Pocałunki wiatru - Katarzyna Sarnowska - ebook + audiobook + książka

Pocałunki wiatru ebook i audiobook

Katarzyna Sarnowska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Karolina po dwudziestu latach wraca do rodzinnej miejscowości na Kaszubach. Wyjechała do Warszawy szukać lepszego życia, ale teraz straciła męża, pracę i mieszkanie i oto znów staje przed drzwiami domu rodziców. Szybko się przekonuje, że dawne problemy, przed którymi uciekała, nie tylko nie zniknęły, lecz jeszcze urosły.

Karolina podejmuje trud zbudowania swojego życia na nowo: znajduje pracę, nowych przyjaciół i hobby. Poznaje też mężczyznę, z którym wiele ją łączy i który zaczyna budzić jej zainteresowanie. Tylko czy oboje pozwolą sobie na to uczucie?

Czy dwa potłuczone serca znajdą drogę do siebie?

Jakie zagadki kryją stare listy?

I co szepcze nadmorski wiatr?

W tej nastrojowej powieści Katarzyny Sarnowskiej odnajdujemy optymizm oraz nadzieję, że miłość i szczęście można znaleźć zawsze, nawet w najmniej spodziewanych okolicznościach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Anna Krypczyk

Oceny
4,4 (41 ocen)
25
11
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiazka_w_dloniach

Nie oderwiesz się od lektury

"Pocałunki wiatru" autorstwa Katarzyny Sarnowskiej, to jedna z książek, która z pewnością zostanie ze mną na dłużej. Dzięki swojej naturalności, braku perfekcjonizmu i wszechobecnej idylli, czytało się ją rewelacyjnie. Nie ma tu "wymuskanych" bohaterów, tylko swojscy ludzie, co do mnie bardzo przemawia :) Karolina próbowała znaleźć szczęście w stolicy, jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem... Zmuszona przez los, wraca do rodzinnej miejscowości na Kaszubach- Gardzeni. Szybko przekonuje się, że zarówno znajomi jak i rodzina niewiele się zmienili. Matka, toksyczna kobieta, która dosłownie o wszystko ma pretensje, potrafi zranić i skutecznie uprzykrzyć życie... Los w końcu uśmiechnie się do Karoliny. Znajdzie pracę w bibliotece, przygarnie znajdkę-pieska, zapisze się na kurs tańca, gdzie pozna tajemniczego mężczyznę. Czy uda im się poznać nieco bliżej? Może być ciężko, tym bardziej, że nie tak dawno stracił rodzinę... Z ciekawych motywów w książce było również znalezienie list...
00
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

"Pocałunki wiatru" Katarzyna Sarnowska LUCKY Wydawnictwo to niezwykła i poruszająca historia podejmująca wiele ważnych tematów. Jednym z nich jest toksyczna relacja z rodzicami. Wiele osób ma problem z dostrzeżeniem, jak duży wpływ na ogólną jakość ich życia (nawet dorosłego) ma relacja z rodzicami, a zwłaszcza z matką. Może się to objawiać przez dużą zależność od innych, brak poczucia własnej tożsamości, brak własnego zdania i poglądów. "Wła­ści­wie to rzad­ko wie­dzia­ła, czego chce. Po­tra­fiła się wczuć w to, czego chcą inni, ale nie umia­ła po­wie­dzieć, czego jej sa­mej po­trze­ba." Karolina Jackowska na nowo musi szukać swojego miejsca i celu w życiu. Po dwudziestu latach, nieudanym małżeństwie, bez pracy i dachu nad głową wraca w rodzinne strony. Będzie musiała zmierzyć się z przeszłością o której chciała zapomnąć. Wydaje się że czas powinien działać na jej korzyść, niestety i teraz będzie musiała starać się o aprobatę wiecznie niezadowolonej matki. Po powrocie dziewczyna bar...
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Sar­now­ska Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Au­tor gra­fiki: Da­r1930 (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Bar­bara Ramza-Ko­ło­dziej­czyk
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67184-99-1
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział I

