Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Poruszająca historia polskiej dziewczyny, którą wojna zmusiła do podjęcia niebezpiecznej gry w niemieckim szpitalu.
Rok 1941. Szesnastoletnia Aleksandra wychodzi do szkoły, nie zdając sobie sprawy, że nigdy już nie wróci do domu. Wraz z innymi błękitnookimi blondynkami, wybranymi spośród uczennic, zostaje wywieziona ciężarówką w nieznanym kierunku. Dziewczęta słyszą tylko często powtarzane, nieznane im słowo: Lebensborn.
Po drodze konwój zostaje zbombardowany. Uratowane cudem dziewczyny, zdane same na siebie, muszą przetrwać na wrogiej, niemieckiej ziemi. Kiedy docierają do Drezna, Aleksandra zostaje pielęgniarką w szpitalu. Udając Niemkę ma świadomość, że w każdej chwili może zostać zdekonspirowana.
Polska pielęgniarka to naładowana skrajnymi emocjami powieść o tym, jak daleko sięga nienawiść i do czego zdolny jest człowiek, kiedy instynkt i determinacja pozostają jedyną nadzieją na przetrwanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Tytuł oryginału
THE POLISH NURSE
Copyright © 2023 Leah Moyes
Polish translation rights arranged with eBookPro www.ebook-pro.com
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Chrobok
Korekta
Eliza Orman
Dagmara Michalak
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2025
eISBN 978-83-68364-75-0
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Dla Marii
Z podziękowaniem za niekończące się
pokłady wsparcia i miłości
OD AUTORKI
W rozmowy toczone przez bohaterów tej historii wpleciony jest język niemiecki.
Chociaż autorka starała się uprościć te fragmenty, aby Czytelnik mógł się domyślić sensu z kontekstu, na końcu książki znajduje się pomocny słowniczek.
Mapa zaprojektowana przez Samanthę Thatcher
Jeden dzień, jedna chwila, jedno wydarzenie
może całkowicie zmienić twoje życie.
Anonim
ROZDZIAŁ 1
19 sierpnia 1941 roku
– Vorwärts! Kinn hoch! Arme nach oben! – Polecenia wypowiadane z mocnym niemieckim akcentem padały bardzo szybko. Naprzód. Broda wysoko. Ręce do góry. Ledwie zdążyłam obrócić się w lewo, by zobaczyć Renię, moją przyjaciółkę od dziesięciu lat.
Wykonywała te same żmudne ruchy co ja, stojąc naprzeciwko równie nieprzyjemnej kobiety. Długa kolejka uczennic ciągnęła się na całą długość naszego kamiennego dziedzińca, podwórko nadal szpeciły kawałki betonu, nawet teraz, w dwa lata po bombardowaniach, których doświadczyła nasza szkoła. Kolejny tuzin dziewcząt zebrał się przy bramie zewnętrznej w oczekiwaniu na swoją kolej.
– Otwórz usta. – Starsza kobieta wydająca polecenia podeszła bliżej. Choć byłam dużo od niej młodsza, przewyższałam ją co najmniej o głowę. Wyciągnęła szyję i wychyliła się do przodu. Poczułam ostry zapach musztardy, który wydobywał się z jej skrzywionych ust. Kiedy mówiła, jej szczęka poruszała się luźno nad ciasnym, czystym, jednolitym kołnierzykiem, ale to pieprzyk z samotnym włoskiem na jej podbródku przykuł moją uwagę.
– Masz wszystkie zęby? – Dokładnie sprawdziła moją jamę ustną.
Przytaknęłam.
Pociągnęła za koniec warkocza, który swobodnie opadał na moje prawe ramię. Miałam długie włosy, prawie do pasa.
– Gute Länge.
Zerknęłam jeszcze raz na Renię i poruszyłam ostrożnie brwiami, żeby kobieta nie zauważyła oznak mojego braku szacunku. Ach, co za szczęście, że długość moich włosów przeszła jej kontrolę. Walczyłam z chichotem, który narastał mi w gardle. To, że długość moich włosów była dla niej tak niesłychanie satysfakcjonująca, było dla mnie dziwne.
