Pomimo wszystko - Joanna Kruszewska - ebook + książka

Pomimo wszystko ebook

Joanna Kruszewska

4,3

Opis

TO W SOBIE MUSIMY ZNALEŹĆ ODPORNOŚĆ NA TO, CZYM PRZEKORNIE OBDARZA NAS LOS.
Natalia i Ignacy należą do jednej z wysiedlonych podczas powstawania Jeziora Siemianówka rodzin. O ile Natalia próbuje za wszelką cenę ułożyć życie od nowa, o tyle w Ignacym chęci stopniowo gasną, by wypalić się zupełnie.
Ich córki bliźniaczki – Barbara i Marzena – nie utrzymują ze sobą kontaktu, kiedy to poważny konflikt zdawałoby się bezpowrotnie rozdzielił obie siostry.
Córka Barbary, Aneta – od dziecka była stawiana jako wzór dla innych. Ma jasno wytyczoną ścieżkę kariery, której konsekwentnie się trzyma. W najmniej oczekiwanym momencie sam środek tej ścieżki barykaduje Piotr, a w ślad za nowo zawartą znajomością idzie zupełnie nie pasująca do Anety planów ciąża.
Pomimo wszystko” to opowieść o odnajdywaniu się w trudnych życiowych i rodzinnych sytuacjach i o tym, że czasami zerwanie kontaktu z najbliższymi może być
najlepszym z rozwiązań dla obu stron.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
5
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bachasd

Nie polecam

Strasznie nudna, nie dałam rady.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Lucy

 

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

Podobno gdy na świat przychodziły bliźniaki, na niebie wykwitła tęcza. Podwójna, bardzo czysta, wyraźnie odcinająca się żywymi kolorami od błękitu nieba. Równo o godzinie dziewiętnastej, kiedy to pierwsze z dzieci zaanonsowało głośnym krzykiem swoje pojawienie się na świecie, ktoś uciął deszcz, przedmuchnął chmury na tyle, żeby ostatnie krople zdążyły się porozszczepiać w ostrych promieniach słońca, i wyczarował bliźniaczą tęczę. Ot tak, z łatwością Stwórcy, jak za pstryknięciem boskiego palca.

Gdyby narodziny dwojga dzieci przyszły chociaż z ułamkiem tej łatwości, Aneta byłaby przeszczęśliwa i kto wie, może nawet pomiędzy pojawieniem się na świecie córki i syna zdobyłaby się na przelotne spojrzenie za okno. Może poświęciłaby drobną część uwagi radykalnej zmianie pogody. Przymrużyła oczy od ostrych promieni wpadającego przez okno słońca i poczuła jego czerwcowe ciepło na policzkach.

Poród do łatwych jednak nie należał, więc młoda mama miała w zupełnym poważaniu to, co akurat działo się na niebie. Jej własna ziemia trzęsła się właśnie w posadach, tąpnięcia następowały jedno za drugim i chociaż teoretycznie wiedziała, jak każda kobieta przecież, że narodziny dziecka wiążą się nierozerwalnie z bólem, teraz, w trakcie krótkich przerw między kolejnymi skurczami, przeklinała wiotkie powiązania teorii z praktyką.

Złorzeczyła na cały świat ogólnie.

Na los kobiecy tak trochę bardziej szczegółowo.

A już całkiem precyzyjnie wyklinała swoją dolę, czy może raczej niedolę.

Cierpiała.

Z niezłomnym przekonaniem, że nikt tak nigdy w życiu nie cierpiał i cierpieć na pewno nie będzie.

Wiadomo, jeśli kochamy, to na bank nikt tak wcześniej nie miłował, ale tak całym sercem i zupełnie bez reszty.

Jeżeli mamy pecha, to rzeczą oczywistą wydaje się, że ktoś nas do tego pecha predestynował, niczym wybrańca. Jedynego, właściwego, niezastąpionego.

Ból? A owszem, ludzie przechodzą różnego rodzaju męczarnie, fizyczne, psychiczne, jakie nie tylko, ale tak dotkliwie to tylko my. Nikt więcej. Nigdy wcześniej. No może w zbliżonym stopniu, ale nie aż tak.

Zaciskała zęby, z charakterystycznym dla gatunku ludzkiego monopolistycznym podejściem do wzniosłych i dotkliwych doznań, potulnie poddawała się zaleceniom położnej. Ta od czasu do czasu zaglądała z umiarkowanym zainteresowaniem między nogi Anety, beznamiętnym głosem informowała lekarza prowadzącego o trwającej akcji porodowej i raz na jakiś czas instruowała zwięźle:

– Przemy.

Przemy? Przemy???!!! Aneta miała najszczerszą ochotę wrzasnąć, że co jak co, ale nikt więcej na tej sali chwilowo nie ma powodów do parcia oprócz niej, więc liczba mnoga, do jasnej i niespodziewanej cholery, jest zupełnie nieuzasadniona.

– To przyjcie! – wycedziła przez zęby.

– Proszę tutaj nie dowcipkować. – Cienkie, ciemne brwi uniosły się z dezaprobatą i oburzeniem. Jakim prawem ta pierworódka mogła się ważyć na choćby najmniejsze przejawy niesubordynacji? Docisnęła jej nogę mocniej w strzemiono. – Drugie dziecko bez pomocy nie przyjdzie na świat. Więc niech się skupi i robi, co do niej należy.

Już od wejścia na teren szpitala było wiadomo, kto i jaką funkcję tutaj pełni. Niby wszystko naokoło zaczynało powoli poddawać się zmianom.

