Proroctwo pszczół - Bernard Werber - ebook + audiobook

Proroctwo pszczół ebook i audiobook

Bernard Werber

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rene Toledano, profesor historii na Sorbonie, praktykuje regresywną hipnozę, podczas której może podróżować w czasie. W czasie jednej z podróży trafia w przyszłość, przerażającą i zatrważającą... Ludzkość jest skazana na zagładę, wszeobecny jest głód, zamęt i strach, a nad światem krąży widmo wojny. A to wszystko przez wyginięcie pszczół... Rene dowiaduje się o tajemniczej przepowiedni – księdze zapisanej przez jednego z templariuszy – która ma pomóc zmienić losy świata. Rozpoczyna się podróż pełna niebezpieczeństw. Toledano w czasie przemierzenia epok i kontynentów musi wykazać się niezwykłą odwagą i pokonać wszelkie przeciwności. Czy uda mu się nadać nowy bieg historii, a tym samym uratować zarówno ludzkość jak i pszczoły? Fantastyczna podróż, w której historia, ezoteryka i przygoda mieszają się w poszukiwaniu zaginionego proroctwa templariuszy. Proroctwo pszczół to […] epopeja rozgrywająca się w czasie i w umyśle, dostarczająca wiedzy i rozrywki. Werber umiejętnie i z uporem realizuje swój spirytualno-naukowo-historyczny projekt. Jego przekaz zaś nie jest pozbawiony nadziei. gruznamur.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 9 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,1 (15 ocen)
5
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Co sprawia, że sięgacie po daną książkę? Okładka, opis, znany autor, a może lubicie, jak ja, wziąć w ciemno, tylko dlatego, że spodobała Wam się okładka, grzbiet książki albo po prostu w księgarni z daleka wołała aby kupić właśnie tę? Bernard Werber to pisarz, po którego książkę sięgnęłam kiedyś właśnie dlatego, że spojrzałam na okładkę i nie obchodziło mnie już co znajdę w środku, chciałam dać się zaskoczyć i był to strzał w dziesiątkę. Teraz czytam każdą kolejną z zapartym tchem, żeby dowiedzieć się czy znów mnie nie zawiedzie. Pszczoły skazane na wyginięcie, a ludzkość na zagładę. Tak wygląda przyszłość, w którą wybiera się profesor historii za pomocą hipnozy. Kiedy przed oczami ma ten makabryczny obraz, który może jeszcze dopełnić wojna światowa, postanawia zmienić bieg historii. Okazuje się, że już templariusz przewidział, że coś takiego się stanie, ale czy zmiany w przeszłości są dobrym pomysłem? Zawsze mówiono aby ich nie ruszać, bo można naruszyć ład świata. Jednak...
00
gasiorowskipiotr

Nie oderwiesz się od lektury

„Proroctwo pszczół” to książka, która zabrała mi cały wolny czas. Podchodziłam do niej trochę z dystansem i nie spodziewałam, że aż tak będzie mi się podobać. Znajdziemy tutaj ciekawy motyw hipnozy oraz spora dawkę wiedzy naukowo-historycznej. I jako całość uważam, że jest to bardzo dobra lektura. Książka posiada nie tylko ciekawą i niebanalną fabułę, ale również świetnie wykreowanych bohaterów. Są to barwne, silne charaktery, które potrafią dostarczyć wielu emocji. Do tego autor posiada swój, specyficzny styl pisania, który łatwo jest polubić i dzięki któremu książkę czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. Rene to dość ciekawa postać. Jest zarówno profesorem historii jak i osobą, która za pomocą heptozy przenosi się w czasie. W trakcie jeden z takich podróży przenosi się do przyszłości i rozmawia ze samym sobą. Przy okazji przekonuje się jaka przyszłość go czeka: przerażająca i zatrważająca. Ludzkość czeka głód, zamęt oraz trzecia woja światowa. Tylko co z nią ma wspólnego wyginięcie...
00

Popularność




La Prophétie des abeilles

© Editions Albin Michel et Bernard Werber – Paris 2021

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Marta Turnau

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Marta Chmarzyńska, Magdalena Mierzejewska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-679-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

AKT IPrzyszłość nie jest już tym, czym była

1.

Co się teraz wydarzy?

15 lipca 1099 roku.

– Bądźcie w gotowości. Za kilka chwil nastanie ogień, krew i chwała! – rozlega się donośny głos.

Boję się.

Bladopurpurowe słońce wznosi się nad równiną, rozpraszając snującą się nisko srebrzystoszarą mgłę.

Tysiąc czterystu czterdziestu rycerzy w sztywnych metalowych zbrojach o naoliwionych folgach siedzi nieruchomo na parujących wierzchowcach. Są podekscytowani, a jednocześnie nieco zaniepokojeni tym, co się za chwilę wydarzy.

Wysokie mury miasta przed nimi zdają się nie do zdobycia.

Rycerze oczekują na rozkazy suwerena.

Wiatr się nasila, płótna chorągwi i proporców łopoczą. Chmary rozochoconych kruków krążą po niebie, kracząc.

Jeden z rycerzy jest wyjątkowo niecierpliwy.

Nie mogę się doczekać walki! Szybko! – myśli.

Z trudem powstrzymuje konia, z którego chrap wydobywa się para, jakby manifestował w ten sposób swoje pragnienie puszczenia się galopem.

Rycerz zaciska dłoń na rękojeści miecza.

To dla ciebie, mamo, walczę.

Przypomina sobie też, jak we śnie zwrócił się do niego anioł: „Szykuj się, by jutro wypełnić przeznaczenie. Poprowadzę cię”.

Matka na pewno go wspierała. To, czy anioł rzeczywiście wysłał mu wiadomość, było już, oczywiście, nieco bardziej wątpliwe.

Tak czy owak, muszę zwyciężyć.

Ale oto pojawia się gość. To pszczoła, która przeleciawszy zygzakiem tuż przed nim, siada na jedynej poziomej szparze jego hełmu, na wysokości oczu.

Rycerz ma ochotę odgonić ją gestem, ale powstrzymuje go pewna myśl.

Jeśli ją rozzłoszczę, może wejść do hełmu i mnie użądlić.

Rycerz trwa więc nieruchomo, zerkając zezem na owada. Pszczoła rozkłada czułki i wprawia w wibracje skrzydła.

Brzęczenie wypełnia metalowy hełm.

Rycerz pojmuje wreszcie, co ją przyciąga.

Zapach mamy.

Wiele lat wcześniej mama podarowała mu buteleczkę różanych perfum. Za każdym razem, kiedy ma ochotę poczuć się blisko niej, skrapia nimi swoją chustę.

Ta pszczoła bierze mnie za kwiat do zapylenia.

Dmucha, wysuwając do przodu wargi, chce wypchnąć owada na zewnątrz.

No, idź sobie, pszczoło! To naprawdę nie jest dobry moment.

Mężczyzna unosi rękę, chcąc przepędzić natrętnego gościa, lecz wtedy wydarza się dokładnie to, czego się obawiał: zamiast odlecieć, owad wślizguje się do wnętrza hełmu,w przestrzeń między nosem a metalem. Teraz pszczoła jest uwięziona.

O nie, tylko nie to.

Żaden z pozostałych rycerzy najwyraźniej nie boryka się z podobnym problemem. Tymczasem słońce zmienia kolor z bladopurpurowego na pomarańczowy.

Rycerz usiłuje czubkiem języka dosięgnąć gościni, która wędruje po wewnętrznej stronie hełmu, coraz przenikliwiej brzęcząc.

A jeśli użądli mnie w język?

W obawie przed tym rezygnuje ze swojej strategii.

Rozlega się głos jednego ze stojących nieco dalej dowódców:

– PUŚCIĆ!

Natychmiast uruchamiają się dźwignie, napinają liny, a dziesiątki katapult ze świstem wyrzucają w górę krągłe kamienie. Ciężkie pociski lecą po zakrzywionych trajektoriach i rozbijają się o mur, tworzą szczerby, ale wciąż jeszcze nieznaczącą wyrwę. Naprzeciwko, na blankach, stoją nieprzyjaciele i krzyczą radośnie na widok tych miernych rezultatów, rzucają wyzwiskami i prowokują w swoim języku.

– Naprzód, skupić się na strzelaniu w pobliże wieży! – rozkazuje z tyłu dowódca.

Rozlega się dźwięk trąbki.

To wciąż jeszcze nie sygnał dla kawalerii. Na razie zaangażowana jest tylko artyleria. Katapulty ustawiono bliżej murów obronnych.

W hełmie rycerza pobrzękuje pszczoła.

Mężczyzna nie ma odwagi ruszyć ani ręką, ani językiem.

Zmiataj stąd.

Zastanawia się, czy nie mógłby zdjąć hełmu, podczas gdy nacierający będą doładowywać katapulty. Skórzany pasek pod brodą ma mocno zaciśnięty; zanim rozplącze węzeł, mur może zostać przerwany, a wtedy natychmiast padnie rozkaz, by ruszyć do ataku.

Pszczoła wciąż kręci się wewnątrz hełmu, zbliża do lewego ucha, myląc przewód słuchowy i woskowinę z pełną pyłku koroną kwiatu. Brzęczenie owada staje się coraz głośniejsze. Rycerzem wstrząsa nieprzyjemny dreszcz.

Pszczoła rozpoznała zapach, nie pojmuje jednak, dlaczego ta róża jest taka dziwna. Nie chce wracać z niczym do ula, wychodzi więc z ucha i kontynuuje ekspedycję.

Rycerz czuje, jak owad wspina mu się po karku na tył głowy i nagle zostaje uwięziony między włosami a czubkiem hełmu, gdzie zaczyna rozpaczliwie się szamotać.

Naprawdę muszę zdjąć hełm.

Mężczyzna ściąga rękawice i szarpie węzeł pod brodą, niełatwo go jednak rozplątać. Ponieważ rycerz ma brzydki zwyczaj obgryzania paznokci, nie może sobie nimi pomóc. Słyszy za sobą kolejny rozkaz.

– DOŁADOWAĆ!

Po którym rozlega się kolejny:

– PUŚCIĆ!

Ciężkie sferyczne kamienie lecą wysoko.

Kiedy opada pył, w murze daje się zauważyć wyraźną szczelinę. Tysiąc czterystu czterdziestu rycerzy wydaje z siebie okrzyk radości, do nich dołącza się dwanaście tysięcy żołnierzy piechoty ustawionych za nimi. Słońce jest teraz wyraźnie żółte i oświetla całą scenę.

– DO ATAKU! BÓG TAK CHCE! – woła głośno dowódca.

Rozlega się dźwięk trąbki, a zaraz po nim wielu innych rogów. Bębny nadają rytm, a piechurzy ruszają naprzód, niosąc włócznie, długie drabiny i tarany.

Dobra, pal licho pszczołę, muszę iść.

Rycerz pospiesznie zakłada rękawice, spina ostrogami konia, w lewej ręce ściska tarczę i wodze, prawą ręką dobywa miecza i dołącza do wspólnego okrzyku:

– BÓG TAK CHCE!