Wysoka, chuda kobieta przyuczała się obok niej. W jednej ręce ściskała notes, a w drugiej ołówek.
– Macht Notizen. – Ta wymagająca wskazała na nią, by robiła notatki, po czym zwróciła się do mnie: – Jak masz na imię?
Zdawałam sobie sprawę z tego, jakie mam szczęście, że nauczyłam się niemieckiego lata temu, jeszcze zanim Niemcy pojawili się w moim mieście. Podczas gdy moi rówieśnicy głowili się nad ich żądaniami, ja rozumiałam ją wystarczająco dobrze.
– Aleksandra – podałam głośno swoje imię po babci, która zmarła przed moimi narodzinami.
– Nazwisko?
– Jaworska.
– Wiek?
– Szesnaście lat.
– Twoja Kennkarte?
Wyciągnęłam z kieszeni małą, beżową książeczkę. Od czasu wydania jej przez Generalne Gubernatorstwo na początku roku rzadko się bez niej obywałam. Sięgnęła po nią i dokładnie przejrzała jej zawartość, skupiając swoją uwagę na czarno-białym zdjęciu, odcisku kciuka i podpisie nad oficjalną pieczęcią. Przerzuciła stronę na tę z danymi dotyczącymi rodziców.
– Schmidt? – burknęła. – Od strony matki?
– Tak, Frau, moja babcia pochodziła z Prus Wschodnich.
– Hmmm. – Podała książeczkę drugiej kobiecie i ponownie stanęła przede mną.
– Obróć się.
Odwróciłam się do niej plecami. „Dlaczego tak dokładnie mnie ogląda?”. Mój brat, Ivan, który został wcielony do wojska osiemnaście miesięcy wcześniej, nie był tak skrupulatnie przeszukiwany, kiedy niemieccy żołnierze przyszli do naszego domu.
Zatrzymałam się na pewnej myśli. Powróciło do mnie niewyraźne wspomnienie wydarzenia, o którym wolałabym zapomnieć. Zbiorowisko ludzi wyrwanych z domów, ustawionych w szeregu i zmuszonych do marszu, „ale ja nie jestem Żydówką!”. Tak jak właśnie wyczytała w moich dokumentach ta kobieta, nie byłam nawet całkowicie Polką, uzmysłowiłam to sobie, w pełni świadoma wrogości okazywanej Polakom. Kiedy moja babcia, Aleksandra Schmidt, przyjechała do Łodzi, aby zapisać się do szkoły artystycznej, poznała mojego dziadka i wzięła z nim ślub, decydując się tym samym na to, żeby już nigdy nie wracać do Prus.
Kobieta uszczypnęła mnie w bok, aż podskoczyłam, bo byłam łaskotliwa.
– Nie ruszaj się! – warknęła. Chociaż trzymała mnie mocno w talii, nie za bardzo miała za co złapać, a im mocniej zaciskała palce, tym bardziej bolało.
Odezwała się do tej, która wszystko notowała:
– Wysoka, ale chuda. Dobra postura i biodra. Wyślij ją do medycznego.
Urażona poleceniem wizyty u lekarza, zmarszczyłam nos. Jestem całkiem zdrowa, chciałam powiedzieć. Oprócz szkarlatyny w wieku czterech lat praktycznie nie chorowałam. Byłam zdrowsza od każdego w tej szkole, łącznie z tą starą wiedźmą.
Dzisiejsze wtargnięcie SS do szkoły było niespodziewane. Na początku okupacji zdarzało się to często, ale nie ostatnio. Podczas żadnej z poprzednich wizyt nie zmuszali nas do stania godzinami na dworze w upale.