Ustrój, gospodarka, nawet społeczeństwo.

Każdy element skostniałego i uciśnionego przez lata państwa usiłował jak najszybciej zapomnieć o obowiązujących dotąd warunkach. O zasadach, które w swoich absurdalnych ramach trzymały każdego bez wyjątku. Które usiłowały zapanować nie tylko nad funkcjonowaniem, ale nad każdym słowem, myślą obywateli. A te, jeśli biegły w kierunku nieakceptowanym przez władzę, były natychmiast z marszu tłamszone. Dopiero teraz można było nieco pewniej zacząć oddychać, nie stawiać każdego kroku, oglądając się za siebie. Nie wypowiadać poglądów ze strachem, że wypowiedź wpadnie w uszy osoby niepowołanej. I co prawda panował pogląd i niejaka obawa, że istnieje zagrożenie zachłyśnięcia się świeżo odzyskaną wolnością, to jednak nikt nie poświęcał temu zbyt dużo uwagi.

Okazuje się, że istniały jednak wyjątki od ogólnie panujących tendencji zmian na lepsze. Na przykład żadne, nawet najdrobniejsze modyfikacje wydawały się jeszcze nie zwiastować swojego nadejścia w progi oddziału położniczego. Tu rola kobiety była określona bardzo jednoznacznie – jako tej, która jest jedynie nosicielem nowego obywatela, z kolei jego wartość stanowiła dobro najwyższe. Przyszła matka widziała dwa napisy na drzwiach wejściowych. Tabliczka z jednej strony informowała wielkimi literami na czerwonym tle że „nieupoważnionym wstęp surowo wzbroniony”, po przekroczeniu progu wystarczyło odwrócić głowę, żeby przeczytać iż „zabrania się pacjentkom opuszczania szpitala”.

Oddział zamknięty.

Kawałek wydzielonego, mało przyjaznego kobietom miejsca, którego tryby zostały skonstruowane wieki temu i nikt nie uważał za stosowne czegokolwiek zmieniać.

Nie chciała oddawać żadnego ze swoich dzieci pod opiekę pielęgniarek, które wykonywały czynności mechanicznie, bez najmniejszego uśmiechu czy jakiegokolwiek wyrazu na twarzy. Najpierw jeden noworodek został obejrzany, zbadany przez lekarza, potem drugi, chwilę później natomiast Aneta mogła tylko słuchać ich cichnących głosów, w miarę jak oddalały się na rękach pielęgniarek w stronę zupełnie niewiadomą i na bank im nieprzyjazną. Miała ochotę się zerwać, pobiec za nimi, jednak poczuła uścisk na ramionach.

– Oho, dokąd tak śpieszno? Dzieci zadbane, spokojnie. Rano przywieziemy do nakarmienia, a teraz leży i się nie rusza.

Nie dało się jednak nie ruszać.

Już na sali poporodowej poczuła najpierw zdradziecki dreszcz. Zwiastował nic innego jak lawinę kolejnych, zlewających się ze sobą i zupełnie nie do opanowania.

– No już, spokojnie.

Jakaś dłoń spoczęła na czole Anety, jednocześnie ktoś okrywał ją szczelniej kocem, dokładał kolejny.

– Nie martw się, kobieto, dasz radę.

Spojrzała nieprzytomnie na krągłą twarz właścicielki dobrotliwego głosu. Podobnie jak Aneta, ubrana była w tę pioruńską służbową koszulę, która ani nie zakrywała zadka, ani nie miała kompletu sznurków do związania.

– Dam. Dziękuję. – Uśmiechnęła się, słabo szczękając zębami. – Co się ze mną dzieje? Czy tutaj jest aż tak zimno?

– A nie. – Kobieta przysiadła na jej łóżku. – Nie jest zimno. Mało przeszłaś? Organizm jakoś musi teraz dojść ze sobą do ładu.

– Jak to?

– No jak to, jak to. Normalnie. Takiej eksplozji hormonów nigdy w życiu nie uświadczysz, no chyba że przy następnym porodzie.

– WIĘCKA!!! Czy ja mówiłam: „leżeć”? Krwotoku chce się nabawić?

– Już, już się kładę. – Gość zsunął się potulnie z łóżka Anety, wzruszył ramionami w stronę stojącej w drzwiach pielęgniarki, po czym poczłapał powoli, trzymając się za brzuch na swoje posłanie, tuż przy oknie.

Aneta tymczasem podciągnęła oba koce pod brodę. Usilnie próbowała opanować szczękanie zębami, ale przyniosło to jedynie taki efekt, że kilkakrotnie ugryzła się w język. Odwróciła głowę w stronę drzwi. Patrzyła w jasny prostokąt światła i nasłuchiwała głosów płaczących dzieci. Łzy potoczyły się jedna za drugą, a jej nawet nie chciało się osuszać ani oczu, ani policzków. Niech lecą.

Razem z nimi odpływała niejedna wizja, a krzyk noworodków zdawał się tylko przypieczętowywać jej odejście.

Dosyć szybko pojawiła się jedna z najbardziej banalnych, życiowych lekcji. Plany mają to do siebie, że zawodzą.

Że nie zawsze da się je zrealizować.

Że nigdy nie można być ich pewnym w stu procentach. Polegać na nich, przyzwyczajać się do myśli, że na pewno wydarzy się tak, a nie inaczej. Zawód bywa dotkliwie bolesny. Przeważnie.

