Próby Słońca - Aiden Thomas - ebook + książka

Próby Słońca ebook

Thomas Aiden

4,1

Opis

Nowa, inspirowana kulturą meksykańską, elektryzująca powieść fantasy pióra Aidena Thomasa, osoby autorskiej bestsellerowych Strażników dusz.

Dziesięcioro uczestników. Pięć Prób. Jedna ofiara.

Co dekadę słoneczne bóstwo Sol wyłania dziesięcioro najgodniejszych półbogów w wieku od trzynastu do osiemnastu lat do udziału w Próbach Słońca. Zwycięzca Prób dostąpi najwspanialszego zaszczytu – będzie niósł światło i życie do wszystkich świątyń w Reino del Sol. Słońce wybiera tylko najpotężniejszych i najbardziej zasłużonych półbogów. Teo wie, że jako zwyczajny Jadeita nie ma szczególnych szans, aby zostać Zwiastunem, choć od siódmego roku życia uczęszcza do prestiżowej akademii, nosi elegancki mundurek i uczestniczy w wyjątkowych szkoleniach. Czy mimo przeciwności zostanie Herosem Sol?

„Olśniewa narracją. Próby Słońca to ekscytująca przygoda”.

Chloe Gong

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
5
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
larashawty

Nie oderwiesz się od lektury

Skończyłam czytać tą książkę w 3 dni. Historia Teo tak mnie pochłonęła, że z mocno bijącym sercem śledziłam każde zapisane słowo.
20
Blackwell

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, czekam na więcej🧡
10
kinga9600

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku jak dla mnie nużąca. Ale dałam jej szansę i koniec końców takie 4 plus można jej dać
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Sun­be­arer Trials
Co­py­ri­ght © 2022 by Aiden Tho­mas Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Fe­iwel & Friends, an im­print of Mac­mil­lan Pu­bli­shing Group, LLC. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver art © 2022 by Mars Lau­der­baugh
Co­ver de­sign by Liz Dre­sner and Tri­sha Pre­vite
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w art­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-647-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SŁOWO OD TŁU­MACZKI, ALBO ZA­MIAST WSTĘPU

Po­wieść, którą trzy­ma­cie w dło­niach, jest wy­jąt­kowa pod wie­loma wzglę­dami. Je­żeli czy­ta­li­ście po­przed­nią książkę au­tor­stwa Aidena Tho­masa, Straż­ni­ków dusz (w ory­gi­nale: Ce­me­tery Boys), wie­cie z pew­no­ścią, że jego pi­sar­stwo wy­róż­niają dwa te­maty: qu­eer oraz kul­tura mek­sy­kań­ska. W po­rów­na­niu ze Straż­ni­kami, w Pró­bach Słońca jed­nego i dru­giego jest wię­cej. I to zde­cy­do­wa­nie.

Cho­ciaż ta po­wieść zo­stała na­pi­sana ory­gi­nal­nie po an­giel­sku, z uwagi na mocne mek­sy­kań­skie na­le­cia­ło­ści osoba au­tor­ska ko­rzy­sta z wielu ter­mi­nów i okre­śleń hisz­pań­sko­ję­zycz­nych. Po­sta­no­wi­łam je po­zo­sta­wić w prze­kła­dzie, wy­róż­nić kur­sywą, a ich tłu­ma­cze­nie za­miesz­czam w słow­niczku na końcu książki.

Z ko­lei qu­eero­wych ele­men­tów w Pró­bach Słońca nie da „się za­ła­twić” słow­nicz­kiem ani przy­pi­sem. W tej po­wie­ści na­po­tka­cie za­imki i formy słów, które mogą być dla was nie­ty­powe albo zu­peł­nie nowe. Nie­które nie­bi­narne (to zna­czy sy­tu­ujące się poza po­dzia­łem na płeć mę­ską i żeń­ską) po­sta­cie, w ory­gi­nale po­słu­gu­jące się tak zwa­nym ro­dza­jem sin­gu­lar they, ko­rzy­stają z za­im­ków ro­dzaju ni­ja­kiego, liczby mno­giej uży­wa­nej w od­nie­sie­niu do jed­nostki (naj­bar­dziej do­słow­nego tłu­ma­cze­nia sin­gu­lar they) albo tak zwa­nego ro­dzaju post­pł­cio­wego, zna­nego też jako du­ka­izmy. Ten ostatni zo­stał za­pro­po­no­wany przez Jacka Du­kaja w po­wie­ści Per­fek­cyjna nie­do­sko­na­łość i za­adap­to­wany przez nie­które pol­skie osoby nie­bi­narne. Oto, jak wy­glą­dają te za­imki i ich od­miana:

Cza­sow­niki czasu prze­szłego w ro­dzaju post­pł­cio­wym mają iden­tyczną formę jak cza­sow­niki, z tym że w koń­cówce za­miast li­tery „a”, „e” wy­stę­puje „u” (np. „czy­ta­łum”, „ro­bi­łum”). Rze­czow­niki i przy­miot­niki zmie­niają koń­cówkę na -u. 

W książce wy­stę­pują także du­ka­tywy (czyli rze­czow­niki okre­śla­jące osoby po­słu­gu­jące się ro­dza­jem post­pł­cio­wym) oraz neu­tra­tywy (ana­lo­giczne rze­czow­niki okre­śla­jące osoby po­słu­gu­jące się ro­dza­jem ni­ja­kim). Słowa w ro­dzaju „ry­wal­cze” to wła­śnie neu­tra­tywy, a nie prze­ocze­nie tłu­maczki, re­dak­cji i ko­rekty. Neu­tra­tywy i du­ka­tywy czer­pa­łam ze słow­nika stwo­rzo­nego przez ze­spół za­imki.pl. Je­śli chce­cie do­wie­dzieć się wię­cej o bo­gac­twie ro­dza­jów w ję­zyku pol­skim, go­rąco za­chę­cam do za­po­zna­nia się z tą stroną.

