść do książki. Coś się ciekawego zadziało w połowie książki, ale znowu skończyło się tak nijako. W tej części skupiamy się na Szymonie, który szantażowany musi współpracować z gangsterami, którzy zajmują się handlem ludźmi, a co za tym idzie prowadzą burdel (w książce ładnie nazywanym Agencją Towarzyską). Wszyscy skorumpowani: gangsterzy, politycy, policjanci, a Szymon chce wydostać dziewczynę, w której się zakochał i nie wie jak to zrobi SAM. Skończę ten cykl, ale nie wiem czy mnie zachwyci coś w kolejnych tomach.
00

Popularność




 

 

Au­tor: 
Ka­ta­rzyna Żwi­rełło
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Bry­gida Grze­sik
Skład:
Anna Bro­dziak
Opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
Zdję­cia z okładki:
© Lyn Ran­dle / Tre­vil­lion Ima­ges
© Ale­xan­dre Bo­ucey / Unsplash
ISBN 978-83-66977-45-7
© Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Read Me
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Nie wy­bie­raj się z nimi w drogę,

swą stopę trzy­maj z dala od ich ścieżki!

Bo do zła bie­gną ich nogi,

pę­dzą, aby roz­lać krew.

Prz 1,15–16

1

„Nie będę się pod­da­wał!”

Pierw­szy raz ude­rzył dru­giego czło­wieka, ma­jąc za­le­d­wie osiem lat. Nie­szczę­śnik był dzie­cia­kiem ze szkoły, który po­wie­dział wtedy o dwa słowa za dużo, za co stra­cił dwa zęby.

Szy­mon nie pa­mię­tał już, o co wtedy po­szło, ale od­kąd się­gał pa­mię­cią, za­wsze miał ta­lent do tra­fia­nia pię­ścią w od­po­wied­nie miej­sce, w nie do końca od­po­wied­nich oko­licz­no­ściach. Do­piero bę­dąc peł­no­let­nim, na­uczył się le­piej kon­tro­lo­wać swoją siłę. Wy­rósł na pew­nego sie­bie czło­wieka, cza­sem… zbyt pew­nego, i zo­stał dzien­ni­ka­rzem.

Wła­śnie to wy­gó­ro­wane prze­ko­na­nie o wła­snych moż­li­wo­ściach, no­szące zna­miona py­chy, spra­wiło, że zna­lazł się w śmier­dzą­cej po­tem szatni, z rę­ka­wi­cami na rę­kach i nie­po­ko­jem o wy­nik zbli­ża­ją­cej się walki. Nie miała to być uliczna bi­ja­tyka ani kie­ro­wana gnie­wem spon­ta­niczna kon­fron­ta­cja, ale pra­wie pro­fe­sjo­nalna walka w stylu mie­sza­nym. Taka pod ha­słem: „wszyst­kie chwyty do­zwo­lone”. Znał prze­ciw­nika na tyle do­brze, by wie­dzieć, że ma się czego oba­wiać. Sam był dość szybki, zwinny, miał do­brą tech­nikę i nie­małą parę w mię­śniach, ale mie­rzył nie­wiele po­nad metr sie­dem­dzie­siąt, a jego waga nie prze­kra­czała sie­dem­dzie­się­ciu ki­lo­gramów. I co naj­waż­niej­sze – nie był za­wo­do­wym pię­ścia­rzem. Jak więc się w to wszystko wpa­ko­wał?

Parę mie­sięcy wcze­śniej od­wie­dził go przy­ja­ciel, aspi­rant Ro­bert Ba­czuk, i po­wie­dział, że pro­wa­dzi do­cho­dze­nie w spra­wie za­mor­do­wa­nego pię­ścia­rza. Po­dej­rza­nym był rin­gowy prze­ciw­nik ofiary, Ar­ka­diusz Ha­lecki, a po­li­cjant wpadł na po­mysł, by do jego her­me­tycz­nego śro­do­wi­ska wpro­wa­dzić taj­niaka.

Szy­mon tre­no­wał boks, nie mie­szane sztuki walki, i w do­datku ro­bił to ama­tor­sko. Do­sta­jąc jed­nak od przy­ja­ciela oraz tre­ne­rów pa­kiet po­chwał, po­mimo po­cząt­ko­wej re­zerwy zgo­dził się po­móc. W de­cy­zji po­mo­gło mu rów­nież za­pew­nie­nie, że pod przy­krywką nie bę­dzie mu­siał pra­co­wać sam. Do­łą­czą do niego jego pierwsi tre­ne­rzy i jed­no­cze­śnie byli po­li­cjanci – Berg i Tyszka, któ­rzy już dawno od­sło­nili przed zdol­nym, wy­spor­to­wa­nym dzien­ni­ka­rzem pod­stawy boksu. Kiedy aspi­rant Ba­czuk do­rzu­cił na ko­niec, że z ta­kiej fu­chy może wy­nik­nąć te­mat na całą roz­kła­dówkę w ga­ze­cie, Szy­mon stra­cił wszel­kie opory. Nie przy­pusz­czał na­wet, że nim upły­nie mie­siąc, po­ża­łuje pod­ję­tej de­cy­zji i cała jego pew­ność sie­bie znik­nie w za­ka­mar­kach ob­skur­nej szatni.

Sie­dział na ławce, wpa­tru­jąc się w pod­łogę i kon­cen­tru­jąc my­śli. Kilka mi­nut wcze­śniej tre­ner za­ło­żył mu rę­ka­wice, ser­wu­jąc mo­ty­wu­jącą gadkę, jed­nak Szy­mon po­pro­sił o chwilę sa­mot­no­ści. Może nie­po­trzeb­nie wplą­tał się w to wszystko? Trzeba było żyć wła­snym dzien­ni­kar­skim ży­ciem, pi­sać na oczy­wi­ste te­maty, nie szu­kać zbęd­nych wra­żeń. Było za późno, aby się wy­co­fać. Dał się po­nieść am­bi­cji. Chwy­cił oka­zję, a te­raz bał się, że oka­zja może go prze­ro­snąć.