Aneta bardzo wcześnie sprecyzowała ścieżkę swojej kariery. Wzorowa uczennica trzeciego LO bez problemu zdała egzaminy na studia. Po zakończeniu roku szkolnego rodzice ściskali ją równie mocno, co świadectwo dojrzałości, wyrywane sobie nawzajem w geście niedowierzania. Nauczyciele kiwali z uśmiechem głowami, nie widząc w osiągnięciach absolwentki niczego zaskakującego. Można było polemizować jedynie nad wyborem kierunku studiów, bo co jak co, ale psychologia, przy potencjale intelektualnym Anety… takim, który mógł jej szeroko otworzyć drzwi do każdej możliwej instytucji. Nowo powstającej firmy. A nawet kształtującej się władzy? No nie, zdecydowanie psychologia była poniżej jej możliwości. Grono pedagogiczne śpieszyło jednak z gratulacjami, delikatnie sugerując, żeby może nie poprzestawała na jednym kierunku i próbowała swoich sił, jednocześnie studiując dwa. Najlepiej gdyby ten drugi był jakiś taki dobrze rokujący. Nikt się jednak nie pokusił o doprecyzowanie, o czym konkretnie myśli, ona zaś nie dopytywała. Dygała grzecznie, uśmiechała się, przyjmowała gratulacje i oddychała z ulgą. Teraz się dopiero zacznie. Najpierw studia, później praca w renomowanej placówce, ostatnim krokiem zaś, stabilizującym całe życie, dającym zarówno możliwość utrzymania, ale – co najważniejsze – satysfakcję, będzie własny gabinet. A w późniejszym okresie poradnia.

Dreszcze wciąż nie ustępowały. Aneta zacisnęła mocno pięści i wsunęła je pod poduszkę. Zaczęła liczyć, po cichu szeptała liczbę za liczbą, ale doszedłszy do stu dwudziestu, stwierdziła, że guzik to pomaga. Przewróciła się na plecy, pulsujący ból w dole brzucha i ta niepojęta pustka, która nagle zastąpiła napiętą do granic skórę. Ucisk na żebrach, bóle żołądka.

A teraz nie było nic.

Zacisnęła wargi. Słodkawy smak krwi przeniknął do gardła, poczuła, jak jej się robi niedobrze. No tak, teraz jeszcze do całego pakietu dolegliwości brakuje tylko pawia, którym, co jak co, ale raczej nikomu nie będzie się chciało zajmować. Pielęgniarki siedziały w dyżurce, intensywny zapach kawy snuł się po korytarzu i przenikał do sal. Pacjentki mogły tylko przełykać ślinę, świadome, że dużo wody będzie musiało upłynąć, zanim uda im się uraczyć choćby małym łykiem czarnego specjału.

Jak człowiek nie docenia tego, co ma na co dzień. Zdaje się, że prozaiczne rzeczy, po które wyciąga się rękę bez najmniejszego zastanowienia, należą do rutyny. Ale gdy ich zabraknie, chociażby zwykłej kawy, okazuje się że stanowią, nie pojedynczo, ale wszystkie razem, spójny i dający poczucie komfortu konstant.

Od kawy wszystko się zaczęło.

Od tego popołudnia, kiedy dała się zaciągnąć do Famy. Wbrew sobie i planom, które miała akurat na ten dzień.

– Nic innego nie robisz. Siedzisz tylko w tych książkach, a poza nimi, uwierz mi, naprawdę istnieje życie. – Aniela przysunęła się do niej, gdy tylko opuściły gmach uniwersytetu. Wzięła ją pod rękę i przyciągnęła do siebie tak mocno, jakby za cel nadrzędny postawiła sobie dzisiaj namówić największą prymuskę na roku, a kto wie, może i na całym uniwerku, na coś, czemu ta od początku studiów nie poświęcała nawet ułamka swej cennej uwagi.

– Planowałam iść…

– No właśnie. Ty zawsze gdzieś i coś planujesz. – Aniela stanęła naprzeciwko Anety, zagradzając jej drogę, przyjrzała się uważnie, po czym poprawiła czapkę zjeżdżającą uparcie na oczy przyjaciółki. Pociągnęła zdecydowanie do tyłu, docisnęła po bokach i zadowolona sapnęła.

Nie było ani osoby, ani rzeczy, która ośmieliłaby się Anieli kiedykolwiek sprzeciwić. Wszystko musiało iść po jej myśli, zgodnie z jej wolą i bez absolutnie żadnych, nawet najdrobniejszych odstępstw od ustalonego przez nią porządku. Niektórzy zastanawiali się, jakim cudem tak skrajne osobowości jak one znajdują wspólny język. Porównywali je nawet do dwóch zupełnie przeciwstawnych cywilizacji, z których jedna była wysoko rozwinięta, a ta druga, cóż, pozostawiała pod względem ewolucji wiele do życzenia. Aneta jednak od samego początku znajomości ceniła szczerość przyjaciółki, choćby ta bywała bolesna, chociaż czasami podawana bez uprzedzenia i na zasadzie dosadnego obucha, zawsze należało być jej pewnym w stu procentach. A prawda w ustalonej przez Anetę hierarchii, choćby nie wiadomo jak bolesna, zawsze stała o wiele wyżej niż obłuda i kłamstwo. Spędzały ze sobą mnóstwo czasu na nauce, chociaż to raczej spore nadużycie, bo zazwyczaj uczyła się jedna, druga natomiast ograniczała się do średnio uważnego słuchania. Aneta czytała skrzętnie spisywane na wykładach notatki, Aniela siedziała na łóżku przyjaciółki i albo malowała paznokcie, albo przeglądała aktualny numer jakiegoś miesięcznika, nuciła coś pod nosem i znikomą zaledwie część uwagi poświęcała na zagadnienia, których należało się nauczyć. Jakim cudem przepychała kolokwia i egzaminy pozostawało zagadką, chociaż Aneta wiedziała, że na ustne zaliczenia przyjaciółka szła ze spokojnym sumieniem, albowiem nie było na tej uczelni profesora, który umiałby ją przegadać.