W ciągu tygodnia od przybycia do miasta Niemcy zamknęli prawie wszystkie szkoły, ale nie tę. Wprowadzono nowych nauczycieli, zmieniony program nauczania i restrykcyjne zasady. Wśród dziewcząt krążyły plotki na temat tego, dlaczego nasza szkoła jest nadal otwarta. Szeptane po kątach teorie obejmowały te najbardziej ekscentryczne: od zaangażowania naszej dyrektorki w działalność na rzecz III Rzeszy, poprzez wyszkolenie nowej generacji młodych hitlerowców, którzy mogliby oferować pewne cechy rozrodcze, po te najbardziej realistyczne – wszyscy w tej szkole mieliśmy więzi rodzinne z Niemcami. Ignorowałam te plotki. Choć nie mieliśmy już naszych ukochanych polskich nauczycieli, którzy uczyli nas języka polskiego, literatury, kultury czy plastyki, świetnie radziłam sobie z matematyką i naukami ścisłymi, przede wszystkim jednak chodzenie do szkoły oznaczało przebywanie z dala od scen grozy i okrucieństwa, które rozgrywały się poza nią.
– Dreh dich um.
Kiedy na komendę kobiety z notesem ponownie się odwróciłam, żołnierka przeszła do następnej dziewczyny. Ta notująca nabazgrała coś na kawałku papieru, po czym wepchnęła mi go do ręki.
– Siebzehn – szepnęłam, gdy go przeczytałam. Na papierze widniał numer siedemnaście.
Niemcy nie dali nam innego wyboru, jak tylko słuchać każdego rozkazu. Brutalne mordowanie Polaków było nie tylko dowodem ich władzy, ale i nienawiści do moich rodaków. Mój ojciec był w rządzie, a moja rodzina na własnej skórze doświadczyła, jakie grożą za to konsekwencje. Jako parlamentarzysta powinien zostać zabity. Zamiast tego nowe dowództwo zmusiło go do pracy w roli łącznika między Polakami a nowym niemieckim burmistrzem, Albertem Leisterem. Przekonali go kulką w każde kolano, bo stwierdzili, że nie musi chodzić, aby wykonywać swoją pracę. Jego brat, Borys, i tuzin innych ludzi, którzy z nim pracowali, nie mieli tyle szczęścia. Uznani przez Auskunftsabteilung za niebezpiecznych, w listopadzie zostali zatrzymani i wysłani do więzienia na Radogoszczu, a następnie straceni w maju 1940 roku. Od chwili gdy żołnierze weszli do sal lekcyjnych tego ranka, aż do teraz, nie czułam strachu. Chociaż mieli srogie miny, nic w ich wypowiedziach nie sugerowało, że nasze życia są zagrożone.
Było inaczej niż podczas inwazji we wrześniu 1939 roku. Chociaż Łódź była mniejsza niż Warszawa, jej lokalizacja stała się kluczowa dla ciągłych ataków Niemców na tak zwanych wrogów państwa. Brak odpowiedniego wyposażenia i obrony, zwłaszcza przed blitzkriegiem, pozwolił Niemcom bez wysiłku przejąć miasto, nasza polska armia została rozbita w ciągu kilku dni pod naporem III Rzeszy. W ciągu tego pierwszego miesiąca nie tylko odcięli nam możliwość poruszania się, ale także masowo przeszukiwali domy, popełniali zbrodnie na ludności, przeprowadzali publiczne egzekucje, zastąpili lokalne władze niemieckimi urzędnikami, wydali dekrety okupacyjne, zmienili nazwę miasta na Litzmannstadt i przyłączyli nas do nazistowskich Niemiec.
Jak dobrze pamiętałam tamte dni – ogłuszające odgłosy wystrzałów, eksplozji, a przede wszystkim przerażające krzyki, które na zawsze wyryły się w mojej pamięci. W wieku czternastu lat przeżyłam najgorszy koszmar, jaki można sobie wyobrazić, tak mi się przynajmniej wydawało zgodnie z moim skromnym doświadczeniem życiowym, dopóki nie zobaczyłam na własne oczy wypędzenia Żydów, czyli procederu, za pomocą którego Niemcy „zarządzali” kwestią żydowską.