Jako że główny bo­ha­ter Teo to osoba trans­pł­ciowa (albo po pro­stu trans) i fakt ten ni­kogo w jego świe­cie nie dziwi, pod­czas lek­tury na­po­tka­cie słowa i wy­ra­że­nia zwią­zane z tran­zy­cją, czyli pro­ce­sem ko­rekty płci. Sta­ram się w sa­mym tek­ście da­wać wska­zówki, co do­kład­nie ozna­czają, by­ście mo­gli to wy­wnio­sko­wać z kon­tek­stu. Wy­jątki od tej re­guły są trzy. Re­kon­struk­cja klatki pier­sio­wej to okre­śle­nie ope­ra­cji prze­kształ­ca­ją­cej tors tak, by es­te­tycz­nie przed­sta­wiał się zgod­nie z fak­tyczną płcią da­nej osoby. W pol­skim obiegu funk­cjo­nują okre­śle­nia żar­go­nowe, ta­kie jak „topka” (czyli „ope­ra­cja góry”, od an­giel­skiego top sur­gery) czy „je­dynka” (czyli pierw­sza ope­ra­cja zwią­zana z chi­rur­giczną ko­rektą płci; drugą jest ope­ra­cja ge­ni­ta­liów). Po­wszech­nie mówi się też o ma­stek­to­mii, jed­nak fun­da­cja Trans-Fu­zja za­leca wła­śnie ter­min „re­kon­struk­cja klatki pier­sio­wej” jako bar­dziej afir­ma­tywny.

Bin­der (ina­czej spłasz­czak) to bie­li­zna słu­żąca do spłasz­cza­nia piersi (choć w świe­cie Prób Słońca znaj­duje jesz­cze jedno za­sto­so­wa­nie, jak sami się prze­ko­na­cie). Czę­sto no­szą ją osoby albo bę­dące przed „topką”, albo nie­pla­nu­jące jej, a czu­jące dys­fo­rię płciową (cier­pie­nie wy­ni­ka­jące z roz­dź­więku mię­dzy toż­sa­mo­ścią płciową a płcią przy­pi­saną przy uro­dze­niu) w związku z obec­no­ścią piersi.

Wresz­cie okre­śle­nie kon­fir­ma­cja płci (w oryg. gen­der con­fir­ma­tion) to ter­min funk­cjo­nu­jący w świe­cie przed­sta­wio­nym na okre­śle­nie ce­re­mo­nii, pod­czas któ­rej zo­staje ofi­cjal­nie uznana fak­tyczna toż­sa­mość płciowa bó­stwa lub pół­bó­stwa. W tek­ście ory­gi­nal­nym Tho­mas ko­rzy­sta z dwu­znacz­no­ści słowa con­fir­ma­tion, ozna­cza­ją­cego za­równo po­twier­dze­nie, jak i kon­fir­ma­cję (pro­te­stancki ob­rzą­dek zna­cze­niowo bli­ski pol­skiemu bierz­mo­wa­niu). Sta­ra­łam się od­dać w prze­kła­dzie tę wspa­niałą dwu­znacz­ność.

Za po­moc i kon­sul­ta­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ka­ta­rzy­nie La­bie, An­nie Tess Go­łę­biow­skiej-Kmie­ciak, Mar­ty­nie Ma­czy­szyn oraz Agnieszce „Ra­ven” Szma­tole.

Je­żeli mimo tych wy­ja­śnień na­tknie­cie się w ni­niej­szej książce na coś, co was za­sko­czy albo za­sta­nowi, mo­że­cie śmiało do mnie na­pi­sać na ad­res jo­anna.k.ra­[email protected]. Po­sta­ram się od­po­wie­dzieć na Wa­sze py­ta­nia i wąt­pli­wo­ści.

Ży­czę mi­łej lek­tury i wspa­nia­łych przy­gód z Teo i jego przy­ja­ciółmi!

Wa­sza Tłu­maczka

Jo­anna Kry­styna Ra­dosz

NA PO­CZĄTKU BYŁU TYLKO SOL WŚRÓD MO­RZA GWIAZD

SAMU JEDNU STWO­RZYŁU ŚWIAT, ze­braw­szy w dło­niach gwiezdny pył.

Z pyłu roz­tar­tego jenu pal­cami wy­ro­sły góry. Z łez sa­mot­no­ści po­pły­nęły rzeki i oce­any. Z wody ja­łowa zie­mia wy­pu­ściła pędy roz­ło­ży­stych drzew i gę­stych dżun­gli.

A z no­wej ziemi po­wstał Tierra. Sol nie byłu już samu.

Świat zda­wał się piękny i wspa­niały, lecz tych dwoje było sa­mot­nych we wszech­rze­czy. I nie było ni­kogo, kto mógłby ją z nimi dzie­lić.

Po­sta­no­wili więc sfor­mo­wać ród bo­skich dzieci.

Wprzód Tierra wy­do­był z głębi ziemi całe złoto, a Sol ukształ­to­wału je w Zło­tów.

Zło­to­wie byli po­tężni, lecz i próżni. Stale pra­gnęli ba­dać gra­nice swych mocy i wo­leli zaj­mo­wać się pracą, ani­żeli spę­dzać czas ze swymi stwór­cami. Sol i Tierra spró­bo­wali więc po­now­nie.

Na­stęp­nie Tierra wy­do­był z ja­skiń, gdzie ocean styka się z lą­dem, ja­deit, a Sol ukształ­to­wału z niego Ja­de­itów.

Ja­de­ici byli sym­pa­tyczni, lecz i za­jęci. Tak bar­dzo po­chła­niało ich szu­ka­nie no­wych spo­so­bów na­gi­na­nia mocy do swej woli, że wcale nie my­śleli o swej ro­dzi­nie. Sol i Tierra spró­bo­wali więc po­now­nie.

Wresz­cie Tierra wy­do­był ob­sy­dian z naj­go­ręt­szych ziem­skich pło­mieni, a Sol ufor­mo­wału z niego Ob­sy­dia­nów.

Ob­sy­diani byli ener­giczni, lecz i ego­istyczni. Pra­gnęli je­dy­nie znisz­cze­nia, nie roz­woju swego domu.

W końcu Sol i Tierra znu­żyli się two­rze­niem bo­gów. Sol ze­szłu na zie­mię i za­siału swe serce w sa­mych jej głę­bi­nach, by być bli­żej tego, co ko­chału. Jenu krew zmie­szała się z po­kor­nym py­łem gleby i nie­spo­dzia­nie na­ro­dziła lu­dzi.

Tych ma­łych śmier­tel­ni­ków po­wi­tano z ho­no­rami i przy­jęto do domu w Re­ino del Sol. Ży­jąc krótko ze swej na­tury, lu­dzie mieli w so­bie wię­cej współ­czu­cia i em­pa­tii, i mi­łość go­ręt­szą niż ta, którą w ca­łej wiecz­no­ści mógłby po­czuć ja­ki­kol­wiek bóg.

Sol i Tierra po­ko­chali lu­dzi naj­bar­dziej ze wszyst­kich, po­wie­rzyli więc bo­gom mi­sję za­dba­nia o te kru­che istoty – chro­nie­nia ich, in­spi­ro­wa­nia się nimi, czer­pa­nia od nich na­uki.