I z tym był problem. Z tym, no i z kwestią nieustępliwości.

Tego popołudnia Aniela uparła się postawić na swoim, choćby miały stać przed budynkiem uniwersytetu do wieczora.

Albo rana. Nie miało znaczenia.

Cel musiał być osiągnięty, a celem było ni mniej, ni więcej, tylko zapoznanie Anety z jakimkolwiek mężczyzną. Starszym, młodszym, to również nie było istotne, byleby zawrócił jej w głowie, zapraszał do kina, kawiarni, na piwo, a wreszcie wylądował w jej łóżku i pokazał, na czym tak naprawdę polega życie. Że nie zaczyna się i kończy na pożółkłych kartkach książek, od których co prawda przybywa mądrości, ale czy aby na pewno tej życiowej? Tu Aniela znalazłaby mnóstwo dowodów na to, że jednak nie, i już nabrała głęboko tchu, żeby zacząć wyrzucać z siebie argumenty jeden po drugim, gdy Aneta poprawiła zjeżdżającą uparcie z ramienia torbę i mruknęła krótkie:

– Dobrze.

– Ale jak to?

– Normalnie. Idziesz czy sama mam iść? Nie wiem jeszcze gdzie, ale pójdę wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciałam.

– Oho. – Aniela dorównała przyjaciółce kroku. – Teraz będziesz się złościć.

– Nie będę.

– Przecież widzę – westchnęła na widok zaciśniętych w wąską kreskę ust Anety. – A ja naprawdę uważam, że tobie się należy od życia coś więcej niż tylko przekrwione od zaczytania oczy. Podkrążone z niewyspania. Znaczy, to drugie jeszcze rozumiem.

– Oczywiście. Po imprezie jak najbardziej.

– Mówiłam, że się będziesz złościć. I po co? Ten jeden, jedyny raz pójdziemy. Zobaczysz, czy dobrze się czujesz w towarzystwie.

– Wiem przecież, jak się czuję w towarzystwie. – Aneta przeskoczyła kałużę, myśląc jednocześnie, że kwiecień mógłby już sobie naprawdę dać najświętszy spokój z pluchą. – W twoim na przykład. Lubię je, czuję się dobrze.

– Ale ja mam na myśli takie, wiesz, gadanie o niczym.

– No to powiedz mi, w jakim celu gadać o niczym.

– A czasami można cholery z tobą dostać. Studiujesz psychologię, tak?

– No tak. Uważaj! – Odciągnęła Anielę od ulicy, dosłownie chwilę później z donośnym furkotaniem silnika przejechał polonez, wzbijając jednocześnie fontanny wody i obryzgując przechodniów.

– Dzięki, dziad cholerny. Specjalnie wjeżdżają w te kałuże, a później jadą i zaglądają we wsteczne lusterka z uśmiechem satysfakcji, widząc, jak się człowiek otrzepuje z błota. Mniejsza. W każdym bądź razie…

– Bez „bądź”.

– A ty wiesz co? Ja mam do ciebie tyle cierpliwości, że sama nie wiem, skąd mi się to właściwie bierze.

– Ja też.

– Trzymajcie mnie. – Aniela zacisnęła pięści, spojrzała w niebo i odetchnęła głęboko, po chwili kontynuowała powoli, z rozmysłem dobierając słowa. Tak jakby bała się, że za chwilę Aneta znowu wyłapie jakąś niepoprawność językową, a wtedy mogłoby już nieprzebranych zasobów cierpliwości naprawdę nie wystarczyć. – Wracając do tematu: studiujesz psychologię, a – uniosła palec – „człowiek istota społeczna”, jak mawia Aronson, i zupełnie nieważne, że gadka toczy się pozornie o niczym. Masz wtedy możliwość obserwowania człowieka. Jak się zachowuje w towarzystwie, czy jest wycofany, czy robi z siebie centrum wszechświata i staje na rzęsach, żeby tylko przegadać wszystkich. Ty wiesz, jakie to ciekawe? Ludzie w tłumie są zupełnie inni, chętniej zakładają maski, a one takie czasami niepojęte, że nawet nie masz…

– Pojęcia. – Aneta uśmiechnęła się przekornie, złapała Anielę za rękaw, bo ta już wyrwała do przodu, wyraźnie zła. – Czekaj, masz rację, nigdy na to tak nie patrzyłam, nie myślałam o tym w ten sposób.

– To pomyśl.

Jaskinia – skojarzenie z zadymionym wnętrzem, w którym na pierwszy rzut przyzwyczajonego do światła dnia oka nie udawało się wypatrzeć ani kształtów mebli, ani ludzi. Papierosowy dym owijał wszystko nieprzeniknioną chmurą, ta dzieliła się na grubsze i węższe pasma, unosiła od podłogi do samego sufitu, gdzie rzedła i łaskawie pozwalała podziwiać zarysy kasetonów. Poza tym nic, siłą woli powstrzymywała się, żeby nie wyciągnąć przed siebie rąk w obronnym geście zachowania bezpieczeństwa za wszelką cenę.