Na­gle otwo­rzyły się drzwi i do środka wpadł szum wielu gło­sów do­bie­ga­jący z hali. W progu sta­nął były ko­mi­sarz Alan Berg. Jego za­cze­sane do tyłu włosy na skro­niach oprószała si­wi­zna, ale sta­now­czość w ru­chach i spoj­rze­niu wska­zy­wała na mło­dego du­cha.

– Już czas. Go­towy? – za­py­tał.

Ra­fal­ski przy­tak­nął.

Kiedy na sali po­ja­wił się pierw­szy z za­wod­ni­ków, Ar­ka­diusz Ha­lecki, tłum pod­niósł okrzyki pod­eks­cy­to­wa­nia. Przyj­mo­wano jesz­cze ostat­nie za­kłady i wielu ki­bi­ców było prze­ko­na­nych o bli­skiej wy­gra­nej tego wy­so­kiego, na­pa­ko­wa­nego męż­czy­zny w kap­tu­rze. Jego prze­mar­szowi od drzwi do ringu nie to­wa­rzy­szyły wi­ru­jące świa­tła ani ener­ge­ty­zu­jąca mu­zyka. Tylko krzyki i okla­ski. Nie była to ofi­cjalna, trans­mi­to­wana przez me­dia walka, ale pod­ziemny spęd wiel­bi­cieli nie­le­gal­nych bi­ja­tyk.

Przez wrzawę prze­biły się nieco wzmoc­nione ama­tor­skim na­gło­śnie­niem słowa kon­fe­ran­sjera:

– Po­wi­tajmy pierw­szego za­wod­nika! Wie­lo­krot­nego mi­strza, do­tąd nie­po­ko­na­nego króla na­szego ringu, Wiel­kiego Arka Ha­lec­kiego!

Wi­dzo­wie za­wi­wa­to­wali ze zdwo­joną siłą. Z kil­ku­set gar­deł buch­nęły krót­kie, zsyn­chro­ni­zo­wane po­hu­ki­wa­nia, przy­po­mi­na­jące dzi­kie od­głosy wy­do­by­wane przez go­ryle pod­czas bo­jo­wego pod­nie­ce­nia.

Za­wod­nik wy­szcze­rzył zęby osło­nięte ochra­nia­czem, a po­tem za­war­czał, ude­rza­jąc się w pierś. Był go­towy do walki. Nie­cier­pli­wie cze­kał na swo­jego prze­ciw­nika, krą­żąc po ringu i pod­ska­ku­jąc co ja­kiś czas.

Szy­mon Ra­fal­ski ob­ser­wo­wał go przez chwilę z progu sali, próbu­jąc za­stą­pić zwąt­pie­nie kon­cen­tra­cją. Po­ru­szał się nie­spo­koj­nie, prze­ska­ku­jąc z nogi na nogę, by dać uj­ście ro­sną­cym ner­wom.

Jego obec­ność w tym dziw­nym, nie­pa­su­ją­cym do niego miej­scu była efek­tem kil­ku­ty­go­dnio­wej, skru­pu­lat­nie za­pla­no­wa­nej po­li­cyj­nej ope­ra­cji. Od mo­mentu ujaw­nie­nia zwłok droga po­pro­wa­dziła funk­cjo­na­riu­szy do nie­le­gal­nych walk or­ga­ni­zo­wa­nych w pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści, a w szcze­gól­no­ści do sto­ją­cego na­prze­ciw Szy­mona Wiel­kiego Arka. Po­trze­bo­wali jesz­cze jed­nego, nie­wiel­kiego, za to waż­nego ele­mentu – na­rzę­dzia zbrodni w po­staci noża.

Ra­fal­ski wszedł w to szem­rane to­wa­rzy­stwo po to, by ob­ser­wo­wać człon­ków klubu i po­móc w zdo­by­ciu ma­te­ria­łów DNA, które po­li­cja mo­głaby po­rów­nać z tymi zna­le­zio­nymi na miej­scu zbrodni. Za­da­nie nie za­kła­dało ko­niecz­no­ści wcho­dze­nia na ring pod­czas nie­le­gal­nych walk. Wo­jow­ni­czy cha­rak­ter Szy­mona nie po­zwo­lił mu jed­nak od­mó­wić, kiedy po­ja­wiła się moż­li­wość fi­zycz­nej kon­fron­ta­cji z po­dej­rza­nym.

Wy­nie­siona przez niego z szatni kilka dni temu bu­telka wody tra­fiła do la­bo­ra­to­rium, a po­brany z niej ma­te­riał DNA zga­dzał się z tym zna­le­zio­nym przy zwło­kach i wska­zał, że Ar­ka­diusz Ha­lecki, naj­bar­dziej do­cho­dowy pię­ściarz tego in­te­resu, był na miej­scu zbrodni.

Pod pre­tek­stem li­kwi­da­cji nie­le­gal­nych za­wo­dów i za­kła­dów po­li­cja miała roz­go­nić to zgro­ma­dze­nie, do­ko­nać aresz­to­wań, a przede wszyst­kim prze­szu­kać szafki w szatni. Ra­fal­ski wie­dział, że w jed­nej z nich, tej na­le­żą­cej do Ha­lec­kiego, znajdą nóż. Mu­sieli je­dy­nie na­brać pew­no­ści, że wejdą w po­sia­da­nie do­wodu drogą le­gal­nego prze­szu­ka­nia. Wszystko mu­siało za­grać jak w szwaj­car­skim ze­garku, je­żeli chcieli, by mor­derca od­po­wie­dział za swój czyn.

