Pomiędzy kłamstwami - Drozd Maja - ebook + audiobook

Pomiędzy kłamstwami ebook i audiobook

Drozd Maja

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy w ich świecie istniało przeznaczenie?

Najpierw wpadają na siebie zupełnie przypadkiem. Jednak okazuje się, że będą widywać się dość często. Gdyby ta historia wydarzyła się współcześnie, powiedzielibyśmy: „przeznaczenie”. Jednak Willi i Marta spotykają się w czasie II wojny światowej. Jedno spotkanie uruchamia strumień kolejnych wydarzeń, a wśród nich są oni oraz ich kłamstwa, niepewność, zbrodnie, podziały i pytania, których nie można zadać ani nie wolno na nie odpowiedzieć.

Intrygująca opowieść, przepełniona dźwiękami fortepianu. Subtelna, lecz nie ckliwa, a jednocześnie pełna prawdziwych emocji, intryg, kłamstw i zwrotów akcji. I chociaż nikt nie mówi tam o miłości, można ją wyczytać między wersami. Czarno-biała niczym fotografia, która wiele pokazuje, lecz i niejedno skrywa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Oceny
4,6 (48 ocen)
37
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ela19621

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ładna książka
00
mundurowa_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ! 💙
00
elonik

Całkiem niezła

Robi się interesująco od drugiej połowy książki.
00
bozena_2701
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Tło historyczne, wartka i spójna akcja sprawiają, że słuchałam z zapartym tchem. Od pierwszych zdań, książka zaciekawia. A ta lekkość z jaką autorka wprowadza np. słuchacza powodują, że już od książki nie można się oderwać. Nie zawsze tak jest. Czasami trzeba długo czekać, aż książka zaciekawi i sprawi, że albo nas porwie, no i czasami zabraknie tego czegoś. To coś, tu jest. I miło spędziłam niedzielę w towarzystwie bohaterów. Sugestywność z jaką przedstawione zostały postaci i sytuacje, sprawiły, że albo jakbym była obok tych osób, albo jakbym oglądała ciekawy film. A dlaczego nie dalsze losy? Chętnie bym się dowiedziała o dalszym, zwykłym, a może niezwykłym życiu tych ludzi, w powojennej Europie. Książkę polecam, bo zostaje w pamięci.
00
BarBar2020

Nie oderwiesz się od lektury

piękna ,wzruszająca ,polecam
00

Popularność




Redakcja: Joanna Rychter

Skład, opracowanie graficzne książki i okładki, I korekta: Kachna Kraśnianka-Sołtys Krainy L…

II korekta: Wielogłoska Katarzyna Mróz-Jaskuła

Projekt okładki: Małgorzata Dobczyńska

Wydawnictwo: KSD Małgorzata Drozdowska

ISBN: 978-83-67409-00-1

Druk: Totem.com.pl

W książce wykorzystano zdjęcia z serwisu Pixabay (RoDobby, Free Creative Stuff, raffaelepullara, congerdesign, Skitterphoto, cocoparisienne).

Spośród wielu niezwykłych osób,

które przyczyniły się do powstania tej książki,

szczególne podziękowania chciałabym złożyć:

moim najbliższym – Wojtkowi, Hani i Szymkowi,

którzy obdarzyli mnie bezwarunkowym zaufaniem

i bezgranicznym wsparciem w realizacji mojego marzenia

oraz

Asi – pierwszej recenzentce i osobie,

dzięki której ośmieliłam się pokazać światu

historię Marty i Willego.

Oficer Wehrmachtu służy tam, dokąd wyśle go Füh­rer i ojczyzna. Nie wolno mu przywiązywać się ani do miejsc, ani do ludzi. Tymczasem on od jakiegoś czasu czuł, że Warszawa mimo wszystko stawała się jego nowym domem, chociaż wiedział, że nie powinna. A teraz znów do niej wrócił.

Wiosenne popołudnie nastrajało do spaceru i Willi Olden-burg chętnie korzystał z ciepłych promieni słońca. Warszawskie ulice wciąż nosiły ślady bombardowań. Gdzieniegdzie widać było nieuprzątnięte gruzowiska i budynki z podziurawionymi elewacjami. Oszpecone i pozbawione ścian kamienice wstydliwie odsłaniały puste, pokryte pyłem wnętrza, które jeszcze nie tak dawno tętniły życiem. Ludzie mijali je, obojętni na ich niemą rozpacz. Życie toczyło się swoim rytmem. Na ulicach panował ruch i gwar, bo przechodnie zajęci swoimi problemami podążali w sobie tylko wiadomym kierunku, żeby zająć się jakąś bardzo ważną sprawą.

Podkute buty Willego miarowo uderzały o bruk, jednostajnie i zdecydowanie. Szedł wyprostowany i dumny. Przecież niemiecki mundur wymagał od niego odpowiedniego sposobu chodzenia i właściwej postawy. Postawy zwycięzcy. Ale w tym mieście nawet zwycięzcy nie mogli pozwolić sobie na brak czujności. Nadal trwała wojna i nie można było dać się zwieść ciepłemu wiosennemu słońcu. Willi stał się teraz mieszkańcem Warszawy, a każdy, kto przebywał w tym mieście, bez względu na to, po której stronie się znajdował, musiał pozostać czujny.

Wyostrzone zmysły i tym razem, dużo szybciej niż innym, pozwoliły mu usłyszeć niepokojące sygnały warszawskiej ulicy. Warkot samochodów, okrzyki żołnierzy i ujadanie psów wskazywały jedno. Łapanka. Dźwięki z każdą chwilą stawały się głośniejsze. A im były wyraźniejsze, tym szybciej poruszali się przechodnie. Przyspieszali kroku, nerwowo chowali się w bramach kamienic. A ci, którzy nie zdołali się ukryć, zaczynali biec, wierząc, że w jakiś cudowny sposób zdołają uniknąć nieuniknionego. Willi czuł się bezpieczny, mógł bez lęku i w spokoju obserwować przerażający spektakl. Mógł, ale nie umiał. Palił go wstyd i ogarniała bezradność wobec nieszczęścia ludzi, których świat właśnie brutalnie niszczyli żołnierze w takich samych mundurach jak jego.

Z drzwi księgarni, którą właśnie mijał, nieświadoma niczego, prosto w nadciągające piekło, wyszła młoda kobieta. Zajęta zamykaniem torebki nie dostrzegła nic niepokojącego i z impetem zderzyła się z nim, tracąc równowagę. Willi odruchowo chwycił ją za ramię i przytrzymał, chroniąc przed upadkiem.

– Przepraszam – powiedziała po polsku, stając pewniej na nogach. Podniosła wzrok i spojrzała na swojego wybawcę.

W jej zielonych oczach malowało się zdziwienie. Wtedy zaczęły docierać do niej odgłosy z otoczenia. Prze­niosła wzrok w głąb ulicy, tuż nad jego ramieniem. To, co zobaczyła, najwyraźniej ją przeraziło. Szybko odwróciła głowę, mając nadzieję, że znajdzie drogę ucieczki. Bezskutecznie. Była w pułapce. Ciężarówki z żołnierzami i psami zamykały wylot ulicy. Może udałoby się jej jeszcze gdzieś schronić, gdyby nie fakt, że za ramię mocno trzymał ją niemiecki oficer.

Widząc jej przerażenie, Willi w ułamku sekundy podjął decyzję.

– Spokojnie. Jesteś… moją przyjaciółką – powiedział po niemiecku. – Rozumiesz? – zapytał, uwalniając jej ramię z uścisku i jednocześnie nadstawiając swoje.

Kobieta zrozumiała, bo skinęła twierdząco głową i ujęła go za ramię.

– W porządku. Idziemy.

Mężczyzna mówił spokojnym i zdecydowanym głosem, jakby był przyzwyczajony do wydawania poleceń. Nieznajoma obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Zważywszy na sytuację, wszelki sprzeciw i tak był daremny. Wzięła głęboki oddech i wyprostowała się, starając się nadać swoim ruchom swobodę, a potem ruszyła wraz z nim w kierunku końca ulicy, gdzie stały ciężarówki i żołnierze z psami. Z daleka wyglądali zupełnie jak para dobrych znajomych spacerujących po Warszawie w ciepłe wiosenne popołudnie.

– Jestem Willi – powiedział, patrząc wprost przed siebie.

– Marta – odpowiedziała.

Widząc nadchodzącego oficera, żołnierze zasalutowali. Willi wyjął dokumenty z wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Porucznik Wilhelm Oldenburg – powiedział. – A to moja przyjaciółka Marta.

Młody żołnierz, najwyraźniej dowódca oddziału, obrzucił ich wzrokiem, nieco dłużej zatrzymując spojrzenie na kobiecie. Nie wyglądała na zdenerwowaną, chociaż jej dłoń ściskała ramię oficera niczym stalowa klamra. Po chwili żołnierz stuknął obcasami i, nie sprawdzając nawet dokumentów, odsunął się, zasalutował raz jeszcze i przepuścił ich przez szpaler. Willi skinął głową na pożegnanie i razem z nieznajomą ruszył przed siebie całkowicie opustoszałą ulicą. Za plecami słyszeli lamenty ludzi wpychanych do ciężarówek, pokrzykiwania żołnierzy i ujadanie psów. Szli w milczeniu. Im bardziej oddalali się od tego miejsca, tym uścisk na jego ramieniu stawał się lżejszy, a na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi. Życie dalej biegło swoim rytmem, jakby tuż obok nie zdarzyło się nic niezwykłego. Zwykły mały koniec świata dla kilku istnień ludzkich skazanych na rozłąkę, ból, a może nawet śmierć tylko dlatego, że znaleźli się w złym miejscu w niewłaściwym czasie.