Po­wrót

Ka­ro­lina wy­sia­dła z au­to­busu. Kie­rowca po­dał jej wa­lizkę, po­dzię­ko­wała mu. Sta­nęła na chod­niku i wcią­gnęła po­wie­trze – pach­niało zu­peł­nie ina­czej niż w War­sza­wie. Przy­po­mi­nało za­pach dzie­ciń­stwa: świeżo upie­czo­nego chleba, mo­rza, ta­jem­nicy. Te­raz jed­nak nie po­ma­gało jej od­na­leźć drogi. Do­kąd mam iść, po­my­ślała bez­rad­nie. Zo­ba­czyła ja­kiś szyld su­per­mar­ketu, nową drogę. To miej­sce wcale nie przy­po­mi­nało wsi, którą opu­ściła wiele lat temu, i po­czuła się, tak jakby zna­la­zła się na­gle w no­wej, nie­zna­nej so­bie kra­inie, a nie w miej­scu, gdzie wy­dep­tała wszyst­kie ścieżki, znała kie­dyś każdy kąt. Stała, pa­trząc bez­rad­nie w kie­runku nik­ną­cego w od­dali końca ulicy.

– Pani się zgu­biła? – za­py­tała pa­sa­żerka, która wy­sia­dła z nią z au­to­busu. – Może mo­gła­bym w czymś po­móc? – za­pro­po­no­wała uprzej­mie.

– Nie, dzię­kuję. – Ka­ro­lina od­ru­chowo ode­pchnęła ją gło­sem.

Ko­bieta mach­nęła ręką i ode­szła.

Tak, zgu­bi­łam się wiele lat temu i już chyba ni­gdy się nie od­najdę, po­my­ślała Ka­ro­lina i po­wę­dro­wała przed sie­bie w oba­wie, że za chwilę ko­lejna osoba bę­dzie chciała jej po­móc, a ona nie miała ochoty na roz­mowę. Wdra­pała się pod górę, zna­la­zła się na ron­dzie i wtedy w końcu do­strze­gła punkt orien­ta­cyjny. Tuż za skrzy­żo­wa­niem stał ogromny ko­ściół z czer­wo­nej ce­gły, w któ­rym zo­stała ochrzczona, była u ko­mu­nii, a za ko­ścio­łem zo­ba­czyła za­mek i serce moc­niej jej za­biło. Uwiel­biała to miej­sce. Było owiane ta­jem­nicą, pełne le­gend i prze­ra­ża­ją­cych hi­sto­rii. Te­raz już wie­działa, do­kąd iść. Skrę­ciła w prawo i po­woli ru­szyła w stronę cze­goś, co na­zy­wała do­mem, ale tak na­prawdę nim nie było, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie miała domu. Nie było nim miesz­ka­nie, które mu­siała od­dać mę­żowi, bo ku­pił je za swoje pie­nią­dze, ani miej­sce, do­kąd te­raz zdą­żała, a gdzie nie była od dwu­dzie­stu lat. Dom to mi­łość i lu­dzie, któ­rych ko­chamy, a ona tego nie miała. Szła więc po­woli ze spusz­czoną głową. Naj­chęt­niej zresztą od razu skrę­ci­łaby do zamku, by zo­ba­czyć, co się zmie­niło, co sły­chać w parku, czy w fo­sie są ryby, czy stoi jej uko­chana lipa i pla­tan, czy mo­stek nie ru­nął do wody, czy na drze­wach są pta­sie gniazda. Jed­nak prze­szka­dzała jej po­kaź­nych roz­mia­rów wa­lizka.

W końcu za­trzy­mała się przed furtką. Spoj­rzała na dom z czer­wo­nej ce­gły, sko­śny dach po­kryty papą, białe okienka i ogród, który za­ra­stały głów­nie chwa­sty. Prze­szył ją zimny dreszcz, tak jakby za chwilę miała zna­leźć się w za­mra­żarce. Otwo­rzyła skrzy­piącą furtkę i zna­la­zła się po dru­giej stro­nie. Jak Ali­cja. Tylko że dla mnie te­raz nie ma już po­wrotu na drugą stronę lu­stra, po­my­ślała. Sta­nęła przed drew­nia­nymi drzwiami i za­pu­kała. Otwo­rzyła jej matka. Ka­ro­li­nie chwilę za­jęło, by ją po­znać. Al­dona była przy­gar­biona, a jej twarz po­kry­wała sieć zmarsz­czek.