Sto­jący obok niego Fi­lip Tyszka był wy­soki, nieco wy­chu­dzony i miał już sporo lat na karku. Jego po­ważną, nieco za­tro­skaną twarz zdo­biły liczne zmarszczki, a włosy osią­gnęły już naj­ja­śniej­szy z moż­li­wych od­cieni si­wi­zny. Nie zdra­dzał emo­cji. Z ko­lei to­wa­rzy­szący im Alan Berg ode­tchnął ner­wowo, po czym na­chy­lił się do ucha za­wod­nika, by dać mu ostat­nie wska­zówki przed walką.

– Skon­cen­truj się tylko na Ha­lec­kim. Tylko on ma cię te­raz in­te­re­so­wać.

Szy­mon ob­ró­cił się lekko ku Ber­gowi.

– Ja­sne, Proca! To pew­nie nie zaj­mie długo, Rob­son i chło­paki za­raz przy­jadą! – od­parł z na­dzieją w gło­sie.

– Nie myśl o tym! – wy­pa­lił sta­now­czo były ko­mi­sarz.

Do­piero te­raz Szy­mon spoj­rzał na niego, czu­jąc, że ten ma mu do po­wie­dze­nia coś waż­nego.

– Chcia­łeś iść na ring z wiel­ko­lu­dem – kon­ty­nu­ował Berg – to masz oka­zję! Skon­cen­truj się na walce i wal tak, jakby po­li­cja w ogóle miała tu nie do­trzeć!

Szy­mon Ra­fal­ski przy­tak­nął.

Kon­fe­ran­sjer od­cze­kał chwilę, aż nieco uci­chły okla­ski, i pod­jął na nowo:

– Prze­ciw­ni­kiem na­szego mi­strza bę­dzie, nie ma co ukry­wać, od­ważny i szybki za­wod­nik! De­biu­tant na na­szych de­skach! Szy­mon Ra­fal­ski „Ko­bra”!

– Chyba żar­tu­jesz, Proca?! – szep­nął z na­ci­skiem Szy­mon, zwra­ca­jąc się do Berga. – Na se­rio? Ko­bra?!

Berg wy­mie­nił po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie ze sto­ją­cym obok Tyszką i od­po­wie­dział:

– To ty chcia­łeś wy­stą­pić z otwartą przy­łbicą pod wła­snym na­zwi­skiem. To­wa­rzy­stwo po­łą­czyło kro­peczki, wią­żąc cię z twoim oj­cem. Wi­docz­nie odzie­dzi­czy­łeś po nim ksywę.

Szy­mon ode­tchnął ner­wowo. Nie chciał nie­po­trzeb­nie roz­pra­szać uwagi. Pod­sko­czył kilka razy w miej­scu i prze­kro­czył próg.

Jego oj­ciec mógł im­po­no­wać nie­jed­nemu ze­bra­nemu tego dnia pod da­chem sali bok­ser­skiej. Ta­de­usz Ra­fal­ski „Ko­bra” był prze­stępcą – han­dla­rzem nar­ko­ty­ków, mor­dercą, zło­dzie­jem – i wszyst­kim, co naj­gor­sze w ży­ciu swo­jego syna.

Przez lata Szy­mon są­dził, że oj­ciec był zwy­czaj­nym war­szaw­skim przed­się­biorcą, jed­nak z cza­sem za­czął za­da­wać so­bie py­ta­nie, dla­czego w oto­cze­niu przed­się­biorcy za­wsze kręcą się po­dej­rzane typy, a te­mat „wpier­da­la­ją­cej się we wszystko po­li­cji” wy­da­wał się czę­stym, zbyt czę­stym te­ma­tem w ich domu. Do­cie­kli­wość do­pro­wa­dziła go do prawdy, z którą zma­gał się przez więk­szość swo­jego ży­cia. Zro­zu­miał jed­nak, jak wiel­kie jest jej zna­cze­nie i wpływ na to, kim się sta­jemy. Gdy w końcu na­uczył się wy­ko­rzy­sty­wać ro­dzinną prze­szłość, za­da­wa­nie py­tań i szu­ka­nie od­po­wie­dzi stały się nie tylko jego na­tu­ralną po­trzebą, ale rów­nież za­wo­dem. Mimo wszystko był dumny ze swo­jego do­świad­cze­nia i ze ścieżki, jaką ob­rał. Nie miał tylko pew­no­ści co do celu swo­jej wę­drówki, bo choć był Ra­fal­skim, nie za­mie­rzał iść śla­dami ojca.

Może rze­czy­wi­ście po­wi­nien był po­słu­chać przy­ja­ciół, do­ra­dza­ją­cych mu wstą­pie­nie w to śro­do­wi­sko pod fał­szy­wym na­zwi­skiem. Ale Szy­mon za­wsze był pewny sie­bie, od­ważny i za­wzięty. Te­raz za­czął się za­sta­na­wiać, czy te jego ce­chy, które do­tąd uwa­żał za za­lety, nie są wprost pro­por­cjo­nalne do po­ziomu głu­poty, jaki pre­zen­to­wał.

Zde­rzył ze sobą obie rę­ka­wice, a tre­ner spraw­dził, czy do­brze się trzy­mają.

– Zo­ba­czysz, Proca, uśpię wiel­ko­luda w kilka se­kund – za­pew­nił.