– Dokąd panią odprowadzić? – zapytał po niemiecku oficer, mówiąc bardzo wyraźnie i powoli.

Kobieta zatrzymała się. Stała teraz na wprost niego, miał więc możliwość lepiej się jej przyjrzeć. Była raczej w jego wieku, ale szczupła sylwetka dodawała jej dziewczęcego uroku. Sposób ubierania – skromny, ale z pewnym rodzajem swobodnej elegancji – wskazywał na towarzyskie obycie i staranne wychowanie. Włosy koloru dojrzałej pszenicy upięte pod kapeluszem podkreślały niebywale smukłą i długą szyję. Nieznajoma również obserwowała go z zaciekawieniem, mrużąc przy tym ogromne szmaragdowe oczy. Nigdy w życiu nie widziałem takich oczu – pomyślał.

Tymczasem kobieta również skończyła mu się przyglądać i spokojnym głosem odpowiedziała płynnie po niemiecku:

– Nie musi mnie pan odprowadzać. I tak wiele pan dla mnie zrobił. Dziękuję.

Willi spojrzał na nią zaskoczony. Nie spodziewał się, że odpowiedź usłyszy po niemiecku. Wprawdzie kobieta miała nieco dziwny, jakby południowy akcent, ale swoboda mówienia wskazywała na to, że musiała często posługiwać się tym językiem. Niemożliwe, żeby uratował z łapanki Niemkę! Żadna Niemka odruchowo nie przeprasza po polsku i nie jest przerażona na widok niemieckich żołnierzy. Niemożliwe.

– Nie musi pani dziękować. To była przyjemność. Bardzo dobrze mówi pani po niemiecku – zauważył. Kobieta zaciekawiła go i miał nadzieję, że dowie się o niej czegoś więcej.

– Mimo wszystko jeszcze raz dziękuję – odpowiedziała, nie dając się wciągnąć w rozmowę.

Zważywszy na okoliczności, było to zrozumiałe. Pozostało się więc pożegnać.

– Do zobaczenia, pani Marto. Proszę unikać łapanek. Nie zawsze będę mógł panią uratować – powiedział z uśmiechem, uścisnął jej dłoń i skinął głową na pożegnanie.

Uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie.

Willi pozostał na miejscu. Wyciągnął papierosa, zapalił go i z przyjemnością zaciągnął się dymem, w spokoju obserwując oddalającą się kobietę.

***

Marta szła powoli, tak aby w jakikolwiek sposób nie zdradzić nerwowości i niepokoju. W ostatnim czasie, a szczególnie przez ubiegły miesiąc, odkąd mieszkała w Warszawie, nauczyła się starannie ukrywać emocje, tłumić je i zachowywać spokój w kryzysowych sytuacjach. Nauczyła się je chować, co nie znaczy, że ich nie odczuwała.

Sytuacja z łapanką mocno ją zdenerwowała. Cud, że udało się jej wyjść z tego bez szwanku. Skąd wziął się tam ten niemiecki oficer? Dlaczego jej pomógł? Jaki miał w tym cel? Te i inne myśli kłębiły się w jej głowie, kiedy pożegnała się ze swoim niespodziewanym wybawcą. Wiedziała, że mężczyzna obserwował ją jeszcze przez chwilę. Czuła jego wzrok na swoich plecach. Weszła do bramy kamienicy, w której mieszkała, a kiedy już była pewna, że nikt jej nie śledzi, zaczęła iść szybciej. Prawie wbiegła na czwarte piętro. Nerwowo wygrzebała klucze z torebki i walcząc ze starym zamknięciem, próbowała otworzyć drzwi. Kiedy w końcu udało się jej wejść do środka, zamknęła za sobą drzwi na zamek, oparła się o nie plecami, oddychając głęboko. Poczuła oblewającą ją falę gorąca. Szybko rozwiązała apaszkę i zdjęła płaszcz, a kiedy ściągała kapelusz, zauważyła, że drżą jej ręce. Weszła do łazienki, podeszła do umywalki i zimną wodą schłodziła twarz. Stała tak chwilę, opierając się na rękach, i przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze.

– Miałaś szczęście – powiedziała do siebie.

Wprawdzie jako tłumaczka i stenotypistka z alei Szucha1 miała nienaganne papiery, ale gdyby komukolwiek przyszło do głowy sprawdzić, co niosła w torebce, na nic by się one zdały. Byłaby skończona. Wywózka do obozu mogłaby się okazać najłagodniejszą karą.

A przecież miała nie ryzykować. Obiecała to Oskarowi, a właściwie to wymusił na niej tę obietnicę, kiedy widzieli się po raz ostatni. Znał ją zbyt dobrze i wiedział, że Marta nie będzie bezczynna w obliczu tego, co działo się na świecie. Dlatego kazał jej przysiąc, że zadba o siebie i Anię. Zabronił jej ryzykować. Więc przysięgła. A potem zawalił się jej świat. Czy obietnica dana zmarłemu nadal jest wiążąca? Przecież Oskara tutaj już nie ma. Nie musi patrzeć każdego dnia na śmierć, na rozpacz, na pogardę. On nie musi, ale ona tak. Dlatego musiała podjąć taką decyzję.

Z Zygmuntem znali się od dziecka, jeszcze ze Lwowa. Wychowywali się razem. Łączyły ich wspólne dziecięce zabawy na podwórku kamienicy, w której mieszkali. Był dla niej jak brat. Dlatego kiedy spotkała go w Krakowie, bardzo szybko zaproponował jej udział w organizowanej przez niego siatce ruchu oporu. Inni mogli mieć wątpliwości, ale nie on. Wiedział, kim Marta jest naprawdę, i ufał jej bezgranicznie. Na początku odmówiła. Zrozumiał. Oskar zginął i jej córka miała teraz tylko ją. Marta musiała o nią zadbać. Ale później wydarzyło się coś, co odmieniło wszystko.

To było zwyczajne letnie popołudnie. Wracała do domu po pracy. Wokół panowały cisza i spokój. Ludzie leniwie przechadzali się ulicami, wystawiając się na promienie słoneczne z równie wielką przyjemnością co koty, które spragnione ciepła wylegiwały się na nagrzanym kamiennym bruku. Stanęła przed wystawą jednego z mijanych sklepów. I wtedy usłyszała za sobą jakieś poruszenie. Do jej uszu doleciały niemieckie okrzyki i odgłosy szybkich kroków. Zupełnie jakby ktoś kogoś gonił. Odwróciła się i zobaczyła młodego chłopaka, za którym biegło dwóch żołnierzy w czarnych mundurach Gestapo. Krzyczeli głośno, a w rękach trzymali broń. Uciekający zrównał się z nią, najwyraźniej chcąc ukryć się w bramie kamienicy, przy której stała. Słyszała jego ciężki oddech, widziała przerażenie w jego oczach. Mógł mieć nie więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat. I wtedy usłyszała strzał. Chłopak zatrzymał się i wyciągnął nienaturalnie ręce w bok jak ptak zrywający się do lotu. Padł drugi strzał. Ciało uciekiniera zadrżało i bezwładnie upadło na ulicę. Marta stała jak sparaliżowana. Huk wystrzału zupełnie ją ogłuszył. Ludzie rozpierzchli się w popłochu, a ona wciąż tkwiła w miejscu, nie mogąc zrobić kroku. Widziała, jak krew chłopaka powoli wsiąka w bruk krakowskiej ulicy. Ktoś chwycił ją za rękę i wciągnął do bramy. Gestapowcy podeszli do leżącego ciała, kopniakiem odwrócili je i ze śmiechem przyglądali się mu, najwyraźniej zadowoleni z tego, co zrobili. Po chwili zapalili papierosa. Marta nie potrafiła zrozumieć, jak mogli z takim spokojem, z taką zimną obojętnością patrzeć na twarz dziecka, które właśnie zamordowali. Jak można było dopuścić do tego, że ludzkie życie przestało mieć jakąkolwiek wartość? W głowie wciąż słyszała metaliczny odgłos wystrzału, a na twarzy czuła wilgotne ciepło. Pewnie to łzy – pomyślała. Rękami przetarła twarz. I wtedy zobaczyła, że na jej dłoniach zostały ślady krwi. To nie była jej krew. Zadrżała. Zrozumiała, że pozostając bezczynną, jest tak samo winna śmierci tego chłopca jak ci, którzy pociągnęli za spust. Jasne już stało się, co musi zrobić. Odnalazła Zygmunta i przyjęła jego propozycję. Postawiła tylko jeden warunek – bezpieczeństwo Ani.

Od początku wiedziała, jakiego typu zadanie zostanie jej powierzone. To było oczywiste. Austria to w końcu część III Rzeszy2. A ona, urodzona w Wiedniu córka Austriaczki i Polaka, wdowa po Austriaku, żołnierzu Wehrmachtu, mogła wiele. Zatrudniła się jako stenotypistka i tłumaczka w niemieckiej administracji. Najpierw pracowała w Krakowie, a potem przeprowadziła się do Warszawy i rozpoczęła pracę w alei Szucha. Dzień w dzień udawała się do pracy i spędzała czas między ludźmi, którzy odpowiadali za śmierć Oskara, którzy polowali na nią i jej przyjaciół. Co rano stawała się kimś innym, by wieczorem móc spokojnie i bez wyrzutu spojrzeć sobie w oczy, wierząc, że to wszystko ma sens.

