Posiadłość - Maggie Moon - ebook + audiobook + książka

Posiadłość ebook i audiobook

Maggie Moon

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niektóre tajemnice na zawsze powinny pozostać nieodkryte.

 

Zara Dormer ma się wkrótce o tym przekonać. Wyjeżdżając na warsztaty malarskie do zapomnianej przez współczesność posiadłości Debrettów, jest przekonana, że ucieka przed swoimi problemami. Niezwykły budynek i zabytkowe komnaty pozwalają zatracić się w magii minionych epok. Z czasem jednak zachowanie dumnych arystokratów zaczyna wzbudzać w Zarze podejrzenia. Studentka odkrywa przerażającą prawdę, która może kosztować ją życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 52 min

Lektor: Michalina Robakiewicz

Oceny
4,1 (13 ocen)
5
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Maggie Moon

Posiadłość

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Monika Pasek

KOREKTA: Olga Rudnicka

OKŁADKA: Andrzej Graniak

SKŁAD: Anita Sznejder

© Maggie Moon i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-573-8

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Rozdział 1

Jesień 1824 roku

Tradycja sobotnich balów była w tym miejscu doskonale znana. Tłum barwnych postaci szczelnie wypełniał rozległą powierzchnię wystawnej sali. Lśniące, kremowe podłogi, które odbijały światło morza mlecznych świec, zasłony koloru zachodzącego słońca, zieleń drogich roślin oraz rzędy uroczych stolików zasłanych śnieżnobiałymi obrusami. To był czas, w którym każdy mógł poczuć się jak w bajce, każdy, kto należał do arystokracji lub rodzin zamożnych.

Tu nie ma miejsca dla ludzi zwykłych. Pospolitych. Bezbarwnych. To senne marzenie należy do nas, tylko do nas, do takich jak my, takich jak ja, myślał stojący przy stoliku z soczyście czerwonym ponczem młodzieniec. Wszystko należy do najlepszych.

W odzianych w perłowe rękawiczki palcach obracał kryształową szklaneczkę. Smak delikatnego napoju wyostrzał jego zmysły. Przechodzące obok damy posłały mu zalotne spojrzenia, ale on odwdzięczył się jedynie delikatnym cieniem uśmiechu.

To nie one go interesowały.

Patrzył na przeciwległą stronę sali, ogarniając wzrokiem wachlarz wesoło wirujących na parkiecie koronek i falban. Patrzył na nią. Na jej smukłą, białą szyję, jasne, prawie dziecięce włosy i na te cudownie sterczące obojczyki. Zwłaszcza na nie.

Upił mały łyk, nie spuszczając z niej wzroku. Rozkoszował się zmieszaniem, jakie wywoływał na jej ­młodej ­buźce, i sposobem, w jaki starała się go ignorować. Zaśmiał się pod nosem, gdy na chwilę zasłoniła twarz drobną dłonią, udając, że chce sobie poprawić idealnie ułożoną fryzurę. Ażurowa bransoletka zsunęła się z jej nadgarstka w stronę łokcia.

Kolejne panny minęły go, starając się zwrócić na siebie uwagę. Mężczyzna podobał się kobietom i dosko­nale o tym wiedział. Jeszcze się nie zdarzyło, by jakakolwiek dama oparła się arystokratycznym rysom ­Edwarda Debretta. Czarne włosy spływały lokami na twarz i ramiona, wyostrzając nadmierną bladość, wyraźny zarys żuchwy, widoczne na szyi błękitne żyły i przedziwny kolor oczu. Nikt poza nim i jego braćmi takich nie posiadał. Wyjątkowo hojny dar matki natury dla tak niezwykłego rodu. Od takich oczu nie odwraca się spojrzenia. Bladoniebieskie z delikatnym odcieniem fioletu i dziwnie skrzącego się blasku, wyglądały jak dwa ogromne księżyce zawieszone w próżni nocnego nieba atramentowych włosów. Szczupła sylwetka, sprężyste ruchy i nienaganna postawa dodawały uroku i przyciągały spojrzenia.

Stojąc tak obok zasłanego białym obrusem stolika, spoglądał wyniośle szeroko otwartymi oczami na piękną pannę Chantall. Sprawiał wrażenie mężczyzny doskonale rozumiejącego powód spojrzeń i zazdrosnych szeptów wszystkich obecnych na sali. Granatowy surdut ze starannie rzeźbionymi złotymi guzikami i perłowo biała chusta, ciasno zawiązana w kokardę pod brodą, dopełniały obrazu doskonałości.

W końcu uchwycił jej spojrzenie. Targana silnym i nie­­znanym sobie wcześniej uczuciem pożądania odważyła się na ten śmiały gest. Mężczyzna podniósł wyżej brodę i posłał jej zaczepny uśmiech. Zbyt zaczepny, zbyt wyzywający. Kilka strojnych par zawirowało między nimi, rozdzielając ich spojrzenia. Kiedy tańczący byli znów nieco dalej, dziewczyna zauważyła, że nie ma go już przy ­stole. Rozejrzała się po sali, wyciągając szyję ponad głowy tańczących jak zrozpaczony łabędź, szukający schronienia. Mężczyzna podszedł do ogromnych drzwi i zniknął jej z oczu. Raz jeszcze spojrzała na swoje towarzyszki, po czym ruszyła za nim, czując pod gorsetem przyspieszone bicie serca.

Na korytarzu było przyjemnie chłodno. Uciekając od ciepła rozgrzanych od tańca i rozmów ludzi, poczuła się słodko wyzwolona. Starając się zignorować zachęcające dźwięki smyczków i fortepianu, wsłuchała się w odgłos kroków, rozbrzmiewających za kolumnami po prawej stronie korytarza. Złapała poły agrestowo zielonej sukni i udała się w tamtym kierunku.

Mężczyzna stał przy otwartym oknie, z zamkniętymi z rozkoszy oczami wdychając nocne powietrze. Kiedy usłyszał szelest balowej sukni, uśmiechnął się i spojrzał na dziewczynę.

– Nie jest chyba odpowiednim, by tak śliczna dama ruszała w pogoń za mężczyzną.

– Zgadzam się, ale szczerze niepokoją mnie takie wyjścia. – Młoda markiza zrobiła parę kroków w jego stronę. – Szczególnie tak niespodziewane.

– Myśli pani, że uciekam?

Dziewczyna zaśmiała się melodyjnie.

– A ucieka pan? Przede mną?

– Nie ośmieliłbym się. Poza tym nie istnieje żaden roz­­­­­sądny powód, dla którego miałbym unikać kogoś tak cudownego.

Posłał jej zamglone z zachwytu spojrzenie i zamknął okno.

– Już dawno nie widziałam tak pięknej nocy – powiedziała, spoglądając na odbijające się w szybach światło.

– Czy zwiedziła pani naszą posiadłość? – zapytał, ignorując jej słowa. – Odnoszę wrażenie, że nie jest pani jeszcze znana.

– Rozumiem, że wyczytał to pan z mojej twarzy, panie Debrett. Przyglądając mi się przez znaczną część wieczoru, było to możliwe. – Jej głos był dźwięczny i drżący.