Zło­to­wie, Ja­de­ici i Ob­sy­diani za­cie­kle wal­czyli o to, nad którą czę­ścią ży­cia obejmą pie­czę. Sol po­ło­żyłu tej walce kres, utwo­rzyw­szy z gliny sied­mio­ra­mienną gwiazdę i na­peł­niw­szy ją wszyst­kimi mo­cami, ja­kimi mo­gliby wła­dać bo­go­wie.

Każdy z bo­gów po ko­lei dźgał gwiazdę ki­jem[1], lecz do­piero jedna ze Zło­tów, Luna, zdo­łała ją roz­bić. Z po­tłu­czo­nej gliny po­sy­pały się gwiazdy.

Zło­to­wie się­gnęli po te naj­ja­śniej­sze, ozna­cza­jące naj­po­waż­niej­sze obo­wiązki. Wśród mniej­szych Ja­de­ici od­na­leźli te, które uznali za naj­cen­niej­sze. Ob­sy­diani zaś wy­do­byli swe gwiazdy z pyłu i skryli je w głębi ziemi, gdzie dzięki nie­sły­cha­nemu ża­rowi i na­ci­skowi ich chci­wo­ści stały się czarne i lśniące.

Tak do­meną Aguy stały się oce­any i tęt­niące w nich ży­cie. Pan Dulce wzięła we wła­da­nie ogni­sko do­mowe, da­jąc na­zwę uko­cha­nemu sma­ko­ły­kowi śmier­tel­ni­ków – słod­kiemu, mięk­kiemu, barw­nemu.

Zwie­rzęta zo­stały po­wo­łane do ży­cia przez Faunę. Gu­er­rero na swój ob­raz i po­do­bień­stwo stwo­rzyło wiel­kie koty, a Qu­et­zal ukształ­to­wała na wzór sie­bie sa­mej ptaki. I były one do­bre i ko­chane.

Ob­sy­diani – Chu­pa­ca­bra, Ven­ganza i Caos – po­czuli gniew. Byli za­zdro­śni o mi­łość, którą Sol da­rzyłu lu­dzi. Za­miast wraz z in­nymi nie­śmier­tel­nymi cie­szyć się ich ist­nie­niem, pra­gnęli, by lu­dzie im słu­żyli i ich czcili.

Każde z nich miało swoje tę­sk­noty. Caos – za świa­tem sprzed zwar­tej struk­tury. Chu­pa­ca­bra – za krwią. Ven­ganza zaś pra­gnął stwo­rzyć plan, który wy­nie­sie go po­nad wszyst­kich in­nych.

Od­na­leźli Tierrę strze­gą­cego serca Sol w ją­drze ziemi. Sprytny Chu­pa­ca­bra po­ja­wił się na jego dro­dze, ku­le­jąc i bia­do­ląc, dzięki czemu od­wró­cił jej uwagę. W tym cza­sie Ven­ganza i Caos skra­dli serce Sol.

Bez niego zie­mia nie mo­gła się ogrzać, a Ob­sy­diani prze­mie­nili uko­cha­nych lu­dzi Sol i Tierry w bez­ro­zumne stwo­rze­nia, któ­rych ce­lem ist­nie­nia było je­dy­nie od­da­wa­nie czci bo­gom.

By ura­to­wać lu­dzi, Sol udału się na szczyt swej świą­tyni, po­ło­żyłu na ka­mien­nym oł­ta­rzu i wbiło szty­let w swą klatkę pier­siową. Gdy z jenu ciała wy­pły­nęła ostat­nia kro­pla krwi, bó­stwo po­ja­wiło się po­now­nie na nie­bie jako pło­nąca, ja­skrawa gwiazda. Jako słońce mo­gło uwię­zić zdra­dziec­kich bo­gów na fir­ma­men­cie w cia­łach nie­bie­skich.

Tym­cza­sem na ziemi cie­le­sna po­włoka Sol prze­mie­niła się w lawę roz­pa­la­jącą oł­tarz ofiarny. Choć mo­głu wię­zić Ob­sy­dia­nów na nie­bie za dnia, nocą nikt już ich nie pil­no­wał.

Wtedy do ak­cji wkro­czył Tierra i wziął w ra­miona roz­to­pione ciało uko­cha­negu. Choć pa­liło ży­wym ogniem, Tierra utwo­rzył z czaszki Ka­mień Sol lśniący ja­skra­wym bla­skiem na szczy­cie zło­tej świą­tyni. Na­stęp­nie wziął resztę ciała Sol i ule­pił z niego mniej­sze Sło­neczne Ka­mie­nie. Każdy z po­zo­sta­łych bo­gów wziął je­den z ka­mieni i po­ło­żył na szczy­cie swo­jej świą­tyni, by Ob­sy­diani nie po­wró­cili do Re­ino del Sol.

Sol wstą­piłu na nie­biosa jako słońce, strze­głu ziemi i trzy­mału Ob­sy­dian w za­mknię­ciu w nie­bie­skich wię­zie­niach po­śród kon­ste­la­cji gwiazd.

Każ­dej nocy zdra­dzieccy bo­go­wie pró­bują uciec, lecz Sło­neczne Ka­mie­nie po­wstrzy­mują ich aż do wzej­ścia Sol ko­lej­nego ranka.

Póki świeci słońce, a ka­mie­nie lśnią, póty bo­go­wie-zdrajcy nie mają po­wrotu.

ROZ­DZIAŁ 1

OSTROŻ­NIE! Nie mo­żemy tego znowu schrza­nić i dać się zła­pać – wy­szep­tał Teo, gdy z jego ple­caka do­bie­gły stłu­mione, roz­draż­nione głosy. Kiedy w końcu udało mu się wy­rwać ze zwy­cza­jo­wej kozy, za­mie­rzał wcie­lić w ży­cie plan, nad któ­rym spę­dził ostat­nie dwa dni.

Ze­brał się w so­bie i bie­giem ru­szył na drugą stronę ulicy, tam, gdzie ma­ja­czył cel jego dzi­siej­szej ak­cji. Przy­kle­jo­nego na ce­gla­nym mu­rze ob­wiesz­cze­nia Aka­de­mii nie dało się nie za­uwa­żyć. Złote li­tery ukła­dały się w na­pis:

Zo­bacz, jak naj­lepsi wy­cho­wan­ko­wie Aka­de­mii prze­cho­dzą

PRÓBY SŁOŃCA

Na pla­ka­cie, na czar­nym tle wy­so­kie po­sta­cie usta­wione w szyku strzały wspie­rały ręce na bio­drach i uśmie­chały się do obiek­tywu. Teo roz­po­znał ko­bietę sto­jącą po­środku. To była Brilla, ogło­szona Zwia­stunką Słońca na po­przed­nich Pró­bach. Ota­czali ją wcze­śniejsi Zwia­stuni – wska­zy­wały na to spo­czy­wa­jące na ich gło­wach ko­rony ze zło­ci­stych sło­necz­nych pro­mieni.