Twierdzili, że ludzie wyznania mojżeszowego są chorzy i ściągają plugastwo i degradację, szczególnie na naszych nowych panów. Do lutego 1940 roku wszyscy Żydzi zostali przeniesieni do getta, czyli zamkniętego osiedla w północno-wschodniej części miasta, otoczonego drutem kolczastym i pilnowanego przez strażników. Moja przyjaciółka Erela, która mieszkała w mieszkaniu naprzeciwko nas wraz z rodzicami i siostrą, została stamtąd wyrzucona. Nie zdążyłam się nawet pożegnać. Od czasu do czasu mama i ja przejeżdżałyśmy tramwajem za ogrodzenie. Czasami zakrywałam oczy, bojąc się zobaczyć załamanych ludzi. Ludzi, którzy jeszcze przed chwilą byli piekarzami, krawcami, szwaczkami. Dwa miesiące temu w getcie pojawiły się dwa wagony pełne Romów. Frau Weber, fryzjerka mamy, powiedziała, że są to nowi więźniowie, którzy przyjechali z Austrii. Pewnego popołudnia, gdy myła mamie włosy, byłam świadkiem ich rozmowy. Jej mąż, Herr Weber, nadzorował Judenrat,Radę Żydowską w getcie, i powiedział, że Romowie znaleźli się tam tymczasowo, zanim zostaną przeniesieni do innego obozu.
– Nie ma dość miejsca dla tych brudnych Cyganów! – wykrzyknęła Frau Weber, nie zważając na zażenowanie mojej matki. – Żydzi mieszkają już w siedem, osiem osób w jednym pokoju. Prawie dwadzieścioro w każdym mieszkaniu – kontynuowała. – Chociaż nie pałam miłością do Żydów, to Romów nie potrafię ścierpieć. Im szybciej przeniosą ich do obozu zagłady, tym lepiej.
Mama nigdy nie wróciła do Frau Weber na cięcie włosów, nigdy też nie rozmawiała ze mną o definicji obozu zagłady. Dowiedziałam się, czym są, dopiero od Reni.
Przez ostatni rok liczba mieszkańców getta na przemian rosła i malała wraz z ciągłym pojawianiem się nowych pociągów. Stare twarze zastępowały nowe, ale nikt nie przetrwał tam zbyt długo. Dostrzegałam zmiany na podstawie rotacji wśród dzieci, które ustawiały się pod płotem. Sąsiadujące z nami getto zawsze miało w sobie coś upiornego, ale teraz ciemna chmura unosiła się nad nim nieprzerwanie.
Robiłam wszystko, by jej uniknąć. Ludzie różnie gadali o tym, dokąd ewakuowani są mieszkańcy getta. Niektórzy twierdzili, że są deportowani do innych miast, państw, obozów pracy, ale nigdy nie zapomniałam, jak nazwała te obozy Frau Weber, a kiedy pan Nowak, nasz rzeźnik, z absolutną pewnością stwierdził, że wysłano ich do pobliskiej wioski o nazwie Chełmno, zatliła się we mnie nadzieja, dopóki nie dokończył.
– Nie do miasta i nie do lepszych warunków. – Zważył ostatnią porcję cielęciny.
Mama zastygła w bezruchu, a ja przyglądałam mu się z uwagą.
Zawijając mięso w papier, kontynuował:
– Do miejsca, które zostało specjalnie zaprojektowane jako ośrodek do zabijania.
Mama westchnęła i spojrzała na mnie, a on, zanim zdążyła go powstrzymać, dodał:
– Używają tam trującego gazu.
Piękna twarz mamy w jednej chwili straciła kolory. Jej czerwone usta ściągnęły się w wąską linię i chociaż nie widziałam jej oczu, rzęsy mrugały raz po raz. Kiedy w końcu podał jej mięso, mama położyła monety na blacie i szybko odeszła, trzymając mnie mocno za rękę, gdy rozpoczęłyśmy bardzo cichy spacer do domu.
Tej nocy modliłam się za Erelę. Nie chciałam wierzyć w te historie; chciałam wierzyć, że jest gdzieś bezpieczna i szczęśliwa. Była jedną z najmilszych osób, jakie kiedykolwiek spotkałam.
– Weitergehen! – Głos kobiety z notesem, która domagała się, abym ruszyła dalej, sprowadził mnie na ziemię.