Pędząc w stronę najeżonych blankami murów wroga, nie może przestać się martwić:

Gdzie się podziała pszczoła?

W tym właśnie momencie owad schodzi mu na powiekę. Przerażona poruszeniem i hałasem, który cały czas się nasila, pszczoła panikuje i w rozpaczliwym odruchu wbija w rycerza żądło.

Z gardła rycerza wyrywa się krzyk dojmującego bólu, ale rozpędzony do galopu wierzchowiec gna w stronę wysokich białych murów i nic nie jest w stanie go powstrzymać, nawet zatrute ostrze tkwiące głęboko w oku rycerza niczym kolec w dojrzałym winnym gronie.

Tymczasem pszczoła straciła jedyne żądło i się zastanawia:

Co się teraz ze mną stanie?

2. MNEMOS. TRZY POWODY ISTNIENIA

Rodzimy się, żeby:

1. Uczyć się.

2. Eksperymentować.

3. Naprawiać.

3.

– A wy, kim staniecie się w przyszłości?

René Toledano przygląda się uważnie publiczności.

W pogrążonej w półmroku sali jego słowom przysłuchuje się czterystu pięćdziesięciu widzów.

– Jeśli chcecie poznać najlepszą drogę osobistej ewolucji, zaproponuję wam teraz nowy eksperyment. Pierwsza medytacja pozwoliła wam zobaczyć waszą młodość, druga sprawiła, że odkryliście wcześniejsze wcielenia. Teraz proponuję wam trzecią, jeszcze bardziej oryginalną medytację. Czy chcielibyście spotkać mężczyznę lub kobietę, którymi staniecie się, powiedzmy, za… trzydzieści lat?

Salę wypełniają pełne aprobaty szepty.

– Zatem zamknijcie oczy… Oddychajcie… Rozluźnijcie się… Przypominam, że jeśli jesteście pod wpływem alkoholu, leków oddziałujących na mózg albo narkotyków, macie depresję lub jesteście pełni złości, powinniście zrezygnować z udziału w tej medytacji.

Nikt nie reaguje.

– Dobrze, wyobraźcie sobie, że zamiast zejść schodami, które prowadzą ku korytarzowi waszych wcześniejszych egzystencji, wybieracie schody biegnące ku korytarzowi przyszłych dekad… Widzicie drzwi opatrzone cyframi… Każde oznaczone są liczbą lat. To wy za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat… Otwórzcie te ostatnie drzwi… Znajdujecie się w harmonijnej scenerii: zalany słońcem wiosenny ogród z rosnącym pośrodku dużym drzewem. U stóp tego drzewa siedzi postać w białej tunice. W przypadku każdego z was ta osoba jest inna, ponieważ to wy za trzydzieści lat.

René Toledano przesuwa palcami po ciemnych włosach i poprawia okulary w cienkiej złotej oprawce. W wieku trzydziestu trzech lat ten były nauczyciel historii wreszcie czuje się dobrze w roli hipnotyzera. Ma na sobie jeansy, czarny T-shirt i czarną marynarkę, na stopach miękkie czarne buty bez sznurówek. Powoli artykułuje słowa.

– …Czujecie, że ta konkretna osoba, a więc wy sami z przyszłości, dysponuje mądrością, której wam jeszcze teraz brakuje.

René Toledano robi głęboki wdech.

Za nim, na kurtynie z czarnego weluru, wisi wielkie, szerokie na metr zielone oko.

René kontynuuje swoje wprowadzenie poważnym tonem. Jego głos wybrzmiewa w całej sali dzięki mikrofonowi.

– Zbliżacie się do waszego przyszłego „ja”… Witacie się z nim… Rozmawiacie… Pytacie, co zrobić, żeby osiągnąć jego poziom rozwoju osobistego… On, albo ona, naprawdę chce wam pomóc… On, albo ona, daje wam radę zawartą w jednym krótkim zdaniu… To nowa myśl, która nigdy wcześniej nie przyszła wam do głowy, a która pozwoli wam osiągnąć stan szczęścia… Posłuchajcie tej rady…

Obok Renégo Toledano na harfie gra Opale Etchegoyen, młoda kobieta o długich, kręconych rudych włosach i dużych zielonych oczach podkreślonych czarną konturówką. Wolna i łagodna melodia wydobywa się spod czubków jej palców. Kobieta ma na sobie granatową suknię z małymi błyszczącymi koralikami, które lśnią niczym gwiazdy. Z rozcięcia sukni wyłaniają się długie nogi w czerwonych lakierowanych szpilkach.

– …Słuchacie tego niezwykłego zdania… Rozumiecie je i zapamiętujecie…

René i Opale znajdują się na scenie Puszki Pandory.

Ta barka-teatr, która służy im także za mieszkanie, zbudowana jest w całości z drewna. Jest przestronniejsza niż statek o tej samej nazwie, którego Opale używała podczas swoich wcześniejszych widowisk z hipnozą. Ze ścian, z kurtyn z czarnego weluru, setki małych oczu zdają się wpatrywać w widzów.

René i Opale wydali wszystkie oszczędności, żeby kupić, urządzić i udekorować salę na potrzeby pływającego po Sekwanie widowiska.

Niestety od samego rana kobieta cierpi z powodu zapalenia gardła. Na godzinę przed występem nie potrafiła wypowiedzieć ani słowa, tymczasem sala miała być wypełniona po brzegi. Czterysta pięćdziesiąt biletów się wyprzedało, a ludzie czekali też na zewnątrz, licząc, że ktoś zrezygnuje w ostatniej chwili i uda im się wejść.

Nie chcąc odwoływać przedstawienia, postanowili, że René zastąpi Opale. On więc prowadzi proces hipnozy, a kobieta jedynie akompaniuje mu na harfie. René znalazł odpowiedni ton głosu, który utrzymywał widzów w stanie napięcia. A teraz spróbuje czegoś nowego. Doświadczenie wizyty już nie w przeszłości, lecz w przyszłości…

Panuje całkowita cisza. Widzowie siedzą z zamkniętymi oczyma i wizualizują swoich „przyszłych siebie”.

Najtrudniejsze za nami, stwierdza.

Opale Etchegoyen gra i zerka na niego porozumiewawczo, zachęcając go do podążania tą nową drogą. Gestem dłoni pokazuje, żeby pozwolić ludziom nieco dłużej pozostać w stanie hipnotycznym na rozmowie z człowiekiem, którego spotkali u stóp drzewa.

Ona zawsze ma dobre pomysły.

– Daję wam dziesięć minut, żebyście porozmawiali z osobą, którą kiedyś się staniecie… Poproście ją o rady, jak najlepiej przejść przez życie… Gdyż jest ona z pewnością bardziej doświadczona od was…

Zaintrygowany własną inicjatywą i kołysany improwizowaną melodią harfy, René postanawia sam poddać się sugestii i poznać osobę, którą będzie za trzydzieści lat.

Widzi siebie idącego schodami prowadzącymi ku korytarzowi przyszłości. Są tu drzwi opatrzone numerami. Otwiera te oznaczone liczbą „30”. Za nimi, tak jak sam sugerował, znajduje się przestronny, zalany słońcem ogród z rosnącym pośrodku drzewem. Mężczyzna w białej tunice rusza w jego stronę.

– Dzień dobry, René.

Czy to przyszły ja sam?

– Yyy… dzień dobry panu.

– Dla rozróżnienia proponuję, żebyś nazywał się „René 33”, bo masz trzydzieści trzy lata… a mnie możesz nazywać „René 63”, skoro mam ich sześćdziesiąt trzy.

René przygląda się postaci, która jest do niego łudząco podobna.

Przygląda się i odnotowuje różne detale. Postać ma dłuższy nos, większe uszy, zmarszczki wokół oczu, siwe włosy, krąglejszy brzuch, nieco bardziej przygarbioną postawę. Na dłoniach widoczne są żyłki. Jej skóra jest cieńsza i jaśniejsza.

– Przestań się tak na mnie gapić, René 33, to mnie wprawia w zakłopotanie.

– Proszę mi wybaczyć. Jak się pan miewa?

Ponieważ mężczyzna jest od niego starszy, odruchowo zwraca się do niego w formie grzecznościowej.

– Dziękuję, dobrze. Moje włosy posiwiały, trochę się przygarbiłem i wyhodowałem sobie brzuszek.

– Jaką mądrość może mi pan przekazać, żebym mógł pokierować się nią na drodze mojego życia?

– Ćwicz mięśnie brzucha.

To wszystko?

– Jak możesz sam stwierdzić, w wieku sześćdziesięciu trzech lat będziesz miał ten mały brzuszek i boczki, które, tak między nami, nie są zbyt estetyczne. Jestem cięższy, więc szybciej tracę dech, bolą mnie plecy, no i… prawie już nie widzę mojego penisa spod tych wałeczków. Ale jeśli teraz weźmiesz się za sport, powinieneś uniknąć tego rodzaju kłopotów.

– Czyli pańską radą będzie: „Rób brzuszki”? – pyta René 33, nieco zbity z tropu.

– Tak, byłoby miło z twojej strony, bo przecież to ja odziedziczę twoje ciało.

– Co jeszcze powinienem wiedzieć?

René 63 pokazuje mu drzewo rosnące pośrodku ogrodu.

– Nadal interesuj się przyszłością. To drzewo może symbolizować czas. Wyobraź sobie korzenie – to przeszłość. Pień to teraźniejszość, a gałęzie to przyszłość. Przeszłość jest ukryta i mało widoczna, bardziej ją sobie wyobrażamy, niż naprawdę dostrzegamy. Jest schowana w długich, głęboko zanurzonych w ziemi korzeniach. Teraźniejszość z kolei jest solidna, widoczna, stanowi jeden pień. Przyszłość zaś to te wszystkie przeróżne gałęzie prowadzące ku liściom. Liście to scenariusze możliwych przyszłości, rosnące jedne obok drugich, konkurujące ze sobą. Niektóre z nich z powodu braku światła lub soków umrą i opadną. Gałęzie się połamią. To ścieżki przyszłości, które przestaną istnieć. Inne gałęzie wzmocnią się i rozrosną od głównego pnia, tworząc widoczną, trwałą, jednolitą ciągłość. Na razie drzewo rośnie, a gałęzie przyszłości mogą być zachęcane lub zniechęcane do rozwoju.

– Do czego pan zmierza?

– Możesz, René 33, oddziaływać na te gałęzie przyszłości, które wyciągają się ku niebu. Takie jest najważniejsze prawo, które powinieneś zapamiętać po tej wizycie: nie można zmienić przeszłości, ale można wpłynąć na przyszłość. Tymczasem czas mija. Wracaj teraz szybko, bo wydaje mi się, że twoja publiczność na ciebie czeka…

René otwiera oczy, lecz widzowie nadal siedzą nieruchomo pogrążeni w półmroku, kołysani dźwiękami harfy.

Gestem dłoni Opale daje mu do zrozumienia, że powinien teraz, niczym pilot samolotu, doprowadzić do łagodnego lądowania i sprowadzić na ziemię wszystkich pasażerów.