***

Następnego dnia, jak co rano, przybrała postać przykładnej niemieckiej urzędniczki i udała się do pracy. Minęła strażników, legitymując się dokumentami, w których widniała jako Marta Heller, mieszkanka Wiednia, obywatelka III Rzeszy i skierowała się na piętro do sali, gdzie pracowały stenotypistki. O tej porze panowała tam cisza, ale kobieta wiedziała, że za kilka minut pomieszczenie wypełni się gwarem rozmów i odgłosem maszyn do pisania. Jej przełożona, pani Baumann, siedziała już na swoim miejscu. Marta przywitała się z nią i podeszła do swojego biurka, które stało w samym kącie sali, nieco na uboczu. Lubiła to miejsce, bo wiedziała, że z boku można obserwować spokojniej, a z cienia zawsze widać najwięcej.

Pani Baumann codziennie pierwsza meldowała się na stanowisku i ostatnia wychodziła do domu. Marta niejednokrotnie zastanawiała się nawet, czy kobieta w ogóle ma jakiś dom i czy nie nocuje w biurze, rozkładając materac i jak mityczny Cerber, strzegąc tajemnic III Rzeszy. Znacznie starsza od pozostałych kobiet, rozdzielała zadania i skrupulatnie rozliczała z ich wykonania. Niewysoka, o wydatnych kobiecych kształtach, zagorzała wielbicielka Führera z oddaniem sprawie dbała o to, żeby wszystko działało jak w dobrze naoliwionej maszynie. Wśród pracownic i współpracowników, oficerów i ich sekretarek budziła strach i szacunek, bo była do bólu sprawiedliwa i rzetelna, jeśli chodziło o wykonywanie zadań. Łatwo było jej podpaść, trudno, o ile to w ogóle możliwe, zdobyć jej zaufanie.

Marta pracowała tu już miesiąc. Współpracownice, głównie Niemki, ale też kilka volksdeutschek, były wobec niej nieufne. Niejednokrotnie dawały jej odczuć, że nie jest jedną z nich, bo przecież Austria to nie to samo co stare, dobre Niemcy. Na korzyść Marty przemawiał jednak fakt, że Oskar zginął, służąc w Wehrmachcie. Ale już jej panieńskie nazwisko, Orlińska, zdecydowanie nie brzmiało dobrze. Marcie nie przeszkadzały chłodne stosunki z koleżankami. Przyjęła taktykę, żeby jak najrzetelniej wykonywać przydzielane jej zadania, nie absorbując otoczenia swoją osobą. Niestety z dnia na dzień jej umiejętności zwracały coraz większą uwagę zarówno współpracownic, jak i przełożonej. Sprawne palce pianistki, absolwentki wiedeńskiego konserwatorium, równie szybko poruszały się po klawiaturze maszyny do pisania, jak wcześniej muskały klawisze fortepianu. Każdy tekst pisała dwa, trzy razy szybciej niż koleżanki. Nie mogła grać, więc pisanie na maszynie stało się dla niej substytutem tego, co kochała całym sercem, odkąd była dzieckiem. Zdarzało się, że pracując, zamykała oczy i wyobrażała sobie, że uderza lekko w klawiaturę instrumentu, grając etiudy, sonaty, nokturny. I chociaż jej palce przepisywały słowa, a nie wygrywały dźwięki, ona całą sobą stawała się muzyką. W tych krótkich chwilach znowu była dawną Martą.

Z czasem koleżanki zaczęły podrzucać jej ten lub inny dokument do przepisania czy przetłumaczenia, żeby mieć więcej czasu na plotki i flirtowanie. Nigdy się nie sprzeciwiała, nie krzywiła, nie donosiła przełożonej. Przestały więc traktować ją jak zagrożenie, a nawet w pewien sposób polubiły. Tak jak lubi się kogoś, kto jest przydatny.

Heidi, Rita, Eva, Renate, Kirstin, dawniej zwana Krystyną, Magda i inne stenotypistki ubrane w pracy w marynarki i spódnice z przydziałowego materiału, przypominały kobiece wojsko. Wolno im było podkreślić swoją kobiecość jedynie elegancką fryzurą, kapeluszem czy torebką. Zupełnie inaczej traktowano osobiste sekretarki oficerów, które na tle stenotypistek wyglądały jak kolorowe ptaki. Większość z nich zaczynała swoją karierę tak samo – w tej wielkiej sali jako podwładne pani Baumann. Potem awansowały na stanowiska sekretarek poprzez łóżka swoich szefów albo dzięki protekcji rodziny czy ślepemu oddaniu sprawie. Z reguły były to bardzo piękne kobiety, ale też wyjątkowo bezwzględne, okrutne i wyrachowane. Marta doskonale zdawała sobie z tego sprawę i w ich obecności stawała się niezwykle ostrożna. Szczególnie starała się unikać Gertrudy Leim, osobistej sekretarki i prawej ręki oficera Gestapo, kapitana Bertolda Schultza. Niewątpliwie kobieta doskonale odnajdywała się w męskim świecie niemieckiej machiny wojskowej. Gdyby doszło do rozstania z Bertiem, jak powszechnie był nazywany, znalazłaby miejsce u boku innego wpływowego mężczyzny. A mężczyzn kochała pasjami. Tak jak dobrą zabawę, drogie ubrania i biżuterię.

W budynku, w którym znajdowało się biuro stenotypistek, urzędowało całe grono wojskowych. Wśród nich byli tacy, których Marta wolała unikać, i tacy, którzy wydawali się zupełnie sympatyczni. Niewątpliwie większość z nich traktowała kobiecą część administracji jako miłe urozmaicenie i uprzyjemnienie w wojennej służbie. Mimo że pani Baumann nie patrzyła przychylnie na romanse w pracy, niejedna z jej podwładnych spędzała chwile zapomnienia w ramionach tego lub innego oficera, stęsknionego kobiecego ciepła pod nieobecność żon czekających na nich w ojczyźnie. W przypadku Marty zarówno jej niechęć do flirtowania, jak i pochodzenie zdecydowanie odstraszały potencjalnych adoratorów.

Tego dnia, od samego rana, koleżanki wyraźnie podekscytowane szeptały coś między sobą. Z tego, co zdołała usłyszeć, rozmawiały o jakimś oficerze, który wrócił do Warszawy po dłuższej nieobecności. Wprost nie mogły się doczekać spotkania z nim. Wyglądało na to, że niejedna chętnie zawarłaby z nim bliższą znajomość. Na szczęście obiekt ich zainteresowania nie dał na siebie zbyt długo czekać i jeszcze przed południem pojawił się w sali stenotypistek. Towarzyszyła mu uczepiona jego ramienia i rozszczebiotana Gertruda Leim. Mężczyzna podszedł do biurka przełożonej, przywitał się i zamienił z nią kilka słów. Zdumiewające, że na twarzy pani Baumann pojawił się uśmiech. Był to chyba pierwszy uśmiech, jaki Marta widziała na jej twarzy, odkąd rozpoczęła tutaj pracę.

Niestety z miejsca, w którym siedziała, Marta mogła zobaczyć jedynie zarys sylwetki mężczyzny. Wydawał się wysoki, dobrze zbudowany i raczej młody. Po chwili rozmowy z szefową odwrócił się i ruszył w głąb sali, żeby przywitać się z pracującymi kobietami. Marta spojrzała na niego i zamarła… Oficerem, który zmierzał w ich kierunku, był jej wczorajszy wybawca.

Jakim cudem spotykam go ponownie? Czyżby mnie śledził? – myślała gorączkowo. – Przecież Wehrmacht nie zajmuje się takimi sprawami – uspokajała sama siebie. – Gdyby był z Gestapo albo SS, to co innego. Tylko że oni mają inne metody… A może jednak to specjalnie ktoś spoza Gestapo, żebym się nie spodziewała? Kto wie – analizowała w głowie. Teraz jedyne, co jej pozostało, to zachować spokój.

Na szczęście wszystkie oczy skierowane były na gościa i nikt nie zwracał na nią uwagi. Tymczasem mężczyzna, nadal w towarzystwie Gertrudy, witał się po kolei z paniami. Musiał dobrze znać większość z nich, bo z każdą zamienił kilka słów, zażartował. Marta miała więc czas, żeby się opanować. Opuściła oczy, pozornie niezainteresowana całym tym zamieszaniem, zdawała się być pochłonięta pracą. Kiedy para podeszła do jej biurka, kobieta ze spokojem podniosła głowę, by się przywitać. Wtedy w oczach mężczyzny pojawiło się ledwo zauważalne zaskoczenie. A więc jednak jej nie śledził, odetchnęła z ulgą.

– A to jest nasza nowa pracownica, Marta Heller – przedstawiła ją Gertruda. – Przyjechała do nas z Wiednia.

– Miło mi poznać. Porucznik Wilhelm Oldenburg – powiedział, przedstawiając się jej po raz kolejny w ciągu dwóch dni.

Marta odpowiedziała uśmiechem i skinieniem głowy. Ich spojrzenia spotkały się i patrzyli na siebie o sekundę za długo, niż powinni. Nie umknęło to uwadze Gertrudy. Jednak Willi zareagował odpowiednio. Zdawało się, że wyczytał w oczach Marty prośbę i chociaż miał ochotę zapytać o ich wcześniejsze spotkanie, zwrócił się do niej jakby bez większego zainteresowania:

– Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współpracować. Do widzenia, pani Marto.