– Nie po­zwól, żeby spro­wa­dził cię do par­teru – wtrą­cił spo­koj­nie Tyszka, kła­dąc po­marsz­czoną dłoń na ra­mie­niu chło­paka. – Je­steś do­brym bok­se­rem, ale tu­taj nie ma bok­ser­skich za­sad. Jak przy­ci­śnie cię do de­sek tym ciel­skiem, to bę­dziesz miał pro­blemy.

– Nie zej­dziemy do par­teru! – od­parł Szy­mon z pew­no­ścią, po czym wszedł na ring. Wy­mie­nił spoj­rze­nia z prze­ciw­ni­kiem.

Ten na­prawdę był Ar­kiem „Wiel­kim”.

Młody dzien­ni­karz prze­łknął ślinę i pod­szedł jesz­cze do na­roż­nika.

– Ale mia­łeś ja­kieś info, że chło­paki już jadą?

Proca spoj­rzał na niego wy­mow­nie. Wy­raź­nie iry­to­wała go lek­ko­myśl­ność, która naj­pierw do­pro­wa­dziła Szy­mona na ring ze znacz­nie więk­szym od niego prze­ciw­ni­kiem, a te­raz pod­po­wia­dała mu, że może li­czyć na in­ter­wen­cję z ze­wnątrz. Klep­nął Ra­fal­skiego w po­li­czek i po­gro­ził mu pal­cem.

– Chło­paki ro­bią swoje i ty rób, co do cie­bie na­leży. Po­wal dra­nia! Je­steś szyb­szy od niego!

Dzien­ni­karz po­trzą­snął głową, po czym kil­koma sko­kami wkro­czył na śro­dek ringu. Na­gły brzęk dzwonka wpro­wa­dził Szy­mona w cał­kiem inną rze­czy­wi­stość. W świat za­my­ka­jący się w czte­rech bo­kach ringu, ogra­ni­czony do uni­ka­nia cio­sów oraz ich za­da­wa­nia. Je­dy­nym jego zmar­twie­niem miał być te­raz prze­ciw­nik, który nie był ani Ar­kiem Ha­lec­kim, ani mor­dercą. Prze­ciw­nik był ma­szyną za­da­jącą ciosy. Wielką, nieco przy­ciężką ma­szyną.

Szy­mon tań­czył na swo­ich szyb­kich no­gach. Pręd­kość była jego mocną stroną. Po­dob­nie gięt­kość. Bu­jał się sprę­ży­ście, dy­na­micz­nie zwięk­sza­jąc i zmniej­sza­jąc od­le­głość dzie­lącą go od prze­ciw­nika. Każdy mię­sień jego ciała był te­raz na­pięty, ale temu na­pię­ciu to­wa­rzy­szyła wy­ćwi­czona swo­boda. Łok­cie bli­sko ciała, garda wy­soko. Lewa ręka unie­siona do le­wej skroni, prawa, go­towa do ciosu, cze­kała na wła­ściwy mo­ment.

Ze­brana wo­kół pu­blicz­ność skan­do­wała: „Wielki, Wielki”. Pa­dały też zda­nia: „Zgnieć ro­baka” i „Za­bij szczyla”. Szy­mon nie sły­szał ich krzy­ków. Ciało kon­cen­tro­wało się na walce, a umysł, nie­po­trzeb­nie, na spóź­nia­ją­cej się od­sie­czy. Przed oczami wi­dział je­dy­nie roz­bu­jane przed sobą dwie gra­na­towe rę­ka­wice.

Nie za­mie­rzał za­dać pierw­szego ciosu. Grał na czas. Po­now­nie po­my­ślał, że po­wi­nien po­słu­chać rady tre­nera i od­dać star­cie wal­ko­we­rem. Wła­śnie wtedy, kiedy zwąt­pił, otrzy­mał pierw­szy cios, który po­ło­żył go na de­ski. W uszach za­pisz­czał mu prze­cią­gły dźwięk, a ob­raz przed oczami za­mru­gał set­kami gwiazd. Po chwili usły­szał szum wi­wa­tów, po­tem dud­nie­nie mę­skich gar­deł. Na­stęp­nie po­ja­wiło się od­li­cza­nie.

Spoj­rzał w na­roż­nik, przy któ­rym stał Berg. Ko­mi­sarz wo­łał do niego, ale jego głos to­nął w ha­ła­sie. Z ru­chu warg Szy­mon zro­zu­miał tylko jedno słowo: „Leż”.

„Leż” zna­czyło tyle, co „pod­daj się”. A ka­zać Szy­mo­nowi Ra­fal­skiemu opu­ścić gardę, było gło­sem wo­ła­ją­cego na pusz­czy.

Po­trze­bo­wał paru se­kund, by oprzy­tom­nieć. Sę­dzia do­li­czył do ośmiu, a za­wod­nik pod­niósł się z de­sek. Po­trzą­snął głową, pod­sko­czył ener­gicz­nie i spoj­rzał sę­dziemu w oczy z pełną świa­do­mo­ścią. Ten wy­ra­ził zgodę na dal­szą walkę. „Wal tak, jakby po­li­cja miała w ogóle nie do­trzeć” – po­wtó­rzył so­bie w gło­wie i po­now­nie zbli­żył się do prze­ciw­nika ta­necz­nym kro­kiem.

Wielki Arek dość szybko zde­cy­do­wał się na ko­lejny cios. Szy­mon uchy­lił się, uni­ka­jąc star­cia z gra­na­tową rę­ka­wicą. Prze­ciw­nik za­chwiał się, za­pewne li­cząc, że ude­rze­nie wy­lą­duje na twa­rzy tań­czą­cego bok­sera. Chy­bie­nie roz­zło­ściło go i spro­wo­ko­wało nową se­rię ude­rzeń, z któ­rych wszyst­kie oka­zy­wały się nie­celne. Ha­lecki tra­fiał w po­wie­trze, a jego iry­ta­cja ro­sła z każdą ko­lejną se­kundą.

