Przypadkowe spotkanie - Agnieszka Rusin - ebook + audiobook

Przypadkowe spotkanie ebook i audiobook

Rusin Agnieszka

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kalina to przykładna matka i żona, która całkowicie poświęciła się rodzinie, rezygnując przy tym ze swoich pragnień i kariery pianistki. Jej mąż Witold jest szanowanym dyrektorem banku, którego nie interesują ani żona, ani córka Blanka. Oczekuje jedynie, że Kalina będzie prowadzić dom i spełniać wszystkie jego zachcianki. 

Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy kobieta poznaje przystojnego Czarnogórca. Nagle okazuje się, że w jej serce jest jeszcze miejsce na prawdziwe uczucie i że w domu wcale nie czeka na nią miłość i bezpieczeństwo. Ale czy Kalina odważy się podjąć decyzje, które zatrzęsą jej światem? Czy pozwoli sobie zawalczyć tym razem o siebie i swoją przyszłość? Czy Przypadkowe spotkanie może odmienić nasze życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 1 min

Lektor:

Oceny
3,9 (9 ocen)
4
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SlawekPluta

Nie oderwiesz się od lektury

ilonka-s

Nie polecam

Książkę pisała chyba jakaś uczennica podstawówki, jako praca na zaliczenie semestru. Urocza historia, bez dokończenia pobocznych wątków. Styl pisania trudny, nie porywa. Czasami omijałam całe strony, żeby przemęczyć treść. Książkę ratują fajne dialogi. Mimo wszystko nie przeczytam już nic tej autorki .
00

Popularność




Ty­tuł: Przy­pad­kowe spo­tka­nie

Co­py­ri­ght © Agnieszka Ru­sin, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

ISBN 978-91-8034-995-6

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Słońce nie­zno­śnie mu­skało twa­rze prze­chod­niów swymi ja­skra­wo­żół­tymi, ostrymi pro­mie­niami. Par­king znaj­du­jący się tuż przy mar­ke­cie wy­peł­niony był po brzegi sa­mo­cho­dami. Środa była ko­lej­nym upal­nym ma­jo­wym dniem, kiedy więk­szość lu­dzi szu­kała choćby naj­mniej­szego za­kątka cie­nia i ochłody. Ścisk sa­mo­cho­dów po­wo­do­wał, że ko­lejni wła­ści­ciele ner­wowo ob­jeż­dżali par­king w po­szu­ki­wa­niu ka­wałka wol­nego miej­sca. Rów­nież Ka­lina, sie­dząc w swoim peu­ge­ocie z długą li­stą za­ku­pów w ręce, roz­glą­dała się uważ­nie do­okoła.

– Ja­sna cho­lera! Czy wszy­scy mają dziś wolne? Osza­leć można. Oczy­wi­ście jest miej­sce, ale tylko dla in­wa­li­dów – wes­tchnęła ciężko, po czym bez wi­doku na lep­szą opcję wje­chała na miej­sce dla niej za­ka­zane z cha­rak­te­ry­stycz­nym zna­kiem wózka, ro­biąc przy tym minę nie­wi­niątka. – Trudno, naj­wy­żej za­płacę man­dat – stwier­dziła, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Po­spiesz­nie wy­sia­dła z auta.

Stała jesz­cze przez chwilę, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­okoła, w końcu z du­szą na ra­mie­niu ru­szyła w stronę mar­ketu. Po­szu­kała w port­felu zło­tówki, chwy­ciła za wó­zek na kół­kach i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wje­chała do środka. Z ulgą po­czuła, jak roz­kosz­nie chłodne, kli­ma­ty­zo­wane po­wie­trze otula jej zmę­czone upa­łem ciało. Jak za­wsze to ona miała tę wąt­pliwą przy­jem­ność prze­mie­rza­nia dzie­sią­tek pó­łek w po­szu­ki­wa­niu oka­zji ce­no­wych i uzu­peł­nia­nia spo­rych bra­ków w lo­dówce. Za­go­niona i nieco za­nie­dbana, i tak wy­glą­dała ko­bieco. Jej roz­pusz­czone, pół­dłu­gie blond włosy ide­al­nie współ­grały z du­żymi, zie­lo­nymi oczami oraz de­li­kat­nie za­ry­so­wa­nymi brwiami. Ubrana w ja­sno­szare dre­sowe spodnie i biały T-shirt nie wy­glą­dała jak czter­dzie­sto­let­nia ko­bieta, lecz jak na­sto­latka. Ka­lina z nie­pew­no­ścią w oczach roz­glą­dała się do­okoła, nie bar­dzo wie­dząc, od czego by tu za­cząć.

– Ser, mleko, wa­rzywa, pro­szek do pra­nia… – szep­tała do sie­bie, ki­wa­jąc ner­wowo głową. Jej mąż Wi­told ni­gdy nie miał czasu na ta­kie – jak to na­zy­wał – bab­skie za­ję­cia, a ich do­ra­sta­jąca córka po­chło­nięta była na­uką i roz­kwi­ta­ją­cym ży­ciem to­wa­rzy­skim. Za­tem chcąc zjeść coś w miarę zdro­wego, Ka­lina mu­siała wziąć sprawy w swoje ręce, ina­czej by­łaby ska­zana na co­dzienne je­dze­nie pizzy i hot do­gów ku ucie­sze córki.

Dzie­siątki lu­dzi po­spiesz­nie prze­mie­rzały mar­ket. Ka­lina zde­cy­do­wała, że za­cznie od działu wa­rzyw. Wie­czo­rem miała za­ser­wo­wać ko­la­cję dla nie­spo­dzie­wa­nych go­ści, któ­rych Wi­told za­pro­sił jak za­wsze w ostat­niej chwili. Ni­gdy szcze­gól­nie nie przej­mo­wał się tym, czy żona znaj­dzie czas na jego to­wa­rzy­skie po­my­sły, uzna­jąc, że skoro nie pra­cuje, to po­winna po­świę­cić się ro­dzi­nie i in­nym do­mo­wym obo­wiąz­kom.

– Gdzie są te li­monki i pa­pryka? – Ka­lina mam­ro­tała pod no­sem, zi­ry­to­wana przy­tła­cza­ją­cym ją tłu­mem lu­dzi.

– Znaj­dzie je pani na lewo – za­brzmiał ła­godny mę­ski głos, któ­rego wła­ści­ciel wła­śnie prze­szu­ki­wał skrzy­nię z pie­trusz­kami. Ka­lina spoj­rzała w jego stronę z wdzięcz­no­ścią.

– Ach, fak­tycz­nie, są tam, dzię­kuję panu za po­moc. – Uśmiech­nęła się, zer­ka­jąc na ro­słego bru­neta o oliw­ko­wej kar­na­cji. Jego ciemne, uważne oczy wy­dały jej się ła­godne na tle bu­rzy czar­nych, gę­stych wło­sów. Lekko orli nos nada­wał mu po­wagi i cha­rak­teru. Za to de­li­katny i obco brzmiący ak­cent wska­zy­wał na to, że nie­zna­jomy z po­cho­dze­nia jest ob­co­kra­jow­cem.

– Nie ma sprawy – od­parł. – Mu­szę pa­nią ostrzec, że prze­waż­nie pa­nuje tu ogólny ba­ła­gan, nie­stety w tym mar­ke­cie nie mają po­rządku i trzeba się do­brze na­szu­kać, by zna­leźć ładną i do­rodną pie­tru­chę czy pa­prykę – żar­to­wał, za­kła­da­jąc ła­god­nym ru­chem ręki roz­mierz­wione włosy za ucho. Ka­lina pró­bo­wała ukryć roz­ba­wie­nie.

– Ra­cja. Wie pan, naj­gor­szy jest par­king, nie ma gdzie wsa­dzić przy­sło­wio­wej igły, a co do­piero za­par­ko­wać – pod­jęła zgrab­nie te­mat, a na­stęp­nie wło­żyła do swo­jego wózka pa­pryki, li­monki i sa­łatę. Osta­tecz­nie po­sta­no­wiła pójść na ła­twi­znę, ku­pić kur­czaka i zwy­czaj­nie go upiec w pie­kar­niku. Do tego sa­łatka i ja­kieś cia­sto. Nic in­nego nie wpa­dło jej do głowy. Męż­czy­zna szedł tuż przed nią, co chwilę oglą­da­jąc się za sie­bie. W końcu się­gnął do po­jem­nika z su­szo­nymi mo­re­lami.

– Dziś jest wy­jąt­kowy tłok – kon­ty­nu­ował. – Zro­bili prze­ceny i pro­mo­cje, więc pew­nie dla­tego.

– Jak na męż­czy­znę, jest pan świet­nie zo­rien­to­wany w no­win­kach za­ku­po­wych – wtrą­ciła za­sko­czo­nym i jed­no­cze­śnie peł­nym uzna­nia to­nem.

Nie­zna­jomy marsz­czył czoło.

– A co w tym dziw­nego?

– Dla mnie to za­ska­ku­jące. Mój mąż na­wet nie wie, gdzie jest mar­ket, a co do­piero, jakby miał zro­bić tu ja­kieś za­kupy. – Mach­nęła ręką z re­zy­gna­cją.

– Cóż, bywa i tak – od­parł, wzdy­cha­jąc. – Jak są­dzę, nie musi tego ro­bić sam, skoro za za­kupy od­po­wiada pani.

Ka­lina po­czuła na­gły przy­pływ zmę­cze­nia tym, że za­wsze wszystko spo­czywa na jej ko­bie­cych bar­kach. Dla­czego wcze­śniej nie spo­tkała ta­kiego oto męż­czy­zny? – du­mała, skrę­ca­jąc wóz­kiem lekko w prawo.

Nie­zna­jomy uśmiech­nął się do niej, kiw­nął głową i po chwili znik­nął na dziale z pie­czy­wem. Ona, do­kła­da­jąc do skle­po­wego wózka pu­dełko pie­cza­rek, ru­szyła w stronę ko­lejki do mię­snego. Stała tak ze znu­dzoną miną, lecz ukrad­kiem zer­kała w stronę, gdzie znik­nął nie­zna­jomy.

„Co ja ro­bię?” – po­my­ślała, ma­jąc ochotę puk­nąć się w głowę. Od dwu­dzie­stu lat była mę­żatką, nie­ko­niecz­nie bar­dzo szczę­śliwą, ale mę­żatką. Ko­lejka po­su­wała się na­przód, a ona na­gle uświa­do­miła so­bie, że przez cały okres trwa­nia jej mał­żeń­stwa Wi­told ni­gdy nie ku­pił choćby jed­nego po­mi­dora, nie zro­bił choćby ja­jecz­nicy na śnia­da­nie. „Ja­kie to fru­stru­jące”. Po­tem pod­je­chała jesz­cze do re­ga­łów z cia­stami. Ja­kie wy­brać? – roz­wa­żała, gdy nie­spo­dzie­wa­nie w jej to­rebce roz­legł się dźwięk te­le­fonu. Po­spiesz­nie za­częła prze­szu­ki­wać jej za­war­tość.

– Blanka? Co chcia­łaś? Je­stem w skle­pie.

– No wła­śnie, mamo, kup ja­kieś chipsy, tak ze trzy paczki, i colę, okej? – za­brzmiał me­lo­dyjny głos córki.

– Nie ma mowy, to śmie­ciowe je­dze­nie.