– Dzień do­bry – ode­zwała się Ka­ro­lina.

– Dzień do­bry – od­po­wie­działa matka z wy­mu­szo­nym uśmie­chem. – Wejdź da­lej – za­pra­szała, a w jej gło­sie Ka­ro­lina usły­szała za­po­wiedź kary.

Kary za wszyst­kie grze­chy i za­nie­dba­nia, któ­rych się do­pu­ściła, za nie­obec­ność, za nie­po­słu­szeń­stwo. W tym mo­men­cie chciała uciec, ale nie miała do­kąd.

– Sia­daj, sia­daj – za­pro­po­no­wała matka i wska­zała na ka­napę w sa­lo­nie. – Długo je­cha­łaś? – za­py­tała, jakby to była naj­waż­niej­sza kwe­stia po dwu­dzie­stu la­tach nie­obec­no­ści.

Ka­ro­lina błą­dziła wzro­kiem po me­blach i przez chwilę nie wie­działa, co matka do niej mówi. W końcu jed­nak od­po­wie­działa:

– Tak, to da­leko.

Ale nie tak da­leko, jak my je­ste­śmy te­raz od sie­bie, po­my­ślała.

Za­pa­dła krę­pu­jąca ci­sza. Ka­ro­lina bała się co­kol­wiek po­wie­dzieć, żeby nie spadł na nią grad oskar­żeń. W my­ślach wer­to­wała te­maty: pa­sa­że­rów w au­to­bu­sie, War­szawę, po­dróż, ale wie­działa, że czego nie po­wie, matka i tak okaże obo­jęt­ność. Tak było za­wsze, więc wo­lała się nie od­zy­wać.

– Mo­żesz tu­taj zo­stać – wy­du­siła w końcu star­sza ko­bieta – tak długo, jak długo ze­chcesz – do­dała, nie pa­trząc Ka­ro­li­nie w oczy.

– Dzię­kuję.

Tak jak­bym dzię­ko­wała, że za­mknięto mnie w To­wer of Lon­don za cza­sów Hen­ryka VIII, po­my­ślała.

– Twój po­kój jest nie­zmie­niony. Zo­sta­wi­li­śmy go w ta­kim sta­nie, w ja­kim był – po­wie­działa z wy­rzu­tem matka.

Tylko tyle miała jej do po­wie­dze­nia. Ka­ro­lina wo­la­łaby, żeby za­częła na nią krzy­czeć, prze­kli­nać, wrzesz­czeć. Jed­nak żal, pre­ten­sje były ukryte. Będą się są­czyć jak jad i może w któ­rymś mo­men­cie wy­płyną, ale na ra­zie szem­rzą jak stru­mień pod zie­mią.

– Gdzie oj­ciec? – za­py­tała w końcu Ka­ro­lina.

– A, on te­raz cią­gle w pracy, ni­gdy go nie ma. Nie wiem, co robi – rzu­ciła Al­dona i mach­nęła ręką.

Za­brzmiało to tak, jakby Ka­ro­lina po­no­siła winę za to, że jej oj­ciec nie prze­bywa w domu i nie szepce matce do ucha mi­ło­snych za­klęć.

– My­śla­łam, że on już na eme­ry­tu­rze... – za­częła nie­śmiało.

– Na ja­kiej tam eme­ry­tu­rze, a kto by z tego wy­żył! – Matka wy­dęła wargi z po­gardą.