Dzwo­nek za­koń­czył pierw­szą rundę.

– Do­brze ci idzie! – po­chwa­lił Szy­mona Berg, kiedy ten do­szedł do na­roż­nika.

Ra­fal­ski nie usiadł ani na chwilę. Jesz­cze nie od­czu­wał zmę­cze­nia. Prze­ciw­nie, ki­piała w nim ener­gia, więc pręż­nie prze­rzu­cał cię­żar ciała z nogi na nogę. Prze­płu­kał usta wodą i po­zwo­lił ro­ze­trzeć so­bie na­puch­niętą od ciosu skroń.

– Do­brze wi­dzisz na lewe oko?

– Tak.

– To uwa­żaj na jego prawą nogę. Już parę razy przy­mie­rzał się do kop­nię­cia. Je­steś dla niego za szybki, bę­dzie pró­bo­wał spro­wa­dzić cię na par­ter.

Po­nowny dzwo­nek za­wo­łał za­wod­ni­ków z po­wro­tem na śro­dek ringu. Tym ra­zem nie było cze­ka­nia, krą­że­nia wo­kół sie­bie, pro­wo­ko­wa­nia prze­ciw­nika do za­da­nia ciosu. Wielki Arek za­mach­nął się mo­men­tal­nie, ale znowu jego pięść mi­nęła głowę Szy­mona. Ra­fal­ski ob­ró­cił się wo­kół wła­snej osi i ude­rzył prze­ciw­nika po raz pierw­szy. Ten za­ska­ku­jący spin­ning back­fist wy­rwał z gar­deł ki­bi­ców okrzyk za­chwytu.

Ha­lecki za­chwiał się i za­to­czył do tyłu, na liny. Cios za­mro­czył go na chwilę, jed­nak nie wy­star­czył, żeby za­koń­czyć sprawę. Otrzą­snął się i ko­ły­sząc cia­łem, pod­szedł do prze­ciw­nika. Ude­rzył lewą pię­ścią, a gdy Szy­mon wy­ko­nał spo­dzie­wany unik, kop­nął go prawą nogą z taką siłą, że Ra­fal­skiego po­wa­liło na de­ski. Za­raz po­tem wiel­kie ciel­sko ru­nęło na drob­niej­szego za­wod­nika i przy­gnio­tło go.

Ude­rza­jąc twa­rzą o matę, Szy­mon prze­wi­dział ko­lejny krok wiel­ko­luda. Ha­lecki za­ło­żył hak na jego szyi, nim le­żący zdo­łał wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek ruch. Szy­mon mógł szu­kać wyj­ścia z tej sy­tu­acji. Mógł spró­bo­wać się ob­ró­cić, wy­śli­zgnąć, ale wo­lał od­py­chać prze­ciw­nika, wal­czyć siłą prze­ciw sile. Pró­bo­wał wci­snąć dłoń mię­dzy zgnia­taną szyję a mię­si­stą rękę prze­ciw­nika. Pró­bo­wał go od sie­bie ode­pchnąć. Bez­sku­tecz­nie. Opusz­czały go siły. Bra­ko­wało mu tlenu.

– Od­klep! – wrza­snął Berg, gdy czer­wona twarz Szy­mona stała się pur­pu­rowa.

– Od­klep! – wtó­ro­wał Tyszka, ale Szy­mon na­dal upar­cie wal­czył w spo­sób, który nie przy­no­sił efek­tów.

Nie od­kle­py­wał. Nie pod­da­wał się.

Berg nie cze­kał, aż Szy­mon straci przy­tom­ność. Mach­nął w po­wie­trzu rę­kami, po czym wpa­ro­wał na ring, prze­ry­wa­jąc walkę.

Ha­lecki od­rzu­cił od sie­bie prze­ciw­nika i ze­rwał się na nogi, trium­fal­nie wzno­sząc ręce. Wy­dał z sie­bie dziki okrzyk ra­do­ści, a tłum gło­śno mu za­wtó­ro­wał.

Szy­mon z tru­dem za­czerp­nął po­wie­trza i wście­kły ude­rzył w matę. Pró­bo­wał krzy­czeć, ale ści­skane przez kilka se­kund gar­dło po­zwo­liło mu je­dy­nie na głę­bo­kie chark­nię­cie ma­jące wy­ra­zić pro­test.

– Udu­siłby cię! – rzu­cił Berg.

Po­nowne ude­rze­nie w de­ski spra­wiło, że tre­ner za­nie­chał dal­szego tłu­ma­cze­nia.

Szy­mon był wście­kły. Wście­kły na Ha­lec­kiego, że go po­ko­nał, na Tyszkę, że nie po­wstrzy­mał Berga, aż w końcu na sa­mego Berga, że ośmie­lił się prze­rwać walkę i ode­brać mu szansę na wy­graną. Ale naj­bar­dziej ze wszyst­kiego był wście­kły na sie­bie sa­mego i swoje sła­bo­ści. Nie miał jed­nak za­miaru przy­zna­wać się do tego.

Fru­stra­cja spi­na­jąca mu mię­śnie była praw­dziwa, choć te­atr, w któ­rym brał udział, do­biegł końca, gdy na salę wkro­czył od­dział po­li­cji. Szybko prze­gru­po­wano całe to­wa­rzy­stwo, spi­sano uczest­ni­ków tego nie­le­gal­nego spędu, za­trzy­mano kilka osób i roz­po­częto prze­szu­ka­nie bu­dynku. W szafce Ha­lec­kiego zna­le­ziono nóż, który za­bez­pie­czono i opa­trzono nu­me­rem do­wo­do­wym, a sa­mego pię­ścia­rza za­kuto w kaj­danki.