Podążyłam za jej długim, cienkim palcem w kierunku kolejnych drzwi, ale zanim wyszłam, zerknęłam na Renię. Stała w odległości kilku dziewcząt ode mnie i choć żołnierka przeszła obok niej, najwyraźniej nie dostała jeszcze numeru, który pozwoliłby jej odejść. Kiedy odsunęła na bok swoje loki, żeby się do mnie uśmiechnąć, mrugnęłam do niej, a potem się odwróciłam. Pośmiejemy się z tego przy lunchu.
ROZDZIAŁ 2
Gdy wyszłam z dziedzińca i wróciłam do sali lekcyjnej, ta w niczym nie przypominała pomieszczenia, które opuściłam dziś rano. Ławki zostały wyniesione, a w ich miejsce pojawiły się długie stoły oddzielone stalowymi przegrodami z cienkimi zasłonami zarówno przed stołem, jak i po obu jego stronach. Ponieważ niczego nie zasłaniały, zobaczyłam Gizelę, z którą chodziłam na matematykę, siedzącą na jednym końcu stołu w jakiejś szacie. Miała zgarbione ramiona i opuszczoną głowę. „Musi być chora”. Próbowałam sobie przypomnieć rozmowę z rodzicami podczas kolacji, ale nikt nie wspomniał o żadnej chorobie szalejącej w mieście.
Zatrzymałam się na środku klasy, nie wiedząc, dokąd iść, dopóki nie podszedł do mnie mężczyzna w długim białym fartuchu lekarskim. Był wysoki, więc okulary zsunęły mu się z błyszczącego nosa, gdy przyglądał mi się uważnie, potem wziął papierowy numerek spomiędzy moich palców.
– Siebzehn! – wykrzyknął i podeszła do mnie kolejna kobieta z notesem. Przygryzłam wnętrze policzka i nerwowo przeniosłam ciężar ciała z nogi na nogę. Chyba nie wysyłają młodych dziewcząt na wojnę, to przecież absurdalne. „Prawda?”
Ze względu na niepewną przyszłość, jeszcze przed wojną, dzięki przezorności mojego ojca i finansom, mogłam liczyć na najlepszą edukację. Moja szkoła dla dziewcząt była jedną z najlepszych w mieście. Potrafiłam dobrze liczyć, ale też łatwo uczyłam się języków obcych. Poza ojczystym językiem polskim i niemieckim, mówiłam też trochę po rosyjsku, a aktualnie uczyłam się angielskiego od mojego sąsiada.
Choć starsi opłakiwali nadzieję na wolną Polskę, zachęcali mnie do nauki innych języków.
– Znajomość wielu języków, moja mała Aleksandro – powiedziała pani Kalinowska – jest równoznaczna z przetrwaniem.
Upłynęło osiem lat od tego komentarza, a ja zrozumiałam teraz mądrość tego stwierdzenia i ogromnie doceniłam nasze lekcje.
Kobieta machnęła na mnie ręką. Minęłam trzy stanowiska, zanim wskazała mi pusty stolik.
– Siadaj.
Nie mając pewności, czy chodzi jej o stolik, czy o krzesło, wybrałam jedyne krzesło stojące obok. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pokazać jej, jaka jestem zdrowa. Może Gizela była chora, ale ja na pewno nie.
– Jak się nazywasz? – Oczy kobiety opuściły notes tylko na chwilę.
– Aleksandra Jaworska.
– Ile masz lat?
– Szesnaście. – Westchnęłam. Już mnie o to pytali. Dlaczego poprzednia kobieta po prostu jej nie przekazała informacji? I gdzie jest moja Kennkarte? Nikt mi jej nie oddał.
– Czy byłaś ostatnio chora?
– Nie.
– Jakieś złamane kości?
– Nie.
– Kiedy ostatnio krwawiłaś?
– Krwawiłam?
– Miesiączka?
Zmarszczyła brwi, a ja po raz pierwszy się zająknęłam.
– W zeszłym tygodniu.
– Czy w rodzinie były przypadki imbecylizmu?
Zamrugałam dwa razy, po czym szybko odpowiedziałam, żeby nie pomyślała, że ja sama jestem imbecylem.