Mężczyzna przytakuje dyskretnie i sięga po mikrofon.

– Dobrze… Spójrzcie po raz ostatni na wasze przyszłe „ja” przed odejściem… Wyjaśnijcie mu, w jaki sposób zamierzacie wprowadzić w życie radę, którą od niego dostaliście…

Opale wydobywa z instrumentu kilka akordów o niebiańskim brzmieniu.

– A teraz… przygotujecie się na powrót do teraźniejszości… Jak gdyby wasz umysł zakładał swój codzienny strój… Zacznę odliczanie… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Możecie otworzyć oczy.

Długie arpedżio towarzyszy słowu „zero”.

René reguluje oświetlenie za pomocą smartfonu. Teatralne reflektory rzucają stopniowo coraz żywsze światło o fioletowych odcieniach.

Widzowie wychodzą z trzeciej medytacji z przewodnikiem, mrugają powiekami, jak gdyby budzili się ze snu.

– Przede wszystkim – mówi René swoim najłagodniejszym oraz najniższym głosem – aby zyskać pewność, że naprawdę wróciliście i jesteście znów w swoich ciałach, zróbcie głęboki wdech. Teraz dotknijcie swojej twarzy, przypomnijcie sobie swoje imię i nazwisko. Pomacajcie swoje obojczyki, o tak.

Mężczyzna bębni palcami po ramionach. Publiczności podoba się ta mała gimnastyka.

– Pierwsze pytanie: komu się nie udało?

Jedna czwarta widzów podnosi ręce.

– Dlaczego, waszym zdaniem? Może pani odpowie.

– Nie potrafię się rozluźnić. Za dużo myśli kłębi mi się w głowie.

– A pan?

– Nie wierzę w hipnozę. Dla mnie to czyste widowisko. Zresztą zastanawiam się, czy nie ma pan na sali wspólników, którzy wpływają na ogólną atmosferę, stwarzając wrażenie, że większość wierzy w pana sztuczki.

Nie zaprzeczać. Podążać za naturalnym ruchem. Uśmiechać się i nie dać się wpędzić w zakłopotanie.

– Istotnie, jest to możliwe.

René odczekuje chwilę, po czym ciągnie:

– Drugie pytanie: komu się wydaje, że hipnoza zadziałała, ale nie są o tym w pełni przekonani?

Kolejna ćwierć widzów unosi ręce, rozbawiona, że ich specyficzny przypadek został wzięty pod uwagę.

– Co pani ma na ten temat do powiedzenia?

– W trakcie relaksacji czułam i widziałam różne rzeczy… ale bez przerwy zadawałam sobie pytanie, czy to nie wytwór mojej wyobraźni. Nie byłam przez to w stanie w pełni tego doświadczyć. Zadam więc panu pytanie: czy to jedynie wytwór mojej wyobraźni?

– Nie mam pojęcia. Nikt nigdy nie będzie mógł stwierdzić, czy tak jest, czy nie. I ostatnie pytanie, w czyim przypadku hipnoza naprawdę zadziałała?

Połowa widzów podnosi ręce.

– Czy są wśród was tacy, którzy chcieliby opowiedzieć o tym, co przeżyli?

Wstaje około sześćdziesięcioletnia kobieta i oznajmia:

– Wyraźnie zobaczyłam moje przyszłe „ja”. Miało moją twarz, znacznie bardziej pomarszczoną niż obecnie, moje ciało, które było ciałem bardzo starej kobiety. Zapewne ponaddziewięćdziesięcioletniej. Była raczej… jak by to powiedzieć… dość zabawna. Czuło się, że korzysta z życia.

Ludzie na sali się uśmiechają.

– Czy rozmawiałyście? – pyta René Toledano.

– Doradziła mi, żebym jadła mniej słodyczy, bo w przeciwnym razie nabawię się cukrzycy. Powiedziała też, żebym piła więcej wody. A konkretnie: „co najmniej litr”. I zażartowała: „Nie martw się, wydalisz ją albo w postaci moczu, albo łez”.

Wśród zebranych przebiega kolejny rozbawiony szmer.

– Dziękuję za to świadectwo. Możemy pani pogratulować.

Widzowie biją brawo, a René czuje, że sam fakt jednoczesnego klaskania w dłonie sprzyja zbiorowej harmonizacji energii.

– Kto jeszcze chce się podzielić swoim doświadczeniem?

– Ja.

Wstaje kobieta.

– Ja pod drzewem spotkałam starszą panią. Była bardzo elegancka, zadbana, ze starannym makijażem. Ale… jej rada była dość kłopotliwa…

– Proszę! Jesteśmy dyskretni, ta informacja nie wyjdzie poza tę salę.

Znów śmiechy.

– Kładła mi do głowy, że powinnam opuścić męża, że jeśli tego nie zrobię, stanę się zgorzkniała. Że mogę znaleźć sobie lepszego towarzysza. Powiedziała: „Powinnaś rozglądać się za młodszymi mężczyznami z pięknymi bicepsami i małymi, krągłymi pośladkami” i „Przestań szukać intelektualistów, rób to, co mężczyźni, wybieraj partnerów na podstawie wyglądu”. Doradziła mi nawet, żebym zaczęła chodzić na występy chippendalesów.

Ludzie śmieją się coraz śmielej.

Chwile wspólnego śmiechu są potrzebne, żeby dzielić się duchowością. Muszę popracować nad tym aspektem widowiska. Trzeba mieć do siebie dystans, odprężać i zachęcać tych, którzy nie boją się żartować ze swojej medytacji.

Kobieta czuje się w obowiązku dodać:

– To naprawdę nie w moim stylu, przysięgam.

Następnie głos zabiera młody mężczyzna:

– Ja spotkałem starszego człowieka w dżinsowych ogrodniczkach, z małą łopatką i sekatorem u pasa. Był pomarszczony, ale opalony. Nosił okulary, a jego siwe włosy były starannie uczesane. Powiedział, żebym porzucił obecny zawód, bomoi szefowie są niekompetentni, a firma tak czy inaczej upadnie. Doradził, żebym poprosił o wypłatę należności, dopóki przedsiębiorstwo ma jeszcze płynność finansową, żebym wyprowadził się na wieś, zajął uprawą ekologicznych owoców i warzyw i zaczął je sprzedawać. Zapewnił, że tym sposobem będę zarabiał na życie w sposób bardziej stabilny.

Znów brawa.

Uczestnicy spotkania ośmielają się, coraz więcej osób chce się podzielić swoimi doświadczeniami.

– Mnie zalecił częstsze podróże, żebym odkrył inne sposoby życia i myślenia. Powinienem pojechać do Indii.

– Mnie kazał nauczyć się grać na jakimś instrumencie muzycznym. Na to nigdy nie jest się za starym, zapewniał. Mógłbym grać na harmonijce.

– Moje przyszłe „ja” jest innej płci niż ja. Miało twarz mężczyzny, ale ciało… kobiety.

– Cóż, w przyszłości mogą nas czekać różne niespodzianki – wtrąca René.

Opale daje mu znak, żeby znów zapanował nad widzami. Improwizuje więc:

– Odnoszę wrażenie, że przeżyte doświadczenia rodzą w was potrzebę wypowiadania się. Porozmawiajcie przez pięć minut z osobą siedzącą obok. To tak samo jak wówczas, gdy po przebudzeniu opowiadacie swój sen, wtedy lepiej go zapamiętujecie. Możecie też zrobić notatki w smartfonie albo na kartce.

Salę wypełniają szmery. René nachyla się ku Opale.

– Co o tym sądzisz?

Dziewczyna odpowiada zachrypniętym głosem:

– Nigdy nie stosowałam hipnozy w celu poznania przyszłej siebie. Wymyśliłeś nową technikę, swego rodzaju hipnozę… predykcyjną. Ale dyskusje między uczestnikami nie są produktywne. Spójrz na ten harmider. Nie pozwól, żeby widzowie za bardzo się rozluźnili. To jak z jazdą konną, nigdy nie wolno puszczać wodzy.

– Co mam zrobić?

– Zagram głośno na harfie. To ich zaskoczy. Wtedy będziesz miał swoją chwilę, żeby nad nimi zapanować. A kiedy zapadnie cisza, zapytaj, czy mają jakieś pytania na temat przeżytego doświadczenia. A potem podsumujesz. I działaj zgodnie z procedurą zakończenia widowiska: brawa, dziękujemy i kłaniamy się, trzymając się za ręce, wracamy dwa razy na scenę, dziękujemy po raz ostatni, opuszczamy scenę i gasimy światła.

Kobieta ustawia mikrofon. Arpedżio niesie się głośno przez dłuższą chwilę po Puszce Pandory. Zgodnie z przewidywaniami zapada cisza.

– Oto nadszedł czas, żeby się pożegnać. Mam nadzieję, że widowisko się państwu podobało. Do zobaczenia wkrótce… w tym lub w przyszłym życiu.

Niespodziewanie jakaś blondynka w czarnej skórzanej spódnicy i kurtce podnosi rękę.

– Proszę poczekać, proszę pana! Proszę poczekać!

– Tak? Chciałaby pani zadać ostatnie pytanie?

– Nie, to nie pytanie, lecz prośba.

– Słucham.

– Wiadomość, jaką przekazało mi moje przyszłe „ja”, brzmiała: „Jeśli naprawdę chcesz zrozumieć swoją przyszłość, poproś hipnotyzera, żeby pokazał ci nie ten sztuczny, zmyślony rajski ogród, lecz rzeczywistą scenerię świata takiego, jaki będzie za trzydzieści lat”.

Tego nie było w planie.

René stara się nie okazać zaskoczenia i zastanawia się, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Kobieta niewzruszenie przygląda mu się z wyzywającą miną.

– Chciałabym wziąć udział w takim eksperymencie.

René Toledano czuje, że widzowie spodziewają się jego reakcji.

Ona naprawdę mi mówi, co mam robić.

– Przykro mi, ale to niemożliwe – stwierdza René.

Kobieta, zdziwiona, unosi brew.

– A to dlaczego?

Mówi oschle, głosem osoby przyzwyczajonej do wydawania poleceń i tego, że się je spełnia.

– Po prostu dlatego, że nigdy tego nie robiłem. Nie wiem, na co pani by trafiła. Poza tym to mogłoby nie zadziałać.

Cholera, w moim głosie pobrzmiewa powątpiewanie.

– Nie rozumiem. Jest pan zawodowym hipnotyzerem, tak czy nie?

– Istotnie, ale…

– Na pewno wie pan, jak się do tego zabrać. A jeśli nigdy wcześniej pan tego nie robił, chcę być pierwszym królikiem doświadczalnym, warto skorzystać z okazji.