Po czym podał ramię Gertrudzie i wyszli z biura.

Po ich wyjściu koleżanki, udając, że pracują, wymieniały się spostrzeżeniami na temat porucznika Oldenburga. Żałowała, że wcześniej nie wsłuchiwała się uważniej w ploteczki, którymi dzieliły się przed południem. Teraz nadstawiła uszu z dużo większym zainteresowaniem. Jak się dowiedziała, w War­szawie stacjonował już kilka miesięcy, a jego przełożonym był major Geissler. Ucieszyło ją to, bo major, chociaż bardzo wymagający, starał się otaczać ludźmi na poziomie i tępił wszelkie przejawy upokarzania innych. Jak zdołała wywnioskować, przełożony porucznika od dawna przyjaźnił się z jego rodziną, a Willego traktował jak syna. Młody Oldenburg po swoim zmarłym ojcu odziedziczył nie tylko ogromny majątek, ale i tytuł barona. Dowiedziała się również, że wcześnie się ożenił i szybko owdowiał. Najwyraźniej jednak nie cierpiał zbytnio z tego powodu, bo panie na Szucha wprost przepadały za jego towarzystwem.

Marta postanowiła wykorzystać okazję i zapytać o coś, co rzuciło się jej w oczy dopiero dzisiaj, bo poprzedniego dnia przykrywała to czapka oficerska. Prawą skroń Wilhelma aż do górnej części kości policzkowej pokrywały blizny. Wyglądały jak ślad po postrzale.

– A ta blizna na jego twarzy skąd się wzięła? – zapytała kobieta.

– To pamiątka z Francji. Jego oddział napadli bandyci. – Heidi jako pierwsza udzieliła odpowiedzi. – Tylko on przeżył – dodała, nadając słowom ton tajemniczości. – Długo chorował. W ogóle to cud, że z tego wyszedł.

– Podobno kilka dni spędził w lesie. Ranny. Zupełnie sam – powiedziała Renate, dodając dramaturgii. – Straszne, prawda? No i po tym wypadku miał zaniki pamięci. Podobno nawet nadal je miewa.

– Oczywiście, że tak. Przecież to świetna wymówka, gdy chce się pozbyć kobiet, z którymi nie zamierza się już spotykać – dodała złośliwie Eva. – „Kochanie, nie pamiętam, żebyśmy byli razem…”.

Dziewczęta zachichotały. Pani Baumann podniosła się z miejsca i z groźną miną ruszyła w ich kierunku. To był znak, że pora kończyć pogaduchy. Panie karnie udały się do swojej pracy.

***

Tymczasem obiekt plotek, po wyjściu z sali stenotypistek, udał się do gabinetu Bertolda Schultza. Kapitan wyraźnie ucieszył się na widok Wilhelma Oldenburga. Poprosił go i wciąż towarzyszącą mu Gertrudę, żeby usiedli, i uraczył ich kieliszkiem koniaku. A potem zaczął opowiadać o tym, co się wydarzyło na Szucha i w Warszawie pod nieobecność porucznika. Z niewiadomych przyczyn Bertold podawał się za dobrego przyjaciela Willego. On sam nie odwzajemniał jego sympatii. Znali się jeszcze z Niemiec i Bertie twierdził, że świetnie się tam razem bawili. Porucznik jednak nie pamiętał nic z tego okresu. Kapitan Schultz mógł więc opowiadać o tym czasie, co tylko chciał.

– Widzę, że odwiedziłeś już nasze panie. Brakowało im ciebie. Myślę, że moglibyśmy uczcić twój powrót w jakimś lokalu. Może zaprosiłbyś kilka z nich. Oczywiście jeśli chcesz – zaproponował Bertold. – Może Rita albo Heidi? Obie są śliczne.

– Willemu wpadła w oko Marta – wtrąciła Gertruda.

– Kto? – Bertie najwyraźniej nie wiedział, o kogo chodzi.

– Marta Heller. Ta nowa tłumaczka.

– A… Ta blondyneczka z Wiednia? Oj, Willi… nic się nie zmieniłeś! – Kapitan wyraźnie się ożywił. – Zawsze miałeś oko do kobiet. Że też ja się jej lepiej nie przyjrzałem.

Zainteresowanie ze strony Bertiego zwykle oznaczało kłopoty, bo Schultz uwielbiał rywalizować. Właściwie we wszystkim, ale najczęściej w piciu i uwodzeniu kobiet. Pokazanie, że w jakiejś dziedzinie jest lepszy od Wilhelma Oldenburga, sprawiało mu olbrzymią przyjemność. Willi miał tego świadomość i często sam aranżował takie sytuacje, żeby poprawić samopoczucie kapitana. Ale dlaczego tym razem miałby poświęcić tę Bogu ducha winną i niczego nieświadomą dziewczynę temu obleśnemu typowi? Postanowił improwizować.

– A… O niej mówicie. Masz rację, Gerti – powiedział pieszczotliwie do Gertrudy. – Zwróciła moją uwagę. Jest trochę podobna do Ewy. Niestety dużo brzydsza i taka jakaś… nijaka.

Wiedział, że zwykłe zaprzeczanie jedynie podsyci zainteresowanie Schultza. Miał nadzieję, że przywołanie imienia zmarłej żony okaże się najlepszym rozwiązaniem.

– Ależ Willi, żadna z tych dziewczyn nie jest w stanie dorównać Ewie – zareagował szybko Bertold.

Willi odetchnął z ulgą, wydawało się, że ta mała manipulacja odniesie oczekiwany skutek. Czy na pewno, czas pokaże.

– A co tam słychać w Podlaskim? – zapytał o jeden z ich ulubionych lokali, zmieniając temat i tym samym wywołując lawinę opowieści o tym, co się wydarzyło pod jego nieobecność w tak zwanym towarzystwie.

Dużo później, kiedy wychodził z gabinetu Bertiego, mimochodem rzucił okiem na salę, gdzie pracowały stenotypistki. Z tego miejsca miał doskonały widok na duże, otwarte pomieszczenie z rzędami równo poustawianych biurek. Poszukał wzrokiem Marty. Willi dziwił się, że ta kobieta w ogóle zajmowała jego myśli. Zaintrygowała go. Postanowił, że przy okazji porozmawia z nią o tym, co się wydarzyło w czasie łapanki. Z pewnością jej zachowanie ma jakieś logiczne wytłumaczenie.

***

Pewnego popołudnia, wychodząc z budynku, Willi zatrzymał się na półpiętrze, żeby zapalić. Wciągnął dym papierosowy głęboko w płuca, by po chwili wypuścić go powoli wraz z całym napięciem, które zawsze towarzyszyło mu podczas pobytu na Szucha. Wprawdzie zdążył się już przyzwyczaić do atmosfery panującej w tym budynku i nauczył się dryfować między różnymi zależnościami, osobami. Niemniej jednak konieczność zachowania ciągłej czujności i uważność na najmniejsze nawet sygnały sprawiały, że czuł się zmęczony. Teraz, kiedy po prostu palił papierosa, mógł się skupić wyłącznie na tej czynności i na niczym innym. To odprężało.

Spojrzał przez okno, a jego głowa szybko i automatycznie wróciła do normalnego, wyuczonego trybu funkcjonowania. Odnotowywał, kto wchodzi do budynku i kto go opuszcza. Czy idzie sam, czy z kimś. Po wyrazie twarzy danej osoby spekulował, jaki może być przedmiot rozmowy. Wszystko miało albo mogło mieć znaczenie. Jego mózg robił to mimochodem. Zapamiętywał machinalnie szczegóły i fakty, a w razie potrzeby łączył je ze sobą w spójną i logiczną całość.

Wtedy właśnie zauważył wychodzącą z pracy Martę Heller. Nie biegła, nie spieszyła się, nie niosła żadnego pakunku. Szła sama, spokojnie, o godzinie, o której zwykle stenotypistki kończą pracę. Pomyślał, że to doskonały moment, żeby z nią porozmawiać. Zgasił papierosa w metalowej papierośnicy i ruszył schodami w dół. Miał zamiar dogonić ją na ulicy. Kiedy wyszedł z budynku, już jej nie było. Dopiero po chwili zauważył, w którym kierunku się udała. Podążył za nią.

Wiedział, że widok biegnącego niemieckiego żołnierza wzbudzi niepokój wśród przechodniów, dlatego starał się iść spokojnie, ale równocześnie dość szybko, by móc ją dogonić. Kiedy był już na tyle blisko, żeby do niej podejść, skręciła w bramę jednej z mijanych kamienic. Zatrzymał się, nie wiedząc, co robić. Jeżeli tutaj mieszka, to czekanie jest bezcelowe, a jeśli nie, to może warto chwilę poczekać – pomyślał.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i od ulicznego sprzedawcy kupił gazetę. Zaczął ją przeglądać, chcąc zabić czas. Miał rację, że warto było zaczekać, bo po chwili Marta wyszła z bramy, trzymając za rękę kilkuletnią dziewczynkę. Mała miała jasne włosy splecione w dwa warkoczyki zakończone kokardami. Ubrana była w schludny, ale nieco przyciasny zielony płaszczyk, który ze względu na pogodny dzień miała rozpięty. Dziewczynka, najwyraźniej rozbawiona, szczebiotała wesoło.