Teo ze­mdliło. Uznał, że skoro i tak musi to po­dzi­wiać co dzień, może przy­naj­mniej do­dać nieco in­dy­wi­du­al­nego ar­ty­zmu do tego dzieła.

Nie­stety pla­kat był wzro­stu sa­mego Teo – bli­sko metr osiem­dzie­siąt, chwała bo­gom – i po­zo­sta­wał poza jego za­się­giem. Wła­śnie w tym miej­scu za­czy­nała się rola Peri i Pico.

Więk­szość miesz­kań­ców Qu­et­zlan miała ja­kie­goś ptaka i uwa­żała go nie tylko za zwie­rzątko do­mowe, ale rów­nież za wier­nego to­wa­rzy­sza. Lecz tylko Teo i jego matka – Qu­et­zal, bo­gini pta­ków – mo­gli się z nimi po­ro­zu­mie­wać.

Lub ra­czej, jak to było w przy­padku Teo, od czasu do czasu spi­sko­wać w celu bez­czesz­cze­nia wła­sno­ści szkoły.

– Te­ren czy­sty, mo­że­cie wy­cho­dzić – oznaj­mił Teo i roz­piął ple­cak. Dwa ptaki na­tych­miast wy­sta­wiły głowy. – Pa­mię­ta­cie, co się z tym robi? – do­dał, wy­cią­ga­jąc dwie naj­mniej­sze farby w sprayu, ja­kie udało mu się do­stać w skle­pie.

– No ja­sne – za­ćwier­kała Peri.

– Jak ja je lu­bię! – do­rzu­cił Pico, ze znaw­stwem zdej­mu­jąc dzio­bem na­krętkę.

Dwie młode pa­pużki były wspól­ni­kami Teo, za­wsze zwar­tymi i go­to­wymi do dzia­ła­nia. Zgo­dziły się mu po­móc, jesz­cze za­nim za­ofe­ro­wał im w za­mian su­szone mango z ple­caka.

– Jak brzmi plan? – za­py­tał Pico, pod­no­sząc wzrok na Teo.

– Przyda się coś że­nu­ją­cego – oznaj­mił chło­pak, przy­glą­da­jąc się Zło­tom. – Głu­pie miny? Je­stem otwarty na wa­sze kon­cep­cje ar­ty­styczne.

– Świetny po­mysł! – zgo­dziły się ptaki i ru­szyły do ak­cji.

– Tylko się po­spiesz­cie – za­wo­łał za nimi Teo, spraw­dza­jąc go­dzinę w te­le­fo­nie.

– Masz to jak w banku!

W tej ak­cji naj­lep­szy był fakt, że nim kto­kol­wiek znaj­dzie jego nowe dzieło, Teo już dawno bę­dzie sie­dział w świą­tyni Sol.

Próby Słońca sta­no­wiły naj­więk­sze święto w Re­ino del Sol i po­le­gały na zma­ga­niach po­mię­dzy naj­lep­szymi pół­bó­stwami, dzięki któ­rym słońce do­sta­wało pa­liwo do dzia­ła­nia przez ko­lejną de­kadę. Nie­gdy­siej­szy uświę­cony ry­tuał sprzed ty­sięcy lat dziś zmie­nił się w trans­mi­to­wane, spon­so­ro­wane wy­da­rze­nie, któ­rym żyły całe mia­sta. Teo i jego matka zaś mu­sieli brać w nim udział.

Teo wie­dział, że jako zwy­czajny Ja­de­ita nie ma szans być wy­bra­nym do udziału przez wszech­wie­dzącu Sol. Stale zresztą przy­po­mi­nały mu o tym pla­katy, od ty­go­dni wi­szące na bu­dyn­kach i la­tar­niach, a także po­sty w so­cial me­diach, od któ­rych nie dało się uciec.

Po­dob­nie jak ich ro­dzice, tak i dzieci Zło­tych Bo­gów miały więk­szą siłę i moc niż Ja­de­itowi Pół­bo­go­wie. Nie­któ­rzy wła­dali ży­wio­łami, a na­wet po­ru­szali góry. Uczęsz­czali do pre­sti­żo­wej aka­de­mii, no­sili pre­sti­żowe mun­durki i prze­cho­dzili pre­sti­żowe szko­le­nia, po­cząw­szy od siód­mego roku ży­cia, a wszystko po to, by zo­stać He­ro­sami Sol. Gdzie­kol­wiek do­szło do klę­ski lub wy­padku, na po­moc wzy­wano Zło­tów.

Teo i resztę Ja­de­itów uwa­żano zaś za nie dość po­tęż­nych, by mo­gli cho­dzić do Aka­de­mii. Mu­sieli więc uczęsz­czać do pu­blicz­nych szkół ra­zem z dzie­cia­kami śmier­tel­ni­ków. Li­ceum w Qu­et­zlan było z dykty i kar­tonu po pizzy, a je­dy­nym mun­dur­kiem, na jaki Teo mógł li­czyć, były pa­skudne, ja­do­wi­cie zie­lone spodenki gim­na­styczne i szara ko­szulka, która na niego nie pa­so­wała. Gdy Zło­to­wie po­dró­żo­wali po Re­ino del Sol, ra­tu­jąc ży­cia śmier­tel­ni­ków, naj­cie­kaw­szym za­da­niem po­wie­rzo­nym Teo była rola ju­rora pod­czas do­rocz­nej wy­stawy pta­ków w Qu­et­zlan.

Miał szcze­rze do­syć przy­wi­le­jów, z któ­rymi ob­no­sili się Zło­to­wie.

Pico i Peri wbiły szpony w pla­kat, znaj­du­jąc opar­cie pod­czas prac ar­ty­stycz­nych z pusz­kami farby.

– Co­raz le­piej mi idzie – ucie­szył się Pico, raz po raz wa­ląc głową w roz­py­lacz, a błę­kitna farba bez­ład­nie roz­pry­ski­wała się po za­do­wo­lo­nych twa­rzach zło­tych pół­bo­gów.