Ka­ro­lina omio­tła wzro­kiem me­ble. Nie­wiele się tu­taj zmie­niło. Ta sama ka­napa. Zimny ko­lor ścian. Zimne me­ble. Tak jakby znowu zna­la­zła się na bie­gu­nie pół­noc­nym. W tym po­koju za­biła swoją bab­cię Ha­linę. Pa­mię­tała do­sko­nale, gdy oj­ciec przy­szedł za­pła­kany do domu i po­wie­dział, że bab­cia tra­fiła do szpi­tala z wy­le­wem krwi do mó­zgu. Miała iść na mszę, ale po dro­dze od­wie­dziła są­siadkę, która źle się po­czuła i zmarła. Bab­cia tak się zde­ner­wo­wała, że pę­kło jej ja­kieś na­czy­nie i krew za­lała mózg. Ka­ro­lina miała na­dzieję, że sta­ruszka wyj­dzie z tego, ale na wszelki wy­pa­dek po­sta­no­wiła się mo­dlić. Nie­stety za­snęła i gdy się obu­dziła, bab­cia już nie żyła. Przez wiele lat ob­wi­niała się o to, że bab­cia zmarła przez nią, przez jej le­ni­stwo.

Te­raz wró­ciła my­ślami do rze­czy­wi­sto­ści. Pa­no­wała krę­pu­jąca ci­sza. Żadna z ko­biet nie wie­działa, co po­wie­dzieć. Były dla sie­bie ob­cymi ludźmi, choć bli­sko spo­krew­nio­nymi.

– Czy mam ci ja­koś po­móc? – za­py­tała Ka­ro­lina, bo stwier­dziła, że tak wy­pada, tak mó­wią córki do ma­tek.

– Przez dwa­dzie­ścia lat da­łam so­bie radę sama, więc i te­raz so­bie po­ra­dzę – usły­szała za­rzut.

Tak, choć­bym ro­biła salta i pi­ru­ety, i tak będę nie­zdarą, która nie może ni­czego do­ty­kać, bo po­psuje, po­my­ślała.

– To ja pójdę do swo­jego po­koju – za­pro­po­no­wała nie­śmiało.

– A idź, idź. – Matka mach­nęła ręką.

Ka­ro­lina zła­pała wa­lizkę i za­częła się wdra­py­wać po drew­nia­nych scho­dach. Ile razy wcze­śniej prze­mie­rzała tę drogę. Nikt by nie zli­czył. Bu­dziły się w niej wspo­mnie­nia chwil, które spę­dzała tu­taj w dzie­ciń­stwie. Te schody były dla niej schro­nie­niem przed sa­mot­no­ścią. Tu­taj miała swoją ar­mię przy­ja­ciół. Były to ro­śliny, które po­usta­wiała na stop­niach. Ba­wiła się z nimi, roz­ma­wiała i co­dzien­nie do­kar­miała wodą. Te­raz nie po­zo­stał po nich na­wet ślad. Na gó­rze otwo­rzyła drew­niane drzwi do swo­jego po­koju, znaj­du­ją­cego się w na­roż­nej czę­ści stry­chu, i we­szła do środka. Wcią­gnęła w noz­drza zna­jomy za­pach, pod­łoga za­skrzy­piała jak zwy­kle. Spoj­rzała na łóżko i biurko, ściany wy­ło­żone bo­aze­rią i po­czuła znowu tę doj­mu­jącą sa­mot­ność, która w tym miej­scu ją ota­czała. Po­ło­żyła wa­lizkę na pod­ło­dze i usia­dła na łóżku. Co te­raz, ko­chana, co te­raz? Nie masz już do­kąd uciec i po­zo­sta­niesz w tej szkla­nej wieży do końca two­ich dni. Twój ry­cerz na bia­łym ko­niu zo­sta­wił cię z ni­czym, na­wet bez mi­łych wspo­mnień. Za­częła się pła­wić w bez­na­dziej­no­ści swej sy­tu­acji. Dwa­dzie­ścia lat temu ucie­kła stąd, aby po­czuć się wolną. Po dwu­dzie­stu la­tach wraca z pod­ku­lo­nym ogo­nem do punktu wyj­ścia. Te­raz matka może po­wie­dzieć: „A nie mó­wi­łam, że ci się nie uda, że nic nie zna­czysz, że je­steś ni­kim beze mnie?”. Może ją oskar­żyć o bez­dusz­ność, ego­izm, pod­łość. Może jej za­rzu­cić wszystko, co jej się żyw­nie po­doba. Zy­skała nad córką wła­dzę, a Ka­ro­lina musi uni­że­nie słu­chać. A może, po­my­ślała nie­śmiało, a może matka się zmie­niła, może już nie jest taka jak kie­dyś. Wy­obra­ziła so­bie przez chwilę matkę, która o nią dba, ro­zu­mie ją. Słu­cha, co do niej mówi, nie do­ra­dza, nie kry­ty­kuje, ale po pro­stu z nią jest. No cóż, to ta­kie dzie­cięce ma­rze­nie. Odło­żyła je na bok i wy­pa­ko­wała ciu­chy do szafy.

