Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młody oficer służb specjalnych próbuje udaremnić zamach terrorystyczny podczas Konkursu Chopinowskiego…
Borys Nowak marzył o karierze asa wywiadu, ale wylądował za biurkiem w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Niespodziewanie wpada na ślad terrorystów, którzy zamierzają uderzyć podczas Konkursu Chopinowskiego. Rozpoczyna się walka z czasem i nieznanym przeciwnikiem. Borys pali się, żeby wziąć udział w operacji służb specjalnych, ale znów czeka go zawód. Zostaje przydzielony do ochrony jednego z pianistów. Z pozoru nudne zadanie szybko zaczyna go pochłaniać. Fascynacja muzyką, napięcie towarzyszące każdemu występowi, niespodziewane emocje… Osoba, której miał jedynie strzec, coraz bardziej go intryguje. Tymczasem zagrożenie zamachem narasta, a trop prowadzi zaskakująco blisko. Czy Borysowi uda się zapobiec tragedii?
„Przerwana gra” to thriller, w którym wystrzały z broni przeplatają się z dźwiękami fortepianu. Tym razem dla Wojciecha Nerkowskiego, autora bestsellerowych powieści sensacyjnych „Everest” i „Himalaya”, tłem wydarzeń stają się nie góry, lecz Warszawa i rozgrywany raz na pięć lat konkurs pianistyczny skupiający zainteresowanie całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Wojciech Nerkowski, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Bogusława Brzezińska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-74-1 (epub), 978-83-68342-75-8 (mobi)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Monice Galliot-Salińskiej
Wszystkie postaci występujące w powieści i wydarzenia rozgrywające się na jej kartach są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe i nie było intencją autora.
Natomiast prawdą jest, że w lipcu 2024 roku w Jabłonowie pod Warszawą spłonęła ciężarówka firmy kurierskiej, a na lotnisku w Lipsku zapalił się kontener z przesyłkami, który miał zostać umieszczony na pokładzie samolotu firmy DHL. Służby, polska ABW i niemiecka BfV, zakwalifikowały oba incydenty jako akty rosyjskiego terroru. Siatka sabotażystów nadała w paczkach łatwopalne materiały z zapalnikami czasowymi. Trzeci pakunek wywołał pożar w bazie DHL w Birmingham, wkrótce po wyładowaniu go z samolotu. Cudem udało się uniknąć katastrofy lotniczej.
W październiku 2024 roku minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski podjął decyzję o zamknięciu konsulatu Federacji Rosyjskiej w Poznaniu. Motywacją było prawdopodobne zaangażowanie rosyjskich służb w planowane akty sabotażu.
W marcu 2025 roku Litewska Prokuratura Generalna poinformowała, że to rosyjski wywiad wojskowy GRU odpowiada za podpalenie sklepu IKEA w Wilnie oraz hali targowej przy ulicy Marywilskiej w Warszawie, do których doszło w maju 2024 roku.
– Nie poświęciłam wiele dla fortepianu – powiedziała cicho Miu. – Ja poświęciłam wszystko. Fortepian żądał ode mnie każdego grama ciała, każdej kropli krwi, a ja nie mogłam odmówić. Ani razu.
Haruki Murakami, Sputnik Sweetheart,
tłum. Aldona Możdżyńska
Nazywam się Nowak. Borys Nowak.
Zawsze chciałem być jak Bond. Od kiedy w wieku dziesięciu lat obejrzałem Casino Royale, pierwszy film, w którym w słynnego szpiega wcielił się Daniel Craig.
Nie wyszło. Nie zostałem asem wywiadu, królem ani nawet waletem. Nie jeżdżę po świecie w tajnych misjach, nie żyję na krawędzi. Siedzę na tyłku w Warszawie, pracując w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W naszym żargonie skrót ABW często rozwija się jako „Abwera”, ale mnie to razi. Wolę określenie „Firma”.
Marzyłem o tym, żeby zostać szpiegiem, bo i tak całe życie udaję kogoś, kim nie jestem. Można powiedzieć, że granie roli weszło mi w krew, zżyłem się ze swoją tajemnicą.
Jest 6 października. Dochodzi północ, leżę w łóżku, z laptopem na udach. Nie opuściłem rolet, więc z okien sypialni widzę nocną panoramę stolicy. Mieszkam na ósmym piętrze, na Kabatach, które są położone na skarpie, więc dostrzegam nie tylko światła blokowisk Ursynowa, ale też najwyższe wieżowce w centrum: Pałac Kultury i Nauki, Żagiel Libeskinda, chudziutki jak ołówek Cosmopolitan, niedawno ukończony i ponoć najwyższy w Unii Europejskiej Varso Tower, a także hotel Marriott, który przestał już być Marriottem.
Przenoszę wzrok na ekran laptopa. Kursor migocze zachęcająco. Muszę napisać raport z dzisiejszych dramatycznych wydarzeń. Nie mogę zasnąć, wciąż kotłują się we mnie emocje. Na szczęście jutro mam wolne, bo zostałem ranny i wysłali mnie na L4.
Mimo późnej pory zajadam się kruchym ciastem ze śliwkami, które w ramach podziękowania upiekła mi sąsiadka z dołu. Przyniosła mi całą blachę. Przedwczoraj poratowałem ją, kiedy jakiś idiota w bmw przejechał na czerwonym i potrącił jej psa. Wyglądało to koszmarnie. Niosłem psiaka na rękach, skomlącego, przez ponad kilometr do weterynarza przy Belgradzkiej. Choć jestem wysportowany, ręce mi mdlały, bo Hilary to mieszaniec sznaucera olbrzyma chyba z krową, waży ze czterdzieści kilo. Na szczęście przeżył, skończyło się na złamanej łapie. Obślinioną marynarkę musiałem oddać do pralni, sąsiadka chciała mi zwrócić pieniądze, ale powiedziałem, że nie ma mowy, więc przyszła z ciastem.
Znów spoglądam przed siebie, na Warszawę. Gdzieś tam czai się zło, znacznie potężniejsze i bardziej bezwzględne niż pirat drogowy rozjeżdżający psy.
To był długi dzień. Mógł być moim ostatnim, ale widocznie Nie czas umierać.
W ostatniej minucie życia Agnieszka cieszyła się doskonałym zdrowiem, miała dobry humor, a żadne znaki na niebie i ziemi nie zwiastowały nadchodzącej tragedii.
– Prawie jak w Bondzie... – powiedziała zaczepnym tonem, kiedy wysiedliśmy ze służbowej skody i podeszliśmy do furtki.
– Co niby? – spytałem, naciskając dzwonek.
– Misja „Włochy” – zaśmiała się z własnego żartu.
Miała ciemne włosy upięte w krótki kucyk, okrągłą buzię i aparat na zębach. Szykowała się już, żeby go zdjąć, zostały jej trzy tygodnie. Lubiła się malować, ale makijaż nosiła stonowany, nie wiem w sumie, czy to był jej styl, czy wytyczne ABW.
– Te Włochy nie mają nic wspólnego z tamtymi Włochami. – Pokręciłem głową z udawaną dezaprobatą.
– Taaak? A z którymi?
– Z żadnymi. To od nazwiska. Dawnych właścicieli tych ziem czy coś w tym stylu.
– No popatrz... Ale słoik ze mnie. Nie wiedziałam.
Przyjechaliśmy na ulicę Pianistów w warszawskiej dzielnicy Włochy, zaalarmowani przez właścicielkę jednego z domów. Zaniepokoiło ją zachowanie lokatorów, dwóch mężczyzn, ponoć cudzoziemców. Podnajmowała im znajdujący się na terenie jej posesji niewielki budynek gospodarczy.
Nie wiem, dlaczego nie przysłali do niej dzielnicowego. Może nie zadzwoniła na 112, ale na 996, numer Centrum Antyterrorystycznego ABW. Pewnie wyskoczył jej, jak wpisała w wyszukiwarkę, co ma zrobić z podejrzanymi obcokrajowcami.
Godzinę temu zajrzał do nas Szef i poprosił, żebyśmy to sprawdzili. Ze względu na trwający w Warszawie Konkurs Chopinowski i utrzymywany od 2022 roku w całym kraju stopień alarmowy bravo nie bagatelizowaliśmy nawet najdziwniejszych zgłoszeń.
Agnieszka i ja z przyjemnością ruszyliśmy się zza biurka, żeby zrobić sobie przerwę w namierzaniu rosyjskich agentów rekrutujących na Telegramie dywersantów. Choć pogoda wcale nie zachęcała do operacji w terenie. Było chłodno, wiatr siekł po twarzy mżawką, a na niebie próżno było szukać słońca.
Znów nacisnąłem guzik przy furtce. To chyba nawet nie był domofon, ale zwyczajny, stary dzwonek.
Nie miałem złych przeczuć. Byłem jedynie lekko spięty. Nic konkretnego, taki nieokreślony dreszczyk, pewnie dlatego, że wokół panowała nienaturalna cisza. Środek dnia, ludzie w pracy, a wilgoć w powietrzu dodatkowo tłumiła dźwięki. Przed wyjściem Szef dwa razy się upewniał, czy wzięliśmy broń. Może to wprowadziło dodatkową nerwowość. Odruchowo wymacałem przypiętą do paska kaburę, schowaną pod połą marynarki.