Peri sku­piła się wy­łącz­nie na Brilli. Kiedy Teo za­py­tał, co ta­kiego ma­luje, z dumą od­parła:

– Miały być głu­pie miny. Nie ma nic głup­szego od kota!

– Ba­aar­dzo mą­dre z two­jej strony, Peri – zgo­dził się uprzej­mie Teo.

Graf­fiti było jed­nym wiel­kim cha­osem i sta­now­czo wy­glą­dało na dzieło dwóch pta­ków, ale ileż sa­tys­fak­cji to da­wało: wi­dzieć te bo­skie uśmieszki całe w far­bie.

– To jesz­cze ostatni szlif! – Teo się­gnął do kie­szeni, a Peri i Pico przy­sie­dli na jego ra­mio­nach. Wy­jął zwi­tek pa­pieru za­pi­sa­nego w ko­zie. – Mo­że­cie to na­pi­sać u góry?

– Nie­złe, nie­złe, Synu Qu­et­zal! – za­chi­cho­tał Pico, po czym wziął kartkę z ręki Teo i po­fru­nął do góry.

– Co tam jest na­pi­sane? – do­biegł chło­paka szept Peri, gdy ta ru­szyła za Pico z puszką farby.

– Nie wiem! Prze­cież nie umiem czy­tać!

Peri trzy­mała kartkę, a Pico ze wszyst­kich sił sta­rał się od­two­rzyć słowa. Wy­szedł kom­pletny beł­kot. Teo chi­cho­tał w zwi­niętą pięść, by nie ura­zić pa­pugi.

– To ma być pę­telka, a nie ja­kieś esy-flo­resy! – na­po­mniała Peri.

– Prze­cież jest pę­telka!

Peri prych­nęła.

– Pod­le­ciał­byś tu i mu po­ka­zał, Synu Qu­et­zal? – za­py­tała.

– Nie za­da­waj mu ta­kich py­tań! – rzu­cił Pico, dzio­biąc Peri. – Wiesz, że jego skrzy­dła to draż­liwy te­mat!

Teo udał, że ich nie sły­szy, cho­ciaż skrzy­dła na­parły na ban­daż scho­wany pod ko­szulką.

– Nie musi być ide­al­nie! – rzu­cił. Mu­sieli znik­nąć, za­nim kto­kol­wiek ich za­uważy.

Z puszki z farbą do­był się syk, a jej za­war­tość opry­skała kle­istym błę­ki­tem białą pierś Pico.

Teo tylko się skrzy­wił.

– Nie tak gło­śno!

– Moje pióra! – skrzek­nął Pico, z nie­za­do­wo­le­niem trze­po­cząc skrzy­dłami.

– Teo?

– Mają nas!

– Chodu, chodu!

Puszki wy­peł­nione farbą z brzę­kiem ru­nęły na zie­mię, gdy Pico i Peri rzu­cili się do lotu, nie prze­sta­jąc drzeć dzio­bów. Na dźwięk zbli­ża­ją­cych się kro­ków Teo szybko za­czął zgar­niać na­rzę­dzia zbrodni do ple­caka. Zwró­cił się w stronę głosu, za­nie­po­ko­jony tym, kto nad­cho­dzi w jego stronę. Na szczę­ście to była tylko Yolanda, jedna z miej­skich ku­rie­rek, w to­wa­rzy­stwie pa­pugi ama­zonki, która do­star­czała pocztę dla miesz­kań­ców Qu­et­zlan przez otwarte okna.

– Wi­taj, Synu Qu­et­zal! – ode­zwał się me­lo­dyj­nie ptak z uni­żo­nym ski­nie­niem.

– Co jesz­cze ro­bisz w szkole? – za­py­tała Yolanda.

– Wła­śnie sze­dłem na spo­tka­nie z Hu­ema­kiem – od­parł Teo, po­spiesz­nie za­pi­na­jąc ple­cak, po czym ru­szył w jej stronę.

Yolanda za­ci­snęła usta w wą­ską li­nię i po­słała mu zna­czące spoj­rze­nie.

– Wcale nie.

Teo wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu nie­wi­niątka.

– Ale te­raz już tak.

Yolanda za­chi­cho­tała, po czym po­ma­chała mu na po­że­gna­nie.

– Idź już, idź, i po­sta­raj się ja­koś za­cho­wy­wać na Pró­bach. Hu­emac młod­szy już nie bę­dzie.

To Hu­emac i miesz­kańcy Qu­et­zlan wy­cho­wali Teo. Jego oj­ciec, śmier­tel­nik, zmarł, gdy chło­pak był jesz­cze nie­mow­lę­ciem, matkę zaś zaj­mo­wały obo­wiązki bo­gini. Mia­sto stało się za­tem jego ro­dziną. Wpraw­dzie te­raz miał już sie­dem­na­ście lat, ale miesz­kańcy Qu­et­zlan na­dal się nim opie­ko­wali. Cza­sem aż za bar­dzo.

– Za­wsze się ja­koś za­cho­wuję! – za­wo­łał Teo przez ra­mię, bie­gnąc już na drugą stronę ulicy.

– Hul­taje za­wsze tak mó­wią – usły­szał za sobą głos Yolandy.

Każde mia­sto w Re­ino del Sol zo­stało po­świę­cone któ­re­muś z bo­gów. Te w cen­trum kraju były więk­sze, barw­niej­sze i od­dane wyż­szym zło­tym bo­gom, ta­kim jak Agua czy Tierra. Z ko­lei mniej­sze mie­ściny na obrze­żach Re­ino zna­la­zły się pod opieką po­mniej­szych ja­de­ito­wych bóstw w ro­dzaju Qu­et­zal.

Teo truch­tał wśród drzew z dżun­gli roz­sia­nych mię­dzy bu­dyn­kami ople­cio­nymi wi­no­ro­ślą. Z ze­wnątrz Qu­et­zlan wy­glą­dało jak miej­sce, które prze­grało walkę z na­turą i zo­stało po­chło­nięte przez gę­ste li­sto­wie. Lecz choć po­zor­nie nieco pod­nisz­czone, no­siło się z dumą, utrzy­my­wane rę­koma ko­cha­ją­cych miesz­kań­ców.

Ce­chą cha­rak­te­ry­styczną mia­sta była ob­fi­tość tro­pi­kal­nych pta­ków pstrzą­cych drzewa swym upie­rze­niem ni­czym wie­lo­barwne owoce. Zda­wało się, że sie­dzą wszę­dzie, ko­eg­zy­stu­jąc bez­tro­sko z ludźmi. Lu­dzie i przy­roda byli tu po­łą­czeni, bli­sko i nie­ro­ze­rwal­nie.