– Mamo, mam dziś go­ści na wie­czór, mają wpaść Ra­fał i Kuba, pro­szę cię.

– No, zgoda.

– Je­steś ko­chana.

– Ja­sne, znowu będę wra­cała do domu z siat­kami w zę­bach.

– Koń­czę, papa.

Ser­nik z ma­kiem to bę­dzie do­bry wy­bór – po­sta­no­wiła osta­tecz­nie, cho­wa­jąc te­le­fon do kie­szeni spodni, po czym zgrab­nym ru­chem ręki się­gnęła po cia­sto. Wrzu­ciła jesz­cze do wózka obie­cane chipsy, colę, siatkę po­ma­rań­czy i w końcu ru­szyła w stronę kas. Po pół­go­dzi­nie z czte­rema sia­tami peł­nymi za­ku­pów udała się w stronę wyj­ścia. Wszystko by­łoby cu­dow­nie, gdyby nie fakt, że jedna z sia­tek pę­kła pod na­po­rem cię­żaru, wy­wo­łu­jąc tym sa­mym sen­sa­cję wśród prze­chod­niów i uśmie­chy ga­piów. Ka­lina spa­ni­ko­wała.

– Do li­cha, jesz­cze to mi po­trzebne! – Ukuc­nęła, by po­zbie­rać roz­rzu­cone wo­kół za­kupy.

– Po­mogę pani. – Usły­szała nad sobą zna­jomy mę­ski głos, gdy po­chy­lona nad nie­zno­śnie ucie­ka­ją­cymi przed nią wa­rzy­wami usi­ło­wała je wy­ła­pać. Od­wró­ciła twarz, obok niej ku­cał zna­jomy bru­net. Uśmiech­nęła się do niego ner­wowo.

– Co za pech – wy­sa­pała, czu­jąc się wy­jąt­kowo nie­zdar­nie.

– Te siatki są strasz­nie tan­detne i słabe, pro­szę za­bie­rać ze sobą szyte z ma­te­riału. Są naj­pew­niej­sze i eko­lo­giczne – oznaj­mił jej wy­bawca, przy­no­sząc ze­braną resztę wa­rzyw. Ka­lina ode­tchnęła z ulgą.

– Tak zro­bię. Jesz­cze raz dzię­kuję za po­moc, jest pan bar­dzo uprzejmy. Nie każdy by tak po­stą­pił.

– Cie­szę się, że mo­głem po­móc – wy­znał, spo­glą­da­jąc na nią ba­daw­czo i prze­ni­kli­wie. Ka­linę prze­szył dziwny dreszcz. Nie wie­działa, czy to pod­nie­ce­nie, czy za­że­no­wa­nie. Być może jedno i dru­gie. W każ­dym ra­zie po­czuła się prze­dziw­nie.

– No to pójdę już. Czeka na mnie praca, dom, obiad do zro­bie­nia. Do wi­dze­nia – od­parła zmie­szana bli­sko­ścią męż­czy­zny, który wciąż ba­daw­czo i z za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się jej, jakby ba­dał każdy cen­ty­metr jej twa­rzy i ciała. Ka­lina uśmiech­nęła się nie­pew­nie, po czym od­wró­ciła się w stronę wyj­ścia. Zna­jomy po­dą­żał za nią wzro­kiem.

– Tak po pro­stu pani od­cho­dzi? – Usły­szała go po­now­nie za ple­cami.

– A nie po­win­nam?

– To przy­pa­dek spra­wił, że się dziś po­zna­li­śmy. Da się pani za­pro­sić na kawę?

– Na kawę? – Jej zie­lone oczy za­bły­sły.

– Tak. Ja, pani i kawa… To jak bę­dzie? – Spo­glą­dał na nią prze­ni­kli­wie, uśmie­cha­jąc się lekko i wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi.

– Nie wiem, za­sko­czył mnie pan. Nie mam dziś czasu. Może in­nym ra­zem?

– Oj, nie­do­brze. To może ju­tro?

Ka­lina za­wa­hała się.

– Chyba jed­nak nie. Nie mogę, przy­kro mi.

– Cóż, szkoda. Gdyby się pani jed­nak zde­cy­do­wała, to będę tu ju­tro na pa­nią cze­kał o szes­na­stej, w tam­tej ka­wia­rence. – Wska­zał miej­sce ręką, po czym uśmiech­nął się do niej ła­god­nie.

– Bę­dzie pan na mnie cze­kał? – Na jej twa­rzy za­go­ściło nie­do­wie­rza­nie.

– Tak.

– Ale dla­czego?

– Bo mam ochotę wy­pić kawę w pani to­wa­rzy­stwie. Czy to aż tak dziwne?

Ka­lina onie­miała.

– To dość oso­bliwe, nie są­dzi pan? W końcu w ogóle się nie znamy. – Jej de­li­katne brwi lekko się unio­sły.

– Ja tak nie uwa­żam. A więc?

– Sama nie wiem. Choć to miłe.

– Ro­zu­miem. Za­pewne woli pani wy­pić kawę w to­wa­rzy­stwie swo­jego męża. – Męż­czy­zna spu­ścił głowę.

Ka­lina chwilę mil­czała. Nie bar­dzo wie­działa, jak się za­cho­wać, w ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób męż­czy­zna przy­cią­gał ją bo­wiem do sie­bie jak ma­gnes.

– Nie o to cho­dzi. Nie mam zwy­czaju uma­wiać się z nie­zna­jo­mymi. Le­piej już pójdę, jesz­cze raz dzię­kuję za po­moc – od­parła po chwili, chwy­ta­jąc za wy­peł­nione po brzegi siatki.

– Nie chce mi pani dać szansy na dłuż­szą roz­mowę… Ro­zu­miem, że na­sza zna­jo­mość musi się za­koń­czyć na dia­logu o wa­rzy­wach? To ta­kie smutne – po­wie­dział ci­cho .

– Tak pan to wi­dzi? – Ka­lina z tru­dem kryła uśmiech. – Ja są­dzę, że to spo­tka­nie jak wiele in­nych. – Kiw­nęła ła­god­nie głową i po­now­nie od­wró­ciła się w stronę wyj­ścia, wciąż czu­jąc na so­bie jego wzrok. Ja­kaś jej cząstka przez chwilę krzy­czała: cof­nij się, wa­riatko, to tylko jedna kawa! Jed­nak gdy to zro­biła, jego już tam nie było. Ka­lina uśmiech­nęła się do sie­bie i wes­tchnęła ci­cho, po­woli ru­sza­jąc na par­king.

Nie­zno­śny żar na nowo w nią ude­rzył. W końcu Ka­lina zdo­łała do­trzeć do auta, otwo­rzyła drzwi ba­gaż­nika i wsa­dziła za­kupy do środka.

– Dzięki Bogu ktoś wy­my­ślił kli­ma­ty­za­cję – stwier­dziła i po­de­szła do drzwi od strony kie­rowcy. Na­gle usły­szała za sobą pi­skliwy, nie­przy­jemny ko­biecy głos.

– Nie wi­dzi pani tej ta­bliczki? To miej­sce dla in­wa­li­dów – ode­zwała się pre­ten­sjo­nal­nie ni­ska, szczu­pła ko­bieta z ko­kiem.

Ka­lina udała zdzi­wie­nie.

– Nie za­uwa­ży­łam jej – żach­nęła się.

– Ja­sne, jak wszy­scy, a ja nie mia­łam przez pa­nią gdzie za­par­ko­wać. Cze­kam tu od dłuż­szego czasu…

– Jak to przeze mnie? – spy­tała ob­ru­szona.

– No tak. Pani za­jęła moje miej­sce par­kin­gowe, dla in­wa­li­dów. Nie wi­dzi pani tego znaku? – pisz­czała da­lej ko­bieta, wy­ma­chu­jąc przy tym rę­kami.

– Przy­kro mi, ja też nie mia­łam gdzie za­par­ko­wać. Już od­jeż­dżam.

– Po­win­nam za­dzwo­nić na po­li­cję.

– No wie pani, trzeba było od razu to zro­bić – rzu­ciła ner­wowo Ka­lina, wsia­dła szybko do auta i cof­nęła. Trudno było się stąd wy­do­stać.

– Co za dzień – szep­tała ner­wowo do sie­bie, gdy po chwili znowu za­dzwo­nił te­le­fon. Ka­lina po­chy­liła się nad to­rebką i się­gnęła ręką po za­głu­sza­jący jej my­śli ga­dżet. – Gdzie on jest? – szep­tała znie­cier­pli­wiona. W środku było wszystko poza te­le­fo­nem. Pa­trzyła to przed sie­bie, to do to­rebki. Na­gle po­czuła ude­rze­nie i za­marła, na chwilę wstrzy­mu­jąc od­dech. – Jezu, tylko nie to! – krzyk­nęła, a jej oczy wy­ra­żały prze­ra­że­nie. Drżą­cymi rę­kami szybko od­pięła pasy i po­spiesz­nie wy­sia­dła z sa­mo­chodu.

– To znowu pan?! – do­py­ty­wała, po­chy­la­jąc się nad bez­wład­nie le­żą­cym, zna­jo­mym bru­ne­tem. – O Boże! Tak mi przy­kro. Nic panu nie jest? Chyba bę­dzie le­piej, jak we­zwę po­go­to­wie – traj­ko­tała ner­wowo, od­gar­nia­jąc ner­wo­wym ge­stem włosy z twa­rzy.

– Nie trzeba – wy­szep­tał po chwili. – Niech mi pani le­piej po­może wstać – oznaj­mił, wy­cią­ga­jąc w jej stronę ręce.

– Oczy­wi­ście. – Ka­lina po­cią­gnęła go do sie­bie z ca­łych sił, z ulgą stwier­dza­jąc, że po­szko­do­wany jest cały i ra­czej wy­gląda zdrowo.

– Na pewno nic panu nie jest? Je­stem taka nie­uważna. I za­dzwo­nił ten głupi te­le­fon, chcia­łam ode­brać i… – tłu­ma­czyła. – Nie za­dzwoni pan na po­li­cję? – Spoj­rzała na niego nie­pew­nie.

– Po co? Prze­cież mó­wi­łem, że nic mi nie jest.

– Na szczę­ście. Nie da­ro­wa­ła­bym so­bie, gdyby coś się panu stało.

– A jed­nak na­le­żało iść ze mną na kawę. To ko­lejny znak. Sama pani wi­dzi, że los chciał ina­czej.

Ka­lina uśmiech­nęła się pod no­sem.

– Ja nie wie­rzę w ta­kie rze­czy.

– A ja prze­ciw­nie, uwa­żam, że to prze­zna­cze­nie. – Cie­pło jego ciem­nych oczu otu­lało jej za­tro­skaną twarz.

– O rany. I zbi­łam panu wszyst­kie jajka, ale za­raz je od­ku­pię. – Spoj­rzała ba­daw­czo na bez­kształtną papkę przy­po­mi­na­jącą ja­jecz­nicę, która zdo­biła te­raz na­grzany do gra­nic moż­li­wo­ści as­falt.

– Niech pani da spo­kój. To tylko jajka.

– Może cho­ciaż pod­wiozę pana do domu? Choć w taki spo­sób będę mo­gła się zre­ha­bi­li­to­wać – za­pro­po­no­wała nie­śmiało.

– Nie trzeba, miesz­kam nie­da­leko, po­ra­dzę so­bie.