Szy­mon cho­dził ner­wowo po opu­sto­sza­łej szatni. Wy­jął z szafki ko­szulkę i huk­nął me­ta­lo­wymi drzwicz­kami. Na ten wła­śnie mo­ment wy­ła­do­wy­wa­nia zło­ści na­szedł aspi­rant Ro­bert Ba­czuk.

– Coś nie tak, Szy­mon?

Dzien­ni­karz po­słał mu agre­sywne spoj­rze­nie.

Byli przy­ja­ciółmi od wielu lat. Zda­rzało się, że czer­pali z tej re­la­cji wza­jemne ko­rzy­ści. Ro­bert ła­pał prze­stęp­ców, a Szy­mon o tym pi­sał. Szy­mon od­ku­rzał dawne kon­takty z pół­światka prze­stęp­czego, które odzie­dzi­czył po ojcu, a Ro­bert wy­ko­rzy­sty­wał zdo­byte in­for­ma­cje w do­cho­dze­niach. By­wało, że w tym z po­zoru ide­al­nym ukła­dzie do­cho­dziło do spięć, jed­nak dzien­ni­karz i aspi­rant za­wsze wra­cali na wspólną drogę. Ko­niec koń­ców byli przy­ja­ciółmi.

– Jak­byś przy­je­chał o cza­sie, w ogóle nie do­szłoby do tej walki! – po­wie­dział w końcu Ra­fal­ski.

Ro­bert utkwił spoj­rze­nie w su­fi­cie.

– Już jest po wszyst­kim, stary…

– Nie uspo­ka­jaj mnie, Rob­son! – syk­nął dzien­ni­karz, cho­dząc ner­wowo po szatni.

– O co tak się wście­kasz? Już jest po wszyst­kim. To­wa­rzy­stwo roz­go­nione. Ha­lecki jest w dro­dze do aresztu. W jego szafce zna­leź­li­śmy nóż. Wszystko po­szło tak, jak pla­no­wa­li­śmy.

– Z wy­jąt­kiem tego, że o mało mnie nie udu­sił, bo przy­je­cha­li­ście kil­ka­na­ście mi­nut spóź­nieni!

– Z tego, co mó­wił mi Proca, wy­star­czyło, że­byś od­kle­pał. Dla­czego tego nie zro­bi­łeś?!

– Nie będę kle­pał, stary! Nie będę się pod­da­wał!

Ro­bert uniósł ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji i bez­sil­nie je opu­ścił. Przez chwilę w mil­cze­niu ob­ser­wo­wał jego po­czy­na­nia, ale w końcu za­py­tał:

– Od­wieźć cię do domu?

– Sam so­bie po­ra­dzę! – oznaj­mił i za­mó­wił so­bie tak­sówkę.

Ta od­wio­zła go do ho­telu, gdzie spę­dził kilka ostat­nich nocy. Uznał, że uchroni go to przed zbyt wie­loma py­ta­niami za­da­wa­nymi przez jego dziew­czynę, Mał­go­rzatę, z którą miesz­kał od pół roku. Nie chciał mę­czyć się wy­my­śla­niem kłamstw na te­mat tego, gdzie wie­czo­rem wy­cho­dzi, czemu wraca po­bity, zmę­czony i tym po­dobne. Po­sta­no­wił wy­my­ślić tylko jedno kłam­stwo – że wy­biera się na wy­jazd in­te­gra­cyjny z ko­le­gami z re­dak­cji. Z po­czątku pla­no­wał zo­stać w ho­telu jesz­cze pięć dni po walce, ode­tchnąć, dojść do sie­bie, po­zwo­lić, by si­niaki wy­bla­kły. Był jed­nak tak zły, że nie za­mie­rzał spę­dzić w ho­te­lo­wym po­koju ani jed­nego dnia dłu­żej. Chciał wró­cić do Gośki. Trudno! Naj­wy­żej okła­mie ją ko­lejny raz. Po­wie, że go na­pa­dli, po­bili i że po­sta­no­wił przy­je­chać wcze­śniej, bo za nią tę­sk­nił. Była to po czę­ści prawda.

Spa­ko­wał swoje rze­czy do ple­caka i wy­mel­do­wał się z ho­telu, zry­wa­jąc tym sa­mym z rolą po­li­cyj­nej wtyki. Gdy do­tarł do miesz­ka­nia, oka­zało się, że Gośki jesz­cze nie było. Ze­gar wi­szący na ścia­nie w kuchni in­for­mo­wał, że do­cho­dziła dwu­dzie­sta pierw­sza. Szy­mon po­my­ślał, że dziew­czyna wy­szła po pracy z ko­le­żan­kami na piwo albo po­je­chała na wie­czorne za­kupy, co zda­rzało jej się od czasu do czasu. Za­dzwo­nił do niej, ale nie od­bie­rała. Ro­ze­brał się, czu­jąc, że star­cie z Ha­lec­kim nad­wy­rę­żyło mu staw bar­kowy. Wziął go­rący prysz­nic, a póź­niej padł na łóżko i mo­men­tal­nie za­snął.