Patrzyła w jego cudowne oczy i czuła, jak rośnie jej serce.

– Przepraszam, jeśli panią zawstydziłem – wyciągnął dłoń w stronę kobiety. – Proszę pozwolić to sobie wynagrodzić. Oprowadzę panią.

Wciąż spoglądała w hipnotyczne księżycowe oczy, których głębia wydawała się nadludzko magiczna. Chwyciła jego dłoń, czując, jak pewnie zaciska ją wokół jej drobnej rączki. Kiedy zrównał się z nią krokiem, z trudem i niechęcią oderwała od nich spojrzenie i oboje ruszyli w kierunku schodów.

Nic więcej nie istniało. Ani setki obrazów wiszących dumnie na ścianach, ani perskie dywany, od wzorów których mogło zakręcić się w głowie, ani jakiekolwiek inne ozdoby, nadające korytarzom coraz więcej przepychu. Patrzyła na niego. Dziecinna prawie radość rosła z każdą chwilą jego obecności. Kiedy wychodzili z kręgu światła świec i twarz Edwarda na chwilę przykrywał półmrok, odczuwała silny niepokój, jakby już nigdy więcej nie było jej dane zobaczyć tych wyrazistych rysów.

– Może teraz pokażę pani nasze piwnice – powiedział, a dziwnie niski ton jego głosu wcale jej nie zaniepokoił.

– Oczywiście, panie Debrett.

Mężczyzna uśmiechnął się i, nie puszczając dłoni dziewczyny, mi­­nął z nią parter z salą balową, w której wciąż roz­­­brzmiewały dźwięki skocznych utworów, i ru­­szyli w dół. Zeszli po kilkunastu prowadzących do piwnic stopniach. Markiza Chantall poczuła zapach starego drewna oraz inną, ciężką woń, której nie potrafiła zidentyfikować. W tym miejscu było zdecydowanie ciemniej, a dalej, w korytarzu prowadzącym do podziemnych komnat, nie było świec. Co kilka metrów ze ścian wyglądały pochodnie, dające mocno rozproszone światło. ­Markiza ­spodziewała się większej, typowej dla piwnic wilgoci, było tam jednak niespotykanie sucho. Rzuciła mu nerwowe spojrzenie. Pan Debrett zatrzymał się, stanął naprzeciw niej i pogładził jej jasny policzek. To wystarczyło. Zaufała mu.

Ruszyli dalej, ale tym razem mężczyzna nie trzymał już jej dłoni. Całą swoją uwagę skupiał na ciemnym ko­rytarzu.

– Nie przyprowadzamy tu zwyczajnych gości – powiedział, podchodząc do jednej z pochodni.

Wyciągnął ją z metalowej obręczy i gestem wskazał kolejny korytarz.

– Trochę tu ponuro – stwierdziła, patrząc na miotające się przy wysokim suficie ćmy. Teraz, gdy nie trzymał jej dłoni, poczuła się niespokojna.

– Owszem, jednak to wyjątkowe miejsce.

W końcu dotarli do dziwnego wgłębienia, zbudowanego na kształt komnaty. Pięła się wysoko do góry, by wreszcie zakończyć się łukiem. Nie było drzwi, jedynie potężne żeliwne kraty, w których znajdowała się wąska furtka, imitująca normalne wejście. Chociaż w tym pomieszczeniu było ciemno, markiza dostrzegła niewyraźny zarys trzech dużych przedmiotów, może stołów, ułożonych daleko w rzędzie.

– Dlaczego to miejsce jest wyjątkowe? – zapytała, odwracając ku niemu jasne spojrzenie.

Pan Debrett jeszcze przez chwilę patrzył w gęstą ciemność komnaty, po czym odpowiedział spokojnie, delektując się każdym słowem.

– Bo tutaj pani umrze.

To zdanie nie od razu dotarło do jej świadomości. Patrzyła, jak mężczyzna otwiera drzwi kraty z potwornym skrzypnięciem. Dopiero kiedy zwrócił ku niej oblicze i kapryśny cień pochodni padł na jego twarz, nienaturalnie wyostrzone rysy przywróciły jej umysłowi zdolność myślenia.

Nie odrywając spojrzenia, zrobiła krok w tył, jakby chciała sprawdzić jego reakcję. Mężczyzna stał niewzruszony i przyglądał się świeżo rozkwitłym na jej twarzy łzom. Gdzieś za nim rozległ się huk przypominający trzaś­nięcie potężnych drzwi. Jakby czekając na ten znak, markiza rzuciła się do ucieczki. Biegła, ile sił w nogach, rozpaczliwie pragnąc znowu znaleźć się w dusznej sali balowej. Falbany sukni ślizgały się w jej spoconych ze strachu dłoniach.

Była już blisko wylotu korytarza, widziała schody i czuła świeże, płynące z góry powietrze, gdy jakaś postać zagrodziła jej drogę. Krzyknęła przerażona i z łoskotem runęła na ziemię. Ktoś podniósł ją i mocno pchnął przed siebie. Zdezorientowana i półprzytomna zdążyła zauważyć jedynie taniec cieni na kamiennej ścianie, zanim wpadła wprost w ramiona pana Debretta. Wiedziała, że zginie. Nie rozumiała, dlaczego ten wspaniały mężczyzna, zawsze uprzejmy i pogodny, teraz pragnął jej śmierci. Cały wieczór marzyła o jego czułych ramionach, wyobrażała sobie ciepło i troskę, z jaką mógłby ją obejmować. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej w nich zginąć.

Spojrzała w dwudziestodwuletnią twarz Edwarda, ale teraz, w półmroku, zamiast niebiańsko pięknego młodzieńca zobaczyła jedynie te nagle upiorne oczy i grymas żądzy drapieżnika. Szarpnęła ramionami do tyłu, ale jego uścisk był zbyt mocny. Próbowała gryźć, kopać i krzyczeć. Nadaremnie. Stojąca za nimi postać zaśmiała się niskim, władczym śmiechem. Znudzone słowa dobiegły gdzieś zza pleców markizy.

– Edwardzie, skończ już tę komedię.

*

Edward Debrett oddychał już spokojnie i obaj ruszyli do zimnej komnaty, pewnie mijając żeliwne kraty.

– Mam twój płaszcz – głos drugiego mężczyzny potoczył się echem, gdy zrzucił ciało markizy na ziemię i za­­czął odpalać pozostałe pochodnie. Pomieszczenie rozbłysło ponurym blaskiem, odkrywając swój makabryczny wystrój.

Edward skinął głową i podszedł do stojącego pod ścianą miecza. Przedmiot stał tam już od dawna i jego ostrze zaczynało lekko śniedzieć. Wciąż było jednak na tyle ostre, by bez większego wysiłku przeciąć ludzkie kości. Przez chwilę obserwował, jak jego brat zapala ostatnią pochodnię i opierając się o ścianę, z uśmiechem krzyżuje ręce. Kaptur płaszcza przykrywał znaczną część jego twarzy.