Nagle poczuła uderzenie w goleń, z papierosowej mgły wyłoniła się, nie wiedzieć kiedy, noga w czarnych dżinsach i nie pomogło rozpaczliwe machanie rękami w celu zachowania równowagi, po chwili Aneta leżała jak długa. Obok niej wylądowała książka o jakże adekwatnym do sytuacji tytule: „Wysadzony z siodła”. W sumie dobrze, że obok, a nie na przykład na jej głowie. Tak się właśnie kończą zmiany planów. Poza tym miała się tu pojawić po cichu, niepozornie, tymczasem jej spektakularne wejście odnotowali chyba wszyscy. Z nadzieją, że mrok jest wystarczający, żeby nie można było zauważyć zdradzieckiego rumieńca zażenowania, podniosła się szybko, wzięła książkę do ręki i wysunęła w kierunku właściciela. On siedział wyraźnie zdegustowany, potarł nogę, odebrał swoją własność, po czym znalazłszy odpowiednią stronę, pochylił się nad nią jakby nigdy nic.

– Wypadałoby powiedzieć „przepraszam” – mruknęła w jego kierunku Aniela. Po chwili zwróciła się do Anety: – Nic ci nie jest, masz, z torby chyba nic nie wypadło. I patrz pod nogi, na litość boską, niewiele brakowało, a straciłabyś zęby.

Wzrok Anety wędrował raz na jakiś czas w kierunku stolika przy wejściu. Znajomym Anieli nie poświęcała, oprócz uprzejmych uśmiechów, zbyt wiele uwagi. Dyskretnie oddawała się obserwacji wysokiego, szczupłego chłopaka, który pochylał się nisko nad czytaną powieścią (jakim cudem przy tym oświetleniu, tego nie była w stanie zrozumieć). Ale pasował tutaj. Swobodnie rozwaloną na wysokim krześle sylwetką, włosami, które uparcie opadały mu na twarz, chwilami zasłaniając oczy, co kwitował lekkim westchnieniem i przegarnianiem ich na tył głowy. Sprawiał wrażenie, jakby to miejsce należało do niego. A poza tym, no co tu dużo mówić… w ogóle, ale to w ogóle nie zwrócił na nią uwagi.

Później był koncert, na który znowu zaciągnęła ją Aniela. Jej chłopak, zapalony żeglarz, usiłował w swojej żywiołowej kobiecie zaszczepić zamiłowanie zarówno do pływania, jak i wszystkiego, co z nim związane. Potrafił na wyciągniętych z wysokich, wojskowych butów sznurówkach demonstrować jej wiązanie przeróżnych węzłów i po kilkukrotnym pokazie wymagał odtworzenia ich z jak największą precyzją. Aneta podejrzewała, że znajomość nie przetrwa zbyt długo, na razie jednak w spojrzeniu przyjaciółki można było dostrzec to klasyczne rozanielenie, nomen omen, które gwarantowało chwilową stabilność. Poszła więc. O dziwo, mimo że na szantach nie znała się zupełnie, dała się ponieść zarówno atmosferze, jak i rytmicznym, wpadającym w ucho melodiom na tyle, żeby śpiewać powtarzające się refreny, klaskać razem ze wszystkimi i śmiać się z ciężkich dowcipów rzucanych podczas przerw. Wtedy też, idąc do toalety, zobaczyła pod ścianą element, który najwyraźniej został również wkomponowany na czas imprezy w wystrój sali. Stał nieruchomo, oparłszy się plecami, długie nogi wysunął do przodu. Sprawiał przy tym wrażenie, że gdyby nie jego posągowa obecność i to klasyczne podparcie, ściana, a pewnie i w ogóle cała Fama, runęłaby z hukiem. Oczywiście, za chwilę ktoś będzie przechodził, zaczepi się o te jego długaśne nogi i runie jak długi. Najwyraźniej czerpał z tego jakąś chorą satysfakcję. Przepełniona jednak wyjątkowo pozytywnymi uczuciami, jakie udzielają się ludziom podczas tego typu imprez, pomachała mu spontanicznie. Z daleka widziała, jak szeroko w zdziwieniu otwiera oczy, przytomności miał w sobie przynajmniej tyle, żeby się nie oglądać na ścianę za swoimi plecami, szukając w niej odbiorcy owego pozdrowienia, ale widać było wyraźnie, że sam nie czuje się również jego adresatem. Aneta roześmiała się, pokręciła głową i ruszyła na poszukiwanie przyjaciółki.

Przy trzecim przypadkowym „wpadnięciu” na siebie, w sensie jak najbardziej dosłownym, tym razem to Piotr nie zauważył stojącej obok kolumny Anety i władował się na nią, rozlewając pół kufla piwa, stwierdzili jednogłośnie, że jednak nie ma przypadków.

– Prześladujesz mnie – powiedzieli jednocześnie, by spojrzeć na siebie z takim samym zdziwieniem w oczach, a po chwili równocześnie wybuchnąć śmiechem.

– Aneta.

– Piotr.

Uścisk jego ręki był mocny, na przekór chudej sylwetce Piotr zdawał się emanować siłą. Usiadła obok niego, w zgiełku klubu nie było najmniejszych szans na rozmowę. Wykrzykiwali co prawda do siebie raz na jakiś czas krótkie, pojedyncze słowa, ale komunikacja skupiła się przede wszystkim na lustrowaniu tej drugiej osoby. Poddawali się nawzajem nieukrywanej obserwacji, a przyłapani na spojrzeniach uśmiechali się i przez chwilę przyglądali tańczącym.