– To może From Włochy with Love? – rzuciła Agnieszka, stawiając kołnierz czarnego płaszcza.
Sparafrazowała tytuł drugiego filmu o przygodach agenta 007 – Pozdrowienia z Rosji.
Wszyscy w Firmie wiedzieli, że mam zajawkę na Bonda. Do pracy zawsze przychodziłem w garniturze, starannie wyprasowanej koszuli i pod krawatem. Zaczęły się podśmiechujki i kpiące pytania, a po co ta elegancja, czy po godzinach dorabiam w zakładzie pogrzebowym? Jak już mnie rozgryźli, zarzucali mi, że próbuję zapunktować u szefa. Okazało się, że prowadzący naszą sekcję podpułkownik Grudewicz też lubi filmy o 007. Podczas ostatniego urlopu zabrał żonę w podróż po Europie w miejsca, w których kręcono Bondy.
W siedzibie ABW przy Rakowieckiej mieliśmy w podziemiach salkę projekcyjną na pięćdziesiąt miejsc, z podwieszonym pod sufitem projektorem multimedialnym. Zimą próbowałem urządzić w niej dyskusyjny klub filmowy, poświęcony kolejnym odsłonom przygód brytyjskiego agenta, ale po dwóch tygodniach wszyscy oprócz Szefa się wykruszyli.
– No co jest? – mruknąłem, zniecierpliwiony, naciskając znów dzwonek.
Staliśmy przy ogrodzeniu z kutego żelaza, pomalowanego czarną farbą, która miejscami łuszczyła się, ujawniając rdzawe plamy. Peerelowska willa z płaskim dachem czasy świetności też miała już za sobą. Z notatki funkcjonariusza przyjmującego zgłoszenie zapamiętałem, że właścicielka mieszka sama, nazywa się Teresa Kolasińska. Budynek gospodarczy, w którym jej zmarły mąż prowadził jakiś warsztat, wynajęła, żeby podreperować domowy budżet. Zaniedbana willa wołała o remont, była nieocieplona – koszty ogrzewania musiały być astronomiczne.
– Może jest zepsuty – zasugerowała Agnieszka.
Nacisnąłem klamkę. Nie była zamknięta na klucz. Weszliśmy na teren posesji. Ścieżka ułożona z płyt chodnikowych doprowadziła nas do werandy z boku budynku. Dalej trzeba było wspiąć się po wyślizganych schodkach z lastryko na wysokość pierwszego piętra.
Drzwi wejściowe wykonane były z poczerniałego ze starości drewna, a przez środek przebiegała szybka, właściwie witraż przedstawiający kwiaty, bodajże irysy. Agnieszka zastukała w nią, nie znalazłszy dzwonka ani kołatki.
– Dzień dobry – powiedziała głośno. – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Cisza. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki legitymację.
– Pani Kolasińska? – zawołała jeszcze głośniej. – ABW.
Staliśmy tak jeszcze chwilę.
– Nie ma jej – mruknąłem w końcu.
– Jak nie ma? – upierała się Agnieszka, usiłując zajrzeć do wnętrza przez witrażową szybkę. – Widzę, że jest. Pewnie się przestraszyła. Pani Kolasińska! – zawołała głośniej i znów zastukała. – Jesteśmy z ABW. Wzywała nas pani. Proszę otworzyć.
Po chwili i ja zauważyłem ruch wewnątrz domu. W końcu dał się słyszeć chrzęst przekręcanej zasuwki. Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Otwierały się na zewnątrz, więc Agnieszka musiała zrobić krok do tyłu. Ja też się cofnąłem.
Zaburczało mi w brzuchu. Zdążyłem pomyśleć jeszcze, czy zjemy coś na mieście, czy wrócimy na obiad do kantyny w Firmie, kiedy nagle usłyszałem huk.
Kątem oka zobaczyłem, jak głowa Agnieszki odskakuje do tyłu, a z potylicy wystrzela ciemny obłoczek.
Odruchowo rzuciłem się jak najdalej od napastnika, który strzelił z wiatrołapu. Służbowa legitymacja wypadła mi z ręki. Z kabury przypiętej do paska wyszarpnąłem glocka. Agnieszka poleciała na plecy i zjechała po schodach. Bałem się na nią spojrzeć, wiedziałem, że nie żyje.
Wszystko potoczyło się za szybko. Niby powinniśmy być przygotowani na każdą okoliczność, niespodziewany atak, nagłe zagrożenie. Szkolą nas, ale kiedy nadszedł krytyczny moment... Nie docierało do mnie, że to dzieje się naprawdę.
Tak bez ostrzeżenia? Na sielskiej uliczce w środku miasta?
Przez ułamek sekundy zobaczyłem twarz mężczyzny, który strzelił do Agnieszki. Napastnik wyskoczył z domu. Był łysy – to pierwsze, co rzucało się w oczy. Niższy ode mnie, około trzydziestu lat, nabity, miał opaloną twarz, a pełne usta okolone kilkudniowym zarostem. Czarne spodnie i czarna bluza z kapturem, na którą miał założoną kurtkę moro bez żadnych emblematów.
Strzelił ponownie i nie trafił mnie chyba tylko dlatego, że się wywaliłem, zsuwając się po schodach. Przeskoczył z półobrotem balustradę i zniknął mi z oczu. Poderwałem się i na miękkich nogach zacząłem biec za nim. Okrążyłem dom, odbezpieczając i przeładowując glocka. Z tyłu, tuż przy murowanym ogrodzeniu stał parterowy budynek gospodarczy. Mężczyzna wskoczył na niski blaszany parapet i wybił się z niego, jakby uprawiał parkour.
– Stój! – krzyknąłem, ale on już się podciągał, chwyciwszy krawędź rynny.
Na moment się zatrzymałem i strzeliłem trzy razy, ale niecelnie. Spłoszony gołąb poderwał się z pobliskiego drzewa. Trafiłem w szybę, w elewację i chyba w niebo. Pierwszy raz w życiu użyłem broni poza strzelnicą.
– Stój!
Facet był już na dachu. Dwa susy na pełnym gazie i przeskoczył ogrodzenie, po czym wylądował na sąsiedniej posesji. Biegłem za nim, nie zamierzałem się poddawać, niosła mnie adrenalina. Kopiując jego ruchy, też wskoczyłem na blaszany parapet budynku gospodarczego i złapałem za krawędź rynny, żeby się podciągnąć. Zdążyłem jeszcze zauważyć swoją przestrzelinę w szybie, malutką dziurkę z oszronionym brzegiem.
Nagle świat zawirował i leżałem plecami na ziemi. Nad sobą miałem klon i jego czerwieniejące i żółknące liście, a dalej ołowiane niebo.
Chwilę mi zajęło, nim zrozumiałem, co się stało, jaka to siła powaliła mnie na ziemię. Kątem oka zauważyłem na ganku sylwetkę w czarnych spodniach i burej bluzie z kapturem założonym na głowę.
Drugi napastnik.
Wyszedł z domu i strzelił, w momencie kiedy wskoczyłem na parapet. Był wyższy i szczuplejszy niż ten pierwszy. Jego twarzy nie byłem w stanie dostrzec, zasłaniał ją kaptur. Za to wyraźnie widziałem broń i jego prawą dłoń. Jej grzbiet pokrywał tatuaż, aż do połowy palców. Facet uniósł pistolet.
Leżąc, strzeliłem pierwszy, ale zdążył się cofnąć.
Pomyślałem, że teraz umrę.
– Wyłącz to – warknął Szef. – Przecież nic mu nie jest.
Leżałem na noszach, więc nie widziałem twarzy kierowcy karetki, ale czułem, że jest wkurzony. Chwilę zwlekał, w końcu jednak posłuchał i wyłączył sygnalizację dźwiękową. On i dwaj ratownicy medyczni byli źli, że jakiś facet wbił im się do ambulansu i jeszcze wydaje polecenia, by zawieźć mnie nie na Banacha, jak planowali, ale do szpitala MSWiA, na Wołoską. Ale Szef machnął legitymacją i nie było dyskusji.
Przeżyłem.
Kiedy próbowałem wspiąć się na dach warsztatu, drugi z napastników strzelił, ale trafił mnie w but. Dlatego fiknąłem i wylądowałem na ziemi. Moja stopa przyjęła energię kinetyczną pocisku, który przeszedł przez podeszwę buta.
Miałem niebywałe szczęście.
Jego skala dopiero do mnie docierała. Przecież to ja, a nie Agnieszka, mogłem pukać do drzwi starej willi. I teraz to ja już bym nie żył, trafiony w twarz.
Dlaczego podzieliliśmy się tak, że ja dzwoniłem przy furtce, a potem ona wyprzedziła mnie i zapukała do drzwi? Samo wyszło, nie ustalaliśmy tego. Los rzucił monetą, wygrałem.
– Nie zadręczaj się – powiedział Grudewicz, jakby czytając mi w myślach. – To nie twoja wina.