Teo prze­ci­snął się przez tłum, prze­mie­rza­jąc gro­blę nad jed­nym z licz­nych ka­na­łów, któ­rymi kupcy spła­wiali to­wary za po­mocą ło­dzi i ka­ja­ków. Gdy mi­jał pral­nię, chło­pak mu­siał za­rzu­cić ple­cak na głowę, by osło­nić się przed ko­lo­ro­wymi ko­li­brami pi­ku­ją­cymi na tych prze­chod­niów, któ­rzy na­zbyt zbli­żyli się do ich la­tarni.

Po­nie­waż już tego wie­czoru roz­po­czy­nały się Próby Słońca, mia­sto tęt­niło ży­ciem bar­dziej niż zwy­kle. Ba­nery z na­pi­sami „Próby Słońca – tu zo­ba­czy­cie na żywo” wi­siały w oknach ba­rów i re­stau­ra­cji obok fo­to­gra­fii de­se­rów i na­po­jów in­spi­ro­wa­nych bo­ską osobą Sol. Spora grupka lu­dzi ze­brała się pod skle­pem z elek­tro­niką, przy­glą­da­jąc się te­le­wi­zo­rom na wi­try­nie. Na ekra­nach mi­gały fil­miki przed­sta­wia­jące Zło­tych He­ro­sów.

Teo pró­bo­wał prze­mknąć nie­zau­wa­żony, lecz nie­mal na­tych­miast czy­jaś ręka zła­pała jego ple­cak.

– Teo! – uśmiech­nął się sze­roko męż­czy­zna o okrą­głej twa­rzy, wcią­ga­jąc chło­paka do grupki. – Jak są­dzisz, kogo wy­bie­rze Sol? – za­py­tał pan Ser­rano, wska­zu­jąc ge­stem je­den z ekra­nów.

Kilku Zło­tów wdzię­czyło się na ekra­nach w swo­ich wy­kroch­ma­lo­nych stro­jach, a ich ob­li­cza prze­pla­tały się z ka­drami przed­sta­wia­ją­cymi pół­bo­gów ra­tu­ją­cych śmier­tel­ni­ków z róż­nych ka­ta­strof. W rogu ekranu wy­świe­tlano sta­ty­styki po­szcze­gól­nych po­staci.

– Pew­nie naj­lep­szych z naj­lep­szych – od­parł Teo, sta­ra­jąc się brzmieć uprzej­mie mimo go­ry­czy w gło­sie. Na szczę­ście ze­brani byli zbyt za­jęci swo­imi teo­riami, by to za­uwa­żyć.

– Na pewno bę­dzie dzie­ciak Gu­er­rero – oznaj­miła panna Mo­ra­les, dra­piąc pod brodą sie­dzącą na jej ra­mie­niu ama­zonkę li­lio­wo­głową.

– Syn Aguy robi znacz­nie więk­sze wra­że­nie!

– Ocelo po­walą go jed­nym cio­sem!

– Sol pa­trzy nie tylko na siłę!

Teo prze­wró­cił oczami i wy­ko­rzy­stał de­batę, by spró­bo­wać się wy­mknąć. To stale go do­pa­dało. Na­wet lu­dzie w szkole wy­mie­niali się kar­tami z po­do­bi­znami Zło­tych He­ro­sów i ob­sta­wiali, kto zo­sta­nie wy­brany do udziału w Pró­bach Słońca. Za­sy­py­wali Teo py­ta­niami, pró­bu­jąc po­znać pi­kantne szcze­góły. Zu­peł­nie jakby Zło­to­wie ob­cho­dzili go na tyle, by zwra­cał uwagę na de­tale.

Kiedy zmie­niło się świa­tło, Teo prze­szedł przez ulicę, omi­ja­jąc męż­czy­znę po­py­cha­ją­cego wó­zek z chrup­kami i ko­bietę nio­sącą stos ko­szy­ków. Bo­dega mie­ściła się na rogu, wci­śnięta mię­dzy ptasi sklep i hur­tow­nię przy­praw. Ni­ski bu­dy­nek w ko­lo­rze man­da­rynki był ob­kle­jony ulot­kami i re­kla­mami. Nad drzwiami wyj­ścio­wymi czar­nymi li­te­rami wy­ma­lo­wano na­pis El Pa­jaro, obok zaś wid­niał sub­telny mu­ral przed­sta­wia­jący kwe­zala.

Przed wej­ściem pe­wien męż­czy­zna pró­bo­wał roz­ła­do­wać do­staw­czaka peł­nego kar­to­nów.

– Hej, może po­mogę? – za­pro­po­no­wał Teo, rzu­ca­jąc się na­przód i bez trudu ła­piąc jedną ręką cztery kar­tony. Zdol­ność prze­no­sze­nia więk­szej liczby pu­deł, niż po­trafi sta­ty­styczny pan w śred­nim wieku, na­le­żała do tych za­zwy­czaj bez­u­ży­tecz­nych ta­len­tów Teo jako Ja­de­ity.

Męż­czy­zna cof­nął się, za­sko­czony.

– Ostroż­nie...!

Za­le­d­wie jed­nak Teo od­sta­wił pu­dła, męż­czy­zna roz­po­znał go i jego twarz za­raz roz­świe­tlił sze­roki uśmiech.

– Pa­ja­rito![2] – przy­wi­tał cie­pło chło­paka, roz­kła­da­jąc sze­roko ręce.

– Hej, Chavo. – Teo od­po­wie­dział uśmie­chem. – Po­moc się przyda, co nie?

Chavo za­chi­cho­tał.

– Moje plecy nie są już ta­kie jak kie­dyś – przy­znał, kle­piąc Teo w ra­mię. Jego ko­szula miała barwę ko­baltu, a na szyi męż­czy­zna no­sił do­pa­so­wane ko­lo­rem pta­sie piórka. – To jak leci, co? – Lecz za­nim Teo zdo­łał od­po­wie­dzieć, Chavo przy­brał za­du­maną minę. – Nie po­wi­nie­neś cza­sem być w dro­dze do świą­tyni Sol?

Teo wziął do ręki ko­lejny stos pu­deł.

– Naj­pierw chcia­łem ode­brać moje za­mó­wie­nie.

– Chodź, chodź, już go­towe – oznaj­mił Chavo, za­pra­sza­jąc go ge­stem do bo­degi. – Hu­ema­cowi się to nie spodoba – do­dał z roz­ba­wie­niem.

Teo prych­nął.

– Jakby to była ja­kaś no­wość.