Willi zaintrygowany obserwował, dokąd się udają. Zagadka wkrótce rozwiązała się sama. Na końcu ulicy znajdował się park i to tam się kierowały. Porucznik postanowił ruszyć za nimi. Kiedy wszedł do parku, dziewczynka biegała po ścieżce przy małym stawie, karmiąc okruszkami tłumnie nadlatujące ptaki. Marta stała nieopodal i przyglądała się zabawom. Nie mogła go widzieć, a jednak kiedy tylko stanął obok niej, usłyszał:

– Dlaczego mnie pan śledzi, poruczniku?

Kobieta powiedziała to z zupełnym spokojem i pewnością, do kogo kieruje te słowa. Dopiero kiedy zadała pytanie, obróciła głowę, zatrzymując pytające spojrzenie na jego twarzy.

– Dzień dobry, pani Marto. Jest pani bardzo spostrzegawcza…

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Nie dała mu dokończyć.

– Chciałem tylko z panią porozmawiać – odparł spokojnie, wytrzymując jej spojrzenie.

– Widujemy się prawie codziennie. Mógł pan ze mną porozmawiać w pracy. Nie musiał pan iść za mną.

– Nasze biuro nie jest najlepszym miejscem na rozmowy, prawda?

Prawda – pomyślała.

– To o czym chciał pan ze mną porozmawiać? – wróciła do tematu.

– Można powiedzieć, że o przeznaczeniu.

– Wierzy pan w przeznaczenie? – spytała, a w jej głosie wyraźnie wybrzmiało pobłażliwe niedowierzanie.

– To jeśli pani woli – o przypadku.

Zastanowiła się chwilę.

– Myślę, że słowo „przypadek” lepiej określa nasze pierwsze spotkanie. Bo przypuszczam, że o tym chciał pan ze mną porozmawiać. Jak pan wie, wcale nie musiał mnie pan wtedy ratować. Jako Niemka nie powinnam mieć problemów z przejściem kontroli dokumentów.

Teraz on musiał przyznać jej rację. Jego wątpliwości bazowały jedynie na przeczuciach. Miał jej powiedzieć, że wydawało mu się, że się bała? Że widział przerażenie w jej oczach? Gdyby znalazł się na jej miejscu i miał coś do ukrycia, wyśmiałby siebie za takie absurdalne argumenty. Zdał sobie sprawę, że pomysł, żeby z nią o tym porozmawiać, był zupełnie bez sensu. Najlepiej obrócić wszystko w żart.

– Łamie mi pani serce. Czułem się jak książę ratujący z opresji księżniczkę – powiedział.

Marta uśmiechnęła się mimochodem. Pomyślała, że jej koleżanki mają zupełną rację, twierdząc, że ten mężczyzna potrafi oczarować. Nic dziwnego, że wszystkie za nim przepadały.

– Skoro tak, to umówmy się, że przez moment byłam księżniczką potrzebującą ratunku, poruczniku Oldenburg – odpowiedziała w tym samym tonie.

– Ale fakt, że pracujemy w jednym budynku, to już na pewno przeznaczenie. Nie może pani zaprzeczyć.

– A dlaczego nie kolejny przypadek? – zapytała. – Nasze życie składa się przecież z szeregu różnych przypadków, prawda?

– A co, jeśli jednak kieruje nim przeznaczenie? To pozwoliłoby wierzyć, że to wszystko ma sens. – Na pozór w dalszym ciągu kokietował ją, a jednak jego głos przez krótką chwilę zabrzmiał zupełnie inaczej. – To pani córka? – Wskazał głową na dziewczynkę, najwyraźniej chcąc zmienić temat.

Marta natychmiast się spięła i zrobiła czujna.

– Nie – odpowiedziała szybko, nawet za szybko. – Mojej koleżanki. Czasem zabieram ją do parku albo na lody. Wanda dużo pracuje, nie chcę, żeby mała zostawała w domu sama – kontynuowała już nieco swobodniej.

Skłamała. Tak jak kłamała od dawna. Kłamstwa przychodziły jej coraz łatwiej. Wszystko po to, by jej córka była bezpieczna. Zgodnie z podrobionymi dokumentami Anna Heller, córka Marty i Oskara, urodzona w 1936 roku w Wiedniu, zginęła wraz ze swoją babką na początku wojny podczas ich ucieczki ze Lwowa. Ania była mądrą dziewczynką, szybko zrozumiała, jak się ma zachowywać. Do Marty zwracała się „ciociu Marto”, a Wandę, w rzeczywistości kuzynkę Marty i przyjaciółkę ze szkoły, nazywała mamą, bo też oficjalnie stała się jej córką – Hanią Kowalczyk.

Na szczęście porucznik nie drążył tematu.

Tymczasem Hania na chwilę oderwała się od zabawy z ptakami i odwróciła się w kierunku Marty. Widząc ją w towarzystwie jakiegoś żołnierza, zastygła na chwilę, zaniepokojona. Żeby uspokoić dziewczynkę, kobieta pomachała do niej ręką Porucznik uczynił tak samo. Hania zaciekawiona zaczęła im się przyglądać, nie zbliżając się jednak ani o krok.

– Może podejdziemy do niej? – zaproponował Oldenburg.

– Oczywiście. Jeśli ma pan ochotę – powiedziała Marta, chociaż wolałaby, żeby tego nie robili.

Ruszyli w kierunku stawu z kaczkami. Okruszki najwyraźniej się skończyły, bo ptaki były już znacznie mniej zainteresowane towarzystwem dziecka. Willi podszedł do speszonej jego obecnością dziewczynki i przykucnął, przez co miał jej twarz na wysokości swojej, a potem ściągnął skórzane rękawiczki i wyciągnął do niej rękę.

– Jestem Willi. A ty? – zapytał po niemiecku. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że dziecko może go nie rozumieć, podniósł wzrok na Martę z niemą prośbą o pomoc.

Kobieta uśmiechnęła się tylko, a on w tym czasie usłyszał, jak dziewczynka odpowiedziała nieco niepewnym głosem i z dziwnym akcentem, jednak zupełnie poprawnym, szkolnym niemieckim.

– Mam na imię Hanna. Hanna Kowalczyk – dodała, podając mu rękę na powitanie.

Willi uśmiechnął się i na moment zamknął jej maleńką dłoń w swojej, potrząsnął nią delikatnie i powiedział:

– Miło cię poznać, Haniu. Lubisz puszczać kaczki na wodzie? – Wskazał głową staw.

Dziewczynka z pytaniem w oczach spojrzała na Martę. Ta szybko przetłumaczyła na polski, co powiedział Willi. Dziewczynka rozpromieniła się.

– Bardzo lubię.

– Ja też. To może popuszczamy razem?

Uśmiech Hani wystarczył za tysiące słów. Willi, z zupełną swobodą, jakby nic innego nie robił, tylko spędzał czas na zabawie z dziećmi, zaczął razem z Hanią wybierać z kamienistej ścieżki kamyki najlepiej nadające się do puszczania kaczek. Płaskie, wyważone i dobrze leżące w dłoni. Kiedy zebrali ich już odpowiednią ilość, ruszyli w kierunku stawu. Stanęli na jego brzegu i zaczęli rzucać kamykami. Mówił do niej powoli, używając prostych słów, w razie potrzeby pomagając sobie gestami. Cierpliwie pokazywał jej, w jaki sposób rzucić kamieniem, żeby odbijał się od tafli, zostawiając koliste ślady na powierzchni.

Marta obserwowała ich z boku, zachowując dystans. Była czujna na każde słowo i każdy gest zarówno dziecka, jak i mężczyzny. Jej zdaniem dziewczynka zbyt szybko odzyskała swobodę i z radością oddała się zabawie. Trudno było się jej dziwić, w końcu była tylko dzieckiem. Do tej pory Hania zachowywała się niezwykle ostrożnie w stosunku do mężczyzn w ogóle, a do Niemców w szczególności. Tego ją w końcu nauczyły, Marta i Wanda. Porucznik Oldenburg zdobył zaufanie dziewczynki zdecydowanie zbyt łatwo.

Z rozmyślań wyrwał Martę głos mówiący po niemiecku. Willi wyciągał do niej dłoń, na której leżało kilka kamieni przygotowanych do rzucania.

– Spróbuje pani? – zapytał. – To nie takie trudne.

Doskonale wiedziała, że to nie jest trudne. Jako dziecko uwielbiała puszczać kaczki na stawie w majątku jej dziadka w Stanisławowie. Razem z bratem Olkiem i kuzynostwem potrafili godzinami stać na brzegu, kłócąc się, czyj kamień odbił się największą liczbę razy. Spojrzała na Hanię. W jej oczach zobaczyła zachętę. Z ociąganiem wyciągnęła rękę i spośród kamyków, które trzymał w dłoni Willi, wyjęła jeden, najbardziej płaski i obły równocześnie. Ten będzie idealny – pomyślała. – Mam nadzieję, że nie zapomniałam, jak się to robi. Po czym stanęła bliżej wody. Przez chwilę delikatnie podrzucała kamień, chcąc wyczuć jego wagę, a potem zdecydowanym ruchem wyrzuciła go przed siebie, nadając mu szybki, a zarazem lekki i ostry jak brzytwa ruch ślizgowy po powierzchni wody. Kamień odbijał się wielokrotnie, aż w końcu zniknął zupełnie pod powierzchnią.

– Suuuper… – Usłyszała westchnienie zachwytu z ust Hani.

Willi nie powiedział ani słowa, ale z wyrazem uznania na twarzy wyciągnął do niej dłoń z kolejnymi kamieniami. Tak jak poprzednio wybrała jeden i tak jak poprzednio ten też zatańczył na tafli wody w niezwykłym żabim tańcu. Hania ponownie westchnęła z zachwytu.