Edward podszedł do dziewczyny i ułożył jej rękę płasko na ziemi, odsuwając tym samym od reszty ciała. Ode­­­tchnął głęboko, zamachnął się i uderzył w przegub, ignorując stłumiony brzdęk ostrza. Z odciętej dłoni trysnęła ciepła jeszcze krew. Ażurowa bransoletka zsunęła się z ręki dziewczyny, wpadając w rosnącą kałużę szkarłatu. Debrett podniósł przedmiot i schował go do kieszeni. Następnie chwycił kawałek czarnego materiału, przyniesionego mu wraz z płaszczem, i owinął nim odciętą dłoń markizy. Jego brat wkładał już biały rzeźniczy fartuch, oblepiony zaschniętymi plamami krwi, i na jednym z trzech stołów rozkładał narzędzia o różnych kształtach. Edward założył długi płaszcz podróżny i schował zawiniątko w jego połach. Ostatni raz spojrzał na markizę, po czym delikatnie pogłaskał jej włosy.

– Teraz twoja kolej – rzucił w stronę brata, wychodząc.

Jego głos odbił się echem od kamiennych ścian szczelnie wypełnionej zapachem suchej trawy komnaty. Odwrócił się i ruszył korytarzem prosto przed siebie.

Kiedy był już na parterze, minął salę balową, nie zwracając uwagi na skoczne dźwięki tak dobrze znanych mu melodii, odwzajemnił wesołe pozdrowienie stojącej obok grupki balowiczów i udał się do wyjścia. Bez słowa minął odźwiernego i zszedł po marmurowych schodach.

Nikt nie będzie go podejrzewał. Wszelkie oskarżenia z pewnością padną na hrabiego de la Rouge, który przez cały wieczór desperacko wpisywał swoje nazwisko w bilecik panny Chantall. Ignorowała go, był zbyt natarczywy. Chciała mnie. Tylko mnie, pomyślał z uśmiechem.

Orzeźwiający podmuch jesiennego wiatru targał długimi włosami Edwarda Debretta. Patrzył na gwiaździste niebo, słysząc w oddali ponure wycie starego wilka. Tak, to naprawdę przepiękna noc, panno Chantall. Jeszcze mnóstwo takich przed nami.

Poprawił kołnierz płaszcza i bez pośpiechu skręcił w stronę lasu.

Rozdział 2

Współcześnie

Zara Dormer była już spóźniona.

Pędziła zatłoczonym dziedzińcem akademii, mijając falę stojących tam studentów. Z rozpaczą spojrzała na zegar katedry. Dwadzieścia minut po ósmej. Niech to! Dlaczego ten przeklęty autobus musiał się spóźnić akurat dzisiaj?

Wbiegła do budynku. W jednej ręce trzymała papierowy kubek zimnej już kawy, drugą obejmowała wielką rysowniczą teczkę z pracami. Pierwsze piętro, drugie piętro, tłumy ludzi, szybciej! Rzuciła się w stronę ostatnich schodów, pokonując po dwa stopnie naraz. Długie, czarne włosy przykleiły się do jej podłużnej twarzy, wilgotne jeszcze od porannej mgły. Będąc tuż przy swojej sali, zauważyła idącego z nosem w książce studenta.

– Uwaga! – krzyknęła, zdając sobie sprawę z tego, że jej nie widzi.

Chłopak z niechęcią podniósł wzrok, by za chwilę z przerażeniem przyjąć cios wielkiej teczki, która uderzając o jego ramię, pociągnęła Zarę do tyłu. Rozległ się miękki plusk wylewanej kawy.

– Cholera! – wrzasnęła, patrząc na mokre nogawki spodni.

Zatrzymała się pod salą, przeklinając w myślach wszystkich znanych sobie ludzi. Nie obejrzała się, nie miała czasu przepraszać. Czując przypływ złości, cisnęła pustym kubkiem do kosza. Wzięła dwa głębokie wdechy i wmawiając sobie, że może nie jest jeszcze tak źle, nacisnęła klamkę.

Weszła do typowej pracowni malarskiej, podobnej do reszty sal w akademii. Jej nosa dosięgnął silny zapach farb olejnych i rozpuszczalnika. Starając się zachować z godnością, jakiej niewątpliwie pozbawiało ją spóźnienie, ruszyła w stronę najbliższej wolnej sztalugi. Zebrani w pracowni studenci zauważyli jej obecność dopiero, gdy profesor Karla Wench, wyjątkowo surowa i nieprzyjemna kobieta, ostentacyjnie przerwała swój wywód.

– Oczywiście. Panna Dormer we własnej osobie.

Zara poczuła, że się czerwieni. Nikogo już nie dziwiły jej spóźnienia. Starając się ukryć za drewnianą sztalugą, zaczęła obracać w dłoniach poplamiony farbami fartuch.

– Przepraszam. Korki. Przeklęci turyści.

Przez salę przeszedł cichy szmer prychnięć i pojedynczych szeptów. Wszyscy wiedzieli, gdzie Zara mieszka i z jakiej dzielnicy pochodzi. Stojący najbliżej niej chłopak we wściekle zielonym swetrze udał, że bardzo się spieszy, biegnąc w miejscu i wybałuszając oczy. Zara szczerze go nie znosiła. Jej zdaniem jedynie zbyt pewny siebie, arogancki dupek mógł nosić tak rażąco zielony golf. Zajmująca sztalugę obok niego blondynka powstrzymała śmiech, posyłając jej spojrzenie pełne łaskawego politowania.

– Turyści, tak? – Profesor Wench poprawiła ciężkie szkła w krwistoczerwonych oprawkach, które wyostrzały siwe, postrzępione włosy i morze głębokich zmarszczek wokół wodnistych oczu. – Nie wiem, jak długo będę zdolna tolerować takie zachowanie.

Zara nie odpowiedziała. Z uporem maniaka ciągnęła sterczącą nitkę fartucha w przekonaniu, że jeśli kobieta zaraz nie skończy jej karcić, z całą pewnością nawinie cały kłębek.

– Zgadza się, pani profesor – głos stojącej z przodu dziewczyny wypełnił salę.

Wszyscy spojrzeli w tym kierunku.

– Turyści skutecznie potrafią zablokować ruch. Nie możemy ich jednak za to winić. To w końcu Londyn, czego się spodziewać.

Studentka cienkimi palcami przeczesała miedziane włosy i pewnie wysunęła biodra do przodu.

Dora Millbo, jedna z najbogatszych studentek na roku, patrzyła na panią Wench zielonymi oczami. Tym razem nikt się nie odezwał. Naśmiewanie się z Dory byłoby niedorzecznym, a nawet niebezpiecznym pomysłem. Należała do bardzo znanej i wpływowej rodziny, dlatego mogła pozwolić sobie na dyskusję z każdym profesorem akademii, nie obawiając się przy tym większych konsekwencji. Jeżeli ma się pieniądze, można wymagać szacunku i wolności. Studentom trzeciego roku Wyższej Akademii Sztuki w Londynie zależało na jej przyjaźni. Bez problemu mogła wprowadzić na salony, wszędzie bywała i wiedziała o świecie więcej niż niejeden dyplomata. Ona jednak, jak na złość, wolała przyjaźnić się z tą śmieszną i nic nieznaczącą Zarą, która studiowała jedynie dzięki uzyskaniu stypendium. Wolała ją. Wolała przyjaźnić się z nikim.