Wy­bu­dziły go ja­kieś szmery. Zgrzyt klu­cza otwie­ra­ją­cego za­mek przy drzwiach. Szy­mon, sko­ło­wany i pół­przy­tomny, zer­k­nął w ciem­ność za oknem. Prze­wró­cił się na drugi bok i po­czuł lek­kie pod­nie­ce­nie. Może jed­nak znaj­dzie siły na oka­za­nie jej tro­chę czu­ło­ści. Prze­cią­gnął się, cze­ka­jąc na wej­ście Gośki. Już miał ją za­wo­łać, żeby nie prze­stra­szył jej nie­spo­dzie­wany wi­dok fa­ceta w łóżku, ale nim wy­do­był z sie­bie dźwięk, do jego uszu do­tarł cza­ru­jący chi­chot. Gośka śmiała się tak cza­sami, kiedy ca­ło­wał ją w szyję. Po­tem roz­le­gło się po­mla­ski­wa­nie i po­ję­ki­wa­nie. Po­my­ślał, że albo zwa­rio­wał, albo śni. Usiadł na łóżku, wy­tę­ża­jąc słuch.

Świa­do­mość, że to, co sły­szy, jest tak re­alne jak fakt, że czuje i od­dy­cha, ze­rwała go z łóżka. Na­głym szarp­nię­ciem otwo­rzył drzwi sy­pialni, prze­ry­wa­jąc chwilę roz­ko­szy, któ­rej od­da­wała się jego dziew­czyna. Wi­dząc, jak wy­pina po­śladki ku ja­kie­muś ob­cemu fa­ce­towi, po­ża­ło­wał, że nie zo­stał tej nocy w ho­telu.

Nim zdą­żyła się wy­pro­sto­wać, a męż­czy­zna pod­cią­gnąć spodnie, Szy­mon za­mach­nął się i jed­nym cio­sem zno­kau­to­wał in­truza. O dziwo sam w tym mo­men­cie po­czuł się jak in­truz. Mimo to zła­pał fa­ceta za ra­mię i wy­tasz­czył go za drzwi. Wy­ko­pał z miesz­ka­nia jego ubra­nia, a gdy za­mknął za nim, bu­zu­jąc z wście­kło­ści, wró­cił do sa­lonu, gdzie cze­kała spa­ra­li­żo­wana Gośka. Jej twarz była już mo­kra od łez, które nie wzbu­dzały w nim ani krzty współ­czu­cia.

– Prze­pra­szam! Prze­pra­szam, Szy­mek!

– Jak mo­głaś to zro­bić?! Nie było mnie rap­tem kilka dni!

– Mia­łeś wróć do­piero w nie­dzielę…

– I to cię tłu­ma­czy?!

– Nie, nie, Szy­muś, ko­chany… – łkała, pró­bu­jąc go ob­jąć.

Ode­pchnął ją, ale ona nie da­wała za wy­graną. Za­częła gła­skać go po po­liczku, lecz zła­pał jej nad­gar­stek, pa­trząc na nią z obrzy­dze­niem.

– Co ci się stało? – za­py­tała czule.

– Nie zmie­niaj te­matu! Co to za ko­leś?! Nie! W ogóle mam to gdzieś! – krzyk­nął, po czym ru­szył do sy­pialni. Za­ło­żył ko­szulkę oraz spodnie. Wy­cią­gnął z szafy dużą wa­lizkę i nie­dbale wy­peł­nił ją swo­imi rze­czami. Gośka pod­bie­gła i przy­warła do niego ca­łym cia­łem.

– Nie od­chodź, bła­gam cię! To był błąd, głup­stwo! Ja go na­wet do­brze nie znam! Mię­dzy nami nic nie ma!

Szy­mon spoj­rzał na nią gniew­nie, zła­pał mocno za jej szczu­płe ra­miona i zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­su­nął ją od sie­bie.

– Tym go­rzej – od­parł za­dzi­wia­jąco spo­koj­nie. – Skoro zro­bi­łaś to z ob­cym fa­ce­tem, do­my­ślam się, że nie był to pierw­szy raz.

Pa­trzyła na niego sar­nimi oczami. Nie od­po­wia­dała.

– No wła­śnie… – skwi­to­wał, po czym za­mknął wa­lizkę. Pod­niósł z pod­łogi ple­cak, któ­rego nie zdą­żył roz­pa­ko­wać po po­wro­cie. – Jak znaj­dziesz jesz­cze ja­kieś moje rze­czy, mo­żesz je wy­wa­lić. Nie dzwoń.

Nie spoj­rzał na nią wię­cej. Za sobą sły­szał je­dy­nie łka­nie i po­wta­rzane jak man­trę, bez­war­to­ściowe w jej ustach słowa: „Ko­cham cię”.

2

„Kon­takty to twoja naj­więk­sza war­tość”

Rok póź­niej

Sie­dzibę re­dak­cji ga­zety co­dzien­nej wy­peł­niały cha­otyczne stuk­nię­cia w kla­wia­turę kom­pu­tera, dźwięk dzwo­nią­cych te­le­fonów, szmery, roz­mowy i ha­łas roz­grza­nego do czer­wo­no­ści eks­presu do kawy. Szy­mon Ra­fal­ski prze­by­wał w tej ka­ko­fo­nii dźwięków każ­dego dnia, ale cho­ciaż były one stałą czę­ścią pracy, czymś cał­kiem na­tu­ral­nym, czę­sto go roz­pra­szały i iry­to­wały.

Mało kto igno­ro­wał z reguły spóź­nione po­ja­wie­nie się Ra­fal­skiego w re­dak­cji. Ko­le­dzy z pracy rzu­cali na po­wi­ta­nie jedno czy dwa słowa, jakby czuli się do tego zo­bo­wią­zani. Nie było ważne, czy go lu­bili, czy nie, nie li­czyło się też, czy do­brze go znali. Ra­fal­ski wy­ro­bił so­bie po­zy­cję, której do­strze­ga­nie i usza­no­wa­nie mo­gło każ­demu wyjść w przy­szło­ści na do­bre. Awans na szefa działu wi­siał w po­wie­trzu.