Dopiero w drodze powrotnej, gdy wyszli z zatłoczonego klubu Fama i skierowali się w ciepłą, czerwcową noc, dopiero wtedy Aneta mogła usłyszeć jego głos. Głęboki, zdawałoby się, że dudniący echem po całym jego szczupłym ciele.

– I co, powiesz mi czy nie?

– Ale co? – Spojrzała z dołu. W świetle latarni cienie pod oczami nabierały głębi, sprawiały wrażenie właściwie pustych, bezdennych oczodołów, a kości policzkowe rysowały się o wiele ostrzej niż w blasku klubowych reflektorów. Przypominał postać z gatunku tych, które, zobaczone raz na ekranie, nie dają już o sobie zapomnieć. Co ona o nim właściwie wiedziała? Przecież to obcy człowiek, a poszła za nim jak po sznurku. Rozejrzała się niepewnie po opustoszałej ulicy.

– No czy mnie prześladujesz?

– Ja?

– Aneta, czy ty na kogoś czekasz? – Zatrzymał się nagle.

– Nie, dlaczego pytasz? – Pokręciła przecząco głową i wbiła mocno zaciśnięte pięści w kieszenie.

– Bo rozglądasz się, jakby co najmniej za chwilę mieli skądś wyskoczyć ta twoja przyjaciółka i jej mężczyzna życia, amator pływania na byle czym i najwierniejszy, oddany jednemu żywiołowi.

Spojrzała na niego jeszcze raz. Cienie się rozmyły, znowu widziała wyraźnie jego czarne, głębokie oczy. Usta uśmiechały się lekko, a twarz sprawiała wrażenie całkiem przyjaznej. Roześmiała się i wsunęła dłoń w zagięcie jego łokcia, jakby chcąc zrekompensować te średnio przychylne mu myśli.

Dziwne uczucie, że Piotr może stanowić zagrożenie, minęło.

Pozostał po nim jedynie niewyraźny, bezpodstawny ślad, jak pozostawiony przez coś, co trafiło zupełnie przez przypadek na grunt, na który trafić nie powinno.

A ślad dotyczył nie tyle bezpieczeństwa Anety, ile jej świetlanej i doskonale zaplanowanej przyszłości.

Kilka spotkań. Wspólny wyjazd na żagle z Anielą i jej przyjacielem Markiem. O ile związek przyjaciółki nie przetrwał, to znajomość Piotra z Anetą stała się bliższa na tyle, że zaczęli spędzać ze sobą o wiele więcej czasu. I o ile początkowe spotkania zdominowane były przez raczej żadnemu z nich nieciążącą ciszę, o tyle teraz nie mogli się nagadać.

Sierpień przyniósł upojne wieczory i Aneta miała wrażenie, że niebo raczyło się przed nią otworzyć. Zdawała się niemal widzieć zastępy aniołów, a każdy był wyposażony ni mniej, ni więcej tylko w łuk, którym celował prosto w jej serce. Głucha na docinki Anieli, nieprzytomna podczas rodzinnych posiłków, zdawała się żyć tylko po to, żeby doczekać się spotkania z Piotrem. Zatonąć w jego głębokich oczach i mocnym uścisku ramion.

Niebo ma jednak to do siebie, że jeśli choć na chwilę raczy się przed kimś otworzyć, to w ułamku sekund zatrzaskuje się z hukiem i sprawia wrażenie jeszcze bardziej niedostępnego, niż było dotychczas. Zasnuwa się chmurami, one zaś wiszą nisko, napęczniałe czernią i nie zwiastują niczego dobrego. Tak się to mniej więcej toczy. Żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby każdy dostał swoją, należną porcję radości. A że one niekoniecznie w kawałkach takie same, cóż, nie wiadomo w sumie, kto o tym decyduje.

U Anety ciemne obłoki pojawiły się wraz z opóźnieniem miesiączki. A cała reszta, z grzmotami i solidnym gradobiciem, przyszła chwilę po tym.

Świt powoli wlewał się jasną poświatą do sali. Donośne chrapanie sąsiadki Więckiej nie pozwalało Anecie zmrużyć oka, tylko czy gdyby pomieszczenie spowijała cisza, ona byłaby w stanie zasnąć?

Szczerze w to wątpiła.

 

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

– Albo się uspokoisz, albo ja cię zaraz uspokoję. – Barbara rzuciła bez przekonania groźbę, nie wiadomo w sumie w którym kierunku. Chwilowo miała serdecznie dosyć swojego pożal się Boże zięcia i pijanego w trąbę męża, nie wiedziała, w którym równie beznadziejnym, zdawałoby się, przypadku, ma większe szanse doprowadzenia delikwenta do względnego pionu. Pierwszy siedział przy stole z twarzą schowaną w dłoniach i uosabiał najczystszej postaci rozpacz. Od czubka głowy pokrytej przetłuszczonymi czarnymi kudłami, przez ramiona, którymi od czasu do czasu wstrząsał głęboki szloch, po chude nogi drżące w niekontrolowany sposób pod stołem. Drugi zaś stanowił całkowite jego przeciwieństwo. Turlał się z pokoju do pokoju ze śpiewem na ustach z opróżnioną do połowy – którą? Tu już Barbara naprawdę straciła rachubę – butelką bimbru w jednej, a z kieliszkiem w drugiej ręce. Od czasu do czasu przystawał przed poupychanymi w każdym kącie mieszkania doniczkami i wylewnie proponował paprotkom toast za zdrowie potomków. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, niezrażony wzruszał ramionami, wychylał kieliszek i kontynuował swą wędrówkę. Tej zaś towarzyszyła pieśń ukochanego przez Jurka Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Teraz z rzewnym zaśpiewem zapewniał, że starzy o miłości bają, młodym kochać zabraniają, gdy doszedł do charakterystycznego „łojojoj”, Barbara nie zdzierżyła. Nagle okazało się jasne, kogo najpierw trzeba doprowadzić do porządku albo przynajmniej usunąć z pola widzenia i z zasięgu słuchu.