– Nie, nie, nic takiego.
– Masz wszystkie zęby?
Kiwnęłam głową, czekając, aż spojrzy mi w jamę ustną, tak jak zrobiła to tamta żołnierka, ale tego nie zrobiła.
– Zieh deine Sachen aus.
– Co? – Serce mocno waliło mi w klatce piersiowej. Chyba źle ją zrozumiałam. Po co miałabym zdejmować ubranie? „Przecież nie jestem chora!” Powtórzyła to samo zdanie, tylko z nagłym wskazaniem na stół.
Podniosła cienki kawałek tkaniny, który rozwinął się w fartuch.
– Załóż to.
– Dlaczego? – Zacisnęłam szczękę. – Nie jestem chora – odpowiedziałam w języku niemieckim, aby nie było szansy na nieporozumienie.
– Zrób to. – Wpatrywała się we mnie z przerażającą intensywnością. Czekałam, ale ona nie zrobiła żadnego ruchu, by zostawić mnie samą. Odsunęłam się od niej i powoli zdjęłam kołnierzyk i bluzkę. Rozpinając guziki spódniczki, desperacko próbowałam wymyślić sposób na ucieczkę. „Jestem szybka”. Mogłabym uciec jej, doktorowi, żołnierce i dowolnej liczbie osób, które tu są. To, przed czym nie mogłam uciec, to kule, a każdy z tych żołnierzy miał broń.
– Szybko – zażądała.
Wskazałam na stanik i majtki.
– To też?
– Ja.
Powoli wydychałam powietrze i ponownie odwróciłam się do niej plecami. Nigdy nie rozebrałam się przed nikim poza moją matką, a i to nie zdarzyło się od wielu lat.
Włożyłam ręce do kieszeni fartucha i szczelnie się nim opatuliłam, stanęłam z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Wystawały jedynie moje skórzane buty i wełniane podkolanówki. Kobieta nie marnowała czasu i chwyciła mnie za nadgarstek, ciągnąc do końca stołu.
– Siadaj – rozkazała.
Zrobiłam to, ale moje policzki zaczerwieniły się z frustracji.
– Doktorze Kraus. – Rozsunęła zasłony. – Jest gotowa.
Szerzej otworzyłam oczy, słysząc tę deklarację. „Gotowa na co?” Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że z nerwów trzęsą mi się ręce.
Ten sam lekarz, który przed chwilą wziął mój numer z ręki, wszedł do środka i zasunął za sobą zasłony. Trzymałam głowę nisko i liczyłam czarne odciski na jego brązowych butach. „Cztery, pięć, nie, sześć”. Buty zbliżyły się do mnie. Zdradził go pot, zmieszany z ostrym, leczniczym zapachem. Chciałam zatkać nos, ale on chwycił moją dłoń i przesunął ją w górę, w dół, do przodu i z powrotem, po czym przeszedł do mojej drugiej dłoni i powtórzył czynność. Spojrzałam na niego niepewnie. Może to tylko badanie kontrolne, może ktoś w szkole naprawdę ma chorobę zakaźną i wszyscy musimy teraz zostać przebadani.
„Nie mogli nam po prostu powiedzieć?” Wściekałam się. Chociaż miałam robione badania, kiedy zaczęłam uczęszczać do szkoły, nikt wtedy nie wymagał ode mnie, żebym się rozbierała.
Obrócił mnie teraz i stukał palcami po moim kręgosłupie, wykrzykując jakieś kody do kobiety trzymającej notes. Kody, których nie znałam w żadnym z języków. Podskoczyłam, gdy uszczypnął mnie w talii. Zajrzał mi w oczy, nos i poprosił o otwarcie ust. Rozplótł mi warkocz i dokładnie przejrzał skórę głowy, mierzwiąc mi włosy.
Może w szkole panowała wszawica. „Zdarzało się to już wcześniej”.
Założył stetoskop i przycisnął go do mojej klatki piersiowej, a następnie pleców, cały czas mówiąc coś kobiecie z notesem, która dokumentowała jego odkrycia.