– Jak to nie? – wymamrotałem przez ściśnięte gardło. – Przecież ona...
Zacząłem płakać. Bez łez, ale coś mi się stało z głosem, jakby wydobywał mi się głęboko z trzewi.
– Ona... Ona nie żyje... – łkałem. – Mogliśmy... Mogłem...
Szef patrzył na mnie niepewnie. Nie wiedział, jak mnie pocieszyć. To nie jest coś, czego można nauczyć się na szkoleniach.
– To nie twoja wina, uwierz mi, Borys. Kto mógł przewidzieć?
Słowa Grudewicza nie ukoiły mnie. Przymknąłem oczy i próbowałem zrozumieć, co się wydarzyło, dlaczego zostaliśmy zaatakowani bez ostrzeżenia. Przez kogo? Ci dwaj podejrzani najemcy budynku gospodarczego... Co robili u niej w domu?
Bezradnie poddałem się galopowi myśli. Zaczęła dzwonić komórka Szefa, dźwięk analogowego telefonu. Odebrał połączenie.
Moje szczęście dzisiejszego dnia to był jeden uśmiech losu po drugim. Agnieszka przyjęła kulę, która równie dobrze mogła wyrwać dziurę w mojej potylicy. Drugi napastnik trafił tylko w but. Ale potem mógł przecież jeszcze podejść i dokończyć robotę. Leżałem na trawniku jak żuk, który przewrócił się na plecy.
Z jakiegoś powodu facet z wytatuowaną ręką odpuścił i salwował się ucieczką. Pewnie uznał, że zostałem wyeliminowany i nie ma sensu tracić czasu na dobijanie mnie.
Kiedy poderwałem się z ziemi, nie byłem w stanie kontynuować pościgu. Nawet nie czułem bólu, ale nie dałem rady biec równie szybko, co uciekający napastnik. Wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem na nasz awaryjny numer. Jednocześnie, kuśtykając, ruszyłem w stronę werandy. Podniosłem swoją legitymację służbową. Na schodach leżała kukła o gabarytach i rysach twarzy Agnieszki, jedynie w miejscu ust zionęła teraz rana. Kucnąłem i zwymiotowałem.
Potem wszystko potoczyło się tak zwyczajnie. Najpierw zbiegli się gapie, sąsiedzi z okolicznych domów, którzy usłyszeli strzały. Wykrzyczałem, że jestem z ABW i zabroniłem im wchodzić na teren posesji. Po chwili, nie wiem jak długiej, bo ze stresu straciłem rachubę czasu, przyjechała policja, a zaraz potem niemal jednocześnie karetka i Grudewicz z dwójką oficerów z naszej sekcji, Sikorą i Iwańskim.
– Czy są uzbrojeni? – Z zamyślenia wyrwał mnie Szef, rozmawiający z kimś przez komórkę. – Tak. Obaj.
Spojrzał na mnie pytająco, jakby oczekiwał potwierdzenia. Pokiwałem głową.
– Obaj – powtórzył do telefonu. – Mogli się też rozdzielić. Portret pamięciowy będzie, ale chyba jednego tylko.
Znów pokiwałem głową. Nagle karetka zwolniła i po chwili się zatrzymała.
– Co jest? – spytał Szef, nie przerywając rozmowy przez komórkę.
– No co? Korek – odburknął kierowca.
– To na co czekasz? Jazda na gwizdkach!
– No to zdecyduj się, panie pułkowniku...
– To jest dla ciebie śmieszne? Jazda!
Przymknąłem oczy. Kierowca karetki włączył sygnalizację dźwiękową.
Źle się czułem, chyba nikt nie lubi przebywać w szpitalu. W dodatku rana stopy była niegroźna, założyli mi trzy szwy na krzyż. Głupio mi było, że odciągam służbę zdrowia od poważniejszych przypadków. Sam mogłem sobie zdezynfekować piętę i przykleić kawałek gazy.
Gdzieś tu po sąsiedzku, w chłodni albo na stole sekcyjnym, leżało ciało Agnieszki. Jej nikt już nie pomoże. Zawsze raziło mnie, kiedy w wiadomościach w jednym zdaniu podawano liczbę rannych i ofiar śmiertelnych katastrofy, konfliktu zbrojnego czy zamachu terrorystycznego.
Jak można porównywać najgorsze nawet okaleczenie z ostateczną stratą?
– Skarpetki miał pan czyste? – spytał lekarz, który mnie szył.
– Słucham?
– Bo tak w sumie nie wiem, czy przepisać panu antybiotyk...
Zastanawiałem się, czy mówi serio, czy raczej próbuje rozładować sytuację żartem.
– Tak, oczywiście, czyste – wymamrotałem.
– Na wszelki wypadek przepiszę – powiedział, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
Był w moim wieku, chudy, niespokojnie przebierał palcami, na które miał naciągnięte fioletowe rękawiczki jednorazowe.
Miałem dodatkowy powód, żeby nie lubić tego konkretnego szpitala. Tuż obok, przy ulicy Miłobędzkiej, stał gmach Agencji Wywiadu. Raj, z którego mnie wygnano, pomnik mojej porażki.
Kiedy półtora roku temu ukończyłem szkolenie w Kiejkutach, zaproszono mnie na rozmowę ewaluacyjną. W myślach już pakowałem walizkę. Zastanawiałem się, gdzie mnie rzucą, na który kontynent. Dopuszczałem możliwość, że na jakiś czas wyląduję na nudnym stanowisku w którejś z naszych placówek dyplomatycznych. Ale i tak misja wywiadowcza na miarę Bonda byłaby kwestią czasu.
W służbach było wtedy gęsto. Po ataku Rosji na Ukrainę odcinek wschodni nadal był najbardziej gorący, ale ekscytowaliśmy się też Chinami, Indiami, Bliskim Wschodem. Pracę magisterską pisałem na temat prognoz dotyczących znaczenia krajów BRICS, więc czułem się kompetentny w sprawach wielu państw i kultur. Oczyma wyobraźni widziałem siebie jako asa wywiadu, który ratuje ojczyznę i ma udział w kształtowaniu losów świata.
Do tego życie bez zobowiązań, na walizkach. Pięciogwiazdkowe hotele, rozmowy w obcych językach, inne zapachy, odmienne znaki drogowe, lniane marynarki – lepiej sprawdzają się w śródziemnomorskim i tropikalnym klimacie. Romanse i drinki popijane w ekskluzywnych barach też były częścią owej wizji.
Naiwnie wierzyłem, że można być kowalem własnego losu. Przecież już raz mi się udało, kiedy dostałem się do Agencji Wywiadu. To bujdy, że jeśli chce się zostać szpiegiem, należy czekać, aż oni się odezwą. Ja zgłosiłem się sam, na ostatnim roku studiów. Oczywiście w formularzu nie wspomniałem, że od dziecka mam jazdę na punkcie filmów o Bondzie, że zaczytywałem się w powieściach Fleminga, Forsytha, Severskiego i Ludluma.
Nic nie zapowiadało krachu moich marzeń. Wręcz przeciwnie. Kiedy dostałem się do Kiejkut, byłem przekonany, że moja kariera szpiega nabiera tempa. Przykładałem się podczas zajęć. Miałem wrażenie, że się wyróżniam, zdałem testy sprawnościowe i egzaminy z języków. Tymczasem po zakończeniu szkolenia, podczas rozmowy ewaluacyjnej trzech smutnych panów, siedzących za przykrytym zielonym suknem biurkiem, poinformowało mnie o wyjątkowym wyróżnieniu.
Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kontrwywiad.
To zabrzmiało jak najgorsza obelga. Na agenta wywiadu okazałem się za słaby, za to mogłem uzupełnić braki kadrowe w ABW. Przywracano akurat dziesięć delegatur regionalnych, zlikwidowanych w 2017 za rządów PiS. Kontrwywiad, czyli siedzenie na tyłku, w Warszawie, i neutralizowanie działań obcych szpiegów. To tak jakby marzyć o sławie pisarza, a skończyć jako krytyk literacki. Planować karierę aktora, a potem pisać recenzje filmowe. Chcieć latać po świecie jako pilot, a wylądować w biurze na lotnisku i przyklejać na walizki naklejki z kodem kreskowym.
Drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły się i wszedł Szef. Miałem wrażenie, że w godzinę postarzał się o kilka lat. Na pewno rozmowa z rodzicami Agnieszki i jej narzeczonym kosztowała go niemało.
– I co? – spytałem. – Złapali ich?
W odpowiedzi pokręcił głową.
– Dasz radę z portretem pamięciowym? – zapytał zmęczonym głosem.
– Tak.
Zapamiętałem twarz jednego z napastników, Łysego, który do mnie strzelał. Drugi miał kaptur, poza tym widziałem go z pewnej odległości. Jedynym punktem zaczepienia była jego wytatuowana dłoń.
– Przyślę ci tu zaraz Lidkę – powiedział Szef, po czym usiadł na metalowym taborecie i zdjął okulary. Milczał przez chwilę, rozcierając nasadę nosa. W tym czasie lekarz kończył bandażować mi stopę.
– A jak...? – Urwałem, nie kończąc pytania.