– Chodzi o to, że…

– Chcę pójść dalej. Jestem do tego zdolna. Moje przyszłe „ja”, które poznałam dzięki panu, potwierdziło to. Zapewniam też, że świetnie sobie poradziłam z trzema pierwszymi hipnozami. Były genialne. Widziałam wszystko bardzo szczegółowo, miałam wiele doznań, czułam zapachy i słyszałam dźwięki. Od dawna pasjonuje mnie rozwój osobisty. Ćwiczę sztuki walki na poziomie zaawansowanym. Każdego ranka praktykuję przez godzinę zen. Uczestniczyłam nawet w stażach w Stanach Zjednoczonych, podczas których biegałam boso po rozżarzonych węglach. Nie mam po tym najmniejszego śladu, dzięki samej sile umysłu. Przyszłość mi niestraszna.

Opale szepcze do René:

– Zrób to.

René Toledano stara się nie zdradzić swojego zakłopotania.

Za późno na odwrót.

– Sprawia pani wrażenie zmotywowanej, to bardzo ważne dla powodzenia tego typu eksperymentów. Zapraszam panią na estradę. Przeprowadzę indywidualny seans, tylko dla pani, widzowie będą mogli się temu przyglądać.

Kobieta podchodzi do podwyższenia zdecydowanym krokiem, z tym samym entuzjazmem co astronauta, który zaraz ma wsiąść do rakiety i opuścić Ziemię.

– Myślę, że publiczność mogłaby zachęcić panią oklaskami.

Spróbujmy zyskać na czasie.

Widzowie, zaintrygowani nieprzewidzianym zwrotem akcji, nie każą się długo prosić.

– Czy może się pani przedstawić?

– Nazywam się Vespa Rochefoucauld.

– A zatem, pani Rochefoucauld, proszę się położyć na sofie.

Głos Renégo znów drży. Opale nadal kiwa głową, dając mu do zrozumienia, że dokonał właściwego wyboru i że wierzy w sukces nowego eksperymentu.

Vespa Rochefoucauld kładzie się na sofie z czerwonego weluru, rozpina pasek skórzanej kurtki, ściąga wysokie buty na obcasie i porusza palcami u stóp, jak gdyby dla rozgrzewki.

– Nie chcąc panu zanadto schlebiać, panie Toledano, muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem doświadczeń, jakie niedawno przeżyłam dzięki panu. Powrót do mojego poprzedniego wcielenia był niesamowity. Tyle akcji, suspensu, niezwykle precyzyjna sceneria, jak w filmie, w dodatku oprócz obrazu były tam zapachy, smak, dotyk i emocje.

Dobra klientka.

– Jestem pewna, że po zobaczeniu świata takim, jaki będzie za trzydzieści lat, zrobię znaczne postępy – ciągnie.

– Tego pani życzę.

– Moim zdaniem jest pan zbyt skromny, panie Toledano. Wymyślił pan po prostu maszynę do podróżowania w czasie, która nic nie kosztuje i której każdy może używać bez wykorzystywania zaawansowanych technologii, jedynie dzięki umysłowi! Można by się zastanawiać, dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł…

Vespa Rochefoucauld rozpina jeden guzik w czarnej skórzanej spódnicy i kolejny od żółtej jedwabnej bluzki. Sadowi się wygodnie na sofie, podczas gdy René stopniowo wygasza światło na estradzie.

Kobieta zamyka oczy i kładzie dłonie na pępku.

– Jestem gotowa.

Nie mogę już tego cofnąć.

Opale dostrzega jego niepokój i dla dodania mu otuchy składa usta do pocałunku i posyła mu go dmuchnięciem.

René bierze się do dzieła:

– Proszę zwizualizować kręcone schody o pięciu stopniach… W miarę jak będę liczył stopnie, pani będzie po nich wchodzić, czując się jednocześnie coraz bardziej zrelaksowana… Pierwszy stopień… Drugi stopień… Trzeci stopień… Czwarty stopień… Piąty stopień… Stoi pani przed drzwiami do przyszłości… Otwiera je pani… Za nimi ciągnie się korytarz z drzwiami opatrzonymi numerami… Kieruje się pani w stronę tych oznaczonych liczbą „30”, co oznacza, że przeniesie się pani do świata, który istnieć będzie za trzydzieści lat. Czy widzi je pani?

Po długiej chwili milczenia Vespa Rochefoucauld odpowiada:

– Widzę je.

– Proszę otworzyć drzwi i przekroczyć próg…

– Zrobiłam to.

– Co pani widzi?

– Widzę ogród z drzewem i starszą kobietę, która mnie przypomina. Ten sam sztuczny wystrój co poprzednio.

– Proszę pozwolić ulotnić się tej dekoracji i sprawić, by pojawiła się prawdziwa przyszła sceneria…

Kobieta marszczy brwi. Jej gałki oczne poruszają się pod powiekami.

– Udało się.

– Co pani widzi?

– Jestem w Paryżu. Na Polach Elizejskich. Wszędzie są ludzie. Spoglądam na telefon… Na ekranie wyświetla się godzina jedenasta trzydzieści. I data dwudziesty piąty grudnia dwa tysiące pięćdziesiątego trzeciego.

Wśród zebranych słychać zaskoczone szepty.

– Na ekranie pojawiają się kolejne informacje – ciągnie Vespa. – Temperatura powietrza: czterdzieści trzy i siedem dziesiątych stopnia. Wilgotność: cztery procent. Co by wyjaśniało, dlaczego jest mi tak bardzo gorąco. Strasznie tu duszno. Panuje upał, a wokół mnie jest naprawdę dużo ludzi. Chodniki są zatłoczone. Ludzie biegają, potrącają się, obijają jedni o drugich. Samochody są uwięzione w wielkim korku. Wszyscy zachowują się nerwowo i agresywnie. Próbuję iść naprzód, żeby się wydostać z otaczającego mnie tłumu. Ale inne ulice są równie zatłoczone. Wszędzie stoją samochody, autobusy, ciężarówki. Dostrzegam kiosk z gazetami. Spoglądam na okładkę jednego z czasopism: Czytam: „PRZELUDNIENIE: JAK DALEKO TO ZAJDZIE?”. A poniżej: „JEST NAS JUŻ PIĘTNAŚCIE MILIARDÓW, A WZROST JEST WYKŁADNICZY. CZY ZIEMIA ZNIESIE TYLU LUDZI?”. Wokół mnie tłoczą się ludzie. Jest jeszcze gorzej niż w godzinach szczytu w metrze. Im to najwyraźniej nie przeszkadza, ale ja nie jestem już w stanie oddychać. Dotykają mnie. Potrącają. Mocno czuć od nich pot. Nienawidzę tego. Teraz tłum nieco się przerzedza, bo zielone światło umożliwia niektórym przejście przez ulicę między unieruchomionymi samochodami. Podążam naprzód wraz z innymi. Jest mi tak bardzo gorąco. I naprawdę brzydko tu pachnie. Wszędzie ten kwaśny zapach ludzkiego potu. Gruba kobieta, która gdzieś się spieszy, potrąca mnie gwałtownie, zahaczając o ramię, tracę równowagę. Ach! Upadam na ziemię. Zamiast mnie przeprosić, kobieta znika. Ktoś mówi, że powinnam się przesunąć, żeby nie blokować przejścia. Leżę na chodniku i usiłuję wstać. Przechodnie nie zwracają na mnie uwagi i przekraczają mnie, nie dając mi się podnieść. Obcasy stukają koło moich uszu.

Vespa Rochefoucauld wierci się na czerwonej sofie. Porusza nerwowo palcami. Jej ciałem wstrząsają drgawki. Oddycha coraz szybciej.

René Toledano zaczyna się niepokoić.

– Bardzo dobrze, wystarczy na dziś – mówi. – Proszę poczekać, aż skończę odliczanie, żeby zwizualizować schody prowadzące do teraźniejszości. Pięć… Cztery…

Ale Vespa Rochefoucauld ciągnie:

– Ludzie przechodzą nade mną. Chyba biorą mnie za jakąś żebraczkę albo alkoholiczkę czołgającą się po ziemi. Nie widzą mnie i zaraz zadepczą, jeśli nie zdołam się podnieść. Jest ich tu tak wielu. Aj… Ktoś mi nadepnął na rękę. Czyjaś stopa zawisła nad moim brzuchem, zaraz mnie…

Jej oddech się urywa, jak gdyby ktoś właśnie kopnął ją w brzuch.

Nagle kobieta otwiera oczy, na jej twarzy maluje się kompletne oszołomienie.

– Proszę poczekać! – woła René. – Proszę pani, musi pani wracać stopniowo. Trzy… Dwa…

Ale ona go nie słucha, nie zadaje sobie nawet trudu, żeby założyć buty, schodzi ze sceny i ucieka.

O nie, tylko nie to.

Publiczność, zaskoczona, milczy.

René Toledano waha się przez chwilę, zerka na Opale, która wydaje się równie oszołomiona jak on. W mgnieniu oka René podejmuje decyzję – musi spróbować dogonić tę kobietę. Zeskakuje z estrady i opuszcza barkę wąskimi schodami, na których przed chwilą zniknęła Vespa.

– Proszę pani, proszę poczekać! Nie może pani tak odejść! Proszę poczekać!

René widzi, jak kobieta biegnie prosto przed siebie po nadbrzeżu. Porusza się szybko i nie rozgląda na boki.

Podąża za nią przez nocne ciemności.

– Pani Rochefoucauld! Niech pani na mnie poczeka!

Ale ona nie zatrzymuje się na żadnym skrzyżowaniu i pędzi naprzód. Nagle obok niej pojawia się warkoczący kształt. To ciężarówka, na której widnieje rysunek pszczoły siedzącej na płatku kwiatu oraz slogan reklamowy: KWIAT AKACJI, MIÓD W 100% RZEMIEŚLNICZY.

Pisk opon hamujących na asfalcie.

O, nie, nie, nie, nie…

René zamyka oczy.

Słychać krzyk, a po nim huk uderzenia.

4.

Tydzień później. Wydział karny paryskiego sądu.

Vespa Rochefoucauld siedzi na sali z ręką na temblaku i sporym opatrunkiem na głowie. Podnosi się i idzie w stronę miejsca dla świadków. Porusza się o lasce. Ktoś podsuwa jej krzesło.

– Ta przyszłość była straszna! Straszna! Straszna!

Przejęta, robi głęboki wdech, próbuje znaleźć w sobie odwagę, żeby kontynuować swoją opowieść. Opróżnia stojącą przed nią szklankę wody.

– Nie, bardzo mi przykro, nie dam rady, jak tylko sobie przypominam te straszne obrazy, ten cuchnący, gęsty tłum, który po mnie depcze… To było straszne… Nie, nie jestem w stanie.

Vespa Rochefoucauld wraca na swoje miejsce wykończona, jak gdyby zdobyła się właśnie na ogromny wysiłek.