– Doskonały rzut – stwierdził rzeczowo porucznik. – I to dwa razy z rzędu. To raczej nie przypadek.

– Też kiedyś byłam dzieckiem. – Wzruszyła lekceważąco ramionami, myśląc jednocześnie o tym, jak wielkie zdziwienie wywołałaby na jego twarzy, gdyby widział, jak strzelała z procy albo wspinała się na drzewa. – Robi się późno. Powinnyśmy wracać do domu. Dziękujemy za prze­miłe popołudnie – uśmiechnęła się do Willego. – A tak na przyszłość, proszę nas więcej nie śledzić. Może pan podejść do nas bez obaw, poruczniku.

– Dobrze. Obiecuję, że następnym razem od razu podejdę. Pozwolicie panie, że was odprowadzę? – zapytał, a widząc niepewną minę Marty, dodał: – Chociaż do bram parku?

– Będzie nam miło – powiedziała, a w duchu odetchnęła, kiedy wycofał się z pomysłu odprowadzenia ich do domu. – Haniu! – zawołała do dziewczynki, która znudzona konwersacją dorosłych pobiegła za ptakami. – Wracamy do domu.

Dziecko usłyszało wołanie i zaczęło iść w ich kierunku, oni zaś powoli skierowali się w stronę wyjścia z parku. Marta, chcąc podtrzymać konwersację, stwierdziła:

– Doskonale rozumie się pan z dziećmi. Ma pan młodsze rodzeństwo?

– Nie zgadła pani. Jestem jedynakiem – uciął zdecydowanie temat.

Życie prywatne porucznika Oldenburga mogło okazać się ciekawym tematem. Niestety Marta nie miała możliwości zapytać o nic więcej, ponieważ doszli już do bramy parku. Hania dobiegła do nich, podskakując wesoło. Wymienili kilka uprzejmości, pożegnali się i ruszyli, każde w swoją stronę.

***

Wieczorem Marta nie mogła zasnąć. Zastanawiała się nad wydarzeniami minionego dnia. Tak wiele miała pytań i tak mało odpowiedzi. Liczyła, że z czasem dowie się więcej i w końcu zrozumie, kim jest i czego od niej chce porucznik Oldenburg. Raczej nie był to człowiek pokroju Bertolda Schultza, którego okrucieństwo i bezwzględność budziły w niej przerażenie. Willi wydawał się inny. Biła od niego pewność siebie i swego rodzaju opanowanie. W innych okolicznościach może mogłaby go nawet polubić. Jednak to, że tak łatwo i szybko zdobył zaufanie Hani, wydawało się wyjątkowo niebezpieczne. Gdyby nie wojna, w ogóle nie martwiłaby się tym, że jej dziecko kogoś tak szybko polubiło. Ale w jej sytuacji, dla swojego bezpieczeństwa, ze względu na to, co robi, powinna uważać na każdy gest i każde słowo. Nie była już tą dawną Martą, która darzyła ludzi sympatią i cieszyła się życiem. Teraz każdego dnia toczyła walkę. Musiała być czujna, nieufna wobec ludzi, ostrożna i wyrachowana. Osoba, którą teraz się stała, nie była nią, tylko wymyśloną postacią, rolą, którą grała, by wykonać zadanie. Tylko w czasie krótkich chwil spędzanych z Hanią Marta stawała się po trochę dawną sobą. Dzisiejsze wspomnienie dzieciństwa przypomniało jej beztroskę i radość, jaką wtedy odczuwała. Zatęskniła za tym i uśmiechnęła się. Pozwoliła sobie otulić się tym wspomnieniem, przykryć jak ciepłym kocem. Na krótko, w ciemności, tuż przed zamknięciem powiek. By rano znowu stać się Martą Heller, stenotypistką z alei Szucha.

***

Następnego dnia tuż przy drzwiach wejściowych spotkała kapitana Schultza. Wyglądało, jakby czekał na nią. Już z daleka powitał ją nienaturalnie promiennym uśmiechem.

– Dzień dobry, pani Marto.

Zaskoczyło ją, że pamięta jej imię. Dotychczas w ogóle jej nie zauważał, zupełnie jakby nie wiedział o jej istnieniu.

– Dzień dobry. – Chciała jak najszybciej minąć go i pójść na górę.

– Proszę poczekać, pójdziemy razem. – Kapitan zastąpił jej drogę, a potem szarmancko otworzył przed nią drzwi wejściowe i położył rękę na jej plecach, delikatnie popychając w kierunku wejścia.

Ruszyła przodem. Wiedziała, że mężczyzna dokładnie się jej przygląda. Nadal też czuła na swoim ciele ciepło jego wilgotnej dłoni.

– I jak się pani u nas czuje? Zadomowiła się pani w Warszawie? Po Wiedniu miasto musi wydawać się bardzo prowincjonalne, prawda? – zapytał, kiedy wchodzili po schodach.

– No cóż, nie mamy wpływu na to, gdzie przyjdzie nam służyć ku chwale Führera i ojczyzny – westchnęła przeciągle.

– Taka kobieta jak pani mogłaby być ozdobą Berlina. Ale ma pani rację, służymy tam, dokąd wyśle nas Führer. – Jego małe oczka lubieżnie przesuwały się po jej ramionach i biuście. Zupełnie się z tym nie krył.

Marta z trudem powstrzymywała obrzydzenie. Jedynie siłą woli udało jej się wywołać na swojej twarzy grymas, który można by określić rodzajem uśmiechu.

– Jest pan aż nadto uprzejmy i miły dla mnie. W końcu naród niemiecki może się poszczycić wieloma pięknymi kobietami. Na przykład pani Gertruda.

– Tak, tak. Oczywiście. Niemki są bardzo piękne – przytaknął, niezbyt zadowolony z obrotu rozmowy. Najwyraźniej do czegoś dążył. Na jej szczęście właśnie dotarli na miejsce.

– Dziękuję za towarzystwo. Nie będę pana dłużej zatrzymywać. Jest pan przecież bardzo zapracowanym człowiekiem – powiedziała, podając mu rękę na pożegnanie.

– No tak. Ale mam nadzieję, że będziemy się teraz widywać częściej. – Uniósł jej dłoń i przywarł do niej swoimi ustami.

– Oczywiście. Przecież pracujemy razem. Do widzenia, kapitanie.

A potem odwróciła się i weszła do biura, czując jego oślizgły wzrok na swoich udach i pośladkach.

Skąd ta nagła zmiana w zachowaniu kapitana Schultza? – myślała, wycierając z obrzydzeniem mokry ślad jego ust ze swojej dłoni. Nic z tego nie rozumiała. Cokolwiek to było, nie wróżyło nic dobrego.

***

Marta nie zapominała nigdy, że prawdziwy cel jej pracy na Szucha to zbieranie informacji dla organizacji Zygmunta. Ich źródłem były zarówno dokumenty, do których miała dostęp, jak i plotki rozpowszechniane szeptem wśród koleżanek czy zwykłe obserwowanie wszystkiego, co działo się wokół. A najlepszy widok na siedzibę Gestapo, która budziła strach nie tylko w jej sercu, rozciągał się z półpiętra między drugim a trzecim piętrem budynku nr 253, gdzie pracowała. Ten, w którym rządziło Gestapo i który budził strach nie tylko w jej sercu – rozciągał się z półpiętra między drugim a trzecim piętrem budynku, gdzie pracowała. Lubiła to miejsce, bo nie chodziło tędy zbyt wielu ludzi. Paląc papierosa w tym miejscu, mogła bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi swobodnie obserwować wchodzących i wychodzących ludzi, wjeżdżające i wyjeżdzające samochody, a nawet to, kogo z nich wyprowadzają albo wynoszą. Te informacje raportowała później swojemu łącznikowi. Starała się więc przynajmniej raz dziennie, a w miarę możliwości częściej zająć stanowisko w jej prywatnym punkcie obserwacyjnym. Również tego dnia koło południa wyszła z biura, żeby zapalić. Stanęła na półpiętrze, wyciągnęła papierośnicę i powoli, z uwagą obserwując świat za oknem, wyjęła papierosa. Trzymając go w palcach, sięgnęła do torebki, żeby znaleźć zapałki.

– Mogę? – Usłyszała zza pleców. Odwróciła się.

Przed nią stał Willi Oldenburg z zapaloną zapalniczką w dłoni.

Skinęła głową. Włożyła do ust papierosa i pochyliła głowę, by mógł go przypalić, po czym zaciągnęła się dymem.

Willi wyjął paczkę papierosów, wsadził jednego do ust i również zapalił.

– To tutaj się pani przede mną chowa – powiedział, wypuszczając kłęby dymu.

– Skąd w ogóle pomysł, że się przed panem ukrywam? Dlaczego miałabym to robić? – zapytała. – Po prostu lubię tutaj przychodzić. Tu jest spokojnie. Rzadko ktoś tu przychodzi.

– Ma pani rację. Ja też lubię to miejsce. Piękny widok, prawda? – Wskazał ruchem głowy okno. – Wszystko widać jak na dłoni.

Zaniepokoiło ją to ostatnie zdanie, które wypowiedział niby mimochodem. Od spotkania z Schultzem była wyjątkowo wyczulona na wszystkie nawet najmniejsze sygnały, które mogły zwiastować nadchodzące niebezpieczeństwo. Zaciągnęła się dymem i przyjrzała mu się uważniej. Mężczyzna zupełnie spokojnie kończył palić papierosa, a potem zgasił niedopałek w popielniczce.