I tak już się spóź­nił, więc dłu­gość spóź­nie­nia nie miała zna­cze­nia. To pewne, że przyj­dzie mu wy­słu­chać ka­za­nia.

Gdy Chavo otwo­rzył drzwi, roz­śpie­wał się dzwo­nek.

– Żad­nych ko­tów! – roz­brzmiał zde­ner­wo­wany skrzek.

– Cześć, Ma­cho! – oznaj­mił Teo, od­sta­wia­jąc pu­dełka. Mała pa­pużka imie­niem Ma­cho sfru­nęła z góry i wy­lą­do­wała na la­dzie.

– Ach, to ty, Synu Qu­et­zal – oznaj­miła, w roz­tar­gnie­niu wy­glą­da­jąc za drzwi.

– Czemu jest taki na­krę­cony? – za­py­tał Teo, gdy Chavo wszedł za ladę.

– Nie przej­muj się nim. W oko­licy znowu kręci się ten bez­domny ko­cur.

– Stale się za­krada i chce kraść! – wrza­snął Ma­cho. Jego nie­bie­skie pióra na­stro­szyły się, gdy ska­kał po pa­pie­ro­śnicy. – ŻAD­NYCH KO­TÓW!

Chavo wy­jął spod lady pa­pie­rową torbę, wy­pchaną tak bar­dzo, że mu­siała być za­kle­jona.

– Pro­szę bar­dzo.

– Pa­mię­ta­łeś o chupa-chup­sach?

– Ja­sne! – od­parł Chavo, na­bi­ja­jąc za­mó­wie­nie na swoją an­tyczną kasę. – Jak mógł­bym za­po­mnieć!

– Do­sko­nale. – Teo od­po­wie­dział mu uśmie­chem.

– Nie żar­to­wa­łeś z tym, że ro­bisz za­pasy – za­uwa­żył roz­ba­wiony Chavo.

– Będę ich po­trze­bo­wał – wy­ja­śnił Teo, wy­ła­wia­jąc z ple­caka port­fel. – Dios Ma­ize dba, żeby w świą­tyni Sol nie było „ra­fi­no­wa­nego cu­kru i prze­two­rzo­nych śmieci”.

– Co ja bym dał, żeby móc tra­fić do świą­tyni Sol – wes­tchnął tę­sk­nie Chavo, gła­dząc swą ko­zią bródkę. – Ni­gdy nie wi­dzia­łem Zło­tów na żywo.

Teo nie mógł mieć mu za złe tej fa­scy­na­cji Zło­tami. Rzadko pre­zen­to­wali się oso­bi­ście, zwłasz­cza w mia­stach Ja­de­itów. Byli jesz­cze więk­szymi ce­le­bry­tami niż ich pół­bo­skie dzieci – sław­nymi i nie­do­stęp­nymi. Złoci bo­go­wie rzą­dzili z wy­so­ko­ści świą­tyni Sol. Tylko ich dzieci i ka­płani mo­gli wę­dro­wać na tę wy­spę w cen­trum Re­ino del Sol.

– Chciał­bym po­znać Diosa Tor­men­toso i po­dzię­ko­wać jemu i Llu­vii – przy­znał Chavo, spo­glą­da­jąc przez ra­mię.

Za jego ple­cami stały dwa oł­ta­rzyki. Więk­szy, po­ma­lo­wany na różne od­cie­nie tur­kusu i ja­de­itu, przy­ozdo­biony po­do­bi­znami róż­nych pta­ków był po­świę­cony matce Teo. We­wnątrz znaj­do­wały się pta­sie pióra wszel­kich ko­lo­rów. Mniej­szy i now­szy zdo­biły spi­rale w ko­lo­rze błę­kitu i sza­ro­ści, z bia­łymi kro­pel­kami desz­czu i żół­tymi bły­ska­wi­cami. W środku przy­kle­jono wy­ci­nek z ga­zety. Po­środku czarno-bia­łego zdję­cia znaj­do­wała się sze­roko uśmiech­nięta Llu­via, naj­star­sza córka Diosa Tor­men­toso, boga po­gody, wspie­ra­jąc ręce na bio­drach.

Przed trzema laty w za­chod­nie wy­brzeże Re­ino del Sol ude­rzył hu­ra­gan. Nie było to nic nie­zwy­kłego we wrze­śniu, jed­nak po­czął on sza­leć w za­chod­nich mia­stach Ja­de­itów i wy­ma­gał in­ter­wen­cji pół­bo­gów Tor­men­toso. Do Qu­et­zlan przy­je­chała Llu­via i opa­no­wała ży­wioł tak, by ura­to­wać miesz­kań­ców z za­la­nych ulic. Wśród nich byli Chavo i jego żona.

– Po­dzię­kuję im w twoim imie­niu, je­śli ich spo­tkam – skła­mał Teo, po­da­jąc sprze­dawcy kartę.

– De­ner­wu­jesz się? – za­py­tał Chavo i uniósł brwi.

Teo skrzy­wił się, nie­pewny, co po­wi­nien od­po­wie­dzieć.

– Czym?

– No wiesz, że zo­sta­niesz wy­brany do Prób.

– A, tym. No coś ty. – Prych­nął, ode­brał kartę i pa­ra­gon, po czym wsu­nął je do kie­szeni dżin­sów. – Moja obec­ność tam to czy­sta for­mal­ność.

Pod­czas po­przed­nich prób Teo miał rap­tem sie­dem lat, nie pa­mię­tał więc zbyt wiele. Wie­dział jed­nak, że Ja­de­ito­wie wła­ści­wie ni­gdy nie są wy­bie­rani. Ostatni raz zda­rzyło się to sto trzy­dzie­ści lat wcze­śniej – i ja­de­itowy pół­bóg nie uszedł z ży­ciem.

– Za­mie­rzam tylko po­ła­zić po mia­stach Zło­tów, zjeść, ile zdo­łam, i prze­pu­ścić całą kasę na pa­miątki – wy­ja­śnił z uśmie­chem. Puls przy­spie­szył mu na myśl o nad­cho­dzą­cych wi­do­kach i po­dró­żach.

Gdy jed­nak uniósł wzrok, zo­ba­czył, że Chavo na­dal się nie­po­koi.

– Hej... Sol wy­biera tylko naj­po­tęż­niej­szych i naj­bar­dziej za­słu­żo­nych pół­bo­gów, za­po­mnia­łeś? – ode­zwał się Teo, stu­ka­jąc go w ra­mię po­cie­sza­ją­cym ge­stem. – A ja je­stem zwy­kłym Ja­de­itą.