Pani Wench odchrząknęła i powróciła do swojego wy­­wodu. Dora puściła Zarze oko. Dziewczyna przełożyła fartuch przez głowę i odwzajemniła spojrzenie. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Po zajęciach Zara wrzucała umyte przed chwilą pędzle do słoiczka.

– Czy ona zawsze musi się ciebie czepiać? – Grzywa miedzianych włosów zasłoniła płótno sztalugi.

– Przecież wiesz, że tak. Zawsze powtarza, że akade­­­mia powinna zrezygnować z udzielania stypendiów.

– Jeśli akademia powinna z czegoś zrezygnować, to tylko z niej. Stara, obrzydliwa wielbłądzica.

– A skoro mówimy o czymś ohydnym...

Dora odwróciła się i posłała mordercze spojrzenie blondynce, która mijając je w towarzystwie właściciela zielonego swetra, wyniośle zatoczyła oczami.

– Ojej, Carrie, wpadło ci coś? Może trochę rozumu?

Blondynka cmoknęła i stukając głośno obcasami markowych butów, wyszła z sali.

– Daj spokój. – Zara przez chwilę przyglądała się, jak grupa studentów z panią Wench na czele opuszcza pracownię. – Oni nigdy nie przestaną.

– Co nie znaczy, że masz na to wszystko pozwalać. Która jest?

Zara odsłoniła kruchy nadgarstek, na którym spoczywał drobny srebrny zegarek. Cenna pamiątka po ukochanej babci. Dora spojrzała na jego tarczę.

– Mamy trochę czasu do następnych zajęć. Idziemy coś zjeść? Nie piłam jeszcze kawy.

– Uwierz mi, ja też nie.

Zeszły na parter, mijając dyskutujących głośno profesorów i wyszły poza teren akademii. Udały się do ulubionej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Zara nie lubiła korzystać z mieszczącego się w budynku bufetu. Skutecz­­nie odstraszały ją kosmiczne ceny. Wiedziała jednak, że dla większości studentów pieniądze nie stanowią problemu.

Wyższa Akademia Sztuki zrzeszała jedynie najbardziej utalentowaną młodzież, pragnącą szkolić się w zakresie krytyki sztuki, kulturoznawstwa, malowania i rysunku. Czesne tej uczelni było tak wysokie, że gdyby nie stypendium, rodzice Zary nie mogliby sobie pozwolić na wysłanie ich małej artystki do tak prestiżowej placówki.

Weszły do kawiarni, wdychając śniadaniową atmosferę pomieszczenia. Uwielbiały to miejsce ze względu na chropowatą tapetę koloru mlecznej czekolady, bananowe obicia miękkich foteli i smak kawy, od trzech lat tak samo bajeczny.

Strącając kilka suchych liści ze swojej kurtki, Zara wska- zała im wolne miejsca przy ciemnym stoliku pod oknem. Zamówiła jedynie kawę z mlekiem, bez cukru i patrzyła, jak jej przyjaciółka prosi o naleśniki z wiśniową konfiturą, gęstą gorącą czekoladę i dwa pieczone jabłka z cynamonem. Gdyby jej nie znała, pomyślałaby, że filigranowej budowy dziewczyna nie będzie w stanie podołać takiej ilości jedzenia. Na szczęście Dora Millbo miała żołądek równie duży jak serce.

Kilka minut później puszysta pani Mitchens, właścicielka kawiarni, kobieta o pękatych bokach w kształcie dorodnej muffinki, osobiście podała im zamówienie. Uśmiechnęła się. Dora wyciągnęła portfel.

– Nie mam drobnych, oddasz mi przy okazji. – Zawsze tak mówiła, chcąc oszczędzić Zarze niezręcznych sytuacji związanych z i tak mocno nadszarpniętym budżetem.

– Przestań, stać mnie jeszcze na kawę.

Ale nie na jej rozlewanie, pomyślała, wspominając papierowy kubek.

Wyjęła mały portfelik, wyszyty przed laty kolorowymi koralikami przez jej mamę. Dora była jednak szybsza. Wręczyła pani Mitchens kilka banknotów. Pojawienie się iskierek w oczach kobiety mogło świadczyć o sutym napiwku, jaki dziewczyna zawsze jej zostawiała. Zara westchnęła i położyła dłonie na kubku. Poczuła ciepłe mrowienie pod palcami i nachyliła się lekko, pozwalając aromatycznym oparom na muskanie jej twarzy. Siedząca przy stoliku obok para w podeszłym wieku chrupała tosty w milczeniu, leniwie rozglądając się po przytulnym wnętrzu kawiarni. Wzrok mężczyzny padł na wiszący na ścianie obraz, ukazujący porcelanową filiżankę kawy na ciemnym talerzyku. Oblicze starszego pana wygładziło się delikatnie, gdy powoli żując tosta, przyglądał się złoconej ramie. Pani Mitchens przeszła obok stolika dziewcząt, niosąc dymiący placek z cynamonem gdzieś w głąb pomieszczenia.

Minęło kilkanaście minut, podczas których Dora po­­chłonęła oba jabłka i naleśniki. Mieszała właśnie w kubku z gęstą, domową czekoladą, gdy usłyszała:

– Ja tu nie pasuję.

Podniosła spojrzenie i zastała Zarę ze wzrokiem utkwionym w starym dębie.

– Gdzie nie pasujesz?

– Błagam cię, nie udawaj, że tego nie widzisz.

Dora dobrze znała ten temat. Był poruszany co najmniej kilka razu w roku.

– Daj spokój.

Zara zwróciła ku niej swoje szare oczy. Blask lampy ubranej w karmelowy abażur wyostrzył ich kolor.

– Łatwo tak mówić komuś takiemu jak ty.

Dora podniosła kubek na wysokość ust.

– Dlaczego ty się tak wszystkim przejmujesz? Wiele bym dała, żeby mieć chociaż połowę twojego talentu – przerwała na chwilę, słysząc zirytowane prychnięcie przyjaciółki. – No dobra. Nie doceniają cię, to fakt. Ale w dorosłym życiu nikt nie będzie pytał, czy byłaś lubiana na studiach. Będą liczyły się osiągnięcia. Większość tych rozpieszczonych snobów nie może się z tobą równać i doskonale o tym wiedzą. To właśnie ta świadomość tak ich wkurza. Szydzą więc z tego, z czego ty powinnaś być dumna. Z twojego stypendium. Rocznie akademia rozdaje tylko cztery. Dostałaś swoje dzięki wybitnym zdolnoś­­­­ciom, których oni nie mają i nigdy nie będą mieć.

Po tych słowach wzięła łyk słodkiego napoju, którego aromat kusił ją już od dłuższej chwili.

– Talent, tak. – Zara nie była w nastroju do dyskusji na ten temat.