– Chciałem się pożegnać. Wyjeżdżam na jakiś czas – powiedział. – Nie będzie się pani musiała przede mną ukrywać – dodał z uśmiechem. – Do widzenia, pani Marto. Proszę pozdrowić ode mnie Hanię.

Skinął głową na pożegnanie i ruszył schodami w dół. Marta skończyła palić i drżącymi rękami zgasiła niedopałek. Wróciła do biurka, gdzie czekał na nią stos dokumentów. Porządkując go, znalazła niewielką paczuszkę opakowaną w szary papier z odręcznym napisem: „Dla Hani”. Nie miała wątpliwości, od kogo pochodziła. Kiedy dużo później w domu rozpakowała prezent, znalazła pudełko cukierków, na których widok oczy Hani zabłysły jak gwiazdy. Nie zamierzała wtajemniczać Wandy ani dziewczynki w to, skąd pochodzą te smakołyki. Kuzynka była nieco zdziwiona prezentem, ale przyjęła, że skoro Marta pracuje dla Niemców, to najwyraźniej ma możliwości zdobyć nawet tak trudno dostępne produkty.

***

Przez kolejne kilka dni Marta nie miała zbyt wiele czasu, żeby zajmować myśli osobą młodego porucznika. Znacznie bardziej absorbowało jej uwagę dziwne zachowanie Bertolda Schultza, który stał się dla niej wyjątkowo miły i grzeczny. Ciągle potrzebował jej pomocy, zaczepiał ją, wypytywał o różne sprawy. Nie czuła się z tym dobrze. Ten mężczyzna od zawsze budził w niej strach. Nie wiedziała, czy bardziej przerażały ją jego ataki furii, których niejednokrotnie bywała świadkiem, czy małe i głęboko osadzone, zupełnie czarne oczy, które pozbawione blasku sprawiały wrażenie, jakby stanowiły odbicie piekielnej głębiny. Jeśli oczy to faktycznie zwierciadło duszy, to Bertold Schultz musiał być duszy zupełnie pozbawiony. Nie miała pojęcia, co spowodowało to jego nagłe zainteresowanie jej osobą. Nie zrobiła nic, co mogło je wywołać, a jednak wyraźnie je odczuwała. Dlatego jak tylko mogła, unikała jakichkolwiek spotkań z nim sam na sam i raz po raz znajdowała wymówki, żeby odrzucić kolejne zaproszenie do spotkania się po pracy.

Natomiast Gertrudzie Leim dziwne zachowanie jej ukochanego było najwyraźniej na rękę. Miała wtedy więcej swobody, którą wykorzystywała na flirtowanie z innymi oficerami. Najwidoczniej jej zdaniem osoba Marty Heller nie stanowiła większego zagrożenia dla jej pozycji. Gdyby było inaczej, zadbałaby o to, by ta nie pracowała już na Szucha.

W sobotę koło południa Gertruda podeszła do biurka Marty i zwróciła się do niej tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Dzisiaj wieczorem wychodzisz z nami do Adrii. Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej. Będę czekać na dole. Nie spóźnij się.

– Ale pani Baumann chciała, żebym… – Marta jak zwykle szybko starała się znaleźć jakąś wymówkę, żeby wykpić się z tej wątpliwej dla niej atrakcji.

– Nawet nie próbuj się migać. Chyba że nie chcesz tutaj pracować – ucięła szybko jej tłumaczenia kobieta. – Pamiętaj. Będę o siódmej – powtórzyła jeszcze raz, a potem odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia.

Marta nie miała wątpliwości, że to Bertold Schulz, znudzony jej unikami, wysłał Gertrudę, żeby załatwiła tę sprawę za niego. Doskonałe rozegranie – pomyślała. Teraz pora na jej ruch. Musi znaleźć sposób, żeby zniechęcić go raz na zawsze do okazywania jej względów, jednocześnie nie robiąc sobie z niego wroga.

W Adrii bywała cała śmietanka oficerów SS i Wehrmachtu. Lokal cieszył się dobrą renomą. Grała tam orkiestra i można było potańczyć. Serwowali alkohol i, jak na warunki wojenne, bardzo dobre jedzenie. Wszystko, co najlepsze dla swoich walecznych chłopców, którzy chcieli się rozerwać, tęskniąc za ojczyzną na takiej prowincji jak Warszawa.

Marta stwarzała pozory radosnego podekscytowania, a w rzeczywistości z trudem opanowywała zdenerwowanie. Nawet gdyby ktokolwiek zauważył lekkie drżenie jej rąk, bez wątpienia zrzuciłby to na karb nerwowego oczekiwania na wieczorne wyjście.

Po pracy szybko pożegnała się z koleżankami i udała się do domu. Po drodze zostawiła krótką wiadomość Wandzie. Tak na wszelki wypadek. Ktoś powinien wiedzieć, dokąd się dzisiaj wybiera. Marta wiedziała co nieco na temat tego, jak wyglądają oficerskie wieczory w Adrii i chociaż nigdy osobiście w nich nie uczestniczyła, mogła się właściwie przygotować. Początkowe uczucie zdenerwowania ustąpiło, a jego miejsce zajęła chłodna ocena sytuacji, w której się znalazła. W głowie opracowywała ewentualne scenariusze przebiegu wieczoru i sposoby, dzięki którym mogła się wykpić od nachalnych zalotów Bertolda. Liczyła, że przy odrobinie szczęścia chociaż jedną z wymyślonych wersji uda się wdrożyć w życie.

Miała mocną głowę i doświadczenie, potrafiła też radzić sobie z pijanymi mężczyznami. W końcu miała brata i chociaż była od niego dużo młodsza, nieraz towarzyszyła mu, kiedy wykradał się do nocnych lokali przedwojennego Lwowa. Dzięki temu poznawała ciekawych ludzi, słuchała muzyki, jakiej nie usłyszałaby na lekcjach. Niezwykły i barwny, nieistniejący już świat, do którego wciąż wracała we wspomnieniach. A potem był Wiedeń, który wprawdzie nie zajął w jej sercu miejsca Lwowa, ale również i to miasto pokochała miłością młodzieńczą i prawdziwą, tak jak mężczyznę, który stał się dla niej całym światem. To tam, przy boku Oskara poznawała świat muzyczny nocnego Wiednia lat trzydziestych. W końcu była przecież muzykiem i nieraz na prośbę przyjaciół występujących w nocnych klubach śpiewała i grała dla wiedeńskiej publiczności. Oskar uwielbiał jej głos. Mówił, że kiedy śpiewa, to jakby ktoś ciepłym kocem otulał serce. A potem nadeszły mroczne czasy i Wiedeń przestał być miejscem, które tak kiedyś kochała. Przestał być dla niej bezpiecznym domem, tak jak przestał być bezpiecznym domem dla wielu jej przyjaciół, którzy uciekali z tego miasta i kraju, by uniknąć oznakowania i śmierci…

O tym nie mogli jednak wiedzieć ani Gertruda, ani kapitan Schultz. Dla nich powinna pozostać tym, kogo w niej widzieli – jedną z wielu, szeregową stenotypistką z alei Szucha, i nikim więcej.

Na wieczór postanowiła zamienić swój służbowy kostium na lekką, prostą sukienkę w kolorze zieleni. Wiedziała, że nie powinna przyćmić tym strojem żadnej z eleganckich, ubranych w wieczorowe suknie i futra towarzyszek niemieckich oficerów. Taki był jej plan. Może przy odrobinie szczęścia uda jej się umknąć przed Bertoldem Schultzem.

***

Wilhelm Oldenburg wyskoczył lekko z samochodu, który zatrzymał się przed Adrią. Poprawił mundur i otworzył drzwi auta, podając rękę wysiadającym z niego kobietom. Wysoka, ciemnooka brunetka otulona, pomimo ciepłego wieczoru, w lekkie futro, uśmiechnęła się zalotnie, mrugając do niego okiem. Jej towarzyszka, równie wysoka rudowłosa piękność, podobnie jak koleżanka otulona lisim kołnierzem, podając Willemu dłoń, obdarzyła go uśmiechem godnym gwiazdy filmowej. Obie eleganckie, szykownie ubrane i niezwykle piękne kobiety mogły być przedmiotem pożądania każdego mężczyzny i obiektem zazdrości każdej kobiety. Dlatego mijający ich przechodnie z ciekawością przyglądali się młodemu porucznikowi Wehrmachtu, który w takim towarzystwie wchodził do najpopularniejszego lokalu dla niemieckich żołnierzy w okupowanej Warszawie.

Wilhelm doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierają jego towarzyszki. W końcu obie doskonale znały się na profesji, którą wykonywały. Do tego, w odróżnieniu od innych kobiet z branży, miały klasę i znakomicie odnajdywały się w tak zwanym towarzystwie. Monika prawdopodobnie pochodziła z Czech, a Sabine przyjechała z Węgier. Nigdy nie dociekał, kim były przed wojną i dlaczego teraz zarabiały na życie w ten sposób. Nie miało to dla niego znaczenia. Wykonywały swój zawód profesjonalnie, z gracją i urokiem. Świadome swojej urody działały na mężczyzn jak magnes. Potrafiły zaspokoić najskrytsze pragnienia swoich klientów, a do tego były na tyle inteligentne, żeby unikać kłopotów. Ale jeśli ktoś dysponował odpowiednio dużą kwotą, stawały się również nieocenionym źródłem informacji o tajemnicach przekazywanych szeptem przez warszawskie kurtyzany.