– W ta­kim ra­zie cho­ciaż zwrócę panu pie­nią­dze za zmar­no­wane za­kupy.

– Nie – pa­dła kon­kretna od­po­wiedź.

– Nie? Ale dla­czego?

– Bo za­miast tego wolę wy­pić z pa­nią kawę – rzu­cił bez­po­śred­nio, wpra­wia­jąc serce Ka­liny w nie­ocze­ki­wany ło­mot.

– Nie prze­szka­dza panu, że je­stem mę­żatką?

– Dla mnie jest pani po pro­stu piękną ko­bietą. I nie pro­po­nuję pani ślubu. – Jego głos brzmiał te­raz spo­koj­nie i cie­pło.

– W ta­kim ra­zie zgoda – wy­szep­tała – ale nie dziś. Dziś na­prawdę nie mogę, mam go­ści i w ogóle – tłu­ma­czyła lekko za­kło­po­tana.

– Ju­tro?

– Do­brze, ju­tro – oznaj­miła z za­do­wo­le­niem. Ka­lina nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, kiedy tak do­brze czuła się w czy­imś to­wa­rzy­stwie. Męż­czy­zna przy­glą­dał się jej z lek­kim roz­ba­wie­niem.

– Roz­ma­zała pani so­bie tusz na le­wym oku, o tu – za­uwa­żył, po czym de­li­kat­nie do­tknął jej po­wieki.

– Och, nie. – Ka­lina zer­k­nęła w boczne lu­sterko. – Pew­nie wy­glą­dam...

– Uro­czo – do­koń­czył za nią, przy­glą­da­jąc się, jak Ka­lina wy­rzuca na ma­skę sa­mo­chodu nie­malże wszystko z to­rebki w po­szu­ki­wa­niu ma­łego lu­sterka. – Pani jest za­bawna – do­dał, szu­ka­jąc jej spoj­rze­nia.

Ka­lina spoj­rzała na niego ocza­ro­wana. Ten wspa­niały, spo­kojny i miły męż­czy­zna ob­rzu­cał ją kom­ple­men­tami, spra­wiał, że po­czuła się wy­jąt­kowo i pięk­nie. W do­datku był uczynny, cu­do­wny i nie­ziem­sko przy­stojny, a ona miała sza­loną ochotę rzu­cić się w jego silne, mę­skie ra­miona. Stała na­prze­ciwko niego i mil­czała jak za­klęta księż­niczka. Wal­czyła, wal­czyła sama ze sobą, by stłam­sić te my­śli i nie­po­ko­jąco na­ra­sta­jące w jej sercu nie­spo­dzie­wane emo­cje. „To nie­moż­liwe” – po­my­ślała. „Mu­sisz się ock­nąć. Ta­kich fa­ce­tów nie ma, a on za­raz gdzieś znik­nie”.

– Tak le­piej? – spy­tała zmie­szana, gdy wil­gotną chu­s­teczką zmyła roz­ma­zany tusz.

– Ide­al­nie. Śladu nie ma.

– Na pewno do­brze się pan czuje? – spy­tała, prze­ry­wa­jąc la­winę swych sza­lo­nych my­śli.

– Ile razy mnie pani jesz­cze o to jesz­cze spyta? To z tro­ski o mnie?

– Tak. – Za­śmiała się w końcu.

– Czyli przyj­dzie pani ju­tro? Może być o szes­na­stej? – W jego gło­sie za­brzmiała na­dzieja.

– Cho­dzi panu tylko o kawę? – za­py­tała nie­uf­nie.

– A je­śli nie tylko?

– W ta­kim ra­zie nie przyjdę – od­parła chłodno, od­wra­ca­jąc wzrok.

– Źle mnie pani zro­zu­miała. Ni­czego się nie spo­dzie­wam, ja­kimś dziw­nym tra­fem za­uro­czyła mnie pani i nie umiem tego wy­ja­śnić. Pierw­szy raz mi się to zda­rza. A są­dzę, że ta­kiego spo­tka­nia nie można po­zo­sta­wić ot tak.

– Nie wiem, czy mogę panu wie­rzyć. Może mówi pan to wszyst­kim na­po­tka­nym ko­bie­tom? A wów­czas stanę się jedną z nich…

– Ta­kie ma pani o mnie zda­nie?

– A nie jest tak?

– Nie – od­parł do­sad­nie.

Ka­lina po­czuła się nie­zręcz­nie, zro­zu­miała, że pal­nęła głup­stwo. Zmie­szana, zbli­żyła się do niego.

– Prze­pra­szam, ale taka już je­stem. Po­mógł mi pan, a ja w po­dzię­ko­wa­niu pana po­trą­ci­łam. Chcę po­wie­dzieć, że z chę­cią wy­piję z pa­nem ju­tro kawę, pod wa­run­kiem, że to ja sta­wiam.

– Wy­jąt­kowo się na to zga­dzam – od­parł. – Chyba nie lubi pani kom­ple­men­tów – za­uwa­żył, a na jego lekko śnia­dej twa­rzy po­ja­wiło się ro­snące za­in­te­re­so­wa­nie.

– Nie je­stem do nich przy­zwy­cza­jona.

– To nie­do­brze, bo po­winna je pani sły­szeć co­dzien­nie.

– W pana to­wa­rzy­stwie czuję się dziw­nie za­wsty­dzona.

– Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie. – Jego głos brzmiał me­lo­dyj­nie.

Ka­lina wes­tchnęła. Mu­siała, po­winna już wra­cać, lecz tak na­prawdę tego nie chciała. Pa­trzył na nią przed chwilą po­znany męż­czy­zna, a ona wpa­try­wała się w niego i słu­chała go z przy­jem­no­ścią. W końcu jed­nak spoj­rzała na ze­ga­rek.

– O Boże, już ta go­dzina, nie wy­ro­bię się! Na­prawdę mu­szę już je­chać.

– Trudno. W ta­kim ra­zie pro­szę wra­cać, tylko tym ra­zem ostroż­nie. – Po­ki­wał jej pal­cem. – I niech pani pa­mięta, że będę tu ju­tro cze­kał.

– Zgoda, a więc o któ­rej? – Uśmiech­nęła się.

– Szes­na­sta? – Spoj­rzał na nią nieco roz­ba­wiony.

– Po­sta­ram się.

– Tylko pro­szę mnie nie za­wieść, w prze­ciw­nym ra­zie serce pęk­nie mi z roz­pa­czy.

– Wolne żarty. – Ka­lina za­śmiała się, otwie­ra­jąc drzwi auta.

– Ja nie żar­tuję – wy­znał ci­cho, a jego ma­gne­tyczne spoj­rze­nie prze­ni­kało szma­ragd jej tę­czó­wek.

Przez chwilę ich oczy spo­tkały się, jakby pra­gnąc swego to­wa­rzy­stwa i bli­sko­ści. Ka­lina za­drżała, ni­gdy do­tąd nie czuła się tak prze­dziw­nie i wy­jąt­kowo za­ra­zem. I choć z ca­łych sił pra­gnęła, by ta gra spoj­rzeń trwała na­dal, w końcu wsia­dła do sa­mo­chodu. Jej smu­kłe, ko­biece ciało sie­działo te­raz na miej­scu kie­rowcy, jed­nak du­sza rwała się do tam­tego męż­czy­zny, który w tym ca­łym na­wale emo­cji na­gle wy­dał się jej nie­sa­mo­wi­cie bli­ski. Za­mknęła oczy, po chwili otwo­rzyła je i po­now­nie spoj­rzała na jego wciąż wpa­trzoną w nią, smu­kłą twarz. Mu­siała od­je­chać, i to szybko, za­nim wyj­dzie z auta i po­bie­gnie w jego stronę. Z tru­dem od­wró­ciła głowę i spoj­rzała przed sie­bie. Słońce bez­li­to­śnie ośle­piało ją swym bla­skiem. Prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce, po se­kun­dzie sil­nik ci­cho za­war­czał. Sa­mo­chód po­woli ru­szył przed sie­bie, Ka­lina z cie­ka­wo­ścią spoj­rzała w boczne lu­sterko auta, stwier­dza­jąc, że ten cu­do­wny i ta­jem­ni­czy męż­czy­zna na­dal tam stoi i pa­trzy, jak ona od­jeż­dża.

– Kawa z nim, ju­tro? – szep­tała do sie­bie, włą­cza­jąc lewy kie­run­kow­skaz. – Co się ze mną dzieje? Nie mogę tam iść, to by­łoby sza­leń­stwo. Sza­leń­stwo… – po­wta­rzała w za­my­śle­niu, wy­jeż­dża­jąc na główną drogę pro­wa­dzącą na au­to­stradę.

Ta­fla je­ziora po­ro­śnię­tego gę­stwi­nami trzcin pięk­nie błysz­czała w słońcu. Ota­cza­jący je z jed­nej strony las szu­miał ła­god­nie, wtó­ru­jąc śpie­wom pta­ków. Duży drew­niany dom o so­lid­nej kon­struk­cji stał dum­nie na wprost roz­ta­cza­ją­cego się je­ziora i mło­dego lasu. Do­sko­nała lo­ka­li­za­cja i prze­stronny ta­ras spra­wiały, że wła­ści­ciele mo­gli co­dzien­nie cie­szyć oczy tym urze­ka­ją­cym wi­do­kiem. Cu­do­wna ci­sza wo­kół spra­wiała, że można było tu za­po­mnieć o miej­skim gwa­rze, ru­chu i po­śpie­chu.

Sa­mo­chód po­woli wje­chał na pod­jazd. Ka­lina sie­działa w środku jesz­cze przez chwilę i sta­rała się ochło­nąć z emo­cji. To nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie, za­le­d­wie kilka chwil i zdań wy­mie­nio­nych z tam­tym męż­czy­zną spra­wiły, że w jed­nej chwili zbu­rzona zo­stała jej rów­no­waga. W ja­kiś prze­dziwny spo­sób tę­sk­niła za jego uważ­nym spoj­rze­niem i ła­god­nym, cie­płym gło­sem. Sie­dząc tak w sa­mo­cho­dzie, uświa­do­miła so­bie, jak bar­dzo po­znany męż­czy­zna różni się od jej męża, wiecz­nie za­ję­tego, nie­ma­ją­cego dla ni­kogo czasu, czło­wieka w prze­lo­cie – jak go na­zy­wała, gdy zbyt długo prze­sia­dy­wał w pracy. Nie do końca wie­działa, co się z nią dzieje, po­czuła się jak urze­czona na­sto­latka, a może po pro­stu po­trze­bo­wała mi­łej od­miany, wła­śnie ko­goś ta­kiego, przy­pad­kiem spo­tka­nego. Po chwili spoj­rzała w sa­mo­cho­dowe lu­sterko – wciąż lekko roz­ma­zany tusz do rzęs za­baw­nie stroił jej oko. Spoj­rzała po­now­nie w swoje od­bi­cie i uśmiech­nęła się do sie­bie, do­tarło do niej, że na­wet nie spy­tała o jego imię. Miała wielką ochotę na ju­trzej­sze spo­tka­nie, obie­cała, że przyj­dzie, jed­nak roz­są­dek pod­po­wia­dał jej, by tego nie ro­biła. Świa­do­mość tego, co mo­głoby się stać, po­tęga wła­snych emo­cji, wy­cze­ki­wa­nych kom­ple­men­tów, ad­o­ra­cji. Nie, do tego nie była przy­zwy­cza­jona. Na­gle usły­szała obok ci­che pu­ka­nie w szybę sa­mo­chodu.