– Mówisz takim tonem, jakby to nie było ważne. – Zaperzyła się Dora.

– Może inaczej. Wiesz, gdzie w tym roku jadą na warsztaty najlepsi studenci?

– A powinnam?

– Oczywiście! – Głos Zary zaczął drgać z przejęcia. – Do Charlottshire. Tam, do starej posiadłości. I wyobraź sobie, że sam talent ich tam nie zaprowadzi.

Dora przyglądała się, jak dłonie przyjaciółki zaciskają się na białym kubku. Spojrzała za okno, kierując wzrok na stary dąb. Pieniądze. Jak zwykle.

– Wytypowali cię – powiedziała cicho, spodziewając się, jakie usłyszy słowa.

Zara cmoknęła z pogardą.

– Tak, ale nie stać mnie na taki wyjazd.

W jej głosie nie wyczuła nawet najmniejszej nuty żalu. Było to raczej mimowolne rozczarowanie, jakie zwykle można usłyszeć w słowach ludzi niezamożnych. Takie rozczarowanie znała aż za dobrze, spotykała je przecież na każdym kroku swojego dwudziestojednoletniego życia.

Teraz to Dora spojrzała na stary dąb.

– Wyrzucili mnie z pracy – głos Zary przerwał jej myśli. – Za dużo nauki, byłam nieprzytomna i przez przypadek wylałam zupę na podłogę. Nic wielkiego, ale szef był wściekły. Zresztą, może to i lepiej. Mam teraz więcej czasu na malowanie, a z tej niskiej pensji i tak nie opłaci­łabym wyjazdu. Moja mama mówi, że nic się nie stało, mam się uczyć, nie pracować.

Oblicze Dory zachmurzyło się. Uwielbiała rodziców Zary, miłych i życzliwych ludzi, którzy mimo skromnych środków na życie byli zawsze uczciwi i pogodni. Podziwiała upór i siłę, z jaką szli swoją wąziutką drogą, skupiając się całkowicie na przyszłości córki. Wiedziała, że cała rodzina Dormerów kilka lat temu przeżyła tragedię, ale nigdy nie odważyła się zapytać jaką. Na najdrobniejsze nawet wspominki o tym Zara gwałtownie milkła.

– Nie powiedziałam im o warsztatach. Byliby gotowi sprzedać mieszkanie, żebym tylko mogła jechać. – Uśmiechnęła się blado. – Są dla mnie za dobrzy, nie zasługuję na to.

– Zara... – Dora spojrzała na powierzchnię stygnącej czekolady. – A gdybym tak ja... Gdybym to ja dała ci te pieniądze?

Zamilkła, czekając, aż jej przyjaciółka przetrawi te słowa. Osobiście uważała, że jak nikt inny zasługiwała na te warsztaty. Na takich wyjazdach kręcili się bogaci łowcy talentów, szukający młodych artystów do swoich wystaw i galerii. Zara wzięła głęboki wdech.

– Chyba żartujesz.

– Dlaczego? Przecież to dla mnie żaden...

– To jest problem, Dora. Nie mogę tak po prostu, bez zobowiązań wziąć od kogoś tak absurdalnie wysokiej kwoty. Nawet od ciebie. Tak się nie robi.

Uczciwość odziedziczona po rodzicach, pomyślała Dora.

– No to zrobimy inaczej. – Spojrzała na zegarek, starając się nadać ich rozmowie luźniejszy charakter. – Pożyczę ci je – rzuciła beztrosko i widząc otwierające się w sprzeciwie usta przyjaciółki, dodała prędko: – Oddasz mi, gdy tylko sprzedasz swój pierwszy obraz, a jestem pewna, że na to nie będziemy długo czekać.

Zapadła cisza. Zara nie wiedziała, co powiedzieć. Wrodzony pesymizm kazał jej wątpić w powodzenie swojej twórczości, jednak wizja malowniczego Charlottshire, raju wszystkich artystów, kreśliła w jej umyśle ciepłe, miękkie linie.

– No to postanowione. Jedziesz. – Dora dopiła czekoladę, oblizując się ze smakiem. – Chodź, idziemy do sekretariatu potwierdzić twoją obecność na warsztatach.

– Moi rodzice nie będą zachwyceni.

– Porozmawiam z nimi. Rusz się, jeśli nie zdążymy na teorię rysunku, pan Hatcher wsadzi nam ołówki w... No sama zresztą wiesz gdzie.

Dora zdjęła granatowy płaszcz z wieszaka i zapinając złote guziki z misternie zdobionymi literami „Db”, nuciła wesołą melodię. Zara założyła kurtkę i owijając szyję bordowym szalikiem, ruszyła do wyjścia.

Przeszły na drugą stronę ulicy. Zara zatrzymała się i spojrzała na Dorę.

– Wiesz, ja chyba...

– Tak, wiem, ile to dla ciebie znaczy – wpadła jej w słowo. – I nie dziękuj. Błagam. Naprawdę nie ma za co.

Zaczęły wspinać się po schodach, czując w żołądkach ciepło wypitych napojów. Zara pomyślała o reakcji rodziców, o warsztatach, o posiadłości i o wszystkim tym, co napawało jej serce nieśmiałym jeszcze szczęściem.

Dołączyły do swojej grupy, na którą składał się szereg potomków prawdziwych osobistości. Dora obejrzała się za siebie i ze źle skrywaną satysfakcją powiedziała:

– No i poza tym nie mogę się doczekać miny Carrie, gdy dowie się, że jedziesz.

Rozdział 3

Miasteczko Charlottshire było rozkosznym miejscem. Jego spokojni i senni mieszkańcy snuli swoje życie wśród barw i zieleni bez zbędnego pośpiechu. Większość z nich utrzymywała się z ogrodnictwa lub prowadzenia małych hotelików, zajmowanych przez różnego rodzaju artystów, przyciągniętych malowniczym charakterem miasta. Domki Charlottshire, schludne i otoczone kwiatami, stały w równiutkich rzędach równoległych ulic. Wszystko, poczynając od śmiechu dzieci, zabytkowej starówki i niezliczonych parnych kawiarenek, budziło w ludziach natchnienie i poczucie spokoju.

Wielu mieszkańców kontynuowało tradycję hodowli wilków, którą przed wiekami rozpoczęło kilka egzotycznie wyglądających rodzin, przybyłych do miasta w towarzystwie tych zwierząt. Teraz, po tylu latach hodowla służyła jedynie celom pokazowym, dla urozmaicenia oferty turystycznej Charlottshire. Każdej nocy dało się sły­­szeć wycie jednego lub kilku wilków, dobywające się spomiędzy rozłożystych drzew lasu. Te wspaniałe zwierzęta już od dawna kojarzono z tym miejscem, przez co miasto zyskiwało na tajemniczości. Aby je zobaczyć, trzeba było spotkać się z mieszkającym pod lasem kierownikiem hodowli i za symboliczną opłatę można było zyskać pozwolenie, by wraz z pracownikiem uzbrojonym w śrutówkę bezpiecznie obserwować te pełne gracji drapieżniki.