Na ile się dało.

– Basiu, Baszko, Basieńko – wymamrotał z pretensją, gdy żona kategorycznym ruchem wyjęła mu butelkę z ręki. Usiłował podstawić pod nią jeszcze kieliszek.

– Dosyć! – huknęła.

– O. A po co to krzyczy moja przecudnej urody żona? Poczekaj, jeszcze jeden.

– Ani jednego więcej. Spać.

– No i znowu krzyczysz. Dlaczego? – Przysunął się do niej na tyle blisko, że poczuła charakterystyczny smród jedynego chyba alkoholu na świecie, którego nie była w stanie przełknąć.

– Nie krzyczę. – Cofnęła się na bezpieczną odległość i zaczerpnęła świeżego powietrza.

– Krzyczysz, dzieci pobudzisz, a po co?

– Dzieci nie śpią. Wsłuchują się w twój żałosny koncert. Nie tylko one zresztą, sąsiedzi też, tylko patrzeć, jak do drzwi zapuka milicja.

– Po. Po.

– Właśnie, po wszystkim już. Do łóżka marsz.

– Policja. – Uniósł palec.

– Stróże prawa, jak ich tam zwał, tak zwał. Zamkną cię za zakłócanie porządku i będziesz miał wtedy naprawdę powody do świętowania. – Wzięła go pod rękę i zaczęła prowadzić w kierunku sypialni, jednocześnie zmieniając ton głosu: – Położysz się, odpoczniesz, po cichu, nie przeszkadzając nikomu.

– Ja całe życie nikomu nie przeszkadzam.

– No i dzisiaj też nie będziesz, o zobacz. Poduszki ułożone tak, jak lubisz. Ciężki dzień, Jureczku, za nami. Naprawdę najwyższa pora, najwyższa, żeby dobił do brzegu.

– Jak ty ładnie mówisz. – Zachwycił się, po czym klapnął na łóżko.

– A właśnie, pięknie i na dodatek mądrze.

– Mam szczęście – westchnął i spojrzał na żonę błagalnie. – A jak mam szczęście, to mi, Basiu, pozwolisz jeszcze wypić rozchodniaczka. Nie wypada tak, wiesz, bez ostatniego kieliszka.

– Już wypiłeś. – Popchnęła go na poduszki, przykryła kołdrą i rzuciła na odchodnym: – Dobranoc.

– Dwa serduszka, cztery oczy….

„Ojojoj” szczęśliwie przytłumiły zamknięte na głucho drzwi. Barbara zastygła w razie potrzeby z dłonią na klamce, na wypadek gdyby Jerzy znalazł siłę, by wyruszyć w poszukiwaniu ostatniego łyka, po chwili jednak dało się słyszeć donośne chrapanie. Westchnęła z ulgą i przetarła zmęczone oczy.

– No i co tak siedzisz? – Przysunęła krzesło do stołu, położyła dłoń na ramieniu Piotra.

– Nie wiem, jak będzie. – Spojrzał na nią przekrwionymi oczami. Basi wydawało się, że to on, a nie Jurek, wypił zbyt wiele procentów.

– Ej, chłopaku, chłopaku, nikt nie wie i nigdy, jak będzie. I powiem ci, że bardzo dobrze.

– Bo co? Wzrosłaby liczba samobójstw?

Barbara przeżegnała się szybko.

– Dałbyś spokój, naprawdę. Nie samobójstw, po prostu życie przynosi nieoczekiwanie różne rzeczy.

– To powiem mamie, że mnie przyniosło już na samym starcie jedno wielkie…

– Uważaj na słowa. Tobie? Tylko tobie? I czy aby na pewno chcesz określić to tak, a nie może w jakiś inny sposób?

– A w jaki, wie mama może? Zna taki? – Odsunął krzesło, wbił ręce w kieszenie i stanął przodem do okna. Czasami, gdy na niego patrzyła, miała nieodparte wrażenie, że byle podmuch powietrza, silniejszy powiew wiatru jest w stanie go złamać. Zagięte lekko plecy, rachitycznej, wydawałoby się, budowy wyglądały na wyjątkowo słabe. Nie chciał jeść, ostatnio jedyne, czym się żywił, to papierosy i kawa. Od czasu do czasu widziała go, jak bez przekonania mieszał w talerzu z zupą, zdarzało się, że przełknął dwie, trzy łyżki, po czym bekał donośnie i odsuwał naczynie od siebie. Niemalże ze wstrętem. Jak z takim gadać? Westchnęła.

– Nie znam. Wiem tylko, że wydarzyło się, efekt jest taki, a nie inny. Macie dwoje dzieci. Nie prychaj mi tu – zdenerwowała się znowu – nie prychaj, tylko podejdź do tego jak mężczyzna. I nie, nie odwołuję się teraz do jakichś bzdurnych, utartych tekstów, tylko stwierdzam jedno. Skoro zachowywałeś się jak dorosły, to teraz ponieś tego konsekwencje. Nie ma innego wyjścia. Po prostu, najzwyczajniej w świecie.