– Sie ist stark und gesund.
Oczywiście, że jestem silna i zdrowa. Byłam nie tylko najszybszą biegaczką w szkole, ale potrafiłam też skakać wyżej niż ktokolwiek inny.
Mężczyzna włożył ręce do kieszeni białego fartucha i oparł się na piętach. Kiedy to zrobił, zacisnął szczęki.
– Imię i nazwisko?
– Aleksandra Jaworska.
W tym samym czasie co ja, powiedziała to również kobieta z notesem.
Kiedy na mnie spojrzała, wysłała mi jasną wiadomość – lekarz mówił do niej. Zacisnęłam usta, gdy on kontynuował.
– Wiek?
– Szesnaście lat.
– Ostatnie choroby?
– Brak.
– Choroby dziedziczne?
– Brak.
– Miesiączkuje?
– Tak.
Lekarz obrzucił mnie wzrokiem od stóp do głów. Strużka potu spłynęła mu po policzku, ale nie zrobił żadnego ruchu, by ją wytrzeć.
– Czy miałaś już stosunki z mężczyznami?
Oczy prawie wyszły mi na wierzch, a usta same się otworzyły.
Mężczyzna spojrzał na mnie przez grube okulary, a jego głębokie, zielone oczy przeszywały mnie na wskroś. Czekał na moją odpowiedź, jakby był ciekawy. Wstrzymałam oddech. „On pyta poważnie”.
Szkarłat na moich policzkach sprawił, że też zaczęłam się pocić.
Niemal niezauważalnie potrząsnęłam głową, zbyt zszokowana, by zareagować w jakikolwiek inny sposób.
– Jesteś pewna, że żaden chłopiec cię tu nie dotykał? – wskazał między moje nogi.
Tym razem mocno potrząsnęłam głową.
– Połóż się.
Zastygłam w bezruchu.
Kobieta położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i popchnęła mnie do tyłu.
– Nie, nie, nie! – Zesztywniałam, znowu wędrując dłońmi do talii, obejmując się mocno i walcząc z jej naciskiem, którym chciała utrzymać mnie w ryzach. Odłożyła notes i obiema rękami położyła mnie płasko na stole, moje nogi zwisały bezradnie. „Co oni robią?”. Tysiąc myśli kłębiło się w mojej głowie w tym ułamku sekundy, a wszystkie możliwości mnie przerażały.
– Połóż stopy na końcu stołu – odezwał się cicho lekarz, jak gdyby ta cała szarpanina nic nie znaczyła.
Moje serce znowu uderzyło mocniej. Spojrzałam na odsłonięte zasłony. „Może ktoś to powstrzyma”. Dostrzegłam żołnierza spoglądającego w moim kierunku z uśmiechem na twarzy.
Przełknęłam ślinę, walcząc z płaczem.
– Zegnij kolana – powiedział lekarz.
Potrząsnęłam głową, czując, jak moja klatka piersiowa się kurczy. „To nie może się dziać naprawdę”.
Kobieta nie czekała na moją reakcję i sama przesunęła moje nogi w górę. Dlaczego? Mój oddech znów przyspieszył.
Kiedy pochylił się nade mną na drugim końcu stołu, sapnęłam. Cała dolna połowa mojego ciała była teraz odsłonięta dla niego i każdego, kto przechodził obok zasłon, w tym dla tego okropnego żołnierza. Przeszedł mnie lekki dreszcz, który wywołał gęsią skórkę. Za to po mojej twarzy spływał pot, mieszając się ze łzami. Mimo że zamknęłam mocno oczy, wilgoć i tak się przez nie przedostała.
Przygryzłam wargę, by nie krzyknąć, gdy palce lekarza w rękawiczkach badały moje intymne części ciała. Byłam zbyt zdenerwowana, by walczyć z kobietą, która przytrzymywała mnie za ramiona, wiedziałam, że nie obchodzi jej to, co się ze mną dzieje. Przez kolejne sekundy jęczałam i charczałam.
– No dobrze. – Ponownie się wyprostował. – Nadaje się.