Nic jednak nie mogło się równać z posiadłością Debrettów, tak dużą, że część mieszkańców nazywała ją po prostu zamkiem. Z trzech stron otoczona lasem, na obrzeżach miasta otwierała się rozległym dziedzińcem i ogrodem, którego utrzymanie pochłaniało rocznie kilka tysięcy funtów. Rodzina Debrettów, dumny arystokratyczny ród, równie stary jak samo Charlottshire, zapewniła sobie szacunek mieszkańców już bardzo dawno temu. Ona była tam od zawsze. Kiedy w XVI wieku córka założyciela miasta wyszła za bogatego złotnika z tytułem, Williama M. Debretta, rozpoczęła się budowa wspaniałej posiadłości oraz prawdziwy rozkwit liczącego wtedy zaledwie stu piętnastu mieszkańców Charlottshire. Pieniądze pana młodego podźwignęły miasto ze statusu nudnego zacisza, zamieniając je w kwitnące gospodarczo i towarzysko miejsce, do którego ciągnęły tłumy szanujących piękno i przestrzeń osobistości.

Pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku posiadłość przekształcono w niezwykły hotel. Zostały w nim zachowane wszystkie elementy oryginalnego wystroju. Prowadzeniem tej instytucji zajmowali się oczywiście sami Debrettowie, którzy – zbyt znudzeni pokaźnym majątkiem – otworzyli mury swojej twierdzy dla mieszkańców i przyjezdnych. Posiadłość zaczęła wydawać im się za duża, gdy jednej zimowej nocy zmarło na gruźlicę aż ośmiu potomków Williama Debretta, w tym aż pięciu mężczyzn i jeden chłopiec.

Mimo że ten raczej zamknięty i tajemniczy ród wyciągnął do świata przyjazną dłoń w postaci całych dwóch pięter posiadłości, wciąż było to miejsce dostępne tylko dla najbogatszych. Spędzenie kilku dni w tym zaczarowanym świecie do tanich nie należało. Niezwykły charakter miejsca, jego pełen przepychu i niegasnącego uroku wystrój sprawiał, że odwiedzający hotel goście ­czuli, jakby zostali przeniesieni w czasie do roztańczonych sal balowych – w czasy tryumfu falban, gorsetów oraz szarmanckich dżentelmenów. Posiadłość miała również ogromne znaczenie historyczne. Zostały tam ­zachowane portrety wszystkich mężczyzn znakomitego rodu. Już samo patrzenie wywoływało podziw i zmieszanie, gdy spojrzenia przyjezdnych spoczywały na tych wyniosłych, emanujących pewnością siebie twarzach i niesamowicie lśniących oczach. Mężczyźni zostali uwiecznieni w swoich najlepszych strojach w wieku dwudziestu kilku lat, przez co cały korytarz wyglądał jak prawdziwa aleja nieżyjących już królów.

Do posiadłości ściągali różni goście.

Zazwyczaj byli to bogaci outsiderzy, szukający ciszy i wytchnienia od zgiełku wielkich miast, lub źle dobrane pary, marzące o odbudowaniu niegdyś łączącej ich więzi. Często były to po prostu zamożne rodziny, które pojawiały się w posiadłości bardziej w celu pokazania się niż miłego spędzenia czasu. Bez względu na powód przyjazdu można było otwarcie przyznać, że posiadłość nie służyła ani jednym, ani drugim. Pary kłóciły się i wyjeżdżały już osobno o różnych porach i w różne dni. W ojcach rodzin budziły się dziwne podejrzenia, wyjeżdżali więc tylko z dziećmi, nie mogąc nigdzie znaleźć śladu swoich żon, uważając, że wyjazd był jedynie ich pretekstem do dawno planowanego rozwodu. Jedynie ci, którzy przyjeżdżali samotnie, mogli wędrować po ogrodach posiadłości w spokoju, rozkoszując się sielskimi widokami i zabytkowym miastem.

Mieszkańcy Charlottshire byli dumni z posiadania pełnej arystokratów rezydencji. Starali się budować swoje domki tak, by chociaż jedno małe okno wychodziło w stronę lasu, na wystawną, zapomnianą przez rozwój cywilizacji twierdzę Debrettów.

Rozdział 4

– To chyba nie jest najlepszy pomysł.

Mama Zary oparła ręce o krawędź kuchennego kredensu, posyłając Dorze pełne uprzejmej odmowy spojrzenie.

– Nie będziemy w stanie oddać takiej sumy – dokończył siedzący przy stole pan Dormer, odkładając ciężki kubek na zasłany pożółkłą ceratą stół.

Zara milczała, nie patrząc na rodziców.

Wiedziałam, pomyślała. Wiedziałam, że się nie zgodzą. Niby dlaczego coś miałoby mi się udać?

– Zdaję sobie sprawę z wysokości tej kwoty. Jestem jednak pewna, że ten wyjazd to nie tylko same warsztaty, ale też ogromna szansa na odkrycie talentu Zary.

– Jesteś pewna?

Dora spojrzała na Catherine Dormer, kobietę, po której widać było, jak wiele w życiu przeszła. Przesadnie chuda sylwetka była skutkiem stresu, jaki codziennie spadał na jej kruche ramiona. Patrzyła jednak na dziewczynę bystrym wzrokiem inteligentnych niebieskich oczu.

– Nie można mieć pewności. Takie wybieganie w przyszłość nie ma sensu. Liczy się tu i teraz. A my tu i teraz nie mamy takiej kwoty i mogę zapewnić, że mieć nie będziemy.

– Mnie się nie spieszy. – Dora nie zamierzała się poddać. – Poczekam.

Zapadła cisza, rodzice Zary spojrzeli po sobie. Zakłopotana dziewczyna rozejrzała się po kuchni.

Stało tam kilka koślawych krzeseł i dość duży stół, przy którym siedziała w towarzystwie Zary i jej ojca. Kremową ścianę zasłaniał rząd szafek i kredensów, które ­wzrastały od źle dobranego zielonego linoleum aż po spękany biały sufit. W tej chwili zrozumiała, jak musi się czuć jej przyjaciółka, zdając sobie sprawę, że gdzieś nie pasuje. Teraz to ona nie pasowała do tego wnętrza. Każdy, kto właś­nie wszedłby do kuchni, spostrzegłby od razu, że Dora pochodzi z innego świata, ze świata, w którym nie istnieją słowa „za drogie” i „chyba nam nie wystarczy”. Jej modne markowe ciuchy wyróżniały się na tle flanelowej bluzy w kratę i poplamionego fartucha w gruszki.

– Wiem, jak państwu zależy na uczciwości – zaczęła, nie mogąc znieść pełnej oczekiwania ciszy. – Mogę sobie tylko wyobrażać, jak ciężko jest ludziom z tej dzielnicy. Proszę mi jednak wierzyć, że gdybym nie miała całkowitej pewności, nie oferowałabym tych pieniędzy.

– Zaro? – Catherine spojrzała na córkę. – Dlaczego nic nie mówisz?