– A jak myślisz? – Grudewicz ciężko westchnął.
Znów wszystko wróciło. Już nie szok i niedowierzanie, ale tępy ból gdzieś w trzewiach. Nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić, co muszą czuć rodzice Agnieszki. I jej narzeczony. Czasem narzekała na niego, lubił imprezować, pić z kolegami i Bóg wie co jeszcze wtedy się działo. Ale planowali ślub. W bliżej nieokreślonej przyszłości, ale planowali.
– Coś wiadomo? – spytałem, żeby przerwać trudną ciszę.
– Tak. – W Szefie jakby włączył się z powrotem tryb roboczy. Założył okulary i relacjonował suchym tonem, jakim zawsze prowadził briefingi. – W domu znaleźliśmy ciało właścicielki...
Westchnąłem.
– Pewnie ci dwaj zorientowali się, że chciała strzelić z ucha – kontynuował Grudewicz. – I uciszyli ją.
„Strzelić z ucha” było wyrażeniem z naszego żargonu, oznaczającym zrobienie donosu.
– Wiadomo już, co kombinowali?
Szef pokręcił głową. Wtedy myślałem jeszcze, że mamy do czynienia z jakąś drobnicą. Narkotyki, kradzieże aut albo przemyt papierosów lub alkoholu bez akcyzy.
– Przeszukują dom. I cały ten warsztat – powiedział, wstając z taboretu.
Zaskakująca prawda wyszła na jaw wczesnym popołudniem, kiedy z opatrzoną nogą i z kodem do recepty na antybiotyk mogłem już opuścić szpital. Grudewicz był na pilnej naradzie w sztabie kryzysowym na Rakowieckiej, przysłał po mnie Sikorę, który przywiózł mi jednego crocsa. Mój lewy but z przestrzeloną podeszwą został zabrany do analizy.
W budynku gospodarczym we Włochach nie było ani narkotyków, ani nielegalnego alkoholu czy papierosów. Zabezpieczono za to coś, co na pierwszy rzut oka przypominało trzy kawałki ciemnożółtego sera. Semtex, produkowany w Czechach materiał wybuchowy. Znaleziono też laptop, zabezpieczony hasłem, ale nasi informatycy szybko je złamali. Na twardym dysku komputera zapisano dokładne plany Filharmonii Narodowej i centrum w okolicach ulicy Jasnej. Co gorsza, były na nim też tajne procedury dotyczące bezpieczeństwa, a także informacje o młodych pianistach z kilkunastu krajów świata, których łączyło to, że aktualnie przebywają w Warszawie.
Stało się oczywiste, że przestępcy, na których trwała obława, planują zamach terrorystyczny podczas Konkursu Chopinowskiego. Stopień alarmowy został podniesiony na terenie Warszawy nawet nie o oczko wyżej, do poziomu charlie, ale od razu do najwyższego możliwego – delta.
Z ulgą poddałem się machinie procedur, bo odciągały moje myśli od śmierci Agnieszki. Zeznania, portret pamięciowy Łysego, formularz wypisania się ze szpitala na własne życzenie, raport dotyczący użycia broni.
Potem Sikora, na polecenie Szefa, zawiózł mnie na Ochotę, gdzie znajdowały się nasze pomieszczenia, parę lat wcześniej odebrane od Instytutu Maszyn Matematycznych. Wylądowałem na kozetce u psychologa. Czułem rozgoryczenie. Omijało mnie to, co teraz najważniejsze. Trwała obława na groźnych terrorystów, zaistniało realne zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli, a ja mam prowadzić rozmówki o swojej traumie?
– Może mi pan opowiedzieć o pani Agnieszce? – spytała terapeutka.
Przedstawiła się jako doktor Eliza Dziuma. Była niewiele starsza ode mnie. Miała długie, rude, lekko kręcone włosy, chyba farbowane, choć kolor wyglądał naturalnie. Kontrastował z ciemnozielonym golfem, ale może właśnie o to chodziło. Nogi miała zgrabne, w obcisłych czarnych dżinsach, krzyżowała je w eleganckiej pozie, siedząc na komputerowym krześle. Wyjechała nim zza biurka, które wyglądało jak szkolna ławka. Chyba chodziło o to, żeby stworzyć wrażenie otwartości, nie odgradzać się od pacjenta.
Za jej plecami znajdowała się ściana okien z widokiem na Filtry. Szarobura wykładzina na podłodze wydała mi się nieprzyjemnie szorstka. Sięgnąłem po szklankę z wodą, którą nalała mi z karafki, jak tylko się przywitaliśmy.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponowałem.
– Nie przechodzę na ty z pacjentami, panie Borysie. Czy to dla pana bardzo ważne?
Pokręciłem głową.
– Porozmawiajmy zatem o pani Agnieszce. Dobrze się znaliście?
Zwlekałem jeszcze chwilę, zastanawiając się, czy istnieje jakaś bezpieczna droga ucieczki z gabinetu doktor Dziumy. Niestety, gdybym przerwał sesję, bruździłoby mi to potem w papierach. A przecież nie porzuciłem jeszcze tak całkiem marzeń o powrocie do raju, do Agencji Wywiadu.
– Wie pani... Chyba... Muszę przepracować to sam – powiedziałem w końcu, a mój głos zabrzmiał głucho.
– Ale ja jestem od tego, żeby panu pomóc. Oczywiście nie będę naciskać. Po prostu porozmawiajmy...
Przymknąłem oczy, po chwili znów je otworzyłem.
– Chyba lepiej będzie... Jak pani pogada z jej rodzicami. I narzeczonym.
Dziuma uśmiechnęła się, jakby spodziewała się oporu i doskonale wiedziała, że jego przełamanie jest tylko kwestią czasu.
– Zajmują się tym moja koleżanka i mój kolega.
– Lepsi od pani? – Nie wiem, dlaczego próbowałem ją sprowokować, po prostu czasami włącza mi się taki zadzior.
– Nie mnie to oceniać. Tak się akurat podzieliliśmy.
Zapadła długa cisza. Wydawało mi się, że słyszę stłumiony odgłos przejeżdżającego tramwaju, ale chyba byliśmy za daleko zarówno od Nowowiejskiej, jak i Chałubińskiego.
– Kurczę... – Potarłem ręką czoło. – Ja naprawdę nie powiem nic sensownego.
– Myśli pan, że tego od pana oczekuję?
– Nie wiem. Po prostu... – Urwałem.
– Tak? – dopytywała z życzliwością.
– Ja jestem prosty facet. Nie chcę robić zamieszania wokół siebie. Wolę... – szukałem słowa – ...po prostu być przydatny.
Zwlekała z odpowiedzią, jakby moje słowa ją zaskoczyły i nie miała przygotowanego odpowiedniego skryptu.
– Dlatego chciałabym, żeby poczuł pan, że te kilkanaście, kilkadziesiąt minut będą dla pana – powiedziała w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Dla odmiany.
– Dziękuję.
– Nie musimy rozmawiać o śmierci pani Agnieszki.
– A o czym?
– O czym pan chce?
– Ogólnie o śmierci?
– Tak, oczywiście.
– To co pani sądzi na ten temat?
– Ja? Mieliśmy skupić się na panu.
I tak sobie gadaliśmy jeszcze przez kwadrans. Nie potrafiłem się przed nią otworzyć. Bałem się też chyba, że rozmawiając o śmierci, dojdziemy do dołującego wniosku, że to coś banalnego. Coś, co każdego dnia może nas spotkać ot tak, jak ukłucie przez komara albo spóźnienie się na autobus.
Agnieszka pewnie nawet nie wie, że umarła. Nim zdążyła się zorientować, że napastnik do niej strzelił, pocisk przeszedł jej przez mózg. Pyk i już nie żyła.
To nie jest coś, o czym chciałbym rozmawiać z przypadkową osobą.
Umówiliśmy się z Dziumą na kolejne spotkanie za trzy dni, po czym zaproponowała, że wypisze mi zwolnienie. Odparłem, że nie potrzebuję zwolnienia na głowę, bo dostałem już na nogę. To ją rozbawiło.
– No tak, nie pomyślałam. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – W każdym razie niech pan spróbuje zadbać przez ten czas również o swoją kondycję psychiczną. Przeżył pan ogromną traumę. Może pan nie odczuwać wstrząsu, ale zapewniam pana, że ten wstrząs nastąpił. Uniknął pan śmierci i na własne oczy ją zobaczył...
Na koniec Dziuma poradziła mi, żebym się wyciszył. Ale ja miałem na ten wieczór inne plany.
Wolałem umawiać się u niej. Julia wynajmowała przytulne dwupokojowe mieszkanie na Gocławiu, w bloku z wielkiej płyty, na siódmym piętrze, z widokiem na jeziorko Balaton. Uśmiechnąłem się w myślach, że to kolejne miejsce na mapie Warszawy, które udaje dla mnie wielki świat.
Balaton. Prawie jak na Węgrzech. Ironia losu droczyła się ze mną, próbując udowodnić mi, że życie agenta kontrwywiadu też może być ekscytujące.