Szy­mon od­su­nął od ust ku­bek ze świeżo za­pa­rzoną kawą i za­czął prze­pi­sy­wać na kom­pu­ter spo­rzą­dzone ołów­kiem no­tatki, kiedy na brzegu biurka przy­siadł Grze­gorz Szul­ski – kie­row­nik działu kra­jo­wego. W dłoni trzy­mał po­ranną ga­zetę.

– Kiedy mo­żemy się spo­dzie­wać ko­lej­nej pe­tardy, re­dak­to­rze Ra­fal­ski? – po­wie­dział, a na jego bla­dej, nieco pu­cu­ło­wa­tej twa­rzy za­go­ścił szczery uśmiech.

Szy­mon spoj­rzał na niego z ukosa. Po­my­ślał, że ostat­nimi ar­ty­ku­łami na­bił so­bie sporo punktów u szefa, skoro ten ty­tu­ło­wał go „re­dak­to­rem Ra­fal­skim”. W in­nych oko­licz­no­ściach nie by­wał na­wet Szy­mo­nem, a je­dy­nie Szym­kiem.

– Chyba nie prze­sa­dzę, je­śli po­wiem – kon­ty­nu­ował kie­row­nik – że twoje tek­sty o zabójstwie po­sła i gli­nia­rza przy­czy­niły się do spadku liczby zwrotów.

– Cie­szę się… – zmu­sił się do od­po­wie­dzi Szy­mon, ob­ra­ca­jąc ołó­wek mię­dzy pal­cami. Po­czuł silny skurcz w żo­łądku, wy­wo­łany wspo­mnianą przez na­czel­nego sprawą, za której opi­sa­nie słono za­pła­cił – utra­cił przy­jaźń Ro­berta Ba­czuka.

– Warto było trzy­mać sztamę z gli­nia­rzami, co? Tak, jak za­wsze mó­wi­łem, kon­takty to twoja naj­więk­sza war­tość! Mu­sisz je pie­lę­gno­wać.

– Z tym może być pro­blem…

– Tak, tak, sły­sza­łem – od­parł Szul­ski szybko i po­ło­żył swoją sze­roką dłoń na ra­mie­niu re­dak­tora. – Twój ko­lega, aspi­rant, tra­fił do szpi­tala. Wyj­dzie z tego?

– Le­ka­rze mówią, że tak, ale pew­nie szybko nie wróci do pracy.

– Na pewno wszystko bę­dzie do­brze. To tra­giczne, co go spo­tkało, ale mo­gło być o wiele go­rzej.

– Za­wsze może być go­rzej – przy­znał Szy­mon, uśmie­cha­jąc się ką­ci­kiem ust.

Kie­row­nik mach­nął ręką, po czym wstał z biurka.

– Mu­simy pły­nąć na tej fali, Szy­mek. Po­trzeba nam ko­lej­nej pe­tardy. Masz już coś na oku?

– Jesz­cze nie.

– Zbrodni w sto­licy nie bra­kuje. Sa­motna Góra na cie­bie czeka – rzu­cił, od­da­la­jąc się w głąb re­dak­cji.

Spoj­rze­nie Szy­mona po­wę­dro­wało w kie­runku znaj­du­ją­cego się w po­bliżu po­koju zwa­nego Sa­motną Górą. Było to po­miesz­cze­nie eks­klu­zywne jak na wa­runki pa­nu­jące w re­dak­cji – od­dzie­la­jące od reszty dzien­ni­ka­rzy, wy­ci­szone, wy­po­sa­żone w bez­a­wa­ryjną dru­karkę, nisz­czarkę, er­go­no­miczne krze­sło, ma­jące za­po­bie­gać bólom kręgosłupa, eks­pres do kawy (nie­wielki, choć znacz­nie lep­szy niż ten, z którego ko­rzy­stali wszy­scy) oraz wi­dok, wy­jąt­kowy wi­dok z sze­ro­kiego okna na cen­trum War­szawy. Sa­motna Góra była drzwiami do awansu, lub jak są­dzili niektórzy – mar­chewką. Klu­cze do niej do­sta­wali dzien­ni­ka­rze pra­cu­jący aku­rat nad naj­gło­śniej­szymi te­ma­tami, które naj­bar­dziej wpły­wały na sprze­daż. Kilka ty­go­dni temu Szy­mon otrzy­mał klu­cze do Góry. Był to gorzki pre­zent, ma­jący nie tylko zmo­ty­wo­wać go do dal­szej pracy, ale być też za­po­wie­dzią awansu. Awans nie na­stą­pił, te­mat się wy­czer­pał, a Szy­mon po­kłó­cił się z Ro­ber­tem. Być może nie­od­wra­cal­nie.

Ra­fal­ski wie­dział, że wina le­żała cał­ko­wi­cie po jego stro­nie. Chciał do­brze, kie­ro­wał się am­bi­cją i pu­bli­ko­wał nie­jawne in­for­ma­cje oraz zdję­cia z miej­sca zbrodni. Prze­wi­nie­nie może uszłoby mu pła­zem, gdyby nie fakt, że ofiarą mor­der­stwa był po­li­cjant. W tych oko­licz­no­ściach Ba­czuk przy­jął zdradę bar­dzo oso­bi­ście.

Ra­fal­ski ści­skał pal­cami ołó­wek, przy­wo­łu­jąc w pa­mięci wi­dok le­żą­cego na szpi­tal­nym łóżku przy­ja­ciela. Ka­wa­łek drewna nie wy­trzy­mał na­poru i pękł z trza­skiem.