Głos zabiera jej adwokat:

– Moja klientka, pani Rochefoucauld, nie jest byle kim. To silna kobieta. Zdrowa na ciele i umyśle. Stoi na czele znaczącego instytutu badawczego. Jest wysportowana. Jest mistrzynią sztuk walki. Niestety oszukało ją tych dwoje szarlatanów. Została ranna, doznała kontuzji, a dodatkowo urazów na psychice, cierpi na poważne zaburzenia psychosomatyczne. Przestała sypiać z obawy, że ponownie przeżyje traumatyczne wydarzenia, które ukazały się jej w trakcie owego słynnego seansu. Oto smutna rzeczywistość: hipnoza w złych rękach może stać się narzędziem manipulacji umysłem. W trakcie tworzenia dokumentacji tej sprawy przeprowadziłem dochodzenie i spotkałem się z innymi ofiarami. Wmawiano im, że pokonają swoje fobie lub uzależnienia, że schudną lub wygrają z bezsennością jedynie dzięki sile myśli! To oczywiście nie działa. Wtedy hipnotyzer proponował im dodatkowe seanse, za które płacili. Kiedy wreszcie docierało do nich, że padli ofiarą oszustwa, za bardzo wstydzili się swojej naiwności, by złożyć skargę. To już szczyt wszystkiego: zamiast obwiniać nieuczciwego terapeutę, obwiniają samych siebie o to, że dali się nabrać! Proszę mi wierzyć, wysoki sądzie, hipnoza to nowe narzędzie oszustów i sekt.

Sędzia oddaje głos prokuratorowi okręgowemu, mężczyźnie o wysuszonej twarzy.

– Wysoki sądzie, panie, panowie, będę mówił od serca, o uczuciach, chociaż nie zdarza się to często na tej sali. Czy mogę?

– Bardzo proszę, panie prokuratorze.

– Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że osobiście nienawidzę hipnozy. Prawdę mówiąc, uczestniczyłem kiedyś w podobnym spektaklu i popełniłem błąd, jakim było zgłoszenie się na ochotnika. Hipnotyzer poprosił, żebym podwinął rękaw koszuli. Nawijał mi makaron na uszy, wbijając jednocześnie długą igłę w ramię. Miałem nie czuć bólu. Powiedział: „To przedwieczny sekret fakirów: panowanie nad umysłem”. Wierutne bzdury! Czułem ból, a rana obficie krwawiła. Krew poplamiła mi białą koszulę. Powiedziałem: „To boli”, ale on odrzekł stanowczo: „Ależ nie, niczego pan nie czuje”. Jako że krew nadal wyciekała, a ból był coraz silniejszy, hipnotyzer stwierdził w końcu nonszalancko: „Zwrócę panu za pralnię”. Czułem dojmujący ból w ramieniu, koszula była zniszczona, najgorsze jednak dopiero miało nadejść: ludzie klaskali, jak gdyby nie zdawali sobie sprawy z faktu, że hipnotyzer poniósł sromotną klęskę. Nigdy oczywiście nie zwrócił mi pieniędzy za czyszczenie ubrania. Na szczęście igła nie była zainfekowana. Mógł mnie zakazić tężcem. „Technika fakirów”? „Myśl przezwyciężająca ból”? To tylko brednie, które mają zrobić wrażenie na łatwowiernych widzach.

Zebrani na sali rozluźniają się nieco, słuchając tego szczegółowego, a zarazem niespodziewanego wystąpienia w sądzie. Tu i ówdzie rozlegają się śmiechy. Prokurator, przekonany o swoim zwycięstwie, ciągnie tym samym tonem:

– I gdyby to było wszystko! Ja poradziłem sobie całkiem nieźle. Ale mam przyjaciela, który na etapie rzekomego panowania nad myślą dzięki autohipnozie chodził po rozżarzonych węglach. Opowiadał mi, że ludzie wokół niego zachęcali go, krzycząc: „Możesz to zrobić! Jesteśmy z tobą! Trzymaj się! Uda ci się!”. Przeszedł całą rozpaloną powierzchnię. Wszyscy mu pogratulowali, a on… skończył na ostrym dyżurze z poparzeniami trzeciego stopnia na podeszwach stóp! Nie może już nosić zamkniętego obuwia, nieszczęsny. Tylko sandały, nawet zimą! W związku z tym zasięgnąłem informacji i oto dane, jakie zdobyłem. Spośród osób, które postanowiły chodzić po rozżarzonych węglach, niespełna jednej trzeciej to się udało, wszystkie pozostałe doznały poważnych obrażeń…

Sala sądowa jest wypełniona po brzegi. Dwie dramatyczne historie opowiedziane przez nietypowego prokuratora okręgowego budzą u jednych ciekawość, a u innych oburzenie.

– Na szczęście mój przyjaciel wytoczył hipnotyzerowi proces. Oszust otrzymał wyrok bez zawieszenia i musiał zapłacić odszkodowanie. Zatem hipnoza…

Zwraca się do Opale Etchegoyen i Renégo Toledano siedzących na ławie oskarżonych i piorunuje ich wzrokiem. Ten ostatni myśli:

Problem z hipnozą polega na tym, że wielu hipnotyzerów chce wmówić ludziom, iż działa ona na wszystkich, tymczasem z mojego doświadczenia wynika, że tylko co druga osoba dobrze na nią reaguje. Nie więcej, nie mniej. Jaka szkoda, że ta prawda nie jest szerzej znana.

Prokurator ciągnie swój wywód.

– Pani Rochefoucauld, na szczęście, przeżyła jedynie chwilę grozy, doznała powierzchownych ran i doświadczyła kilku bezsennych nocy. Ale mogło skończyć się znacznie gorzej. Mogła umrzeć!

Prokurator przybiera teatralny ton, czując, że uwaga sali skupia się na nim:

– Chciałbym, żeby proces ten posłużył za przykład i żeby ukrócić wszystkie te głupoty: hipnozę, autohipnozę, medytację, hipnocoaching, sofrologię i inne chwilowe mody. Bzdury, dzięki którym bogacą się oszuści wykorzystujący łatwowierność nieszczęsnych ludzi. W tej sprawie domagam się wyroku jednego miesiąca więzienia bez zawieszenia. Uważam, wysoki sądzie, że ważne jest, aby proces ten wszedł do orzecznictwa w celu zniechęcenia licznych szarlatanów.

Sędzia oddaje następnie głos adwokatowi oskarżonych.

– Wysoki sądzie, zamiarem moich klientów nigdy nie było szkodzenie komukolwiek.

Po tym skromnym wystąpieniu sędzia pyta Renégo i Opale, czy mają coś do dodania. Nie mają. Sędzia prosi więc o czas do namysłu i wychodzi wraz ze swoimi asesorami.

Po pewnym czasie, który Opale i Renému wydaje się dość długi, troje sędziów w czarnych strojach wraca na salę.

– Oto mój werdykt. Skazuję na karę trzech miesięcy więzienia w zawieszeniu Renégo Toledano i Opale Etchegoyen, odpowiedzialnych za rany, kontuzje i stan szoku psychicznego pani Rochefoucauld, a także nakazuję im wypłatę odszkodowania w wysokości pięćdziesięciu tysięcy euro na rzecz powódki. Wreszcie, aby uniknąć podobnych wypadków w przyszłości, domagam się zamknięcia teatru Puszka Pandory.

Publiczność, wśród której znajduje się wielu dziennikarzy i hipnotyzerów, krytykuje wyrok, uznając go za zbyt surowy.

Sędzia zwraca się do oskarżonych:

– Musicie wykonać nakaz sądu w ciągu piętnastu dni, licząc od dzisiaj. W przeciwnym wypadku barka zostanie przejęta i wystawiona na licytację.

Rozlega się dźwięk elektrycznego dzwonka i sędzia oznajmia:

– Koniec posiedzenia.

Zgiełk narasta. Ludzie wychodzą, komentując wyrok, a dziennikarze robią zdjęcia Renému i Opale.

Podchodzi do nich prokurator.

Niczym rodzic zwracający się do dzieci, poucza ich:

– Na waszym miejscu skończyłbym z tą hipnozą, z poprzednimi egzystencjami, z reinkarnacjami. Radzę wam to dla waszego dobra. To naprawdę są tylko bzdury.

5. MNEMOS. TEORIA DOTYCZĄCA REINKARNACJI

Ślady najstarszych wierzeń w reinkarnację sięgają ponad 10 000 lat p.n.e. i związane są z obserwacjami cykli przyrody przez ludzi uprawiających rolę.

Pierwsi rolnicy prowadzący osiadły tryb życia zmuszeni byli uważnie śledzić pory roku, żeby rozpoznać czas odpowiedni na sianie lub zbiory. Wtedy się zorientowali, że po jesieni przychodzi zima, a wraz z nią chłód, a wtedy wszystko się zatrzymuje. Drzewa, po utracie kwiatów, owoców i liści, sprawiają wrażenie martwych.

Zima jest więc związana z pojęciem końca.

Następnie jednak nadchodzi wiosna i drzewo, które wyglądało na martwe, zyskuje nowe „ciało” w postaci liści, kwiatów i owoców. Będzie rosło aż do kolejnej zimy, która znów przyniesie mu śmierć, po niej nadejdzie wiosna, a wraz z nią odrodzenie.

Wszystkie istoty dostrzegające te cykle mogą w sposób naturalny pokusić się o myśl, że ich własna dusza również doświadcza zimy, by odrodzić się wraz z nową wiosną.

6.

– Straciliśmy wszystko. Jesteśmy zrujnowani. To katastrofa.

Na chodniku przed budynkiem sądu Opale spogląda na Renégo swoimi wielkimi zielonymi oczyma. Co ciekawe, w tej chwili wydaje mu się jeszcze piękniejsza niż zwykle, jak gdyby to wspólne doświadczenie zbliżyło ich do siebie bardziej.

Dopóki jesteśmy zjednoczeni i się rozumiemy, wszystko jest w porządku.

Młoda kobieta najwyraźniej nie podziela tego uczucia.

– To wszystko twoja wina. Po co wysłałeś ją w przyszłość, chociaż do tej pory pomagaliśmy w odwiedzaniu wyłącznie przeszłych egzystencji?

– To ty mi doradziłaś, żebym się zgodził – protestuje René.

– Powinieneś był mi się sprzeciwić.

Cholera, złe posunięcie. Ona szuka winnego, żeby zrzucić na niego całą odpowiedzialność. A tym winnym będę oczywiście ja.

– Nie mogłem też wiedzieć, że przyszłość jest tak gorąca i przeludniona.

– Nie podałeś jej zwyczajowejwytycznej bezpieczeństwa: „Odwiedzi pani życie miłe i pozytywne”.

Muszę przyznać, że byłem tak podekscytowany stworzeniem nowej formy medytacji sterowanej, iż zapomniałem o tej regule. Dyrektywa bezpieczeństwa zapobiega znalezieniu się w nieprzyjaznym środowisku.

Opale spuszcza głowę zniechęcona, płomiennie rude włosy otaczają jej twarz.

– Jak mogłeś sądzić, że to zadziała? Przyszłość!… Widzisz przecież, że wszystko wskazuje na to, że będzie tylko gorzej…

– I chciałaś, żebym o tym myślał w czasie eksperymentu?