Mieszkanie było umeblowane przez właściciela sztampowo i budżetowo, ale Julia dorzuciła swoje trzy grosze. Na podłodze w przedpokoju leżał puchaty dywanik w jej ulubionym, krwiście czerwonym kolorze, na ścianach wisiały pozłacane ramki z fotografiami przedstawiającymi konie, na niektórych była również ona. Czasami zastanawiałem się, czy jej pasja jeździecka jest prawdziwa, czy może to tylko część jej legendy, fałszywej tożsamości.
– Nie przyjechałeś rowerem? – Bardziej stwierdziła niż spytała, całując mnie na powitanie. Pachniała intensywnie, perfumami o ostrej nucie, które nie podobały mi się, drażniły równie mocno co chemiczny smak kolendry. Niektórzy to lubią, ale widocznie nie byliśmy kompatybilni.
– Skąd wiesz? – spytałem, zdejmując kurtkę.
– Nie jesteś zmarznięty. – Zaśmiała się. – Ani spocony.
– Rozciąłem sobie stopę – skłamałem w ramach wyjaśnienia. – Musiałem wziąć auto.
Syknęła, tak jakby przemówiła przez nią empatia i jej własną nogę przeszył ból.
– Jak to sobie rozciąłeś?
Zaskoczyła mnie jej dociekliwość.
– Pękła mi płytka w łazience. I... Stanąłem na niej – improwizowałem, po czym zamknąłem jej usta pocałunkiem, żeby nie drążyła tematu. Nie pomyślałem, że zada mi takie pytanie, więc nie miałem przygotowanej legendy.
Przyjechałem do niej prywatnym samochodem, czarną alfą romeo giulietta, w automacie, więc mogłem prowadzić z nieczynną lewą nogą.
– Biedaku – westchnęła Julia, po czym znów zaczęła mnie całować.
Nawet jej nie lubiłem. Ale w przedziwny sposób to ułatwiało sprawę. Chyba trudniej byłoby mi chodzić do łóżka z kimś, wobec kogo odczuwałbym sympatię. Przy czym moja niechęć nie miała nic wspólnego z awersją fizyczną. Julia była atrakcyjna, miała trzydzieści dwa lata, fantastyczną figurę, jakby była zawodową gimnastyczką artystyczną. Proste ciemnoblond włosy sięgały jej do ramion, okalając ładną buzię, która wydawała mi się typowo rosyjska – sarnie oczy i pełne, często rozchylone usta, przez co sprawiała wrażenie wiecznie czymś przestraszonej.
Nic bardziej mylnego. Julia Rybakina była wyniosła, na wszystkich wokół patrzyła z góry, a ukrywanie tego pod płaszczykiem uprzejmości przychodziło jej z największym trudem. Udawała Białorusinkę, dziennikarkę niezależnych mediów, tłumaczkę i instruktorkę jazdy konnej. Tak naprawdę na pewno nazywała się inaczej i podejrzewaliśmy, że jest Rosjanką, którą zaopatrzono w dane legalizacyjne i wysłano do warszawskiej rezydentury wywiadu – Służby Wnieszniej Razwiedki – rok przed inwazją na Ukrainę.
Mnie ta jej imperialna wyższość śmieszyła, postrzegałem ją jako maskowanie kompleksów.
Nasza znajomość zaczęła się kilka miesięcy temu, pod koniec czerwca. Spotkaliśmy się w jednym z warszawskich hoteli podczas nudnej konferencji poświęconej bezpieczeństwu w Europie Środkowo-Wschodniej. Właściwie to ona mnie poderwała, zagadała podczas przerwy na kawę. Nie wiedziała, że tak naprawdę to ja szukam z nią kontaktu. Zostałem jej podstawiony w ramach akcji operacyjnej zmontowanej w naszej Sekcji.
Potem, żeby wszystko wyglądało naturalnie, nasz kontakt się urwał. Ot, miła, ale niezobowiązująca rozmowa, która nie miała kontynuacji. Dopiero pod koniec lipca znów się spotkaliśmy, tym razem podczas festiwalu ukraińskich filmów dokumentalnych.
Wtedy porozmawialiśmy dłużej, poszliśmy razem na Wojnę porcelanową, a dalej już potoczyło się samo. Choć powoli. Brak pośpiechu jest kluczem do rozpracowania agenta obcego wywiadu, także do ewentualnej próby obrócenia. A ja właśnie do tego dążyłem. Moją ambicją było, żeby rozbić bank i przynieść Rybakinę na tacy.
Julia wie, że pracuję w ABW, sam się tym pochwaliłem. Chcieliśmy, żeby zobaczyła we mnie dobrze rokującego figuranta. Na pewno dokopali się do tego, że nie wyszło mi w Agencji Wywiadu i uznali to za dodatkową okoliczność sprzyjającą. Będą próbowali wykorzystać moją frustrację, podczepić się pod niespełnione marzenie o życiu szpiega. Pewnie pomogło też moje rosyjsko brzmiące imię, a raczej okoliczności, w jakich je dostałem.
Chociaż raz na coś się przydałeś, tato.
Matka zawsze powtarzała, że chciała dać mi na imię Tomasz, ale ojciec uparł się na Borysa. Był rusofilem. Jako dziecko spędził z rodzicami kilka lat w Związku Radzieckim, chodził tam do szkoły. Było to w latach osiemdziesiątych XX wieku. Mój nieżyjący już dziadek był fizykiem atomowym, prowadził wówczas prace badawcze w Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej. O ośrodku zrobiło się w Polsce głośno jakieś dziesięć lat temu. Prawicowe media wywlokły Ryszardowi Petru, że mieszkał w Dubnej ze swoimi rodzicami, naukowcami.
Podczas pobytu w ZSRR mój ojciec zafascynował się rosyjską literaturą, muzyką, kuchnią. I niestety też wschodnią kulturą picia alkoholu. Ta rusofilia to była jego supermoc, coś, co go wyróżniało. Podobno zawsze próbował zabłysnąć w towarzystwie jako znawca rosyjskiej duszy, rzucał cytatami z Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa, śpiewał pieśni Wysockiego i Okudżawy.
Moja młodsza siostra, która przyszła na świat sześć lat po mnie, ma na imię Nadia. Ojca nawet nie pamięta. Zostawił nas, kiedy poszedłem do pierwszej klasy. Mam nawet zdjęcie z nim na rozpoczęciu roku szkolnego. Potem zabrał mnie na obiad do rosyjskiej knajpki na Pradze, która nazywała się Skamiejka. Jedliśmy zupę soliankę i byłem zdziwiony, że wcale nie jest aż tak bardzo słona. A na początku października, czyli dokładnie dwadzieścia lat temu, wyjechał i już nie wrócił.
Z Julią spotykamy się w weekendy, najczęściej u niej. W tygodniu czasem też, na mieście, żeby zjeść kolację. Do jej mieszkania przyjeżdżam z Kabat rowerem. Lubię tę trasę, prawie godzina w jedną stronę, na lewym brzegu Wisły cały czas wygodna ścieżka rowerowa, a przejazd mostem Siekierkowskim w drodze powrotnej to okazja, by podziwiać wieżowce w centrum Warszawy.
– Opatrzyłeś sobie tę nogę? Może zobaczę? – zaproponowała Julia.
– Nie trzeba.
Przyciągnąłem ją do siebie i zacząłem całować, ściągać z niej ubranie. Początkowo szło mi opornie, w głowie cały czas siedziała mi dzisiejsza trauma. Po chwili jednak podniecenie zadziałało jak środek znieczulający, eliksir zapomnienia.
Po seksie leżeliśmy w łóżku i oglądaliśmy Polsat News. Dziwnie się czułem, widząc na ekranie telewizora materiał o wydarzeniach, w których sam brałem udział. Informacja o strzelaninie we Włochach wylądowała wysoko w serwisie, zaraz po relacji korespondenta z Jerozolimy w drugą rocznicę ataku Hamasu na Izrael.
– Za nami kolejny dzień pierwszego etapu Konkursu Chopinowskiego. – Prezenterka przeszła do następnego tematu. – Przesłuchania późnym wieczorem zakończył występ reprezentantki Polski, Weroniki Danilewicz. Jak dotąd uczestnicy w pierwszym etapie najchętniej wybierają Balladę f-moll opus 52 i Etiudę gis-moll opus 25.
Następnie rozpoczął się materiał filmowy, w którym pokazywano ujęcia z Filharmonii: wypowiedzi melomanów, uczestników, urywki wykonań.
Patrzyłem z przejęciem, choć pilnowałem się, żeby nie okazać przed Julią przesadnego zainteresowania. Wyobrażałem sobie, co by mogło się stać, gdybyśmy rano z Agnieszką nie zapukali do domu przy ulicy Pianistów.
Ulica Pianistów! Dopiero teraz uderzyła we mnie ta przypadkowa zbieżność.
– Co taki smutny? – spytała Julia.
– Ja? Nie... – odpowiedziałem, ale sam bym nie uwierzył w to kłamstwo.
Dzisiejszy dzień tak mnie przeczołgał, że nie byłem już w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu ani energii.
– No przecież widzę.
– A co mam być wesoły? Jesień idzie... Noga mnie boli...
Poklepała mnie po nagim udzie.
– Chłopaki nie płaczą.
Ostatkiem sił przywołałem uśmiech na twarz.
– Idę pod prysznic – zakomunikowała.
Wstała z łóżka, nie wstydząc się swej nagości. Po chwili usłyszałem szmer wody. Na białej szafce nocnej przy łóżku, prostym mebelku z Ikei, Julia zostawiła komórkę. Telefon leżał ekranem w dół, oczywisty odruch każdego szanującego się agenta. Obok paliła się lampka z czerwonym abażurem i stało siedmioboczne puzderko na biżuterię, pozytywka, która po uchyleniu wieczka grała Podmoskownyje wieczera.
Zaczęło mi mocniej bić serce. Czyżby na koniec tego parszywego dnia los się do mnie uśmiechnął?
Zastanawiałem się, czy to nie podpucha. Może specjalnie zostawiła telefon, by zobaczyć, czy się skuszę. Nie była głupia. Może podejrzewała, że ją rozpracowuję, i chciała to sprawdzić?
Czy w sypialni jest ukryta kamera? Powinienem założyć, że tak, że nasze schadzki są nagrywane. Wstałem z łóżka i zgasiłem światło oraz telewizor, który akurat wyświetlał relację z pierwszego, wygranego przez Igę Świątek meczu podczas turnieju tenisowego w Wuhan. Przez okna wpadała nocna poświata miasta, więc zaciągnąłem zasłony. Wiodąc dłonią wzdłuż łóżka doszedłem do szafki nocnej, wziąłem telefon Julii i przeszedłem do kuchni, w której paliła się biegnąca pod szafkami ledowa listwa.
Tutaj też mogła być zamontowana kamera, ale musiałem już zaryzykować. Nie było czasu. W każdej chwili Julia mogła zakręcić wodę i wyjść z łazienki.
Od niedawna byłem w stanie odblokować jej komórkę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dwa razy podczas naszej znajomości Julia korzystała z PIN-u, a nie z czytnika odcisków palca. Kiedyś poszliśmy do restauracji, w której zamówiła krewetki. Obierając je, upaprała sobie dłonie i czytnik przestał działać. Podobnie było tydzień temu, kiedy umówiliśmy się na basen przy Rozbrat. Potem usiedliśmy w kawiarni i przez jakiś czas nie była w stanie odblokować komórki rozmoczonym kciukiem.
Pięć, dwa, pięć, dwa. Nie tak trudno odgadnąć PIN, jeśli ma się możliwość obserwacji ruchu palców podczas odblokowywania ekranu.
Udało się, ekran rozjaśnił się tapetą przedstawiającą przyprószone śniegiem świerki, pewnie gdzieś na Syberii. Poczułem zadowolenie, ale wiedziałem, że wiele nie zdziałam. Co powinienem sprawdzić w pierwszej kolejności? Szukałem aplikacji Telegram, ale nie mogłem jej znaleźć. Szkoda mi było cennego czasu, więc wszedłem w galerię zdjęć i filmików. Przeglądałem łapczywie zawartość telefonu Julii, aż woda w łazience przestała szumieć. To był znak, żeby wrócić do sypialni, odłożyć komórkę na nocny stolik, położyć się na łóżku i udawać, że zasnąłem.
Czułem, jak mocno bije mi serce, próbowałem oddychać głęboko, miarowo, żeby się uspokoić. Nie znalazłem w jej telefonie niczego nadzwyczajnego, ale zdobyłem pewność, że nagrywa nas podczas miłosnych igraszek. W galerii zdjęć zobaczyłem też fotografie innego mężczyzny, muskularnego, z kitką, zrobione w jej sypialni, widać było charakterystyczny ciemnoczerwony abażur lampki nocnej.
Pewnie diewoczka fabrykuje kompromaty, żeby potem nas nimi szantażować – pomyślałem. Ciekawe, kim jest Kitka. Kusiło mnie, żeby zobaczyć więcej, ale nie mogłem popełnić błędu i dać się przyłapać na gorącym uczynku.
Przynajmniej tyle, że znałem już PIN i – o ile go nie zmieni – będę w stanie zobaczyć więcej przy następnej okazji.
Julia wyszła z łazienki, usłyszałem, jak zamyka za sobą drzwi.
– Co ty, śpisz? – zapytała zdziwiona i wchodząc do sypialni, zapaliła światło.
Miała na sobie czarny szlafrok ze sztucznego jedwabiu, z wyhaftowanym na plecach wielkim złotym smokiem. Popatrzyła na mnie, ja na nią.
– Nie śpię. Chodź...
Dziwne to było, że tak oszukiwaliśmy się nawzajem, udając uczucia i czułość. Zrzuciła szlafrok i usiadła na mnie okrakiem. Wiedziałem, że to gra, ale czasami zastanawiałem się, czy ona też zdaje sobie sprawę, że i ja nie jestem szczery. Może powinienem w takim razie wziąć na to poprawkę? Że ona wie, że ja wiem. A może ona już to przewidziała?
Pochyliła się, żeby mnie pocałować, poczułem na twarzy dotyk jej wilgotnych włosów. I tak zwodziliśmy się w nieskończonym zapętleniu, a ja próbowałem zapomnieć o koszmarnym dniu, w którym zginęła Agnieszka.
W dniu pogrzebu Agnieszki wstałem przed szóstą. Nie mogłem spać, całą noc przewracałem się z boku na bok. W półmroku poczłapałem do kuchni, bez zapalania światła zaparzyłem kawę w ekspresie przelewowym marki Moccamaster, moim odpowiedniku gadżetów Bonda.
Trzy minuty później, z kubkiem americano, leżałem w wannie, gapiąc się w sufit. Upiłem łyk kawy. Gorzki eliksir przywracał mnie do życia. Pilnowałem, żeby nie zamoczyć zranionej stopy, znalazłem sobie wygodną pozycję, opierając piętę o krawędź wanny. Sięgnąłem po komórkę.
Wchodząc na stronę gazeta.pl miałem nadzieję, że zobaczę podświetlony na czerwono ekran i informację o ujęciu zabójcy Agnieszki. Opinia publiczna mogła nie zdawać sobie sprawy, jak wielkie środki zostały zaangażowane w ujęcie Łysego i jego wytatuowanego kompana. Bezpieczeństwo uczestników i widzów Konkursu Chopinowskiego było wystarczającą motywacją, żeby postawić na nogi wszystkie służby. Ale był jeszcze drugi, równie palący imperatyw: zabito jednego z nas. Każda godzina, kiedy sprawcy tej zbrodni pozostawali na wolności, była upokorzeniem dla służb.
A jednak zaraz minie trzecia doba od śmierci Agnieszki, a nadal nie udało się ich złapać. Odbywały się narady w CAT, odprawy w ABW, a policja prowadziła działania operacyjne. Podpułkownik Grudewicz chodził nabuzowany, ale niewiele mógł zdziałać. Koledzy z sekcji martwili się jego pobudzeniem. Obawiali się, że dostaniemy po łapach rykoszetem. Wiedziałem o tym, bo wczoraj zadzwonił do mnie Makowski. Powiedział mi, że podobno narada z koordynatorem służb specjalnych zakończyła się awanturą. Grudewicz wprost zażądał dymisji swojego przełożonego, szefa ABW, i przez to sam prawie nie wyleciał.
– Jak on pójdzie pod kapelusz, to nas rozgonią – martwił się Makowski, który miał na głowie żonę w ciąży i budowę domu pod Warszawą.
– Nie kracz. Nie zwolnią go.
– Jak będzie dalej tak fikał, to go wykopią. A ja nie będę teraz od nowa zaczynał u Stawińskiego albo któregoś przydupasa Zabora. Jezu!
Zaborem nazywaliśmy pułkownika Zaborowskiego, powołanego parę miesięcy temu szefa ABW. Stawiński dowodził sekcją z sąsiedniego pokoju. Pocieszałem Makowskiego, ale tak naprawdę też byłem przejęty.
Jak to możliwe, że nadal ich nie namierzyliśmy?
Moim zdaniem w grę wchodziły dwa scenariusze. Terroryści uciekli z Warszawy albo nawet z Polski, zaszyli się gdzieś daleko. To właściwie byłaby dobra wiadomość, szczęście w nieszczęściu. Uczestnikom i widzom Konkursu Chopinowskiego nie groziłoby już niebezpieczeństwo.
Druga opcja była gorsza i niestety bardziej prawdopodobna. Napastnicy są profesjonalistami i może dlatego wciąż nie udaje się ich dopaść. Nie odpuścili, tylko zmieniają plany, żeby w odpowiednim momencie uderzyć. Zabezpieczony we Włochach semtex był najczerwieńszą możliwą lampką alarmową. Dla amatorów taki materiał wybuchowy nie jest łatwy do zdobycia. Dlatego podskórnie czułem, że mamy do czynienia z wymagającymi przeciwnikami.
Wygramoliłem się z wanny, kiedy woda zaczęła robić się już letnia. Wycieranie się ręcznikiem było początkiem krótkiej gimnastyki. Założyłem biały sprany szlafrok frotte z kapturem i wyszedłem z łazienki. W wąskim, za to długim przedpokoju trzasnąłem trzydzieści pompek.
W sypialni podciągnąłem rolety. Szykował się słoneczny dzień. Po kilku dniach pluchy nastąpiła zmiana pogody. Wyjrzałem przez okno. Po drugiej stronie ulicy Wąwozowej stał budynek Szkoły Amerykańskiej. Za jakąś godzinę zacznie tam tętnić życie, rodzice albo ich kierowcy będą podrzucać uczniów o różnych kolorach skóry, rozmawiających ze sobą po angielsku.
Lubiłem kosmopolityczny posmak Kabat, który choć minimalnie gasił moją tęsknotę za wielkim światem.
Parę minut po ósmej zadzwonił Grudewicz. Zaproponował, że któryś z chłopaków przyjedzie po mnie, a potem całą sekcją pojedziemy na pogrzeb. Podziękowałem, szkoda było zachodu. Powiedziałem, że spokojnie dojadę do Firmy metrem.
– A jak się czujesz? – spytał niby oficjalnym tonem, ale wyczuwałem w nim autentyczną troskę.
– W porządku. Może po pogrzebie już wrócę z wami i...
– Daj spokój – wszedł mi w słowo. – Nigdzie nie wracasz. Jesteś na zwolnieniu.
– Z którego przecież mogę zrezygnować. Nic mi nie jest.
– Nie ma takiej potrzeby.
– Oczywiście, że jest – postawiłem się. – Nadal ich nie złapaliśmy. A ja jedyny go widziałem. Widziałem jego twarz.
– Nowak. Przestań mi tu chojrakować. Złapiemy ich.
Zastanawiałem się, jak go przekonać.
– Szefie, przecież mogę zrobić coś sensownego – powiedziałem w końcu. – Wszystkie ręce na pokład.
Opierał się jeszcze chwilę, ale czułem, że robi to już bardziej dla zasady. W końcu zgodził się, żebym wrócił ze zwolnienia. Myślałem, że oddeleguje mnie do łapania zabójców Agnieszki.
On jednak wyznaczył mi zupełnie inne zadanie.
– Mam być ochroniarzem? – spytałem, z trudem kryjąc rozczarowanie.
– Coś w tym złego? – Szef popatrzył na mnie z irytacją. Nie spodobało mu się, że kwestionuję jego polecenie.
Cenię go i szanuję, więc było mi głupio, że tak zareagowałem. Ale byłem autentycznie załamany. Pogrzeb Agnieszki nieźle mnie przeczołgał. A teraz jeszcze degradacja? Czułem się, jakby ktoś dał mi z pięści w twarz.
– Nie, oczywiście, że nie – powiedziałem cicho i bez przekonania. – Żadna służba nie hańbi.
– Posłuchaj, Borys. – Szef bębnił palcami w biurko. – Nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Musimy zabezpieczyć się z każdej strony. To naprawdę ważne.
Grudewicz często zwracał się do mnie po imieniu, co było odstępstwem od zwyczaju, jaki panował w Firmie. Odbierałem to jako wyróżnienie, choć prędzej chodziło o moje pospolite nazwisko. Funkcjonowałem u niego jako Borys, chyba że podpadłem albo z innego powodu tracił do mnie cierpliwość. Wtedy przeistaczałem się w Nowaka.
– Żadnemu z uczestników, jurorów, widzów... – kontynuował. – Nikomu nic nie może się stać. Nikomu. Musimy zrobić wszystko... Wszystko! Więc nie gadaj mi głupot, że ci nie w smak bycie ochroniarzem. Masz wybór. To albo spieprzaj z powrotem na L4.
– Oczywiście. – Wyprostowałem się. – Chcę pomóc. Ale nie odsuwaj mnie tak całkiem. Chociaż żebym był w obiegu informacji.
– Pomyślę – odpowiedział. – Na razie idź do Bratkowskiego. On cię pokieruje.
Podziękowałem i wyszedłem z jego gabinetu. Zatrzymałem się na chwilę w korytarzu, żeby ochłonąć. Pomalowane na kremowo ściany wydały mi się szare i obskurne. Przytłoczyło mnie poczucie porażki. Frustracja smakowała gorzko. Nie nadawałem się na asa wywiadu. Może do ABW też się nie nadaję? Dałem plamę podczas akcji we Włochach? Może to dla mnie ostatnia szansa, zanim wykopią mnie do cywila?
Powlokłem się schodami na trzecie piętro. Tutaj mieściła się moja sekcja, która nazwę wzięła od numeru pokoju – 302 – znajdującego się zaraz na początku korytarza. Poszedłem dalej, prawie na sam koniec, do gabinetu koordynatora naszego departamentu. W drzwiach minąłem się z dwójką kolegów z innych sekcji. Na biurku zauważyłem stos tekturowych teczek. Bratkowski zdziwił się na mój widok, ale wyjaśniłem, że przysłał mnie Grudewicz. Wskazał mi krzesło i zaczął coś pisać na komputerze.
– Masz auto? – zapytał, nie podnosząc wzroku znad ekranu.
– Służbowe oddałem. Ale mam swoje.
– To dostaniesz kartę paliwową. Tylko będziesz musiał wypełniać kilometrówki.
Kiwnąłem głową. Bratkowski kliknął myszką i dalej coś pisał na komputerze.
– Operacja „Szopenhajmer” – powiedział żartobliwym tonem.
– Co?
– Tak ją sobie nazwałem. Bo Chopin i zamach bombowy, no oby nie atomówką... – Zaśmiał się, po czym zmienił temat. – Oglądasz w ogóle ten konkurs? Masz faworyta?
– A skąd. – Wzruszyłem ramionami. – Pierdolę, ale zesłanie – ulało mi się.
– Nie wybrzydzaj, bierz. – Wziął pierwszą teczkę ze stosu i podsunął w moją stronę.
– Wszystkich obstawiamy? – zdziwiłem się.
– No... Łapanka jest. Dobieramy z policji, z SOP-u i pewnie nawet z żandarmerii. Ale będą się wykruszać. W drugim etapie została połowa. Zaraz znów połowa odpadnie, to wtedy już na luziku.
– Jak to wygląda?
– Jedziemy na dwie zmiany. Dziewiąta szesnasta i szesnasta dwudziesta trzecia. Teraz odstawisz klienta do hotelu. Jak się już potem nie będzie chciał ruszyć na miasto, to masz fajrant. Bo przed hotelem zawsze stoi nieoznakowany radiowóz. Nie wiem jeszcze, z kim będziesz na zmianę. Dam ci telefon do babki z tego konkursu.
Pokiwałem głową i otworzyłem teczkę. Odłożyłem na bok pierwszą stronę, czyli listę osób zaznajomionych oraz spis treści. Przeszedłem do dossier. Z wydrukowanego na kolorowej drukarce zdjęcia spoglądał na mnie młody mężczyzna, na pewno przed trzydziestką, bo taka była cezura wiekowa dla uczestników konkursu. Miał szczupłą, trójkątną twarz i czuprynę falujących włosów w kolorze ciemnego blondu. Ostro i wysoko zarysowane kości policzkowe nadawały mu wygląd nieprzystępnego, co podkreślały jeszcze oczy, które mrużył trochę ukośnie, jak kot. Od razu się zniechęciłem, bo wyglądał na nabzdyczonego artystę, któremu przewróciło się w głowie. Pomyślałem nawet, czy nie poprosić Bratkowskiego o zamianę teczki, ale nie chciałem już marudzić.
– Fryz prawie jak Chopin – próbowałem zażartować.
– Prawda? – Bratkowski się zaśmiał. – Prawie każdy jeden tak ma. Myślisz, że o co chodzi?
– Nie mam pojęcia. Przecież to nie konkurs na sobowtóra.
– Jakoś im to pomaga?
– Ale w czym? W graniu?
– Nie wiem. Zarzucają nimi? Jak rockmeni? Metalowcy? Chociaż... Za krótkie.
Wzruszyłem ramionami. Zerknąłem niżej, na dane osobowe. Lorenzo Rainer, urodzony w Wiedniu, ale reprezentował... Włochy.
Od razu przypomniała mi się ostatnia rozmowa z Agnieszką i poczułem, że serce mi się ściska. Co by teraz powiedziała à propos Bonda, Italii, czegokolwiek...
Powoli, bardzo powoli docierało do mnie, że już nigdy z nią nie pogadam.
Zamknąłem teczkę. Nie ma co wydziwiać. Konkurs Chopinowski potrwa jeszcze tylko dwa tygodnie. Przynajmniej będzie okazja poćwiczyć angielski. Wykonam przydzielone mi obowiązki ochroniarza najlepiej, jak potrafię.
Chociaż to mi się uda.
Nie miałem pojęcia, jak bardzo się mylę.
Dźwięki fortepianu, które usłyszałem już z daleka, były przejmujące i smutne, choć jednocześnie lekkie, ulotne jak trzepot skrzydeł motyla, który – choć siły powoli go opuszczają – wciąż ma szansę uwolnić się z pułapki.