On sam dość często korzystał z ich usług. Stanowiły dla niego gwarancję dobrej zabawy i miłe towarzystwo. One natomiast darzyły go swego rodzaju sympatią, taką, jaką darzy się stałego i dobrego klienta, który nigdy nie skąpi pieniędzy, a do tego jest młody, przystojny i lubi się dobrze zabawić.

Willi otworzył drzwi lokalu i przepuścił panie przodem. Ogarnął ich gwar głosów, dym papierosowy i dźwięki muzyki tanecznej. Kelner przywitał ich szerokim, wyuczonym uśmiechem, wiedząc, że za swoją usłużność otrzyma jak zwykle sowitą zapłatę. Ukłonił się im nisko, po czym lawirując między gośćmi, poprowadził do zarezerwowanego na ten wieczór małego stolika dyskretnie ukrytego w kącie sali. Nie zdołali jednak dotrzeć na miejsce, bo do uszu Willego dobiegł donośny, nieco już podchmielony głos Bertolda Schultza, który krzyczał, machając do niego z drugiego kąta sali.

– Willi!!! Stary druhu! Zapraszamy do nas!

Willi spojrzał w kierunku, skąd dochodziło wołanie. W loży zajmowanej przez kapitana znajdowało się dość liczne grono znajomych z alei Szucha. Nie mógł zbagatelizować takiego zaproszenia. Uśmiechnął się szeroko i rzucając kilka słów do towarzyszącego im kelnera, ruszył do rozbawionego towarzystwa, w którego centrum znajdowali się Bertie i Gertruda. Oprócz nich przy stoliku siedziało jeszcze kilku znajomych oficerów i towarzyszące im kobiety. Niektóre z nich były kochankami mężczyzn, z którymi przyszły, inne zapewne miały nadzieję nimi zostać. Wzrok porucznika zatrzymał się dłużej na osobie, której nigdy wcześniej w tym miejscu nie spotkał i raczej nie spodziewał się jej tutaj zastać.

Tuż obok kapitana Schultza siedziała Marta Heller. W prostej zielonej sukience, która podkreślała kolor jej oczu, wyróżniała się na tle obecnych tu kobiet. Z jednej strony sprawiała wrażenie, jakby chciała zniknąć i pozostać niezauważoną, z drugiej strony ta właśnie prosta elegancja czyniła ją wyjątkową. Pomyślał, że wygląda jak stokrotka wśród wybujałych lilii. A on lubił stokrotki.

– Willi, stary druhu! – krzyczał głośno i ostentacyjnie Bertie.

Wszyscy wiedzieli, że w ten sposób chciał pokazać obecnym, jak zażyłe stosunki łączą go z młodym baronem Oldenburgiem. Willi natomiast zupełnie nie zwracał na to uwagi. Przywitał się z wszystkimi przy stole, jednocześnie przedstawiając im swoje towarzyszki. W oczach mężczyzn zobaczył ledwo skrywane pożądanie, a kobiety odwracały zawistny wzrok, udając lekceważenie. A przecież zachowanie Moniki i Sabine nie różniło się od postępowania większości z tutaj obecnych kobiet – pomyślał. Może były tylko bardziej uczciwe, zarówno wobec siebie, jak i mężczyzn, z którymi sypiały. Z góry ustalały cenę za świadczone przez siebie usługi, gwarantowały to, na co się obie strony umówiły.

– Ty to masz oko do kobiet. No, no, no… – cmoknął Bertie, jednocześnie lubieżnie taksując wzrokiem towarzyszki Olden-burga.

Willi uśmiechnął się, a potem pochylił się w kierunku Moniki i szepnął jej, żeby usiadła obok tak oczarowanego nią kapitana.

Rozmowy przy stole toczyły się szybko i swobodnie i w miarę upływu czasu przy stole robiło się coraz weselej. Willi był duszą towarzystwa, zabawiał rozmową panie, żartował z mężczyznami. Nadal jednak zagadką pozostawała dla niego obecność Marty. Zastanawiał się, czy aż tak pomylił się, oceniając tę kobietę. Ukradkiem obserwował jej zachowanie. Nie umknęło jego uwadze, że Bertie, mimo towarzystwa Moniki, okazywał Marcie duże zainteresowanie, a z każdym kolejnym wypitym kieliszkiem stawał się wobec niej coraz bardziej namolny. Kobieta unikała go, jak tylko mogła, chętnie i często tańcząc z innymi oficerami albo rozmawiając ze znajomymi przy stole. Skrupulatnie pilnowała też, żeby kieliszek kapitana nigdy nie był pusty. To pewnie dlatego jej adorator był zdecydowanie bardziej podchmielony niż reszta towarzystwa. A im więcej alkoholu wypijał, tym częściej jego uwaga kierowała się w stronę Moniki, której zdobycie nie wymagało od niego aż tyle wysiłku.

Willi spojrzał na Martę z podziwem. Umiejętnie to rozegrała. Niestety, jeśli uważa, że pozbędzie się go na dłużej, to jest w błędzie – pomyślał. Znał Bertiego lepiej niż ona i wiedział, że znalazła się w nie lada tarapatach. Właściwie to on ją w nie wpakował, ale też chyba wiedział, jak ją z nich wyplątać.

Pochylił się w kierunku siedzącej obok niego Sabiny i szepnął jej do ucha:

– Zajmiecie się dzisiaj Bertoldem? Zrób to dla mnie, kochana, proszę.

– Miałam nadzieję, że dzisiaj zabawimy się razem – wyszeptała mu do ucha z kokietującym uśmiechem.

– Innym razem, maleńka. Dobrze? – Pogładził ją delikatnie po ślicznej buzi.

– Ale Bertold? Przecież wie pan, co on lubi… – zawiesiła głos.

– Wiem… Dlatego płacę podwójnie.

– Skoro tak bardzo panu zależy… Robię to tylko ze względu na pana, poruczniku. – Rozkosznie wydęła usteczka.

– Dziękuję i… uważajcie na siebie.

Po chwili Sabine z wdziękiem dołączyła do Moniki zabawiającej kapitana Schultza, całkowicie odciągając jego uwagę od osoby Marty.

Tymczasem Gertruda Leim tego wieczoru zajęta była bez reszty młodym porucznikiem SS Markusem Niedermannem, który niedawno zasilił szeregi warszawskiego garnizonu i stał się jego niewątpliwą ozdobą. Wysoki, dobrze zbudowany, o jasnych włosach i błękitnych oczach stanowił wzór prawdziwego Aryjczyka. Nic dziwnego, że Gertruda nie odstępowała go ani na krok. A i porucznik, początkowo nieco powściągliwie odbierający jej zainteresowanie, zapewne z obawy przed starszym stopniem oficerem, z którym przyszła, w miarę upływu czasu, nieco już podchmielony, był nią coraz bardziej zauroczony.

– Zatańczy pani ze mną? – zapytał Oldenburg, podchodząc do Marty zajętej rozmową z jedną z kobiet siedzących przy stole.

Podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się przyzwalająco, po czym podała mu dłoń, a on, manewrując między tańczącymi, poprowadził ją na parkiet.

– Nie spodziewałem się pani tutaj – powiedział, kiedy zaczęli tańczyć.

– Szczerze mówiąc, nie miałam wyjścia – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

– Bertold?

– Gertruda… Ale to jakby to samo…

Zaklął cicho pod nosem.

– Przepraszam panią. To moja wina.

Marta spojrzała na niego, unosząc brwi ze zdziwienia.

– Co pan ma na myśli? – zapytała.

Nie miał powodów, żeby kłamać. Powinna wiedzieć, dlaczego znalazła się w tej sytuacji.

– Podczas naszego pierwszego spotkania w biurze, nie wiem jak, Gertruda zauważyła, że zwróciłem na panią uwagę i podzieliła się tym spostrzeżeniem z Bertoldem.

– A co to ma wspólnego z tą sytuacją?

– Kapitan Schultz, jakby to powiedzieć… ma specyficzne podejście do pewnych kwestii… – przerwał, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć, żeby najlepiej opisać to, co chciał wyrazić. – Uwielbia rywalizować. Szczególnie ze mną. Więc jeśli stwierdził, że ja jestem panią zainteresowany, to on z pewnością dołoży wszelkich starań, żeby panią zdobyć.

Ach, więc o to chodzi! – pomyślała. Jednak zapewne z powodu wypitego już alkoholu w jej głowie wyryło się szczególnie jedno zdanie z wypowiedzianych przed chwilą przez Willego, na które chciała znać odpowiedź.

– A jest pan mną zainteresowany? – zapytała.

– To nie ma znaczenia… – Willi był najwyraźniej bardziej trzeźwy niż ona. – Pytanie brzmi, czy panią interesuje Bertold Schultz?

Na samą myśl Marta zadrżała. Zauważył to bez wysiłku, poza tym jej mina mówiła wszystko.

– Mam pomysł, jak panią z tego wyplątać. Potrzebuję jednak na to pani zgody.

– Proszę mówić.

– Jeżeli przekonamy wszystkich, że mamy romans, kapitan powinien odpuścić. Nie lubi dzielić się kobietami z innymi. No, może poza Gertrudą, ona stanowi jedyny wyjątek.

Jego plan wydawał się jej grubymi nićmi szyty. Czy naprawdę sądzi, że jest aż tak naiwna?

– Co pan będzie z tego miał, poruczniku? To jakiś zakład, prawda?