Była pie­kiel­nie zmę­czona, bo je­chała dzie­sięć go­dzin, a i ostat­nie dni dały jej w kość. Wy­pro­wadzka, wy­po­wie­dze­nie, wy­dzie­dzi­cze­nie. Po­czuła, że oczy same jej się za­my­kają, że po­trze­buje od­po­czynku. Spoj­rzała ła­ko­mym wzro­kiem na łóżko. Spa­nie o tej po­rze by­łoby tro­chę dziwne, po­my­ślała, ale może tylko przez chwilę po­leżę. Zdjęła spodnie i bluzkę, za­ło­żyła dres i wsu­nęła się pod koł­drę. Po chwili już spała. Śniło jej się, że mieszka w zamku. Miała trzech braci. Byli dla niej do­brzy. Ba­wili się ra­zem w parku, gdzie mieli swoje drzewo – lipę, w któ­rej sze­ro­kich ko­na­rach zbu­do­wali so­bie schro­nie­nie. Kiedy o mało co nie spa­dła z drzewa, je­den z braci ją pod­trzy­mał. Czuła się z nimi bez­pieczna i spo­kojna. Kiedy matka za­wo­łała ich na obiad, po­bie­gli wszy­scy. Za­sie­dli do stołu w ogrom­nym sa­lo­nie. Służba po­da­wała po­si­łek. Matka z tro­ską py­tała o ich za­bawy i dbała o to, aby wszy­scy się na­je­dli. Wtem Ka­ro­lina usły­szała, że ktoś woła ją po imie­niu. Obu­dziła się na­gle z prze­stra­chem. To już nie był sen. Przez chwilę za­sta­na­wiała się, gdzie jest. No tak, wró­ciła prze­cież do Gar­dzie­nia. Jest w domu ro­dzin­nym.

– Ka­ro­lina! – znowu roz­le­gło się wo­ła­nie.

To matka, moja matka, po­my­ślała z prze­stra­chem.

– Już idę – wy­krzyk­nęła tak gło­śno, jak po­tra­fiła.

Po­czuła przy­jemny za­pach, który roz­no­sił się po domu. Za­pach je­dze­nia. Wstała z łóżka, wsu­nęła kap­cie i ze­szła na dół. U pod­nóża scho­dów stał ja­kiś star­szy męż­czy­zna, któ­rego w pierw­szej chwili nie roz­po­znała.

– Dzień do­bry – ode­zwał się i do­tarło do niej, że to jej oj­ciec.

– Dzień do­bry – od­po­wie­działa za­że­no­wana i przy­wi­tała się z nim. – Zdrzem­nę­łam się chwilę, bo je­cha­łam dzie­sięć go­dzin, a w au­to­bu­sie strach spać.

– No tak, te­raz to wszę­dzie strach, że cię okradną. A któ­rędy je­cha­li­ście? – za­py­tał z za­in­te­re­so­wa­niem, jakby dwa­dzie­ścia lat jej ży­cia nie było ważne, za to in­te­re­so­wała go tylko trasa au­to­busu.

– Przez Łódź i To­ruń – od­po­wie­działa.

– Chodź, zjemy coś – za­pro­po­no­wał. – Pew­nie je­steś głodna.

– Tro­chę – przy­znała i prze­szli ra­zem do ma­łej kuchni.