– A może jest? – Wyłuskał z paczki papierosa, podpalił go powoli i zaciągnął się mocno raz, a później drugi.

– Jakie, o czym ty mówisz?

– Nie wiem jakie. Wiem, że zawsze jest wyjście.

– Tu też. Jest jedno. Aneta urodziła ci właśnie córkę i syna. Teraz możesz się zastanowić, jakie powinny otrzymać imiona. Później trzeba zapewnić tym dzieciom to, co najlepsze.

– I w tym sęk. Jak mogę zapewnić własnym dzieciom to, co najlepsze, skoro nie wiem, co jest najlepsze dla mnie.

– Jezus Maria, Józefie święty. Jedzenie dla dzieci jest najlepsze. Ciepłe ubranie, zabawki, dzięki którym będziesz miał ty chwilę spokoju, a one dobrze się będą rozwijały. To jest dla dzieci najlepsze. Na tym etapie życia.

– Takie to proste?

– Komplikuje się dużo później. Całe szczęście, że ty już będziesz miał nieco więcej doświadczenia, więc będzie łatwiej.

– Nic nie będzie łatwiej. – Usiadł z powrotem naprzeciwko niej, znowu zamknął się w skorupie własnych rąk, chowając przed nią oczy.

– Piotrek, dlaczego ty właściwie tak dramatyzujesz? Stało się i się nie odstanie.

– Ale nie mogę się z tym pogodzić. Miałem pisać, mamo, miałem zostać pisarzem. Szkic powieści już leży w szufladzie, chciałem się do tego zabrać, gdy będzie mniej zajęć na uczelni.

– Chciałem, miałem. Wiesz, co robią nasze plany? Bywa, dość często, bo nie powiem, że zazwyczaj, że idą w cholerę, nie tam, gdzie powinny. A nam nie pozostaje nic innego, tylko albo mieć coś w zanadrzu, albo za bardzo się do nich nie przyzwyczajać. Jest też takie stare powiedzenie, że co się odwlecze, to nie ma prawa uciec, znasz może? – Pogładziła go po ręku. – Piotrek, jeśli masz zostać pisarzem, zostaniesz, jeśli wyrazy układają się pod twoim piórem na tyle składnie, żeby znaleźć czyjeś uznanie, znajdziesz je. Tego typu rzeczy, nie wiem jak to nazwać… dary? One nie przepadają. Nie wymarzyłeś sobie, że zostaniesz kwiaciarzem czy tam innym mechanikiem, chociaż nie ujmuję, do tego też trzeba mieć smykałkę. Ale twórcy mają ten rodzaj talentu, który nie przepada. – Barbara z satysfakcją zauważyła, że jej słowa odnoszą zamierzony efekt. Piotr uniósł głowę i słuchał jej z uwagą. Nabrała głęboko tchu, jednocześnie modląc się o ciąg dalszy trafnych argumentów, a te, jak na zawołanie, zaczęły się formować jeden za drugim, przysunęła się bliżej, ścisnęła mocno jego dłoń. – Mało tego, on się kształtuje. Pomyśl o tym w ten sposób. A jeżeli to, co się wydarzyło, nie stało się bez powodu? Bo przecież nigdy tak się nie dzieje, może los dał ci szansę, żebyś dojrzał jako pisarz, może i chciał cię doświadczyć, ale może przede wszystkim nie chciał dopuścić do tego, żeby twoja pierwsza powieść pojawiła się zbyt wcześnie, bo nie odniosłaby należytego sukcesu. Może po prostu dostałeś szansę, żeby dorosnąć do swojej twórczości? Dlaczego nie spojrzeć na to z tej strony?

– I doświadczenia życiowe kształtują mnie jako pisarza? – Przechylił głowę, wpatrując się uważnie w teściową, jakby ją widział po raz pierwszy. Usiłował na jej twarzy dostrzec widziane codziennie przecież rysy, ale dostrzegał je pod zupełnie innym kątem.

– No, kochany, jeśli doświadczenia kształtują człowieka, to pisarza chyba raczej też, prawda?

– Prawda.

– Więc tak na to popatrz. I powiem ci, że wbrew pozorom masz od metra powodów do radości. – Uśmiechnęła się lekko na jego powątpiewające kiwanie głową. – Tak, jesteś młody. Możesz wszystko jeszcze ułożyć tak, jak chcesz. Urodziło ci się dwoje zdrowych dzieci. Masz też żonę, która cię kocha, no i nas. Możesz na nas liczyć, wiesz o tym, prawda?

Jakimś cudem odchodzące teraz w kierunku małego pokoju plecy wydawały się nieco bardziej wyprostowane. Barbara sięgnęła do paczki, wyjęła papierosa i zaciągnęła się mocno. Dokonała niemożliwego. Na tyle niemożliwego, że przed odejściem zięć sięgnął do lodówki i stojąc, pochłonął całkiem solidny kawał swojskiej kiełbasy.

Udało jej się chwilowo odpędzić te wszystkie zmory, które dręczyły go już od kilku miesięcy.

Tymczasem młodzi nie mieli z czego żyć.

Gdzie mieszkać.

O tym, że wypadałoby pokończyć studia, już nawet starała się nie myśleć.

Wzięła z parapetu notes i zaczęła spisywać listę rzeczy do zrobienia. Jutro jeszcze się sprawdzi, czy czegoś nie zapomniała.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Joanna Kruszewska, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © Matthew Thomas/Dreamstime.com

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: „DARKHART”, Marta Akuszewska, Anna Kozar

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-788-2

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.