Dziewczyna podniosła głowę, kierując spojrzenie na swoje dłonie.

– Od tamtego dnia nie miałam żadnej okazji, by się stąd wyrwać, by choć na chwilę uwolnić się od tego miejsca. Potrzebuję tego wyjazdu. Nie potrafię... – wzięła głęboki oddech – nie potrafię uwierzyć, że to nie była moja wina.

Wszyscy poza Dorą zrozumieli, co miała na myśli. Catherine posłała mężowi pełne bólu spojrzenie. Ma rację, powinna pojechać.

Pan Dormer westchnął głęboko.

Od chwili przyjścia na świat Zary obiecywał sobie, że coś się zmieni, że będzie ich w końcu na wszystko stać. Jednak będąc prostym pracownikiem małej firmy budującej płoty i ogrodzenia, nie zarabiał dużo. W zasadzie zarabiał tylko tyle, by jego rodzina mogła przeżyć bez większych wygód, rozrywek czy nawet sporadycznych wypadów za miasto. A teraz jego córka pragnęła wyjechać, by móc szkolić się w tym, co kochała ­najbardziej, i co najważniejsze, by móc pozbierać myśli. Jego mała, kochana artystka. Zasługuje na to.

Podniósł głowę i zobaczył malujący się na twarzy Catherine dylemat. Oboje byli rozdarci między gorącym prag­nieniem zapewnienia córce szczęścia, a szarym, praw­­dziwym życiem, w którym na coś takiego pod żadnym względem nie mogli sobie pozwolić.

– Zgodzę się, jeżeli, w razie jakichkolwiek niepowodzeń, to my będziemy mogli oddać te pieniądze – powiedział cicho.

Wszyscy, łącznie z Zarą, spojrzeli na Dorę, w oczach której niespodziewanie błysnęły łzy.

Pomyślała o swoich rodzicach, którzy będąc wiecznie na konferencjach poza domem, zapłaciliby każde pienią­dze, byleby tylko miała to, co chce. Nikt nie pomyślał, że pragnie czegoś innego, że to, na czym jej zależy, nie ma ceny.

Powstrzymała jedną złośliwie pragnącą się wydostać łzę.

– Oczywiście.

Zara zatrzymała wzrok na twarzy ojca i po krótkiej chwili, w której zrozumiała, że faktycznie jedzie, rzuciła mu się na szyję, całując jego oba zapadłe policzki. Dora skierowała wzrok na podłogę. Spracowana dłoń Catherine spoczęła na jej ramieniu. Studentka podniosła głowę, zauważając jej uśmiech.

– Dziękuję – powiedziała, patrząc prosto w oczy dziewczyny.

Dora pohamowała nagłą chęć przytulenia tej obcej kobiety.

Kwadrans później razem z Zarą wyszły z kuchni. Wiele razy była w tym absurdalnie ciasnym domu, jednak nigdy przedtem nie widziała innych pomieszczeń. Znana jej była, mieszcząca się w wietrznej piwnicy, pracownia malarska, którą pan Dormer przerobił dla córki wiele lat temu. Nic jednak, nawet gruntowne porządki, nowy kolor ścian czy uszczelnienie dwóch drewnianych okienek, nie nadały pomieszczeniu bardziej przytulnego wyglądu. Zara jednak uważała, że jej mała pracownia jest zdecydowanie najlepsza, a dziwny wystrój i przeciągi nadają jej po prostu charakteru. To tam zazwyczaj przebywały, rozmawiając i pijąc kawę.

Teraz Zara prowadziła ją wąskimi schodkami do góry, gdzie znajdował się jej pokój. Na piętrze było dość ciemno i ponuro; w korytarzu prowadzącym do trzech pomieszczeń nie było okien. Jak w całym domu również i tam było widać, że Catherine, nie posiadając zbyt wiele środków, stara się utrzymać wszystko w idealnym porządku. Stanęły pod drzwiami po prawej stronie schodów.

– Zapraszam panią uprzejmie. – Zara otworzyła obdrapane drzwi, pokryte obrazkami wyciętymi z broszury turystycznej, przedstawiającymi las w Charlottshire.

Gdy tylko przestąpiły próg, Dora poczuła znajomy zapach farb i rozpuszczalnika.

Pokój był nieduży, za to bardzo przytulny. Ciepły odcień zieleni pokrywał wszystkie ściany, na których zostały zawieszone prace Zary i tanie reprodukcje obrazów znanych malarzy. Na źle zasłanym łóżku, z którego zwisała kolorowa, zrobiona na drutach narzuta, leżała sterta książek i dziwnych swetrów, do których ich właś­cicielka miała niewyjaśnioną słabość. Po podłodze walały się stare pędzle, z których włosie wypadło zdecydowanie za szybko.

– Przepraszam za bałagan, nie spodziewałam się takich osobistości. – Zara posłała jej uśmiech i potykając się o ka­­­­­- wałek źle rozłożonego dywanu, zaczęła zbierać książki z łóżka.

– Nie przejmuj się, nie jest tak źle. – Dora zauważyła, że pokój jest rozmiarów garderoby jej matki.

– Więc tak. Co powinnam spakować? – Zara wskazała przyjaciółce wolne miejsce na łóżku, po czym ­odwróciła się do bardzo starej drewnianej szafy koloru zgniłych czereśni.

– Nie bierz za dużo ciuchów. Zostaw miejsce na pędzle i farby.

Zara posłała jej wesołe spojrzenie i zbiegła na dół, do swojej pracowni. Dora rozejrzała się po pokoju, równie interesującym, co jego właścicielka. Kiedy przyglądała się stojącej na małej szafce lampie, zauważyła schowane za nią zdjęcie w ramce zrobionej z plasteliny. Schyliła się i wyciągnęła przedmiot.

Na fotografii rozpoznała młodszą Zarę, obejmującą podobną do siebie dziewczynkę. Obie ubrane były w pomarańczowe bluzki, na które spływały długie włosy, które u małej nieznajomej były znacznie jaśniejsze. Dora przyjrzała się ich oczom. Prezentowały się prawie tak samo, z tym że powieki małej były wyraźniej zarysowane. Nie widziała wcześniej takiego spojrzenia swojej przyjaciółki. Na zdjęciu Zara wyglądała zdrowiej, nie miała tak przeraźliwie kruchej budowy, a kolor jej oczu był nieco weselszy. Wszystko wskazywało na to, że towarzystwo małej sprawiało jej dużą przyjemność.

– Mam tylko pędzle z włosia syntetycznego. Myślisz, że panna Carrie-jestem-super zaszczyci mnie komentarzem?

Zara weszła do pokoju, trzymając pod pachą pęk różnego rodzaju i kształtu pędzli. Kilka z nich obracała właś­nie w placach, gdy jej wzrok padł na siedzącą na łóżku Dorę.

– Co ty robisz?

– Nie mówiłaś, że masz siostrę.

Jeden cienki pędzel upadł głucho na dywan. Oblicze Zary błyskawicznie się zachmurzyło. Schyliła się, by go podnieść, i podeszła do wąskiego biurka, układając niesione rzeczy obok siebie. Milczała.