– Mogłeś przynajmniej użyć bezpieczników i wyciągnąć ją z tej wizji Paryża całkowicie zmienionego w tunel metra, gorącego i przeludnionego w godzinach szczytu. René, wysłałeś ją prosto w koszmar na oczach wszystkich! A ona dała się zadeptać! Jak mogłeś być tak beztroski?

René przypomina sobie, co ojciec mawiał na temat kłótni, jakie miewał z jego matką: „Nazywam to «wyjaśnieniami», to po prostu forma złoszczenia się we dwoje. Ostatecznie, po głośnej wymianie zdań, każdy zachowuje swoje niezmienione przekonanie i uważa, że druga osoba wreszcie usłyszała prawdę”.

Opale wzdycha ciężko.

– Pięćdziesiąt tysięcy euro! Sędzia zgodził się na żądania tego dziwnego prokuratora. Najwyraźniej przejął się tymi jego rzekomymi doświadczeniami. A nasz adwokat okazał się żałosny. Tak czy owak, jesteśmy zrujnowani.

– Możemy wziąć pożyczkę z banku. Obecnie kredyty są nisko oprocentowane.

– Otrzymamy ją pod warunkiem, że wykażemy regularne przychody. Pieniądze pożycza się tylko bogatym. Tymczasem przypominam ci, że nasz teatr Puszka Pandory został zamknięty.

– Nie mamy innego wyboru, jak tylko wrócić do zawodów, które wykonywaliśmy dawniej. Dowiedziałem się, że mój promotor, Alexandre Langevin, został rektorem Sorbony. Skontaktuję się z nim i zapytam, czy nie mógłbym wrócić do nauczania historii.

Opale przytakuje.

– Ja znam się tylko na hipnozie. Mogę przejrzeć portale internetowe i spróbować znaleźć pracę w charakterze asystentki hipnoterapeutycznej.

René robi krok w jej kierunku, chcąc ją pocałować, ale Opale się cofa.

– Przepraszam, René, ale naprawdę nie mam teraz do tego głowy. Jak mogliśmy się wpakować w takie bagno?

7.

Po obu stronach imponującego zegara, pośrodku eleganckiej fasady Uniwersytetu Sorbony, stoją dwie muzy.

René Toledano zatrzymuje się na chwilę, żeby przyjrzeć się rzeźbom.

Zrozumienie czasu jest kluczem do wszystkiego.

Mały piesek unosi łapę przy drzewie rosnącym przed budynkiem.

To nas odróżnia od zwierząt.

Pies żyje teraźniejszością, satysfakcjonują go spełnione potrzeby i natychmiastowe przyjemności: jeść, oddawać mocz, wypróżniać się i – jeśli to możliwe – znaleźć samicę do rozmnażania się.

Nie dba o przeszłość. Nie zna swojego wieku ani daty urodzin.

Zapomniał już o rodzicach.

Nie ma pojęcia, kim byli jego przodkowie.

Nie ma własnej wizji przyszłości.

Nie ma planów. Ani na życie, ani nawet na jeden dzień.

Nie dręczy go perspektywa własnej starości ani śmierci.

Żyje chwilą.

To czysta i zdrowa wizja, lecz mocno ograniczona.

Uniemożliwia mu większe oddziaływanie na otoczenie.

Między psem żyjącym w teraźniejszości (i tylko w niej) a mną jest taka różnica, jak między mną a człowiekiem jeszcze bardziej zaawansowanym w procesie ewolucji, który potrafiłby podróżować w czasie w sposób płynny.

Zacząłem kroczyć tą ścieżką, ale muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Taki jest cel.

Stać się uduchowionym człowiekiem o rozległej świadomości.

Wymyślić nową istotę, której umysł będzie panował nad eksploracją w czasie.

René na chwilę się rozmarzył. Miejsce to przypomina mu lata, które tutaj spędził nie tak dawno temu.

Podziwiając kopułę z lśniącym w słońcu krzyżem, mężczyzna przypomina sobie jednego ze swoich profesorów, który określił Sorbonę mianem „świątyni wiedzy”.

Nieco dalej, przed bramą uczelni, studenci rozdają ulotki zawierające treści polityczne. René rozpoznaje symbol jednego z ekstremistycznych prawicowych ugrupowań, które z zamiłowaniem działają na wydziałach prawa.

Usiłują się zakorzenić tutaj, na Sorbonie, gdzie łatwiej o osoby o poglądach raczej lewicowych.

Mężczyzna z sumiastym wąsem wręcza mu zdecydowanym ruchem ulotkę, na której widnieje rysunek zaciśniętej pięści w czarnej rękawiczce.

René przyjmuje kartkę, spuszczając wzrok.

Dopiero uszedłszy kawałek dalej, zgniata ulotkę w zwartą kulkę i wrzuca do pierwszego napotkanego kosza na śmieci.

Wchodzi na dziedziniec główny. Miejsce tchnie majestatem i spokojem. Pod arkadami studenci popijają kawę i czytają.

René wchodzi do sali wykładowej Descartes’a wyłożonej lakierowaną boazerią. Jeden ze studentów broni właśnie doktoratu przed pięcioosobową komisją. René wślizguje się między rzędy przeznaczone dla publiczności.

On również bronił tutaj swojego doktoratu na temat Renesansu. Na koniec pięcioosobowe jury udało się na naradę, po czym padł werdykt: „Jury uznaje pana za godnego tytułu doktora historii z…”. Minęło kilka pełnych napięcia sekund, zanim usłyszał koniec zdania: „summa cum laude”.

Była to najwyższa pochwała.

Następnie Alexandre Langevin, jego promotor, pogratulował mu i oświadczył:

– Praca jest wyjątkowa. Jest pan moim najlepszym studentem. Jeśli zechce pan kiedykolwiek pracować ze mną, proszę się odezwać.

Dzisiaj zdanie to dźwięczy w głowie Renégo… Zastanawiał się, w jaki sposób umówić się na spotkanie z profesorem. Po namyśle przyjrzał się liście posiedzeń komisji i poszukał nazwiska Langevin.

Po godzinnej przemowie, której René wysłuchuje w średnim skupieniu, Alexandre Langevin ściska dłoń studenta i oznajmia mu, że otrzymuje on tytuł doktora z oceną dostateczną.

A więc dobre oceny nie są regułą…

René Toledano czeka, aż Alexandre Langevin skończy rozmawiać i ściskać ręce, po czym podchodzi do niego w chwili, kiedy ten szykuje się już do opuszczenia sali.

Mężczyźni przyglądają się sobie przez chwilę. Jego dawny nauczyciel ma ogorzałą cerę, srebrzyste włosy, spod rozpiętej pod szyją jedwabnej różowej koszuli wystaje luksusowy fular. Nosi lnianą marynarkę i starannie wypastowane mokasyny. Na jego palcach widnieją wielkie sygnety.

Już w przeszłości Alexandre Langevin jeździł na harleyu-davidsonie, żeby robić wrażenie na studentkach.

Z bliska skóra na jego policzkach i wokół oczu nie nosi nawet śladu zmarszczek. Langevin zawsze przyznawał, że korzysta z zabiegów zapewniających wieczną młodość. „Można zatrzymać czas – mawiał – wystarczy mieć dobrego chirurga estetycznego”. Sześćdziesięcioletni rektor ma gładką twarz, przez co traci ona nieco na ekspresji.

Już kiedy studiowałem, był on karykaturalnym „młodym starcem”, a mimo to najlepszym nauczycielem. Nic dziwnego, że został wybrany na rektora Sorbony.

– Toledano! Jaka miła niespodzianka!

– Dzień dobry, panie profesorze. Cieszę się, że znów pana widzę.

– Panie profesorze? Mam nadzieję, że żartujesz. Nie jesteśmy już na zajęciach. Mów mi Alexandre. Masz na imię René, prawda?

Pamięta mnie. To dobry znak…

– Nie jesteś już moim uczniem ani ja nie jestem twoim nauczycielem. Jesteśmy po prostu dwiema ludzkimi istotami żyjącymi na tej samej planecie, a to w pełni wystarcza.

Mówi mi po imieniu.

– Dowiedziałem się, że został pan… zostałeś rektorem Sorbony. Moje gratulacje.

– Zgodziłem się, bo zupełnie nie miałem świadomości, jakie obowiązki to ze sobą niesie. Mój poprzednik z ulgą przekazał mi ten gorący kartofel, wierz mi. Bardzo szybko dopadła mnie smutna rzeczywistość. Zazdroszczę ludziom z sektora prywatnego, którzy z łatwością mogą zwalniać uciążliwych pracowników. Jest tu kilku, których chętnie bym się pozbył… Czasami tęsknię za epoką, kiedy byłem zwykłym profesorem i mogłem dzielić się swoim entuzjazmem ze studentami. A co u ciebie, René?

– Po obronie doktoratu z historii zostałem nauczycielem w jednym z liceów, imienia Johnny’ego Hallydaya.

– Liceum imienia Johnny’ego Hallydaya?

Wybucha gromkim śmiechem. Jest niczym maszyna do produkowania hałasu, którego moc narasta, by później stopniowo zmaleć.

– Kiedy otworzą liceum imienia Kim Kardashian, Loany, Steeviego? W końcu tego chce teraz większość młodych ludzi: być bogatym i sławnym bez nauki, jak gwiazdy reality show. Chodź, zapraszam do mojego gabinetu, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać – mówi Alexandre.

Profesor i jego dawny student kroczą obok siebie korytarzami ozdobionymi obrazami, złoceniami i rzeźbami.

– Jak ci idzie w liceum imienia Johnny’ego Hallydaya?

– Odszedłem stamtąd.

– Dlaczego?

– Spotkałem kogoś.

– Kobietę?

– Sprawiła, że poczułem się zdezorientowany.

– W znaczeniu: „straciłeś wyczucie kierunku wschodu słońca”?

Zapomniałem, że jego również fascynuje etymologia.

– Ma na imię Opale. Była hipnotyzerką. W trakcie jednego ze swoich spektakli zahipnotyzowała mnie, a ja uległem jej urokowi. Potem nauczyła mnie swojej sztuki i sam zacząłem ją praktykować. Najpierw na samym sobie, w formie autohipnozy, a potem również na widzach.

Parkiet starego korytarza skrzypi pod ciężarem dwóch mężczyzn.

– Hipnoza, powiadasz… W mitologii greckiej Hypnos jest synem Nyks, bogini nocy, bratem bliźniakiem Tanatosa, boga śmierci.

– A zarazem ojcem Morfeusza, boga snu – dodaje René.

Langevin krzywi się z powątpiewaniem.

– Nigdy nie mogłem pojąć sensu wyciągania ludzi na scenę, żeby następnie nabijać się z nich, zmuszając do udawania niemowlęcia, kury, psa, o ile nie ataku serca…

– Mówisz tu o klasycznej hipnozie widowiskowej, podczas gdy ja praktykuję hipnozę skierowaną na odkrywanie własnej nieświadomości, jak hipnoterapeuci, ale ja robię to w formie spektaklu. To zupełnie nowy gatunek. Na plakacie widnieje napis: „Czy na pewno wiesz, kim jesteś?”. Proponowałem uczestnikom wykorzystanie medytacji z przewodnikiem, w trakcie której wizualizowali przyjemne momenty swoich wcześniejszych egzystencji.