– Nokturn cis-moll – wyjaśniła prowadząca mnie korpulentna kobieta o krótko obciętych siwych włosach. – Utwór, który uratował życie Władysławowi Szpilmanowi. Ale wie pan, że w Pianiście w kluczowej scenie zmieniono go na inną kompozycję Chopina? No sama nie wiem po co. Kiedy Adrien Brody gra dla niemieckiego oficera, słyszymy balladę, a nokturn wybrzmiewa wcześniej, jak we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku podczas transmisji radiowej spada bomba i na fortepian sypie się gruz.
– Nie wiedziałem.
Moja przewodniczka była ubrana w luźną szarą tunikę. Obfity biust podkreślała jeszcze srebrnym naszyjnikiem w kształcie poskręcanego sopla. Przedstawiła się jako Barbara Biesiekierska, koordynatorka, oddelegowana do współpracy ze służbami. Rozmawiałem z nią już wcześniej przez telefon, żeby ustalić szczegóły przejęcia „klienta”, jak nazywałem przydzielonego mi do ochrony pianistę.
– Skaranie boskie z tym Ignacym – westchnęła, sprawdzając coś w komórce.
– Z kim?
– Moim asystentem! Powiem panu, wszystkie te zetki, millenialsy, ygreki, Bóg wie co jeszcze... Tego kiedyś przecież nie było! Ja, proszę pana, w osiemdziesiątym piątym za darmo tutaj harowałam, przez trzy tygodnie biegałam z wywieszonym ozorem i nie przyszło mi nawet do głowy, żeby jakieś wynagrodzenie, jakieś apanaże... Żyło się tym konkursem, tą atmosferą, byłam po prostu wolontariuszką, chociaż wtedy nikt tego tak nie nazywał, to po prostu było normalne. Wie pan, że wtedy zwycięzca, Bunin, ZSRR reprezentował, swoją nagrodę przekazał, jak to sam określił, młodym pokoleniom chopinowskich adeptów. Choć, prawdę powiedziawszy, tam w tle był wtedy skandal, kontrowersyjna decyzja jury to była, Fu Cong to, proszę pana, nawet protokołu jury nie podpisał. Mówię Fu Cong, chociaż nie wiedzieć czemu wtedy mówiło się o nim Fu Tsung, z Chin on był, proszę pana, w każdym razie teraz to młode pokolenie chopinowskich adeptów to, proszę pana „money, money”, woluntarystycznie to oni co najwyżej kupę mogą zrobić, przepraszam, że tak dosadnie to ujmę.
Tylko potakiwałem, bo czułem, że Biesiekierska lubi sobie pogadać. Zainteresowanie służb przyjmowała z satysfakcją. Zapewne w jej mniemaniu dodawało konkursowi prestiżu. Nie została wtajemniczona, co tak naprawdę kryje się za naszymi działaniami. Wątpię, czy potrafiłaby utrzymać język za zębami, a nie chcieliśmy siać paniki.
– Przyznam się panu, że Lorenzo jest jednym z moich faworytów – powiedziała, kładąc sobie rękę na sercu. – Fantastyczny chłopak! Włoch, a jednak poukładany. Może to po ojcu, ojciec jest Austriakiem.
– Ja się niestety nie znam na muzyce klasycznej – odparłem, w duchu dopowiadając sobie, że pewnie wszyscy faworyci Barbary Biesiekierskiej to fantastyczni chłopcy.
– Niech pan się wsłucha. – Przystanęła. – No... Może jest odrobinę zbyt agresywny, w forte brakuje mu miękkości i przestrzeni... Ale podobnie grał Cho Seong-jin. I zwyciężył! Kiedyś pewnie nie miałby szans, byłby co najwyżej kandydatem na kolejnego Pogorelicia, ale czasy się zmieniły i mamy teraz bardziej postępowe, rzekłabym kosmopolityczne, jury. O! – Na chwilę zamilkła i nastawiła ucha. – No teraz trochę przeszarżował... Ale nie szkodzi, na tym polega ćwiczenie, prawda? Gra już jutro. Chociaż ten nokturn... Sama nie wiem. To jego utwór dodatkowy, bo preludia i polonez wychodzą mu za krótko, parę minut brakuje, więc dodał sobie ten nokturn, no ja tego nie komentuję, niech się siłuje, może powali jury jakąś sensowną interpretacją? Albo i sensacyjną! – Zaśmiała się z własnego żartu.
Biesiekierska miała przedstawić mnie Rainerowi, ale kiedy doszliśmy do drzwi, nagle zaczęła dzwonić jej komórka, oczywiście jakimś kawałkiem Chopina. Zerknęła na wyświetlacz, zrobiła przejętą minę i odbiegła korytarzem, żeby odebrać. Poruszała się zaskakująco żwawo jak na swą tuszę.
– Prezesie! Cieszę się, że pan w końcu oddzwania... – mówiła do telefonu. – Nie, nie, ja nie mam listy uwag, źle pana poinformowano. Ja mam istną księgę! Wniosków i zażaleń! – Zaśmiała się. – Tak! Całą księgę, biblię tysiąclecia, więc proszę słuchać i najlepiej notować od razu...
Nie chciałem czekać, aż Biesiekierska skończy rozmowę, więc otworzyłem drzwi, zza których dochodziła muzyka, i wszedłem do środka.
Na fortepianie grał, odwrócony do mnie tyłem, młody mężczyzna. Moim pierwszym wrażeniem było niedowierzanie, że dwie ręce jednego człowieka są w stanie wyprodukować tyle dźwięków na raz.
Miał jaśniejsze włosy niż na fotografii w dossier, wyglądały, jakby zblakły od słońca. I trochę dłuższe, choć kark i boki były podgolone chyba wedle jakiejś nowej mody. Ubrany w beżową bluzę z kapturem i granatowe spodnie z lejącego się materiału, może nawet dresowe. Na stopach eleganckie czarne lakierki, które tworzyły zabawny dysonans z resztą stroju. Pewnie chodziło o to, żeby naciskać pedały instrumentu tym samym obuwiem co w trakcie występu.
Czerń fortepianu kontrastowała z ciepłym kolorem ścian i wykonanym z jasnego drewna parkietem przemysłowym. Pomieszczenie znajdowało się w salonie, który promował się podczas Konkursu Chopinowskiego, użyczając swoje instrumenty uczestnikom. Pomyślałem, że w grę muszą wchodzić poważne pieniądze. Widać je było w wykończonych na bogato wnętrzach. Zastanawiałem się, jakim cudem ta inwestycja się zwraca? Kto na co dzień kupuje te fortepiany, ile ich można opchnąć w Warszawie? Najwyraźniej wystarczająco dużo, żeby wynająć sporą powierzchnię w centrum stolicy. Potem dopiero sprawdziłem ceny i oniemiałem. Najtańszy kosztował ponad dwieście tysięcy złotych, a na wersję nazywaną koncertową trzeba było wysupłać prawie milion.
Myślałem, że bezszelestnie uda mi się przejść do stojącej w kącie sofy, ale Rainer musiał mnie zauważyć, bo nagle przestał grać. Urwał w pół nuty, niczym hejnalista z Wieży Mariackiej.
– Sorry, didn’t mean to interrupt – przeprosiłem, że mu przeszkadzam.
– But you did – skarcił mnie, choć głos miał spokojny, cichy, leniwie brzmiący, jakby czytał dziecku bajki na dobranoc.
Niezrażony, podszedłem bliżej, żeby się przedstawić. Odwrócił się. Miał opaloną, gładko ogoloną twarz. Zauważyłem napis „Champion” na jego bluzie, na wysokości klatki piersiowej. Wyglądał jak jakiś młody gniewny, nieprzystępny, ale łudziłem się, że to buzują w nim emocje, które starał się przekazywać podczas gry.
– Chorąży Borys Nowak, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego – przedstawiłem się. – Zostałem oddelegowany, żeby się tobą zająć.
Mówiłem po angielsku, więc tak naprawdę omijałem kwestię przejścia na ty. Włoch milczał, miałem wrażenie, że przygląda mi się z uprzejmą niechęcią. W końcu wstał z siedziska, czy jak tam nazywa się ten taboret, na którym siedzą pianiści. Był wysoki, trochę nawet wyższy ode mnie, więc miał pewnie metr osiemdziesiąt siedem albo osiem. Długimi, szczupłymi palcami przeczesał włosy, nie podał mi ręki ani się nie przedstawił, uniósł jedynie mocno zarysowane brwi, co odebrałem jako kolejną oznakę niechęci.
– Zająć się mną? – zapytał w końcu. – Nie rozumiem.
Zabawnie brzmiał ten jego leniwy, cichy głos w kontraście do tego, że przed chwilą uwijał się nad klawiaturą instrumentu jak naspeedowany. Teraz jakby przeistoczył się w zupełnie innego człowieka. Jego ruchy były precyzyjne i oszczędne. Wyczuwałem ironiczny dystans, jak u panicza z wyższych sfer, któremu naprzykrza się parobek.
– Zostałem ci przydzielony do ochrony – powtórzyłem beznamiętnie. – Jak skończysz, odwiozę cię do hotelu.
– Ale ja nie chcę żadnej ochrony. Poza tym będę jeszcze długo ćwiczył.