– Zara? – Dora zaczynała rozumieć.

– Co? – burknęła, udając, że jej nie widzi.

– Nie mówiłaś, że masz siostrę.

– To, że pożyczasz mi te pieniądze, nie daje ci prawa, by przeszukiwać mój pokój. Lub moje życie.

– Nie przeszukiwałam. To tu przecież cały czas stoi. Nie mówiłaś, że...

– Bo nie mam – wpadła jej w słowo. – Nie żyje. Od dawna.

Zakłopotana Dora spojrzała na podłogę.

– Przepraszam, ja...

– No to teraz już wiesz. Nie chcę o tym rozmawiać.

Zara przestała rozkładać pędzle, westchnęła i po chwili usiadła na dywanie, przysuwając kolana pod brodę. Kiedy zawiesiła wzrok na ścianie za łóżkiem, Dora odruchowo zrobiła to samo.

Na samym środku wisiała niewielka ramka z czyimś nie za ładnym rysunkiem, przedstawiającym scenę zabawy dwóch nieco koślawych postaci. Nie zauważyła go wcześ­niej. Musiał należeć do tej małej ze zdjęcia. Przysunęła się bliżej i odczytała napis u dołu, składający się z wąskich, nierównych literek: „Najlepszej siostrze na świecie, Zoe”. Dora raz jeszcze spojrzała na trzymane przez siebie zdjęcie. Mała Zoe mogła mieć nie więcej niż dziesięć lat. Rysy jej twarzy były tak urocze, że jako nastolatka pewnie uchodziłaby za piękność.

– Na tym zdjęciu mam szesnaście lat. – Głos Zary był pełen źle skrywanego bólu. – Zoe dziewięć.

Zamilkła.

Przed jej oczami znów stanął ten zimny wieczór w parku, gdy ona i jej rodzice rozmawiali z policjantami. Nie pozwolili im iść dalej.

Dlaczego, do cholery, nie możemy iść dalej, myślała.

Usłyszała szelest żółtej taśmy, którą rozwijał zdrowo wyglądający policjant. Pamiętała krzyk swojej mamy, gdy rudowłosa policjantka podeszła do nich, mówiąc, że to jednak Zoe. Spojrzała wtedy na przykryte czarną folią ciało, spoczywające pod ośnieżonym drzewem. Pamiętała tę głupią myśl, która przyszła jej wtedy do głowy.

– Tyle ludzi kręciło się koło niej, a ja myślałam tylko o tym, że nie może leżeć na śniegu, bo z pewnością jest jej zimno.

Dora spojrzała na rozszerzone strachem oczy przyjaciółki. Nie wiedziała, o czym mówi, ale nie mogła pozwolić, by mówiła dalej. Było jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie była na to gotowa. Odstawiła ramkę z powrotem na szafkę i wstając z łóżka, kucnęła na dywanie.

– Już dobrze – powiedziała, nie mając pojęcia, co po­­winna zrobić i jak ją pocieszyć.

Wyciągnęła dłoń w kierunku jej twarzy, ale zanim jej dotknęła, Zara podniosła się i stanęła obok biurka.

– A więc myślisz, że będą się ze mnie śmiać? – Jej głos był drżący i ochrypły.

Dora zrozumiała.

Wolisz udawać, że nic się nie stało.

– A nawet jeśli, olejesz ich. Nie pędzel się liczy, ale ręka, która go prowadzi. Oto złota myśl Dory Millbo.

Usłyszała ciche parsknięcie i poczuła ulgę. Zara robiła, co mogła, by ani na chwilę do tamtego dnia nie wracać. Dora przez moment obserwowała, jak Zara wyjmuje brązową torbę i z czułością kładzie swoje pędzle obok sterty luźnych swetrów.

– Jak myślisz – powiedziała, opierając się o biurko i sięgając po broszurę, w której zawarto zdjęcia i opis posiadłości w Charlottshire – czy ci Debrettowie są przystojni?

– Dora, błagam cię. Ja tam nie jadę szukać męża.

– Wiem, wiem. Tobie tylko martwa natura w głowie. – Uśmiechnęła się, widząc pogodniejszą już twarz przyjaciółki. – Ja tam jednak wolę popatrzeć na coś żywego. – I znów spoglądając na broszurę, dodała: – No i przystojnego.

– Nie oglądasz filmów? Przystojni bohaterowie zazwyczaj są źli.

– Przynajmniej jest na co popatrzeć.

– Tacy mogliby cię nawet zabić.

– No to umarłabym szczęśliwa. Jezu, czy myślisz czasem o czymś innym niż malowanie?

Zara posłała jej mordercze spojrzenie, cmoknęła niecierpliwie i odpowiedziała:

– Oglądam dużo filmów.

– Widocznie za dużo.

– Dora!

Dziewczyna odrzuciła broszurę i z przekąsem wystawiła język, ciesząc się, że udało jej się odsunąć szare myśli przyjaciółki.

Wieczorem pod dom Dormerów przyjechał luksusowy czarny samochód ze wspaniale ubranym szoferem w środku. Zara żegnała się z przyjaciółką.

– Dobra, idź już, zanim ktoś zauważy to auto.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi. Dlaczego nie mogę przyjeżdżać sama?

– Rozejrzyj się. To nie jest dobra dzielnica. Gdy zostawisz przed moim domem drogi samochód, możesz być pewna, że już go więcej nie zobaczysz. A tak wiem, że bezpiecznie wrócisz w domu. Ty i wasz samochód.

Uściskały się mocno.

– W porządku. Uważaj na siebie. Widzimy się za dziesięć dni. I zakręć się tam porządnie, a już niedługo twój obraz zawiśnie w jakiejś ciekawej galerii. No, powodzenia!

Posłała jej ostatnie, pogodne spojrzenie i owijając szalik wokół szyi, pobiegła do samochodu. W oknach znajdujących się na przeciwległej stronie ulicy domków pojawiły się zaciekawione głowy. Zara stała jeszcze chwilę w drzwiach i machała jej energicznie.

Godzinę później leżała w łóżku, wpatrując się w brązową torbę podróżną. Już jutro wsiądzie do pociągu i ruszy ku cichemu Charlottshire, by w końcu poczuć atmosferę tak dalece inną od tej, w której od pięciu lat ­dusiła się coraz bardziej. Zanim zgasiła światło lampki, jej wzrok padł na ukrytą za nią ramkę. Nie była zadowolona, że Dora ją widziała, ale może tak było lepiej. Chyba powinna wiedzieć, dlaczego Zara jest taka, jaka jest.

A przecież nie zawsze tak było.

Jeszcze pięć lat temu była szczęśliwą nastolatką, bawiącą się ze swoją młodszą siostrą w każde popołudnie po szkole. Nie obchodził jej status społeczny, zdanie innych ani jakakolwiek przyszłość.

Tylko śmierć kogoś bliskiego może nas przywołać do porządku, pomyślała, chudym palcem gładząc zdjęcie. Tylko ona każe nam myśleć o tym, co będzie, i o tym, co bezpowrotnie straciliśmy.