Korytarze ciągną się bez końca. Uniwersytet jest olbrzymi. Alexandre Langevin odwraca się do Renégo i stwierdza z uśmiechem:

– Skoro ludzie gotowi są zapłacić za tego typu doświadczenie, czemu z tego nie skorzystać? Zawsze byłeś sprytny. Rozrywki, które kuszą swego rodzaju magią, nie mogą nie odnosić sukcesu. Ludzie od zawsze pragną wierzyć w cuda. Na naszym świecie od dawna nie ma już czarowników, a jednak ludzie chcą marzyć. Hipnoza jest swego rodzaju czarodziejstwem, tylko nieco bardziej nowoczesnym…

– To nie takie proste.

– Chcesz powiedzieć, że naprawdę wierzysz w hipnozę?

– To odkrycie odmieniło moje życie, więc teraz dzielę się z innymi tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie.

Alexandre Langevin zatrzymuje się pośrodku korytarza i przygląda Renému, jak gdyby chciał sprawdzić, czy ten sobie z niego nie dworuje. Ale René wytrzymuje spojrzenie jego oczu zza złotych oprawek.

– Poza tym to także sposób na inne postrzeganie historii – ciągnie młody mężczyzna. – Używam hipnozy, żeby zwiedzać inne epoki, inne kraje, inne cywilizacje, w których toczyły się moje wcześniejsze życia.

– Znasz się wystarczająco dobrze na historii – Alexandre rusza dalej – żeby dzięki wyobraźni zwizualizować sceny z przeszłości. Ale dlaczego jesteś przekonany, że to są naprawdę twoje wcześniejsze egzystencje?

– Wielość i dokładność różnych detali. Kiedy pojawiam się w jednym z moich wcześniejszych żyć, czuję się, jakbym wszedł do filmu. Nie znam miejsca ani epoki, ani nawet mojego imienia, za to czuję zapachy, smaki, emocje, słyszę dźwięki, mam mnóstwo bardzo szczegółowych informacji, które wydają się całkowicie prawdopodobne.

– To efekt iluzji kreowanej przez nasz mózg, nie sądzisz?

– Podróże te dostarczają mi wiedzy na temat życia zwykłych ludzi: rolników, handlarzy, rzemieślników, żołnierzy, żebraków, kobiet. Krótko mówiąc – tych, którzy nie pozostawili po sobie zbyt wielu śladów umożliwiających pracę historykom. Wiem, co się je, jak się cierpi w trakcie chorób, które już zaniknęły, widzę miejsca, o których nie wspomina żadna z książek. Wiem, czym są głód i dżuma – nie tylko z opowieści i dat.

– A raczej sobie to wszystko wyobraziłeś…

Nie uda mi się go przekonać. Nawet we mnie tkwi jeszcze małe ziarno wątpliwości.

– Zgoda, przyznaję, nigdy nie będę miał absolutnej pewności, że te egzystencje naprawdę istniały, uważam jednak to doświadczenie za niezwykle wzbogacające dla umysłu.

Mężczyźni docierają do gabinetu rektora uniwersytetu. René zauważa na ścianach około dziesięciu mieczy pochodzących z różnych epok. Alexandre Langevin kolekcjonował starą broń już za studenckich czasów Renégo. Są tu też tarcze, hełmy, a także pełna zbroja na manekinie trzymającym włócznię.

– Wiesz, René, naprawdę się cieszę, że przyszedłeś przywitać się ze swoim starym nauczycielem. Czasami odnoszę wrażenie, że po zakończeniu studiów uczniowie o nas zapominają.

– Wiem, co ci zawdzięczam.

– Jesteś wyjątkowy. Doskonale to pamiętam, byłeś moim najlepszym wychowankiem. I to w dokładnym znaczeniu tych słów. Nawet jeśli twoja wrodzona skromność na tym ucierpi, bez obawy mogę ci wyznać, że byłeś najbystrzejszy. Nie pojmuję, dlaczego nie zdecydowałeś się na karierę uniwersytecką.

Powinienem był przyjść tutaj znacznie wcześniej, żeby to usłyszeć. Być może brakuje mi wiary w siebie. Prawdę mówiąc, chyba nie czułem się godny tego miejsca.

– Byłeś moim najlepszym nauczycielem i jestem ci za to bardzo wdzięczny, ale…

Langevin słucha, uśmiechając się i bawiąc nożykiem do papieru, lecz nagle przerywa Renému:

– Dobra. Po co tu przyszedłeś, René? Nie sądzę, że wpadłeś znienacka zobaczyć swojego starego profesora i opowiedzieć mu o swoich wcześniejszych życiach, prawda?

– W wyniku różnych sytuacji, o których nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć, jestem zmuszony w trybie pilnym znaleźć sobie jakąś pracę. Czy mógłbyś mnie zatrudnić?

– Jako hipnotyzera?

– Jako wykładowcę historii.

Alexandre Langevin odkłada nożyk do papieru, wstaje z fotela, podchodzi do ściany i sięga po jeden z mieczy. Milczy.

– Wiem, że to dość zuchwała prośba… – przeprasza René, onieśmielony zachowaniem swojego mentora, który zręcznie manipuluje bronią. – Sądzisz, że byłoby to możliwe?

Alexandre Langevin krzywi się lekko, podziwiając ostrze swojego miecza, po czym oznajmia:

– Nie.

Lubi zmieniać zdanie.

– Zatrudnienie cię w charakterze profesora? To wykluczone. Z dwóch powodów: przede wszystkim jesteśmy w połowie roku akademickiego, a umowy podpisuje się w czerwcu na pracę od września. Nie dysponuję też budżetem, który umożliwiłby mi stworzenie nowego stanowiska.

Macha mieczem, jak gdyby walczył z jakimś niewidzialnym wrogiem.

– Jesteś rozczarowany?

– O to w moim przypadku nietrudno. Liczyłem na cud – przyznaje René.

Langevin nadal wywija bronią.

– I słusznie. Bo w grę wchodzi jeszcze jeden element: lubię podejmować niemożliwe wyzwania. Pamiętasz jeszcze coś z podstaw szermierki, których cię kiedyś uczyłem?

Zapomniałem o tym. Poszliśmy na salę, gdzie pokazał mi kilka ataków… W tej dziedzinie również był świetnym nauczycielem.

Alexandre Langevin zdejmuje ze ściany drugi miecz i rzuca go Renému, który odruchowo chwyta rękojeść osłoniętą jelcem.

– Proponuję ci ordalię, boski sąd, najwyższą instancję, gdyż to sam Bóg decyduje o wyniku. Pojedynek, jeśli wolisz. Jeśli zdołasz mnie pokonać, otrzymasz stanowisko wykładowcy. Nie będziesz musiał uczyć, będziesz dostawał lepszą pensję i pozostaniesz wolny. Jaki będzie tytuł twojego pierwszego wykładu?

Szybko, muszę coś wymyślić, cokolwiek.

– Jako wykładowca? Hm… No więc powinien to być temat obszerny i otwarty, musi rozbudzić ciekawość słuchaczy, pomyślmy… „Wymyślić historię od nowa” – proponuje René.

– Czemu nie. Musisz jeszcze tylko zasłużyć na tę posadę dzięki walce. Bóg zadecyduje.

Ponieważ lekko oszołomiony René nie reaguje, Alexandre Langevin grozi mu ostrzem miecza.

– En garde! Szykuj się do przyjęcia ataku. Wiedz, że uderzę, nie szczędząc sił. To prawdziwa ordalia. Narażasz życie, żeby otrzymać tę pracę.

– Żartujesz? W twoim gabinecie? Przecież coś tu zniszczymy i ryzykujemy, że…

Zanim kończy zdanie, jego były profesor wymierza cios. Ledwo udaje mu się wykonać unik.

– Mówię poważnie. Jeśli zdołasz mnie pokonać, postaram się natychmiast zdobyć środki na twój etat wykładowcy. Jeśli to ja zwyciężę, gorzej dla ciebie. Czy to nie motywujące?

Langevin przypuszcza kolejny atak, a René go odpiera. Ostrze rozcina mu koszulę. Z nacięcia na ramieniu wypływa krew.

– Walcz! To tylko zadrapanie, ale jeśli zrezygnujesz z obrony, kolejna rana będzie głębsza. En garde!

Jak mocno gotów jest mnie uderzyć? Nie może przecież ryzykować, że mnie zabije tylko dlatego, żeby wygrać. A ja w żadnym wypadku nie chcę go skrzywdzić.

Langevin daje z siebie wszystko, wskakuje na biurko, żeby zaatakować swojego przeciwnika z góry. Cios jest ciężki i precyzyjny, wymierzony w nadgarstek Renégo.

Wtedy rozlega się pukanie do drzwi.

– Proszę mi nie przeszkadzać! – woła Alexandre.

– Poczta!

Bez pozwolenia do gabinetu wchodzi sekretarka. Dostrzegłszy dwóch mężczyzn z mieczami w dłoniach, nie okazuje ani zdziwienia, ani oburzenia, a odnalazłszy drogę do biurka poza zasięgiem ich mieczy, wysuwa jedną z szuflad i wkłada tam plik kopert.

– Proszę pana, czy będzie pan pamiętał, gdzie wkładam listy? – pyta bez większego zainteresowania, po czym wychodzi i starannie zamyka za sobą drzwi.

Langevin wykorzystuje okazję i przypuszcza atak, rozdzierając drugi rękaw Renégo.

On uderza naprawdę.

René bierze się w garść i wreszcie angażuje się w pojedynek. Wyprowadza jeden po drugim poziome i pionowe ciosy, zmieniając szybko ich wysokość. Profesor najwyraźniej docenia taki obrót spraw i woła:

– Wreszcie cię odnalazłem, René!

Chyba nie mam wyboru, muszę mieć tę robotę.

Nagły przypływ energii u młodego nauczyciela chyba dodaje sił rektorowi. Wykonuje wypad, tnie na odlew i bardzo nisko w nogę Renégo.

– Cios Jarnaca – przyznaje. – Dwa uderzenia od góry, przysiad i jak najniższy cios.

– I… odparcie ciosu – kończy René, odpowiadając potężnym okrężnym ruchem, którym blokuje klingę przeciwnika.

Następnie wykonuje ripostę. Miecz wypada z dłoni Alexandre’a. Niesiony siłą uderzenia, przelatuje przez pomieszczenie i zagłębia się ostrzem w portrecie jednego z pierwszych rektorów uniwersytetu.

René wykorzystuje okazję i delikatnie przykłada koniec miecza do piersi dawnego promotora. Okulary w złotej oprawie nieco się przechylają na nosie pokonanego.

– A zatem mam ten etat wykładowcy? Czy też powinienem docisnąć mocniej?

8.

Ostrze noża do steków zagłębia się w antrykot, uwalniając szkarłatny sok.