Ledwo mogłam złapać oddech, gdy kobieta przestała mnie przytrzymywać w miejscu, a mężczyzna wskazał na krzesło.
– Ubierz się i czekaj, aż zostaniesz stąd odebrana.
W mojej głowie kotłowało się milion myśli. Czyżby szkoła uważała, że byłam z jakimś mężczyzną? Podejrzewali, że jestem w ciąży? Byłam zawstydzona tym, że ktoś mnie dotykał w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłam dotykana, i to w mojej szkole!
Ubrałam się szybko, upewniając się, że każdy guzik jest zapięty, a każdy skrawek ciała przykryty. Jednak bez względu na to, co robiłam, aby zapomnieć o tym, co się tu stało, ten incydent mnie prześladował.
Pociągając nosem, usiadłam na krześle. Zakryłam twarz dłońmi, pragnąc po prostu wrócić do domu. Chciałam zobaczyć moich rodziców, moje psy i króliki. Chciałam poczuć komfort mojego łóżka i kochający uścisk mojej matki. Nigdy więcej nie chciałam wracać do tej szkoły.
Kiedy kobieta z notesem weszła z powrotem do sali, chciałam pociąć ją moim spojrzeniem na kawałeczki. Czy ona chciałaby być traktowana w ten sposób? Jakby jej się podobało, gdybym to ja ją przytrzymywała?
Uniosła podbródek w wyzywającym geście.
– Hier.
Wręczyła mi kartkę papieru. Szybko ją przejrzałam, odkrywając, że zawiera moje imię i nazwisko, wiek, szczegóły badań lekarskich, a w narożniku stempel z napisem „Przyjęta” w języku niemieckim.
– Nie zgub tego. To twój paszport.
– Gdzie jest moja Kennkarte? – Spanikowałam, wiedząc, że żaden polski obywatel nie może zostać złapany bez niej.
Podała mi jabłko i wskazała na inne drzwi.
– To jedyny dokument, jakiego będziesz teraz potrzebować. Nie rozmawiaj z żołnierzami, nie śpij z nimi i nie opuszczaj ich eskorty, dopóki nie dotrzesz do celu.
– Chcę tylko wrócić do domu.
Poruszyła uszminkowanymi ustami na tyle wolno, że mogłam dostrzec każdą linię, którą na nich wymalowała.
– Teraz masz nowy dom, Fräulein. Należysz do programu Lebensborn.
Łzy spłynęły mi po twarzy.
– Nie wiem, co oznacza Lebensborn – szepnęłam. – Proszę, chcę tylko wrócić do domu.
Chwyciła mnie za nadgarstek i zaprowadziła do drzwi naprzeciwko tych, przez które weszłam. Na zewnątrz prychnęła wojskowa ciężarówka, inna młoda dziewczyna została właśnie wepchnięta do środka. Zatrzymałam się, ale kobieta mnie popchnęła i poprosiła jednego z żołnierzy o pomoc.
Kiedy pojawił się u mojego boku, jedną ręką stuknął w swoją broń.
– Dalej, za mną – rozkazał. Następnie szturchnął mnie w bok kolbą.
– Do-kąd? – Z trudem rozpoznałam własne zająknięcie.
Żołnierz mnie zignorował i poprowadził na tył ciężarówki, gdzie siedzieli inni żołnierze. Łzy spływały mi po policzkach. „Proszę, nie, proszę, nie. Ja nie mogę być żołnierzem”.
Dwie ręce naparły na moje plecy i uniosły mnie do góry, a ja potknęłam się o stopień, nabijając sobie siniaka na goleni. Bez żadnej wrażliwości te same ręce podniosły mnie na nogi, abym ruszyła się z miejsca.
Gdy weszłam do środka, mój wzrok przez chwilę przyzwyczajał się do ciemności. Szybko policzyłam przestraszone twarze, które zwróciły się w moją stronę – „siedem, osiem, dziewięć”. Przede mną kuliło się dziewięć dziewcząt. Dwie rozpoznałam z zajęć w szkole, ale pozostałe były obce; wszystkie przywitały się ze mną w ten sam sposób.
Ciąg dalszy w wersji pełnej