Wy­glą­dało na to, że Chavo nieco się roz­luź­nił. Znowu uśmie­chał się swoim stan­dar­do­wym uśmie­chem, aż do doł­ków w po­licz­kach.

– Pa­mię­taj, to bez zna­cze­nia, że nie na­le­żysz do Zło­tów. Na­dal je­steś na­szym He­ro­sem, młody.

Teo zła­pał torbę i wci­snął ją do już i tak prze­peł­nio­nego ple­caka.

– Spoko. Słu­chaj, zwi­jam się, za­nim rzy­gnę.

Chavo za­śmiał się, a Teo ostatni raz zła­pał jego rękę.

– Wpad­nij jesz­cze do pa­na­de­rii – za­wo­łał za nim Chavo, gdy Teo zmie­rzał już bie­giem do wyj­ścia. – Ve­ro­nica zro­biła con­chę spe­cjal­nie dla Diosy Qu­et­zal.

– O, tego so­bie nie po­da­ruję. – Chło­pak bły­snął zę­bami w uśmie­chu.

– Do zo­ba­cze­nia za parę ty­go­dni!

– Będę li­czył dni. Do­słow­nie! – od­parł Teo i wy­szedł, a dzwo­nek brzęk­nął za nim.

– ŻAD­NYCH KO­TÓW! – usły­szał za sobą jesz­cze głos Ma­cho.

Teo wy­czuł, co go czeka, za­nim skrę­cił za róg.

Ulica była pełna lu­dzi, a po obu jej stro­nach cią­gnęły się re­stau­ra­cje, sto­iska z je­dze­niem i do­staw­czaki z taco. W po­wie­trzu uno­sił się draż­niący za­pach wie­przo­winy w mio­dzie, al pa­stor, ła­sko­cząc go w nos na równi ze słodką wo­nią ku­ku­ry­dzy i pi­kantną nutą sosu cha­moy. Teo tak bar­dzo sku­pił się na bur­cze­niu w brzu­chu, że nie za­uwa­żył, że coś jest nie tak, póki przez tłum nie prze­to­czyła się fala oży­wie­nia w po­staci od­wró­co­nych głów i pod­nie­sio­nych gło­sów.

Wło­ski na karku Teo unio­sły się, a chwilę póź­niej po­nad ulicą prze­le­ciał klucz pta­ków. Ich roz­pacz­liwy skrzek prze­ciął po­wie­trze, spra­wia­jąc, że lu­dzie przy­sta­nęli i spoj­rzeli w górę na su­nące po nie­bie pęki barw­nych piór. Teo pró­bo­wał zro­zu­mieć, co krzy­czą ptaki, ale darły się wszyst­kie na­raz, a ich spa­ni­ko­wane wrza­ski za­głu­szały się wza­jem­nie.

Ru­szył na niego tłum lu­dzi, omal nie zwa­la­jąc z nóg. W tym sa­mym mo­men­cie chło­pak po­czuł gwał­towny smród dymu.

Teo wspiął się na palce, by le­piej wi­dzieć sy­tu­ację. Nieco da­lej w głąb ulicy czarne kłęby wzno­siły się nad pa­na­de­rię. Na­gle po­jął głosy pta­ków.

– PALI SIĘ! PALI SIĘ!

Mie­szały się z nimi krzyki lu­dzi. Tłum znów ru­szył na­przód, ucie­ka­jąc ku bez­piecz­nemu miej­scu. Teo mu­siał się chwy­cić słupa la­tarni, żeby nie po­rwała go ludzka fala.

– Gdzie jest Ma­ria? – za­łkała ja­kaś dziew­czynka.

Zna­lazł ją za­pła­kaną na środku ulicy. Prze­pchnął się przez tłum i ukuc­nął przy dziecku.

– Kim jest Ma­ria? – za­py­tał naj­spo­koj­niej, jak umiał, choć jego cia­łem wstrzą­sały fale ad­re­na­liny. – To twoja sio­stra?

– Moja lalka!

Na li­tość Sol!

– Po­pro­szę cię, że­byś zro­biła te­raz coś bar­dzo prze­ra­ża­ją­cego, do­brze? – za­py­tał, ła­piąc jej drobne ra­miona, by zwró­cić uwagę dziew­czynki. – Mu­sisz zna­leźć bez­pieczne miej­sce dla ko­goś, kogo znasz. Ja po­szu­kam Ma­rii, do­brze? Dasz radę?

Po­wie­trze roz­darł huk pę­ka­ją­cej skały. Ogromne okna ma­ga­zynu, w któ­rym znaj­do­wała się pa­na­de­ria, roz­pry­sły się na drobne ka­wałki.

Teo przy­ci­snął do sie­bie dziew­czynkę i osło­nił swoim cia­łem. Wo­kół nich pa­dał deszcz odłam­ków szkła. Gdy ustał, dziecko nie po­trze­bo­wało już za­chęty. Ru­szyło przed sie­bie.

Teo zaś wpa­trzył się w po­że­rany przez pło­mie­nie bu­dy­nek. Serce wa­liło mu mło­tem, od­dech stał się płytki i drżący. Więk­szość sto­isk z je­dze­niem w tej alejce była za­si­lana pro­pa­nem. Je­śli po­żar pa­na­de­rii wy­mknie się spod kon­troli, cała ulica bę­dzie ty­ka­jącą bombą na chwilę przed wy­bu­chem. Ile czasu trzeba, żeby spło­nęła cała prze­cznica? Czy ktoś we­zwał już po­moc?

Ci­szę prze­ciął prze­ra­żony wrzask. Przez za­słonę dymu Teo spo­strzegł czy­jeś ręce, go­rącz­kowo ma­cha­jące w nie­mym bła­ga­niu o po­moc.

Roz­sza­lałe my­śli prze­bie­ga­jące przez głowę chło­paka znik­nęły. Po­zo­stała tylko jedna: ktoś po­trze­bo­wał po­mocy.

Gdy więc wszy­scy inni ucie­kali jak naj­da­lej od ro­sną­cych pło­mieni, Teo ru­szył w ich kie­runku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Na­wią­za­nie do pi­niaty (pi­ñaty), zwy­czaju w kra­jach hisz­pań­sko­ję­zycz­nych po­le­ga­ją­cego na stu­ka­niu ki­jem spe­cjal­nej wy­peł­nio­nej cu­kier­kami kon­struk­cji (za­zwy­czaj kuli), aby ją strą­cić, roz­bić i po­zbie­rać jak naj­wię­cej sło­dy­czy. (Ten i ko­lejne przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
[2]Pa­ja­rito (hiszp.) – Pta­szek.