Opale Etchegoyen odcina mały kawałek, nabija go na widelec i unosi do ust. René Toledano przygląda się jej.

Jedzą kolację w jednej z restauracji w Dzielnicy Łacińskiej.

– Żartujesz? Naprawdę o mało co nie zamordowałeś rektora Sorbony? – pyta kobieta, zaintrygowana.

– Sprowokował mnie do pojedynku. I nie obchodził się ze mną łagodnie. To nieco ekstrawagancka postać.

Młoda kobieta robi zdziwioną minę i sięga po frytki, które podano z antrykotem.

– Dopiero po pojedynku wyznał mi, że jeden z wykładowców poważnie zachorował i nie będzie mógł wrócić do pracy przed początkiem kolejnego roku akademickiego. Więc tak naprawdę spadłem mu z nieba.

Podchodzi kelner z miseczką musztardy.

– Ja też znalazłam pracę – oznajmia Opale. – U hipnoterapeuty.

– Jakiego rodzaju klientela?

– Pacjenci, którzy chcą rzucić palenie. Uznają hipnozę za ostatnią deskę ratunku.

– Jak się nazywa ten specjalista?

– Markus. Doktor Markus.

– Ma tytuł doktora? Skończył studia medyczne?

– Nie, ale uważa, że to dodaje mu elegancji i powagi. Tak czy owak, nikt nie będzie go pytał o dyplomy. I nosi biały kitel… Nawet ja kiedy słyszę słowa „doktor” i „biały kitel”, od razu czuję się wyleczona. To już swego rodzaju programowanie podprogowe. Dużym atutem doktora Markusa jest jego głos. Bardzo niski, rozkazujący i budzący zaufanie zarazem. I coś jeszcze: każe sobie płacić sto dziewięćdziesiąt euro za seans.

– Bardzo drogo.

– To sprzyja zaangażowaniu. Osoby, które wyciągnęły z portfela tyle pieniędzy, chcą czuć, że dobrze je wydały, więc są zmotywowane. Przekraczając próg gabinetu, są już w połowie wyleczone.

– Jesteś cyniczna.

– Nie, świadoma. W każdym razie on twierdzi, że leczy z sukcesem osiemdziesiąt procent pacjentów, a wszystkie terminy ma zajęte na trzy miesiące naprzód.

Opale zjada jeszcze kilka frytek, po czym pyta Renégo:

– Kiedy zaczynasz na Sorbonie?

– Jutro rano. Alexandre poprosił, żebym wybrał jakiś temat wykładu. Mam już pewien pomysł.

Ujmuje rękę Opale i składa na niej pocałunek.

– Nigdy nie zapomnę, że to ty pozwoliłaś mi odkryć hipnozę.

Posiłek przebiega w miłej atmosferze. Zamawiają deser – płonące banany – i powoli się nim delektują. W końcu Opale spogląda Renému prosto w oczy:

– Doktor Markus nie przestaje zerkać mi w dekolt…

– Chcesz rozbudzić we mnie zazdrość?

Kobieta puszcza do niego oko.

– Nie musisz się niepokoić… Jestem wierna, a on ma w sobie coś odpychającego: nieświeży oddech. Trzeba przyznać, że pali jak smok. To już szczyt wszystkiego, biorąc pod uwagę, że leczy głównie to uzależnienie.

René unosi brew.

– „Róbcie, co mówię, a nie to, co robię”, tak?

– Ważne jest, że mnie zatrudnił.

– Za jaką pensję?

– Tysiąc sześćset euro. A ty ile dostaniesz?

– Tysiąc osiemset. Poczekaj chwilę…

René wykonuje kilka operacji na kalkulatorze w telefonie.

– Żeby spłacić nasz dług, będziemy potrzebowali co najmniej dwóch lat, i to zaciskając pasa – oznajmia.

– Za dwa tygodnie trzeba będzie jeszcze zapłacić grzywnę.

– Znajdziemy jakieś rozwiązanie.

Opale i René płacą za posiłek i wracają do mieszkania na barce-teatrze zacumowanej na Sekwanie.

Kiedy kobieta wraca z łazienki, gdzie zmywała makijaż i myła zęby, on bierze ją w ramiona i całuje w szyję. Ona delikatnie go odsuwa.

– Wybacz, ale od czasu, gdy dostaliśmy wyrok, bardzo się martwię i nie potrafię się zrelaksować.

– Nadal masz mi za złe, że podjąłem się tego doświadczenia z przyszłością?

– To minie. Potrzebuję nieco czasu, żeby to zaakceptować.

Opale po chwili zasypia. Jej ciało się rozluźnia. Kobieta przekręca się na bok i zaczyna chrapać.

Jaką przeludnioną przyszłość zobaczyła Vespa Rochefoucauld?

René sprawdza, czy jego towarzyszka zasnęła głęboko, po czym wstaje po cichu i zamyka się w toalecie.

Umieszczona nad muszlą tabliczka głosi:

TYLKO TUTAJ MA SIĘ NAPRAWDĘ SPOKÓJ

René postrzega tę niewielką przestrzeń jako sanktuarium. Zamyka drzwi na zasuwkę, opuszcza klapę sedesu i siada na niej w pozycji lotosu, z podwiniętymi nogami. Prostuje kręgosłup, odchyla ramiona do tyłu, lekko opuszcza podbródek. Następnie zamyka oczy, robi głęboki wdech i, wypuszczając powoli powietrze, rozluźnia się.

Wizualizuje polanę z rosnącym pośrodku dużym drzewem o grubych gałęziach.

Pod drzewem nie ma jednak nikogo.

Tak jak podczas seansu hipnozy Vespy Rochefoucauld usuwa sztuczną scenerię i pozwala wyłonić się obrazowi rzeczywistego świata, jakim ten będzie za trzydzieści lat.

Widzi się teraz w nowoczesnym, dość brudnym pomieszczeniu. Pierwszym doznaniem, jakie odczuwa, jest ciepło. Drugim – zapach papierosów i piwa. Jedyne okno jest otwarte. Gdy się dobrze przyjrzeć, jest to kawalerka o powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych. Znajdują się tu rozkładana sofa, biurko z komputerem i krzesło. W koszu na śmieci piętrzą się puste puszki. Jest naprawdę gorąco. Dźwięki klaksonów i harmider ulicznego tłumu wypełniają przestrzeń. Z obawy, że znajdzie się w takiej samej sytuacji jak Vespa Rochefoucauld, René celowo wybrał zewnętrzny punkt widzenia, żeby przyjrzeć się człowiekowi, jakim kiedyś się stanie.

Na sofie siedzi starszy mężczyzna, z którym rozmawiał podczas swojej pierwszej wizyty w przyszłości. Ma na sobie T-shirt z punkową dewizą „NO FUTURE”. René 63 wygląda nieco inaczej niż podczas ich pierwszego spotkania. Jest nieogolony, jego siwe włosy są w nieładzie, ma zaczerwienioną, pokrytą siecią zmarszczek twarz i znacznie wydatniejszy brzuch.

Kiedy zdaje sobie sprawę z obecności Renégo, mężczyzna się porusza. Sprawia wrażenie znacznie mniej spokojnego niż poprzednio.

– Ach, wreszcie jesteś – mówi. – Miałem nadzieję, że pewnego dnia się tu pojawisz i oto wreszcie cię znalazłem. Posłuchaj mnie uważnie. Musisz zadziałać w trybie pilnym. To, co się dzieje, jest bardzo niebezpieczne. I wszystko to twoja wina. Nie powinieneś był nigdy pozwolić tej kobiecie zobaczyć przyszłości. Tylko ty jeden możesz naprawić to, co stało się w wyniku twojego braku świadomości.

– O czym pan mówi? Nie rozumiem.

– Mówiłem ci o tym już ostatnio: czas jest niczym drzewo i możesz na niego oddziaływać w taki sposób, aby ta lub inna gałąź wrastała w niezmienną teraźniejszość. Kiedy twój umysł skontaktował się ze mną, zobaczyłeś mnie w sztucznym ogrodzie.

– To prawda, za pierwszym razem nie zobaczyłem prawdziwego świata. W tym, który ujrzała Vespa Rochefoucauld, Ziemię zamieszkiwało piętnaście miliardów ludzi, a temperatura sięgała czterdziestu stopni.

– Z pewnością, ale to było do zniesienia. Nawet jeśli było nas tak wielu, żyliśmy w spokoju. Nie martwiliśmy się o to, co zjemy czy wypijemy.

– A w tej mniej sympatycznej przyszłości?

– No cóż, nadal jest nas piętnaście miliardów, ale na dodatek trwa trzecia wojna światowa!

René 63 włącza komputer i otwiera stronę z informacjami na żywo. Widać płonące miasta, walki uliczne, czołgi sunące ulicami, mapy geograficzne z oznaczonymi kierunkami inwazji, a nawet grzyby atomowe rosnące w zwolnionym tempie.

Prezenter mówi bez zaangażowania, jak gdyby to wszystko nie dotyczyło go osobiście. Na dole ekranu ciągnie się pasek z kursami giełdowymi. Wszystkie strzałki są czerwone i skierowane w dół. Wszystkie z wyjątkiem tych dotyczących przemysłu zbrojeniowego.

René, nieco oszołomiony, szepcze:

– Jak do tego doszło?

René 63 zamyka laptop, wyciąga z lodówki puszkę piwa i łapczywie wypija duży haust. Beka, po czym oświadcza:

– Z powodu pszczół.

– Pszczół?

– Wszystko to zaczęło się, kiedy pszczoły całkiem wyginęły. Oficjalnie ostatnia żyjąca pszczoła widziana była w lipcu dwa tysiące czterdziestego siódmego roku. Od tamtej pory nikt już żadnej nie spotkał. Tak jak przepowiedział Einstein, świat przetrwał cztery lata. Nie chodzi tu o efekt motyla, według którego trzepot jego skrzydeł na małej wyspie wywołuje tajfun w innym miejscu, lecz efekt pszczoły, kiedy wymarcie jednego gatunku powoduje… to, co właśnie zobaczyłeś.

Wypija łyk piwa.

– Pszczoły zapylały osiemdziesiąt procent kwitnących roślin, z których z kolei osiemdziesiąt procent stanowiły rośliny jadalne. Tymczasem ludzkość nie przestawała się rozrastać. Uważano, że można zapylać rośliny ręcznie albo przy użyciu robotów, niestety okazało się to nieskuteczne. Niewielka przyczyna, wielki skutek: produkcja rolna się załamała. Wraz ze wzrostem temperatur zmalała produkcja zbóż. Powiększały się tereny pustynne. Kurczyły się zasoby wodne. Było coraz goręcej, a rolnicy nie mieli już środków na nawadnianie pól. Co gorsza, w Afryce, Azji i Ameryce Południowej wielkie chmary szarańczy niszczyły uprawy. Uprawa zbóż jest nie do zastąpienia. Reakcją na mniejsze ilości pożywienia dla coraz większej liczby ludzi są bunty wywołane głodem. Wszędzie je tłumiono.

– I to stało się przyczyną wojny?