Stół był na­kryty ob­ru­sem, w po­miesz­cze­niu czuło się wszech­obecny lód i skrę­po­wa­nie. Ka­ro­lina miała ochotę krzyk­nąć: „Lu­dzie, od­mar­z­nij­cie w końcu! Po­wiedz­cie, co wam nie gra, co nie pa­suje, i za­cznij­cie żyć nor­mal­nie!”. Za­miast tego grzecz­nie usia­dła przy stole. Bała się za­pro­po­no­wać matce ja­ką­kol­wiek po­moc. My­ślała, że ta i tak jej nie przyj­mie, a je­śli przyj­mie, bę­dzie ją kry­ty­ko­wać, że wszystko robi nie tak.

– Oj­ciec to te­raz taki gość w domu, pra­wie jak ty. Cią­gle go nie ma – oznaj­miła z wy­rzu­tem Al­dona, sta­wia­jąc na stole wazę z zupą.

– Pra­cuję – burk­nął.

– Pra­cuję, pra­cuję... – Matka za­częła go prze­drzeź­niać.

Ka­ro­lina czuła, że szy­kuje się awan­tura, a jej obec­ność ich nie po­wstrzyma.

– To ja na­leję zupy – za­pro­po­no­wała.

– Tylko nie po­roz­le­waj.

Tak na pewno roz­leję, po­my­ślała Ka­ro­lina.

Wlała naj­pierw matce, po­tem ojcu, a na końcu so­bie.

– Pięk­nie pach­nie – po­chwa­liła.

Oj­ciec tylko po­ki­wał głową, matka też. Nikt się nie od­zy­wał. Każde z nich wie­działo, że cho­dzi po polu mi­no­wym. Je­den fał­szywy ruch i na­stąpi wy­buch.

Cie­kawe, jak długo tu­taj wy­trzy­mam, po­my­ślała z prze­stra­chem Ka­ro­lina.

– I co za­mie­rzasz? – za­py­tał w końcu oj­ciec, opróż­nia­jąc ta­lerz z zupą.

– Nie wiem – przy­znała. – Na pewno chcę przez chwilę tu po­miesz­kać, za­nim znajdę pracę – od­po­wie­działa zgod­nie z prawdą.

– O pracę tu nie­ła­two, a matka po­trze­buje po­mocy cały czas, nie tylko przez chwilę – za­uwa­żył z pre­ten­sją, wska­zu­jąc na zmie­nione cho­robą ręce i plecy żony.

To jej po­ma­gaj, po­my­ślała Ka­ro­lina, dla­czego ucie­kasz?

Nie od­wa­żyła się jed­nak tego po­wie­dzieć na głos.

– A u Grzy­bow­skich to już prze­kwi­tły mar­cinki. Znak, że nie­długo słoty się za­czną – skwi­to­wała wszystko matka.

No tak, to naj­waż­niej­sza sprawa pod słoń­cem, po­my­ślała Ka­ro­lina.

– A oni miesz­kają tam, gdzie daw­niej? – za­py­tała zdzi­wiona.

– Tak, i Grzą­dziele, i Mać­ko­wiaki. Wszy­scy. Ich dzieci im po­ma­gają. Przy­jeż­dżają na wa­ka­cje i w week­endy. Za­bie­rają do sie­bie. Do­bre mają dzieci – wes­tchnęła Al­dona.

Ups, znowu mina, po­my­ślała Ka­ro­lina.

– Zby­szek Mać­ko­wiak też tu mieszka – do­dała matka.

Ka­ro­lina za­czer­wie­niła się od stóp do głów.

– Ale ma te­raz żonę i czworo dzieci – wy­ja­śniła Al­dona.

Kur­czę, tyle mnie omi­nęło, po­my­ślała z iro­nią Ka­ro­lina. Przed oczyma sta­nął jej Zby­szek, ja­kiego znała. Miał osiem­na­ście lat, twarz po­krytą prysz­czami i za­cho­wy­wał się jak szcze­niak. Bar­dzo ją iry­to­wał swo­imi za­lo­tami. Cie­kawe, jak te­raz wy­gląda, czy bar­dzo się zmie­nił. Czy biega za nim stadko dzieci.

– No ale jego dzie­ciaki to już do szkół cho­dzą – po­wie­działa matka, jakby czy­ta­jąc jej w my­ślach.