– Mamo? Do­brze się czu­jesz? – Głos Blanki wy­bu­dził ją ze snu na ja­wie. Spło­szona ni­czym dziki ptak, po­trzą­snęła głową.

– Tak, wszystko do­brze, dziecko – wes­tchnęła, ukry­wa­jąc swoje roz­tar­gnie­nie. – Do­brze, że je­steś, po­mo­żesz mi z za­ku­pami.

– A dużo tego? – Blanka jak za­wsze ma­ru­dziła, gło­śno zie­wa­jąc.

– Dużo, twoje chipsy i cola też są cięż­kie – oznaj­miła sta­now­czo, wy­sia­da­jąc z auta.

– Okej, zro­zu­mia­łam alu­zję. To co mam za­brać?

– Weź tę siatkę, jest lżej­sza, ja we­zmę po­zo­stałe. – Wska­zała, chwy­ta­jąc za pełne torby.

W domu pa­no­wał po­rzą­dek, je­dy­nie w kuchni kró­lo­wał lekki roz­gar­diasz, po­nie­waż zwy­kle prze­by­wała w niej więk­sza część ro­dziny.

– Kto dziś do nas przy­cho­dzi? – Blanka była za­afe­ro­wana.

– Nie wiem, ja­cyś zna­jomi ojca.

– I znowu mu­sisz wszystko sama przy­go­to­wać?

– Jak za­wsze, moje dziecko. A może mi po­mo­żesz?

– Nie mogę, za­raz przy­cho­dzą ko­le­dzy, za­po­mnia­łaś?

– Oj, no do­brze, to już bie­gnij do sie­bie.

Blanka była na­sto­latką, która po­woli prze­obra­żała się w młodą ko­bietę. Od dziecka ko­chała jazdę konną. Ka­lina nie była tym za­chwy­cona, jed­nak od­pu­ściła, wi­dząc, jak bar­dzo ją to uszczę­śli­wia. Jej córka co­raz czę­ściej wy­cho­dziła do zna­jo­mych i na im­prezy, więc Ka­lina sporo czasu spę­dzała sa­mot­nie, ocze­ku­jąc na przy­by­cie męża. Wi­told od dwóch lat był dum­nym dy­rek­to­rem pręż­nie roz­wi­ja­ją­cego się banku, co lu­bił za­zna­czać na każ­dym kroku. Od ja­kie­goś czasu pie­nią­dze i ka­riera stały się dla niego naj­waż­niej­sze.

Ka­lina po­ło­żyła za­kupy na stole, gdy w tej sa­mej chwili uko­chane psy po­de­szły do niej, spo­glą­da­jąc bła­ga­jąco i skam­ląc o wodę. W kuchni po­ło­żo­nej w pół­noc­nej czę­ści domu pa­no­wał przy­jemny chłód. Ka­lina stała na środku i przy­glą­dała się ster­cie nie­wy­pa­ko­wa­nych jesz­cze za­ku­pów. Nie wie­działa, od czego za­cząć. Wie­czo­rem miała ugo­ścić sześć osób, oczy­wi­ście waż­nych, z branży ban­ko­wej.

– Znowu się wy­nu­dzę – wy­szep­tała, wy­cią­ga­jąc za­kupy z sia­tek. Blady kur­czak wy­glą­dał mi­zer­nie, więc się­gnęła do szafki z przy­pra­wami i po­trak­to­wała go mie­szanką do dro­biu oraz solą i pie­przem. Po­tem przy­go­to­wała sa­łatkę grecką i czosn­kowe ba­gietki. Po­zor­nie po­chło­nięta przy­go­to­wa­niami do ko­la­cji, wciąż wi­działa tamtą wpa­trzoną w nią, nie­zwy­kłą i fra­pu­jącą mę­ską twarz. Uwię­ziona we wła­snych roz­wa­ża­niach, ana­li­zo­wała jego słowa i ge­sty, nie mo­gąc sku­pić się na ni­czym in­nym. W końcu przy­je­chał Wi­told. W progu domu po­ja­wiła się wy­soka i szczu­pła po­stać w gar­ni­tu­rze, z teczką w ręce. Ka­lina nie lu­biła tego wi­doku, po­nu­rego i służ­bo­wego. Z mar­kotną miną wró­ciła do swych ku­chen­nych prac.

– A ty jesz­cze nie­go­towa? – Usły­szała na­gle, za­uwa­ża­jąc jego kry­tyczny wzrok. – My­śla­łem, że może pój­dziesz do fry­zjera – za­su­ge­ro­wał, zdej­mu­jąc buty.

– Do fry­zjera? A po­wiesz mi, kiedy mia­ła­bym to zro­bić? Prze­cież mu­sia­łam po­sprzą­tać dom, po­je­chać na za­kupy, wyjść z psami na spa­cer, a te­raz szy­kuję obiad.

– No tak, ale jed­nak po­win­naś zna­leźć chwilę czasu i może je pod­ciąć albo ja­koś upiąć – su­ge­ro­wał, wpa­tru­jąc się w jej bujną blond fry­zurę.

– Do­brze, pójdę, ale nie dziś – wes­tchnęła, spo­glą­da­jąc na nie­na­kryty jesz­cze stół.

– Co do­brego przy­go­to­wa­łaś?

– Nic wy­myśl­nego, kur­czaka, sa­łatkę, cia­sto.

– No to fak­tycz­nie nic szcze­gól­nego, ale ja­koś uj­dzie – stwier­dził ot tak, od nie­chce­nia, pod­czas gdy ona ha­mo­wała na­ra­sta­jącą w niej złość.

– Wiesz, na­stęp­nym ra­zem może le­piej za­proś ich do re­stau­ra­cji – rzu­ciła ostro. – Skoro moje menu ci nie od­po­wiada.

– Nie ob­raź się, ale może tak zro­bię.

– Su­per – skwi­to­wała, za­glą­da­jąc do wciąż bla­dego, le­żą­cego po­tul­nie w pie­kar­niku kur­czaka. – Po­trze­buje ze dwie go­dziny, by był zja­dliwy...

– Świet­nie – od­parł po­now­nie Wi­told po­iry­to­wa­nym gło­sem, jed­no­cze­śnie roz­pi­na­jąc gu­ziki ko­szuli. – Lecę szybko pod prysz­nic. Nie wiem, czy je­steś tego świa­doma, ale go­ście nie­długo tu będą – wtrą­cił, spo­glą­da­jąc nie­spo­koj­nym wzro­kiem na świe­cący pustką stół.

– Wiem – od­parła ner­wowo. Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio Wi­told po­wie­dział jej coś mi­łego.

Po pra­wie go­dzi­nie mał­żo­nek po­ja­wił się w sa­lo­nie w no­wej ko­szuli i dżin­sach. Wy­glą­dał znacz­nie le­piej i przy­jaź­niej, jed­nak i tak nie wzbu­dzał w Ka­li­nie daw­nych uczuć. Brak mi­łych słów i czu­łych ge­stów oraz cią­gła nie­obec­ność spra­wiały, że za­czy­nała uni­kać jego to­wa­rzy­stwa. Oboje krę­cili się po kuchni, nie po­tra­fiąc na­wią­zać dia­logu.

– Bę­dzie coś z tej ko­la­cji? – Głos Wi­tolda brzmiał nie­pew­nie.

– Kur­czak już się ru­mieni – za­uwa­żyła, zer­ka­jąc przez szybę pie­kar­nika. W kuchni wresz­cie za­pach­niało smacz­nym je­dze­niem. – Le­piej na­kryj do stołu – za­su­ge­ro­wała, uni­ka­jąc jego wzroku.

– Ty zro­bisz to le­piej, ko­cha­nie. – Uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi i usa­do­wił wy­god­nie na krze­śle tuż koło okna. Ka­lina spoj­rzała na le­żące na stole ku­chenne noże. Przy­mknęła oczy i skie­ro­wała kroki do sa­lonu i sto­ją­cego tam sta­rego bu­fetu. Się­gnęła do środka po piękny ko­ron­kowy ob­rus i ta­le­rze z po­zła­ca­nymi brze­gami. Dziś miała ciężki dzień, bo mąż iry­to­wał ją bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem.

Kiedy za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi, Wi­told ze­rwał się na równe nogi i cały w skow­ron­kach po­biegł otwo­rzyć. Z ko­ry­ta­rza za­częły do­cie­rać obce głosy. Ka­lina szybko zdjęła far­tuch i wpraw­nym ru­chem ręki po­pra­wiła włosy.

– O, je­ste­ście, za­pra­szam ser­decz­nie. – Wi­told prze­ma­wiał mi­łym to­nem. Do domu we­szły trzy pary. Męż­czyźni w ma­ry­nar­kach w wieku Wi­tolda oraz ich part­nerki, młode i atrak­cyjne. Ka­lina przy­wi­tała się ze wszyst­kimi, jed­nak trzy­mała się z boku. Ni­gdy nie czuła się do­brze ani swo­bod­nie w to­wa­rzy­stwie lu­dzi z branży, jak ich na­zy­wał Wi­told. Ona zde­cy­do­wa­nie wo­lała swo­bod­niej­sze kli­maty. Wie­czór upły­nął miło, jed­nak ja­koś sztywno. Ka­lina mil­czała, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom o gieł­dzie, ak­cjach i ban­kach. Pa­nie rów­nież in­te­re­so­wał ten te­mat, za­tem sie­działa ci­cho, ma­rząc o tym, by ten wie­czór wresz­cie się skoń­czył. Na­gle Ka­lina za­uwa­żyła, że jedna z za­pro­szo­nych ko­biet po­dej­rza­nie czę­sto mruga do jej męża. Ku swemu zdzi­wie­niu nie od­czu­wała za­zdro­ści, je­dy­nie złość, po­iry­to­wa­nie i jakby lekki ból roz­cza­ro­wa­nia. To wszystko sta­wało się jej obo­jętne. Prze­ra­ża­jąco obo­jętne. O go­dzi­nie dwu­dzie­stej dru­giej, gdy go­ście ro­ze­szli się do domu w we­so­łych na­stro­jach, Ka­lina zo­stała sama w kuchni ze stertą brud­nych na­czyń i zmę­cze­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzy.

Go­dzinę póź­niej noc wciąż była cie­pła i uro­cza, dla­tego mimo póź­nej pory za­pa­rzyła so­bie kawę i wy­szła na ta­ras. Dziki za­pach je­ziora i lasu od razu ude­rzył ją w nos. Cu­do­wny re­chot żab i ci­cha gra świersz­czy wpra­wiły ją w me­lan­cho­lijny na­strój. Zmę­czona i po­grą­żona we wła­snych my­ślach, po chwili za­snęła w ra­ta­no­wym fo­telu. Nad­cho­dzący chłód nocy de­li­kat­nie otu­lił jej ciało swym nie­wi­dzial­nym płasz­czem.

Na­za­jutrz rano Wi­told zna­lazł Ka­linę przy­tu­loną do ta­ra­so­wego fo­tela.

– Ka­lina? Śpisz? – wy­szep­tał za­nie­po­ko­jo­nym gło­sem, do­ty­ka­jąc jej szczu­płego ra­mie­nia.

– Co? – Drgnęła po chwili, bu­dząc się po­woli.

– Co się z tobą dzieje? Śpisz na ta­ra­sie? Od kiedy? My­śla­łem, że przyj­dziesz do na­szej sy­pialni.

– Nic nie pa­mię­tam. By­łam bar­dzo zmę­czona i przy­szłam tu wie­czo­rem, było tak miło i ci­cho, że chyba za­snę­łam.

– Nie chyba, tylko na pewno – oznaj­mił nie­za­do­wo­lo­nym to­nem, jed­no­cze­śnie przy­glą­da­jąc się jej ba­daw­czo. – Do­brze się czu­jesz? Wczo­raj wie­czo­rem by­łaś roz­tar­gniona i dziw­nie mil­cząca.

– Wy­daje ci się – od­parła, uni­ka­jąc jego wzroku.

– No nie wiem.

– Daj spo­kój, prze­cież nic się nie stało, to była cie­pła noc.

– Mar­twisz mnie.

– Ja cie­bie? Ale nic mi nie jest, na­prawdę.

– Skoro tak mó­wisz. Ale sta­łaś się ostat­nio inna, jakby nie­obecna.

– Co za wni­kliwa ana­liza mo­jej oso­bo­wo­ści – wtrą­ciła uszczy­pli­wie.

– Nie mu­sisz się od razu tak zło­ścić.

– Ja się nie złosz­czę, chcę tylko odro­biny spo­koju. Co chcesz na śnia­da­nie? – spy­tała, umie­jęt­nie zmie­nia­jąc te­mat.

– Może ja­jecz­nicę? Sam nie wiem.

– No tak, dziś nie­dziela, czyli bę­dzie ja­jecz­nica. – Ka­lina pod­nio­sła się z wy­god­nego fo­tela. Nie­bie­skie oczy Wi­tolda, ozdo­bione mod­nymi opraw­kami oku­la­rów w ko­lo­rze gra­fitu, ba­daw­czo po­dą­żały za nią.

– A ta cała Tola...

– Tak?

– Od­nio­słam wra­że­nie, że pod­ry­wała cię wczo­raj wie­czo­rem.

Wi­told po­ru­szył się na­gle jak prze­pło­szony ptak.

– Co? – za­śmiał się. – To śmieszne. Wy­da­wało ci się, ko­cha­nie, prze­cież to ja­kaś gru­ba­ska, w do­datku ruda, a ja nie cier­pię ru­dych.

– Może i gru­ba­ska, ale ładna. Nie mów, że nie za­uwa­ży­łeś.

– Je­steś za­zdro­sna?

– Nie. Nie je­stem. – Jej głos za­brzmiał obo­jęt­nie. – Ale to było iry­tu­jące.

– Prze­sa­dzasz. A, za­po­mnia­łem ci po­wie­dzieć, że dziś przy­jeż­dża do nas na kawę moja mama – oznaj­mił, spryt­nie zmie­nia­jąc te­mat. Ka­lina wy­czu­wała dziwne na­pię­cie w jego gło­sie, jed­nak tylko gło­śno wes­tchnęła, od­pusz­cza­jąc te­mat wczo­raj­szego wie­czoru. Fak­tycz­nie ta Tola nie mo­gła być w jego ty­pie, Wi­told ni­gdy nie lu­bił pu­szy­stych ko­biet. Jed­nak czuła się przez to upo­ko­rzona.

– Znowu go­ście? My­śla­łam, że dziś so­bie od­po­cznę.

– Moja mama to nie gość.

– Nie? A kto? – Jej zdzi­wiona mina wy­glą­dała za­baw­nie.

– Ro­dzina.

– Ale ja­kieś cia­sto i kawę trzeba jej po­dać i jak ją znam, to nie byle ja­kie.

– Znowu na­rze­kasz.

– Nie na­rze­kam, tylko stwier­dzam fakt. I wiesz co? Naj­le­piej, ko­cha­nie, sam ją ugość, bo ja dziś wy­cho­dzę – rzu­ciła i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła w stronę ta­ra­so­wych drzwi. Wi­told onie­miał z wra­że­nia.

– Jak to? Ale do­kąd? Po co?

– A do fry­zjera, prze­cież sam mi wczo­raj ka­za­łeś.

– W nie­dzielę? – Jego oczy wy­ra­żały osłu­pie­nie.

– A co? Prze­cież mó­wi­łeś, że źle wy­glą­dam w tej fry­zu­rze.

– Tego nie po­wie­dzia­łem.

– A ja są­dzę, że tak wła­śnie po­wie­dzia­łeś, i dla­tego idę dziś do fry­zjera.

– Osza­la­łaś! – krzyk­nął nie­spo­dzie­wa­nie.

– Myśl so­bie, co chcesz, ja wy­cho­dzę. Nie spę­dzę ko­lej­nej nie­dzieli w to­wa­rzy­stwie two­jej ma­musi.

– Osza­la­łaś – po­wta­rzał jak au­to­mat, za­sko­czony za­cho­wa­niem mał­żonki, która ni­gdy przed­tem nie pro­te­sto­wała prze­ciwko jego pla­nom. Ka­lina znik­nęła w drzwiach ta­rasu, po czym po dłuż­szej chwili zja­wiła się w nich po­now­nie.

– Masz tu swoją ja­jecz­nicę, a ja idę się wy­ką­pać – rzu­ciła w jego stronę, sta­wia­jąc ta­lerz tuż przed jego no­sem. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła w stronę ła­zienki, za­my­ka­jąc się w niej na dwie go­dziny. Wi­told sie­dział osłu­piały i spo­glą­dał na sty­gnącą ja­jecz­nicę usma­żoną tak jak lu­bił, z ce­bulką, bocz­kiem i po­mi­do­rami.

Tym­cza­sem Ka­lina za­nu­rzona po uszy w wo­dzie z pianą stu­dziła swoje emo­cje. „Znowu te­ściowa w nie­dzielę, cały dzień ze­psuty” – my­ślała. „I te jej cią­głe po­ucze­nia, uwagi i nie­chciane rady. Jak i co po­winna go­to­wać, że Blanka taka blada i szczu­pła, pew­nie nie­do­ży­wiona”. Tego już było za wiele. Ka­lina od dawna czuła się jak zwie­rzyna w po­trza­sku, bez chwili dla sie­bie i odro­biny swo­body. W do­datku jej my­śli usta­wicz­nie ucie­kały do po­zna­nego wczo­raj męż­czy­zny. Nie wie­działa jesz­cze, jak to zrobi, ale po wczo­raj­szym nie­uda­nym wie­czo­rze z Wi­tol­dem po­sta­no­wiła pójść na umó­wione spo­tka­nie.

– Prze­cież to tylko kawa… – po­wta­rzała te słowa jak man­trę i po­woli wy­nu­rzyła się z wanny. Wy­tarła mo­krą, pach­nącą owo­cami gra­natu skórę, upięła włosy wy­soko w koka i po­wol­nym ru­chem ręki prze­tarła dło­nią po za­pa­ro­wa­nej szy­bie lu­stra. Spoj­rzała na swoje od­bi­cie, na smutną, zmę­czoną twarz i pod­krą­żone oczy. Się­gnęła do ko­sme­tyczki z przy­bo­rami do ma­ki­jażu. Za­pra­gnęła wy­glą­dać pięk­nie, dla­tego sta­ran­nie na­ło­żyła na twarz pod­kład w to­na­cji swo­jej de­li­kat­nej, ja­snej skóry, przy­pu­dro­wała ją lekko, tak by nie błysz­czała, zgrab­nym ru­chem ręki na­ry­so­wała dwie ide­alne, czarne kre­ski tuż nad rzę­sami, po czym sta­ran­nie po­ma­lo­wała je tu­szem. Po­now­nie spoj­rzała w lu­stro. Jej de­li­katna twarz na­brała wy­razu i nie­po­spo­li­tego uroku, a mocno zie­lone oczy bły­snęły nie­co­dzien­nym bla­skiem. Prze­cze­sała szczotką włosy, które za­lśniły te­raz od­cie­niem zło­tej, ską­pa­nej w pro­mie­niach słońca słomy. Gdy była już za­do­wo­lona ze swo­jego wy­glądu, po­woli prze­krę­ciła klucz w drzwiach i wy­szła z ła­zienki, prze­cho­dząc pro­sto do znaj­du­ją­cej się obok sy­pialni. Ogar­nęło ją ja­kieś dziwne sza­leń­stwo, na­gle była go­towa uciec stąd da­leko. Za­pra­gnęła wol­no­ści i in­nego, nie­zna­nego ży­cia. Czuła każdą cząstką sie­bie, że coś się w niej przez te wszyst­kie lata wy­pa­liło, a we­wnętrzny spo­kój, który jej do­tąd to­wa­rzy­szył, opu­ścił ją na do­bre. Ka­lina sie­działa te­raz na wiel­kim drew­nia­nym łóżku i za­sta­na­wiała się, co da­lej, gdy na­gle w drzwiach sy­pialni po­ja­wiła się Blanka.

– Do­brze się czu­jesz, mamo? – W oczach córki ma­lo­wało się zdzi­wie­nie.

– Tak, do­brze. Czemu py­tasz?

– Po­do­bno dziś przy­cho­dzą dziad­ko­wie na kawę, ale nudy – wes­tchnęła.

– Tak, wiem – od­parła nie­obec­nym gło­sem.

– Nie cie­szysz się?

– Przy­cho­dzą do nas dość czę­sto. Prze­bierz się, wy­pra­so­wa­łam ci tą ładną białą su­kienkę.

– Nie chcę, wiesz, że wolę spodnie.

– Jak chcesz. Je­steś już pra­wie do­ro­sła, sama zde­cy­duj, ale uwa­żam, że ład­nie ci w tej su­kience. – Ka­lina po­de­szła do Blanki i de­li­kat­nie mu­snęła jej dłu­gie, ciemne włosy za­cze­sane tuż nad kar­kiem w kitę. Blanka poza pięk­nymi, zie­lo­nymi oczami w ni­czym nie przy­po­mi­nała swo­jej matki. Urodę odzie­dzi­czyła po ojcu.

– Wy­cho­dzę na chwilę, umó­wi­łam się ze zna­jo­mymi – oznaj­miła nie­spo­dzie­wa­nie, uśmie­cha­jąc się.

– A z kim do­kład­nie?

– Oj, mamo.

– Mam prawo wie­dzieć, z kim się uma­wiasz. Masz chło­paka, prawda? – Ka­lina spoj­rzała na córkę prze­ni­kli­wie, od dawna po­dej­rze­wała, że Blanka ma ko­goś bli­skiego.

– Wiem, że go nie po­lu­bisz.

– To nie­prawda, po pro­stu go nie znam, dla­tego się mar­twię.

– Nie­po­trzeb­nie.

– A jed­nak się mar­twię. I te twoje ko­le­żanki, wy­glą­dają, jakby miały po dwa­dzie­ścia lat. Te stroje i ma­ki­jaże.

– Oj, mamo, nie znasz się, te­raz wszy­scy się tak ubie­rają.

– Nie są­dzę. Nie chcę, byś się z nimi za­da­wała, oni nie są dla cie­bie do­brym to­wa­rzy­stwem.

– Nie mo­żesz mi za­ka­zać. I obudź się, mamo, na ja­kim ty świe­cie ży­jesz? Mam sie­dzieć w domu jak ty? Mam sie­dem­na­ście lat! – rzu­ciła jej po­iry­to­wane spoj­rze­nie, opusz­cza­jąc po­kój.

– Blanka! Za­cze­kaj. – Ka­lina wy­szła tuż za nią, jed­nak usły­szała tylko trzask za­my­ka­nych drzwi wej­ścio­wych.

– Cu­dow­nie – wy­ce­dziła do sie­bie przez zęby i ze­szła na dół, do kuchni.

Pa­no­wała tu przy­tła­cza­jąca ci­sza, jed­nak z ta­rasu sły­chać było unie­siony głos Wi­tolda. Roz­ma­wiał przez te­le­fon, ge­sty­ku­lu­jąc gwał­tow­nie, a gdy spoj­rzał w stronę Ka­liny, zmie­szał się, po czym na­tych­miast prze­rwał roz­mowę. Szybko scho­wał te­le­fon do kie­szeni spodni i wszedł do kuchni, chrzą­ka­jąc gło­śno.

– Już się wy­ką­pa­łaś? – spy­tał, przy­gła­dza­jąc ręką swoje włosy. Ba­daw­czo lu­stro­wał od­mie­niony wy­gląd Ka­liny. Na jego twa­rzy ma­lo­wało się za­kło­po­ta­nie, które dość nie­udol­nie pró­bo­wał za­ka­mu­flo­wać. Ka­lina na­tych­miast za­uwa­żyła tę zmianę, jed­nak nie znała przy­czyny jego dziw­nego za­cho­wa­nia. Daw­niej mu się to nie zda­rzało. Daw­niej pod­szedłby do niej i ser­decz­nie przy­tu­lił, py­ta­jąc, co bę­dzie na obiad. Od dawna już tak nie ro­bił, a Ka­lina świet­nie czuła, że coś mię­dzy nimi od dłuż­szego czasu nie gra.

– Z kim roz­ma­wia­łeś? – spoj­rzała na niego swymi zie­lo­nymi, smut­nymi oczami.

– Z ni­kim.

– Jak to? Prze­cież sły­sza­łam.

– A, to. To był ko­lega z pracy.

– Dziwne. Służ­bowa roz­mowa w nie­dzielę?

– A co to za prze­słu­cha­nie?

– My­lisz się, po pro­stu wi­dzia­łam, że je­steś zde­ner­wo­wany, dla­tego py­tam.

– Wy­da­wało ci się, ko­cha­nie. Zro­bisz mi kawy? – Wi­told pró­bo­wał się przy­mi­lać, gdy było mu to na rękę, i po­tra­fił być świet­nym ak­to­rem.

Daw­niej Ka­lina od­da­łaby za niego ży­cie, to była mi­łość jak z bajki. Dla niego i dziecka zre­zy­gno­wała ze swo­ich ma­rzeń i ka­riery do­brze za­po­wia­da­ją­cej się pia­nistki. To za jego na­mową zgo­dziła się po­rzu­cić stu­dia, by pro­wa­dzić dom i wy­cho­wy­wać dziecko. Dziś po tych wszyst­kich wspól­nie spę­dzo­nych la­tach nie da­łaby się do tego po­now­nie prze­ko­nać.

– Chcesz kawy? – spy­tała, jakby wy­rwana z le­targu. – Może le­piej sam so­bie zrób, ja uszy­kuję coś na obiad, a po­tem wy­cho­dzę po cia­sto.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby, już ku­pi­łem, gdy bra­łaś ką­piel. – Jego wzrok wy­ra­żał za­sko­cze­nie.

Ka­lina za­marła. Czyli jed­nak nie zdoła się wy­mknąć z domu.

– Ale ja mu­szę coś za­ła­twić. Po­trze­buję na to go­dzinę – za­częła dziw­nie drżą­cym gło­sem, bo­jąc się, że za chwilę wy­buch­nie pła­czem. Wszystko za­czy­nało się przed nią pię­trzyć jak góra lo­dowa.

– Żar­tu­jesz? Mó­wisz, jak­byś umó­wiła się na ja­kąś randkę – za­żar­to­wał, uśmie­cha­jąc się do sie­bie pod no­sem.

– Po pro­stu mu­szę wyjść. Czy to aż tak dziwne?

– Coś krę­cisz.

– Daj mi już spo­kój, ni­gdy się nie in­te­re­so­wa­łeś, do­kąd i z kim wy­cho­dzę.

– I może to był mój błąd. Poza tym nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio sama wy­cho­dzi­łaś, poza zro­bie­niem za­ku­pów.

– No tak. Ja­sne. Bo ja je­stem tylko od ro­bie­nia za­ku­pów i sprzą­ta­nia.

– Co w cie­bie dziś wstą­piło? Zresztą prze­cież ni­gdy byś mnie nie oszu­kała ani nie zdra­dziła. Tego jed­nego mogę być pewny – stwier­dził na­gle i po chwili wy­szedł na ko­ry­tarz.

– Ach tak – od­parła, lecz my­ślami od­pły­wała da­leko stąd. Dla­tego Wi­told był aż tak pewny swego. Bo ni­gdy nie da­wała mu po­wodu do zwąt­pie­nia. Żona po­tulna jak ba­ra­nek.

„Nie wy­trzy­mam tego dłu­żej! I jak ja się te­raz wy­mknę na to spo­tka­nie?” Wy­glą­dała na zmar­twioną, wręcz pod­ła­maną. Spoj­rzała na ze­gar wi­szący na ścia­nie: do­cho­dziła czter­na­sta. Zo­stały jej nie­całe dwie go­dziny. Naj­gor­sze, że na pięt­na­stą za­po­wie­dzieli się te­ścio­wie. Obiad po­dała na czter­na­stą trzy­dzie­ści, po czym do domu za­wi­tała ra­do­sna Blanka, oświad­cza­jąc, że jest głodna.

– Obiad już był – oznaj­miła sta­now­czo Ka­lina, zmy­wa­jąc na­czy­nia.

– Ale za­wsze mi od­grze­wa­łaś.

– Już nie będę tego ro­biła. Je­steś pra­wie do­ro­sła, wiesz, że w nie­dzielę jemy wcze­śniej.

– To mam być głodna?

– Le­piej mi po­wiedz, do­kąd wy­szłaś.

– To moja sprawa.

– Do­póki tu miesz­kasz, mam prawo wie­dzieć, co i z kim ro­bisz. – Spoj­rze­nie Ka­liny zdra­dzało nie­po­kój o córkę. Blanka spu­ściła wzrok.

– By­łam u mo­jego chło­paka.

– Ro­zu­miem. Wresz­cie na­stała chwila prawdy. A kiedy go po­znam?

– Nie wiem.

– Za­proś go, niech przyj­dzie kie­dyś na her­batę i cia­sto, do­brze?

– Spy­tam go.

– Nie, Blanka, albo go po­znam, albo nie bę­dziesz się z nim już spo­ty­kała, czy to ja­sne?

– Daj mi wresz­cie spo­kój, prze­stań mi roz­ka­zy­wać! Sama mó­wisz, że je­stem pra­wie do­ro­sła! – krzyk­nęła z ca­łych sił i po­bie­gła na górę, trza­ska­jąc drzwiami od swego po­koju tak, że mało nie wy­le­ciały z fu­tryny.

Ka­lina po­waż­nie nie­po­ko­iła się o córkę. Od kiedy Blanka po­znała no­wego chło­paka, wciąż zni­kała z domu na dłu­gie go­dziny za­miast się uczyć, w do­datku w ża­den spo­sób ostat­nio się nie do­ga­dy­wały i więk­szość roz­mów koń­czyła się kłót­nią. Po chwili w drzwiach kuchni po­ja­wił się Wi­told. Z po­ważną miną spo­glą­dał po­nuro na żonę.

– Co to były za krzyki? – W jego wzroku za­bły­sło znie­cier­pli­wie­nie. – Chcia­łem tro­chę od­po­cząć.

– Na­sza córka ma chło­paka, cią­gle prze­sia­duje u niego, w do­datku nie chce wy­znać, kim on jest. Czy to wy­star­cza­jący po­wód do nie­po­koju?

– Jest młoda. Daj jej spo­kój.

– No wła­śnie. I na­iwna. Zrób coś może i po­roz­ma­wiaj z nią, pro­szę – na­ci­skała z upo­rem. – Mar­twię się o nią.

– Ty z nią nie umiesz po­roz­ma­wiać?

– Ostat­nio ja­koś nie.

– Mam z nią ga­dać o chło­pa­kach?

– A dla­czego nie? – spy­tała zdzi­wiona. – Choć raz za­cho­waj się jak oj­ciec.

– Ten przy­tyk nie był ko­nie­czny.

– Nie? A to prze­pra­szam. Po pro­stu ni­gdy cię nie ma w domu i za­wsze wszystko spada na moje barki, a to nie jest miłe uczu­cie, mój drogi.

Wi­told do­strzegł le­dwo uchwytny wy­raz zmę­cze­nia w jej oczach.

– No do­brze, spró­buję, ale ni­czego nie mogę obie­cać.

– Choć spró­buj, ale de­li­kat­nie, do­brze?

– Zgoda, ale zrób mi wresz­cie kawę.

– Do­brze. – Uśmiech­nęła się do niego ła­god­nie. O ile by­łoby jej ła­twiej, gdyby Wi­told ze­chciał dzie­lić z nią trudy wy­cho­waw­cze i bar­dziej an­ga­żo­wał się w sprawy do­mowe. Jed­nak jego za­wsze po­chła­niały tylko wła­sna wy­goda, ego­izm i ka­riera. Jego aspi­ra­cje za­wo­dowe za­pro­wa­dziły go da­leko, jed­nak naj­więk­szą cenę za­pła­ciła za to Ka­lina. Już dawno temu od­cięli się od niej zna­jomi z uczelni. Po­koń­czyli stu­dia, zro­bili ka­riery, a Ka­lina, od kiedy to wszystko rzu­ciła, nie ro­ko­wała, wy­pa­dła z obiegu – jak to zgrab­nie kie­dyś pod­su­mo­wał je­den z jej ko­le­gów.

Na­sta­wiła czaj­nik z wodą na gaz i po­now­nie spoj­rzała na ze­gar: zbli­żała się pięt­na­sta. Wy­gła­dziła ręką ja­sną spód­nicę zgrab­nie otu­la­jącą jej szczu­płą ki­bić i się­gnęła do szafki po ser­wetę na stół. Na­stęp­nie po­de­szła do drzwi ta­rasu i roz­su­nęła je, wpusz­cza­jąc do miesz­ka­nia cie­płe, pach­nące la­sem po­wie­trze. Ze względu na cu­do­wną po­godę po­sta­no­wiła przy­jąć go­ści na ta­ra­sie. Drew­niana pod­łoga lekko za­skrzy­piała pod cię­ża­rem jej ciała. Ka­lina zde­cy­do­wa­nym ru­chem roz­ło­żyła białą ser­wetę na drew­nia­nym, okrą­głym stole. Nie­ba­wem po­ja­wiła się na nim reszta na­kryć i wszystko cze­kało już na przy­by­cie go­ści. Ro­zej­rzała się wo­koło i po­woli po­de­szła do mo­sięż­nej, zdo­bio­nej kształ­tami kwia­tów ba­lu­strady, ra­du­jąc oczy cu­dow­nym i bło­gim wi­do­kiem na­tury. W sercu od­czu­wała jed­nak dziwny nie­po­kój, wie­działa, że po­winna już wyjść domu, je­śli ma zdą­żyć na spo­tka­nie. Prze­czu­wała jed­nak, że to się nie uda. Nu­mer z cia­stem ani fry­zje­rem nie prze­szedł, a ona nie miała ochoty na ko­lejną ro­dzinną kłót­nię. W do­datku po chwili za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi.

– Są wcze­śniej, niż po­winni – wy­szep­tała z nie­po­ko­jem, spo­glą­da­jąc w kie­runku sa­lonu. W jej gło­sie brzmiała udręka. Przez chwilę była na sie­bie zła, że nie po­sta­wiła na swoim i po pro­stu nie wy­szła z domu. Z nie­chę­cią wy­pi­saną na twa­rzy ru­szyła w kie­runku głów­nego ko­ry­ta­rza.

Na­stur­cja i Cy­prian. Ka­lina za każ­dym ra­zem, gdy ich wi­działa, za­sta­na­wiała się, czym kie­ro­wali się ich ro­dzi­cie, na­da­jąc swoim dzie­ciom ta­kie imiona. Te­ścio­wie stali w progu ze sztucz­nymi, wy­uczo­nymi uśmie­chami. Stu­kot wy­so­kich ob­ca­sów roz­no­sił się echem w ca­łym domu, a za­pach per­fum Cy­priana przy­pra­wiał swą in­ten­syw­no­ścią o ból głowy.

– Wi­taj, ko­chana. Jak za­wsze mu­sie­li­śmy się na­cze­kać, za­nim nam otwo­rzy­łaś – pa­dło na po­wi­ta­nie z ust ko­biety.

– Dzień do­bry, mamo – to ostat­nie słowo z tru­dem prze­cho­dziło Ka­li­nie przez gar­dło – miło was wi­dzieć – oznaj­miła, igno­ru­jąc jej uszczy­pli­wo­ści.

– A gdzie mój syn? Czy on tu jesz­cze w ogóle mieszka?

– Jesz­cze tak – od­cięła się Ka­lina, co wy­wo­łało na­tych­mia­stową re­ak­cję łań­cu­chową.

– No wiesz, mó­wisz tak, jak­by­ście się już roz­wo­dzili, czyż nie, mój drogi? – Na­stur­cja spoj­rzała na bla­dego, mi­zer­nie wy­glą­da­ją­cego mał­żonka, o oczach przy­po­mi­na­ją­cych sen­nego kota Gar­fielda z kre­skówki dla dzieci.

– Co mó­wi­łaś, moja droga? – spy­tał ospale.

– Już nic, już nic. – Mach­nęła ner­wowo rę­kami w jego stronę.

Wi­told po­ja­wił się po chwili, wy­wo­łu­jąc na te­atral­nie upu­dro­wa­nej twa­rzy swo­jej matki dziką eu­fo­rię.

– Mój sy­nuś! – Pod­bie­gła do niego i za­częła ob­ca­ło­wy­wać. Twarz Wi­tolda na­zna­czona była te­raz licz­nymi śla­dami po­madki w od­cie­niu krwi.

– Och, po­ma­lo­wa­łam cię – chi­cho­tała, pró­bu­jąc ze­trzeć szminkę z jego twa­rzy. Ka­lina przy­glą­dała się temu z nie­ukry­wa­nym roz­ba­wie­niem. Od lat wy­glą­dało to tak samo.

– A gdzie moja wspa­niała wnuczka? – do­py­ty­wała te­ściowa, nie­cier­pli­wie roz­glą­da­jąc się na boki.

– Dziś ma kiep­ski dzień – za­czął Wi­told. – Chyba śpi – do­rzu­cił, spo­glą­da­jąc ukrad­kiem na Ka­linę.

– Coś ta­kiego – od­parła obu­rzona Na­stur­cja, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie. – No cóż, skoro tak zo­stała wy­cho­wana, nic dziw­nego, że śpi, gdy w domu są go­ście.

– Dajmy jej spo­kój – wtrą­ciła Ka­lina. – Nie jest już małą dziew­czynką.

Wi­told gło­śno chrząk­nął, jak za­wsze, gdy nie po­tra­fił wyjść z opre­sji obronną ręką. Na­stur­cja ki­wała głową i z nie­za­do­wo­loną miną ciężko sa­pała.

Po chwili wszy­scy we­szli do sa­lonu, z któ­rego prze­cho­dziło się na ta­ras. Ka­lina ukrad­kiem spoj­rzała na ze­gar, do­cho­dziła pięt­na­sta trzy­dzie­ści. Wes­tchnęła głę­boko i spoj­rzała za­my­ślona przed sie­bie.

– Ko­cha­nie! – za­wo­łał Wi­told, nie­spo­dzie­wa­nie mi­łym i uprzej­mym to­nem. – Przy­nie­siesz nam kawę i cia­sto?

Wy­rwa­nej z za­my­śle­nia Ka­li­nie wy­da­wało się, że jego głos do­cho­dzi z za­świa­tów. Spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem, da­le­kim, nie­obec­nym wzro­kiem.

– Tak, już niosę – od­parła ci­cho po chwili kon­ster­na­cji i od­wró­ciw­szy się, po­szła do sa­lonu. Się­gnęła do szafki po po­sre­brzaną tacę, którą dawno temu do­stała w po­sagu od swo­jej babci. Na­gle po­czuła się dziw­nie i nie­swojo, miała wielką ochotę roz­pła­kać się w głos. Zro­zu­miała, że z jej dzi­siej­szego spo­tka­nia nic już nie wyj­dzie. Nie wy­pije kawy z prze­mi­łym nie­zna­jo­mym. I pew­nie już ni­gdy wię­cej go nie spo­tka. Po chwili jed­nak otrzą­snęła się. Tak wy­glą­dało jej ży­cie. Sa­motne, lecz do­stat­nie. Osta­tecz­nie nie było złe. Od dawna po­zba­wiona swo­ich ma­rzeń i pra­gnień, z tacą w rę­kach, na któ­rej stały świeżo za­pa­rzona kawa i cia­sto, po­woli ru­szyła w stronę ta­rasu, na któ­rym po­ja­wiły się żywe pro­mie­nie słońca.

Ka­wiar­niany nie­dzielny gwar trwał od rana nie­ustan­nie, nowi go­ście wcho­dzili i wy­cho­dzili. Tylko je­den z nich już od dłuż­szego czasu cier­pli­wie sie­dział przy swoim ma­łym sto­liku, po­pi­ja­jąc cap­puc­cino. Śniady, przy­stojny bru­net spra­wiał wra­że­nie, jakby du­mał, lecz fak­tycz­nie roz­glą­dał się dys­kret­nie wo­kół, co chwilę zer­ka­jąc w stronę głów­nego wej­ścia. Po chwili od­sta­wił fi­li­żankę z kawą i prze­cze­sał dło­nią lekko zmierz­wione, czarne włosy. Za­czy­nał czuć się nie­zręcz­nie, kel­nerka bo­wiem już kil­ku­krot­nie py­tała, czy coś jesz­cze po­dać do sto­lika.

– Pro­szę pana – za­częła ci­cho, jakby nie­śmiało – nie­długo za­my­kamy.

– Tak? Oczy­wi­ście, ra­chu­nek pro­szę – od­parł za­sko­czony, opusz­cza­jąc w za­my­śle­niu głowę. Ukrad­kiem spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dziła osiem­na­sta. „Ona już nie przyj­dzie” – po­my­ślał i się­gnął do kie­szeni spodni po port­fel. Młoda, śliczna kel­nerka ze zgrab­nym ko­kiem na gło­wie po­ja­wiła się po chwili z ra­chun­kiem w ręce.

– Pro­szę – po­ło­żyła pa­ra­gon na sto­liku.

– Ile płacę?

– Dwa­dzie­ścia pięć zło­tych za dwie kawy – po­in­for­mo­wała, de­li­kat­nie uno­sząc ką­ciki ust.

– Pro­szę, reszty nie trzeba. – Męż­czy­zna po­woli wstał od sto­lika i za­su­nął za sobą krze­sło. Opu­ścił wło­ską ka­wiar­nię jako ostatni, po czym za­ło­żył słom­kowy ka­pe­lusz z ciemną wstążką prze­wią­zaną wo­kół ronda i wy­szedł. Dziś żar nie był już tak wielki. Męż­czy­zna sta­nął tuż za wej­ściem, ostatni raz roz­glą­da­jąc się do­okoła, po czym wes­tchnął ci­cho i po­grą­żony we wła­snych my­ślach po­szedł przed sie­bie. Na jego śnia­dej twa­rzy ma­lo­wały się smu­tek i roz­cza­ro­wa­nie.

Ko­lejne dni i ty­go­dnie upły­wały Ka­li­nie na tych sa­mych czyn­no­ściach. Za­kupy, po­rządki, go­to­wa­nie, wy­pro­wa­dza­nie psów, wi­zyty te­ścio­wej, bez­owocne próby na­wią­za­nia kon­taktu z Blanką – i tak w kółko. Pod­czas ro­bie­nia za­ku­pów w mar­ke­cie spo­glą­dała cza­sem w stronę wło­skiej ka­fejki, snu­jąc do­my­sły, czy tam­tego dnia jej wy­bawca cze­kał na nią przy jed­nym ze sto­li­ków. Miała ci­chą na­dzieję, że być może spo­tka go gdzieś w tłu­mie ob­cych, za­bie­ga­nych lu­dzi, jed­nak los bywa cza­sem nie­mi­ło­sier­nie prze­wrotny. W końcu więc prze­stała się łu­dzić.

Aż któ­re­goś dnia, sto­jąc w ko­lejce do kasy, uświa­do­miła so­bie, że je­śli sama cze­goś nie zmieni, to jej ży­cie już za­wsze bę­dzie tak wła­śnie wy­glą­dało. Sa­mot­nie spę­dzane dni, bez sen­sow­nego za­ję­cia, roz­wi­ja­nia swo­ich za­in­te­re­so­wań i urze­czy­wist­nia­nia ma­rzeń. „Nie­ro­ku­jąca kura do­mowa” – po­my­ślała, cze­ka­jąc na swoją ko­lejkę.

– Wy­kłada pani te za­kupy czy nie? – Usły­szała pre­ten­sjo­na­lny ton ka­sjerki, która ner­wowo ge­sty­ku­lo­wała rę­kami. – Sły­szy mnie pani?

– Tak, prze­pra­szam, za­my­śli­łam się. – Ka­lina po­czuła się głu­pio, przez chwilę od­pły­wa­jąc my­ślami da­leko stąd.

– Ko­biety – po­wie­dział ja­kiś nie­za­do­wo­lony klient za jej ple­cami. Ka­lina z pod­nie­sioną wy­soko głową po­sta­no­wiła to zba­ga­te­li­zo­wać, choć naj­chęt­niej po­wie­dzia­łaby mu co nieco. Spoj­rzała tylko za sie­bie niby przy­pad­kiem, a męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki śmiał jej się iro­nicz­nie w twarz.

– Co za pa­lant – wy­szep­tała, pa­ku­jąc ko­lejne za­kupy do siatki. Tym ra­zem wzięła ze sobą so­lidną torbę z ma­te­riału.

– Ile płacę?

– Sto pięć­dzie­siąt trzy złote.

– Pro­szę. – Ka­lina po­ło­żyła bank­not dwu­stu­zło­towy, po czym scho­wała do port­fela wy­daną jej po chwili resztę. Chwy­ta­jąc za cięż­kie siatki, po­woli ru­szyła w stronę wyj­ścia. Na­gle po­czuła czyjś do­tyk na ra­mie­niu. Z na­dzieją w oczach szybko od­wró­ciła twarz. Za­sko­czona, choć nie do końca za­do­wo­lona, uśmiech­nęła się ra­do­śnie.

– Ka­lina! – Usły­szała głos daw­nej ko­le­żanki ze szkoły mu­zycz­nej, naj­więk­szej plot­kary i daw­nej za­zdro­śnicy jej ta­lentu.

– Be­ata? Tyle lat. Co tu ro­bisz?

– Przy­je­cha­łam nie­dawno do Pol­ski, miesz­kam tu nie­da­leko, a ty? Wi­dzę, że chyba czę­sto tu by­wasz? – Ob­rzu­ciła ją mi­łym, choć lu­stru­ją­cym od stóp do głów spoj­rze­niem.

– Tak, czę­sto ro­bię tu za­kupy. A ty? Och, je­steś taka ładna i ele­gancka. – Nie dało się nie za­uwa­żyć szy­kow­nych bu­tów na ko­tur­nach, pięk­nej, kla­sycz­nej su­kienki i wspa­nia­łej fry­zury. Ka­lina po­czuła się przy niej nie­swojo. W klap­kach i luź­nych spodniach wy­glą­dała ra­czej do­mowo.

– Cóż, wła­śnie by­łam u fry­zjera i na za­ku­pach. Spie­szysz się? Bo je­śli nie, to po­ry­wam cię na kawę. Tak dawno się nie wi­dzia­ły­śmy, ko­niecz­nie mu­simy po­plot­ko­wać.

– No nie wiem. – Ka­lina pró­bo­wała uwol­nić się od jej to­wa­rzy­stwa.

– Zgódź się. Zdą­żysz jesz­cze ugo­to­wać obiad mę­żu­siowi – rzu­ciła do­sad­nie, a na jej wy­pie­lę­gno­wa­nej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech. Ka­lina wes­tchnęła. Od dawna bra­ko­wało jej bab­skich po­ga­du­szek, więc po krót­kim na­my­śle dała się prze­ko­nać.

– Wła­ści­wie to czemu nie? Córka uczy się do eg­za­mi­nów u ko­le­żanki, a mąż jak za­wsze jest w pracy. Zgoda.

– Wspa­niale, chodźmy.

Wło­ska ka­wia­renka urzą­dzona była gu­stow­nie i ze sma­kiem. Ka­lina uważ­nie roz­glą­dała się wo­kół. To tu­taj miała spo­tkać się z tam­tym męż­czy­zną. „Było, mi­nęło” – po­my­ślała z lekką go­ry­czą i ża­lem, wpa­tru­jąc się w szybko po­ru­sza­jące się usta Be­aty.

– To co u cie­bie, ko­chana? Czym się te­raz zaj­mu­jesz? – Świ­dru­jące oczy ko­le­żanki z cie­ka­wo­ści prze­szy­wały ją na wskroś.

– Pro­wa­dzę dom – za­częła ci­cho, po­pi­ja­jąc mały łyk kawy.

– Żar­tu­jesz? Tylko tyle? A co z tobą? Mia­łaś naj­więk­szy ta­lent do gra­nia na tym prze­klę­tym for­te­pia­nie z nas wszyst­kich. Dla­czego tak po pro­stu zre­zy­gno­wa­łaś?

– Daj spo­kój, Be­ata, to dawne dzieje.

– Może i dawne, ale dziś jesz­cze pa­mię­tam, jak pięk­nie za­gra­łaś So­natę Księ­ży­cową.

Zie­lone oczy Ka­liny na­brały in­ten­syw­nego bla­sku, a mło­dzień­cze wspo­mnie­nia nie­spo­dzie­wa­nie ożyły.

– Wiesz, że nie gra­łam jej już kilka dłu­gich lat?

– Dla­czego? Nie ro­zu­miem, masz do tego wy­jąt­kowy ta­lent, dziew­czyno.

– Cóż, tak wy­szło. Mi­łość, ciąża, mał­żeń­stwo, dom.

– Ro­zu­miem te wszyst­kie pier­doły, ale czy ni­gdy nie chcia­łaś wró­cić do gra­nia?

– Może i chcia­łam, ale nie mam ukoń­czo­nej szkoły, nikt mnie nie za­trudni.

– Hmm. Może jed­nak będę mo­gła ci ja­koś po­móc, o ile ze­chcesz.

– Nie my­śla­łam o tym, by...

– By rzu­cić obo­wiązki do­mowe? Ro­zu­miem, że chcesz ko­lejne czter­dzie­ści lat swo­jego ży­cia spę­dzić na ro­bie­niu za­ku­pów w tym mar­ke­cie, go­to­wa­niu mę­żowi i pra­niu jego śmier­dzą­cych skar­pe­tek? – Be­ata za­wsze była bez­po­śred­nia i do bólu szczera. Być może z tego po­wodu nie miała zbyt wiel­kiego grona przy­ja­ciół. Ka­lina spoj­rzała na nią z wy­rzu­tem, jed­nak świet­nie wie­działa, że ma ra­cję.

– Za­prze­pa­ści­łaś swój ta­lent. Czy wiesz, jak ja ci za­zdro­ści­łam? Wszy­scy chcieli cię mieć, mo­głaś zro­bić wielką ka­rierę. Dziew­czyno, ty masz mu­zykę we krwi. Zresztą sama świet­nie wiesz po kim.

– Ale mi da­łaś do wi­watu. – Ka­lina pa­trzyła na nią z miną zbi­tego psa.

– Wy­bacz. Po­wiedz mi, że je­steś szczę­śliwa, speł­niona, że się roz­wi­jasz, a na­tych­miast dam ci spo­kój. – W jej oczach można było do­strzec sta­now­czość.

Ka­lina mil­czała, wbi­ja­jąc wzrok w mały ka­wiar­niany sto­lik.

– No wła­śnie, od razu wie­dzia­łam, gdy na cie­bie spoj­rza­łam. Masz to wy­pi­sane na twa­rzy. Umę­czona ży­ciem. Przy­tło­czona. Cho­dzące nie­szczę­ście – rzu­ciła do­bit­nie.

Ka­lina da­lej mil­czała, ogłu­szona usły­szaną prawdą, któ­rej tak bar­dzo uni­kała i od­da­lała od sie­bie co dnia.

– Nie wszystko jest ta­kie złe w moim ży­ciu.

– Ja­sne. Zro­zum, Ka­lina, ty je­steś inna, wy­jąt­kowa, je­steś jak ko­lo­rowy ptak. Masz ta­lent, a da­łaś za­mknąć się w kuchni, w ga­rach. Wi­tuś ci to zro­bił? On cię do tego na­mó­wił?

– Tak usta­li­li­śmy.

– Ja­sne, Ka­lina. Nie gnie­waj się, ale ja go znam. To ego­ista, jak więk­szość z nich, czyli męż­czyzn. Roz­wo­dzi­łam się trzy razy i do dziś nie je­stem szczę­śliwa, a wiesz czemu? Bo każdy z mo­ich ko­lej­nych mę­żów pró­bo­wał prze­ro­bić mnie we­dług swo­jego wzoru. Mia­łam być kurą do­mową, po­tem mo­delką, póź­niej jesz­cze ci­chą i po­tulną ko­bietką. Ale ja taka nie je­stem, dla­tego aż tyle razy się roz­wo­dzi­łam.

– Czemu więc aż tyle razy wy­cho­dzi­łaś za mąż, skoro wszy­scy męż­czyźni są tacy okropni?

– Bo się łu­dzi­łam, ko­cha­łam, ufa­łam, wie­rzy­łam, że te­raz bę­dzie ina­czej. Jak każdy z nas, po pro­stu szu­ka­łam mi­ło­ści.

– A ty? Grasz? – Na twa­rzy Ka­liny ma­lo­wało się wzru­sze­nie i sym­pa­tia do Be­aty, po­mimo, a może dzięki temu wszyst­kiemu, co po­wie­działa.

– Gram, ale dla naj­bliż­szych, cza­sem małe kon­certy. Dla prze­ży­cia sta­łam się praw­dziwą biz­ne­swo­man, za­ra­ził mnie tym mój ostatni mąż.

– Se­rio? A co to za in­te­resy?

– Nie zgad­niesz.

– Zna­jąc cie­bie, to na pewno bę­dzie za­sko­cze­nie.

– Mam wy­daw­nic­two.

– Wy­daw­nic­two? Ja­kie?

– Książ­kowe.

– I to się opłaca? W Pol­sce? Są­dzi­łam, że ten ry­nek pod­upada.

– Otóż nie. Ko­cham tę pracę. Da­jemy szansę mło­dym, nie­od­kry­tym ta­len­tom.

– Cu­dow­nie.

– Prawda?

Na chwilę ich oczy spo­tkały się, jak w po­ro­zu­mie­niu dusz.

– Więc jak bę­dzie, chcesz pra­co­wać? Wy­rwać się z do­mo­wych pie­le­szy? – Be­ata nie ustę­po­wała.

– A je­śli tak? – W gło­sie Ka­liny za­brzmiała na­dzieja.

Be­ata uśmiech­nęła się i się­gnęła po to­rebkę. Otwo­rzyła ją zgrab­nym ru­chem i po chwili wy­jęła z niej wi­zy­tówkę.

– Pro­szę. – Po­ło­żyła małą kar­teczkę tuż pod no­sem Ka­liny.

– Pry­watna szkoła mu­zyczna?

– Tak, a co?

– Nie za­trud­nią mnie, nie mam szans.

– Jak tylko im za­grasz, to za­raz cię za­trud­nią. To młoda szkoła, szu­kają wy­kła­dow­ców, na­uczy­cieli. Po­win­naś tam pójść. Mo­żesz po­wo­łać się na mnie. Znam tam kilka osób.

– Po­my­ślę o tym.

– Nie myśl, to cza­sem szko­dzi i mie­sza w gło­wie. Po pro­stu zrób to, dziew­czyno!

Ka­lina po­czuła dreszcz pod­nie­ce­nia i emo­cji roz­cho­dzący się po­woli po jej ciele, a w sercu za­go­ściła na­dzieja.

– Prze­pra­szam, ale mu­szę już iść – stwier­dziła Be­ata i gwał­tow­nie po­de­rwała się od sto­lika.

– Ja też.

– Obiad?

– Obiad, córka, psy. – Ka­lina wes­tchnęła, po­chy­la­jąc się po torby.

– Obie­caj mi, że po­my­ślisz cza­sem tylko o so­bie, jak zwy­kła, wredna ego­istka. Na­wet je­śli mia­łoby to ko­goś za­bo­leć czy zde­ner­wo­wać, bądź ego­istką.

Ka­lina ob­jęła ją czule i po­ca­ło­wała w pach­nący per­fu­mami po­li­czek.

– Dzię­kuję, Be­ata.

– Po­dzię­ku­jesz póź­niej. Jak do­sta­niesz tę pracę, za­dzwoń do mnie, wy­pi­jemy ra­zem szam­pana. Tu masz moją fir­mową wi­zy­tówkę, obie­caj, że się ode­zwiesz.

– Obie­cuję.