Po­sta­wiła na stole dru­gie da­nie. Ko­tlety mie­lone, ziem­niaki i grzybki z octu. Ka­ro­lina aż stęk­nęła z za­chwytu. To było jej ulu­bione je­dze­nie. Je­dyne, co bu­dziło w niej cie­płe uczu­cia, to ko­tlety mie­lone z ziem­niacz­kami.

– Ja za­raz jadę – oznaj­mił oj­ciec.

– Jak to? – zdzi­wiła się Ka­ro­lina.

– Mam dużo pracy. Ktoś musi na to wszystko za­ro­bić – stwier­dził, wska­zu­jąc na stół i kuch­nię.

Wy­dało jej się dziwne, że pra­cuje o tej po­rze. Co prawda za­wsze praca była dla niego naj­waż­niej­sza, ale jed­nak córka wró­ciła, była go­dzina sie­dem­na­sta, a on miał już sie­dem­dzie­siąt lat.

– No a eme­ry­tura? – za­py­tała nie­śmiało Ka­ro­lina.

– A kto by z tego wy­żył, kto by ra­chunki za dom za­pła­cił. No i te­raz ty chyba też tu za­miesz­kasz, prawda? – upew­niał się.

– Na ra­zie tak... – od­rze­kła, spusz­cza­jąc głowę.

– No wi­dzisz, to jedna gęba wię­cej do wy­kar­mie­nia.

Nie czuła się gębą do wy­kar­mie­nia, ale na ra­zie wy­pa­dało przy­znać ojcu ra­cję. Nic nie po­wie­działa, tylko przy­tak­nęła. Matka skrzy­wiła się. Oj­ciec szybko do­koń­czył obiad i wy­biegł z domu jak wiatr.

– I tyle go wi­dzę. Cią­gle go nie ma, to wszystko twoja wina, bo jak wy­je­cha­łaś, to co on tu­taj miał ro­bić – po­wie­działa z wy­rzu­tem Al­dona.

Ka­ro­lina bała się ode­zwać. Bała się, że matka zmiaż­dży ją jak wa­lec. Prze­je­dzie się po niej jak po ja­kimś ma­łym, bez­bron­nym zwie­rzątku. Tak się za­wsze przy niej czuła. Te­raz na­ra­stały w niej też złość i chęć ucieczki, nie wia­domo do­kąd.

– Zo­sta­wi­łaś wszystko: mnie, ojca, nasz dom, i ucie­kłaś do lep­szego ży­cia. I co z tego masz? – Matka uznała jej mil­cze­nie za za­chętę.

– Mamo, ja...

– Inne dzieci po­ma­gają ro­dzi­com, Re­nata cho­dzi z matką do ko­ścioła, na spa­cery, na cmen­tarz, a ty przez dwa­dzie­ścia lat na­wet nie za­py­ta­łaś, jak ja się czuję, nie przy­je­cha­łaś, nie za­dzwo­ni­łaś.

Ka­ro­linę za­częło przy­gnia­tać co­raz więk­sze po­czu­cie winy. Było ni­czym wielki głaz, który dźwi­gała, chyba od­kąd się uro­dziła, w każ­dym ra­zie tak długo, jak się­gała pa­mię­cią. Po­czu­cie winy, że nie jest taka, jak by chciała matka. Miała być po­tulna i ła­godna, a za­ra­zem prze­bo­jowa i pewna sie­bie. Miała być uprzejma i życz­liwa, a jed­no­cze­śnie umieć wal­czyć o swoje. Miała iść za gło­sem serca, a także po­zo­sta­wać roz­sądna i sprytna. Miała być chyba kimś, kto ni­gdy nie ist­niał. Na­gle zdała so­bie z tego sprawę. Mimo to na­dal chciała dać matce tę osobę, która prze­cież nie miała prawa ist­nieć. Ni­gdy nie mo­gła za­do­wo­lić matki i dla­tego ucie­kła, ale pa­ra­dok­sal­nie w tej chwili da­wało to matce jesz­cze więk­sze pole do po­pisu, te­raz rze­czy­wi­ście miała o co mieć żal i pre­ten­sje. Ka­ro­lina wie­działa, że ta roz­mowa to ślepy za­ułek, ale nie umiała odejść.

– Ja te­raz chcę ci po­móc – prze­mo­gła się, aby po­wie­dzieć.

– Już nie ma w czym, te­raz to ty po­trze­bu­jesz po­mocy, już za późno...

No tak, spóź­ni­łam się. Nie­ważne, że nie da się zmie­nić prze­szło­ści, nie­ważne.

– Nie chcę wra­cać do prze­szło­ści. Po­wiedz, czego te­raz po­trze­bu­jesz. Mam po­sprzą­tać, po­zmy­wać, za­jąć się ogród­kiem? Po­wiedz, czego chcesz...

Matka tylko mach­nęła ręką i ob­ra­żona wy­szła z kuchni. To za­wsze była jej naj­moc­niej­sza broń – ob­ra­ża­nie się i mil­cze­nie. Ka­ro­lina pa­mię­tała z dzie­ciń­stwa, że matka samą miną de­cy­do­wała o jej sa­mo­po­czu­ciu. Gdy się uśmie­chała, chciało jej się żyć. Gdy była ob­ra­żona, cały świat tra­cił barwy, jakby nie ist­niał. Była dla Ka­ro­liny ni­czym słońce, w które dziew­czynka wpa­try­wała się z uwiel­bie­niem. Tak wiele od niej za­le­żało, tak wiele. Całe moje ży­cie. Cie­kawe, czy do­ty­czy to też wiecz­no­ści, po­my­ślała z pew­nym roz­ba­wie­niem.

Te­raz też mil­cze­nie Al­dony roz­biło ją na ka­wałki, ale po­sta­no­wiła, że je po­zbiera i sklei w ca­łość. Na prze­kór matce i na prze­kór temu, co w niej za­szcze­piła. Nie da się przy­gnieść, zdo­ło­wać, nie da się po­gnę­bić do cna. Po­zbie­rała na­czy­nia i wło­żyła je do zmy­warki. Była to ta sama zmy­warka, którą pa­mię­tała sprzed lat. Dzia­łała na pół gwizdka i pew­nie na­dal tak jest. Nie ma ni­kogo, kto by się nią za­jął. Jed­nak ją włą­czyła. Po­tem wy­tarła stół i za­mio­tła pod­łogę. Sły­szała, że matka włą­czyła te­le­wi­zor i ogląda ja­kiś se­rial. Po­sta­no­wiła jej nie prze­szka­dzać, bo wie­działa, że jest ob­ra­żona i czeka na prze­pro­siny. Prze­pro­siny, które i tak do ni­czego nie do­pro­wa­dzą, bo matka nie lubi sa­mej sie­bie, a Ka­ro­lina jej to tylko uzmy­sła­wia. Po­sta­no­wiła się usu­nąć, znik­nąć z pola wi­dze­nia. Po­szła do swo­jego po­koju i wsko­czyła do łóżka. Naj­pierw zro­biła prze­gląd osób, które pa­mię­tała z dzie­ciń­stwa i które mogą jesz­cze miesz­kać w Gar­dzie­niu. Nie było ich wiele. Oprócz Zbyszka i ja­kichś ko­le­ża­nek ze szkoły wła­ści­wie nie miała tu ni­kogo. Po­tem wy­jęła książkę i za­częła czy­tać. Przed snem po­sta­no­wiła, że rano jed­nak po­roz­ma­wia z matką, a po­tem wy­ru­szy na spa­cer po wsi. Z taką my­ślą za­snęła.

Obu­dziło ją słońce wpa­da­jące przez fi­ranki. Cu­downa nie­spo­dzianka. W paź­dzier­niku słońce było jak rzadki przy­smak, ra­ry­tas. Wy­sko­czyła za­do­wo­lona z łóżka. Umyła się i ze­szła na dół. W kuchni sie­działa matka. Przy­gar­biona, za­su­szona. Z ca­łych sił sta­ra­jąca się po­ka­zać, że jest ofiarą pod­łej córki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki