Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Wspaniały romans historyczny, którzy przenosi czytelnika w niezwykły świat dwudziestolecia międzywojennego.
Leokadia i Jan rozpoczynają wspólne życie. Każdy dzień przynosi im nowe radości, każdego dnia odrywają w sobie nawzajem coś nowego i kochają się coraz mocniej. Niestety na ten radosny czas w ich życiu cieniem kładą się tajemnice z przeszłości. Sprawiają, że zaufanie między młodymi małżonkami zostaje zachwiane, a w relację wkrada się niepewność.
Czy Leokadia i Jan będą umieli wspólnie przezwyciężyć trudności?
Czy ich miłość pozwoli im odnaleźć się ponownie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Katarzyna Sarnowska Copyright © 2026 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Źródło obrazu: ana (stock.adobe.com)
Skład i łamanie: Michał Bogdański
Redakcja i korekta: Barbara Ramza-Kołodziejczyk
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrtybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: [email protected]
Wydanie I
Radom 2025
ISBN 978-83-68684-02-5
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Otworzyła oczy i oblał ją zimny pot. Zaspała, dawno powinna być już przy kurach i krowach. Przestraszyła się, że zaraz usłyszy krzyki matki. Po chwili jednak wróciła jej pełna świadomość i przypomniały się zdarzenia poprzedniego dnia.
Powiodła zaspanym wzrokiem po pokoju. Leżała w łóżku, a obok... obok niej leżał jej ukochany – Jan. Oddychał miarowo i uśmiechał się przez sen. A więc to prawda, to prawda, co zdarzyło się wczoraj! Przypomniała sobie najpierw drogę do kościoła z Wackiem, a potem, gdy zjawił się Jan, wszystko nagle się odmieniło. Ślub w kościele Świętego Jana, skromne przyjęcie w Mon Plaisir. Gośćmi byli jedynie ojciec Jana, wuj Jerzy, Elżbieta, Icek i Lusia ze Staszkiem, ale i tak była to najpiękniejsza chwila w jej życiu. To wszystko było tak nierealne, że pasowało bardziej do snu niż do jej dotychczasowego życia, wypełnionego ciągłą pracą, połajankami i poszturchiwaniem matki i ojczyma.
Nagle pojawiła się w niej myśl, że na to nie zasłużyła, że musi na to zapracować, bo dostała coś za darmo. Najchętniej wyskoczyłaby z łóżka i zaczęła sprzątać, ale bała się, że obudzi Jana. Rozejrzała się niespokojnie po pokoju. W oknach wisiały ciężkie zasłony w kolorze czekolady, które skutecznie chroniły przed słońcem. Przy ścianie stała piękna drewniana szafa, obok etażerka. Był na niej wielki wazon wypełniony po brzegi czerwonymi różami. Wzrok dziewczyny powędrował na dłoń. Na palcu błyszczała obrączka. Jestem żoną Jana, Jasia, mojego Jasia, zaśpiewała w myślach. Wróciły do niej zdarzenia z nocy, gdy ją pieścił i przytulał. To była czysta rozkosz.
Postanowiła sprawdzić ukradkiem, jak wygląda, poprawić włosy i zerknęła w kierunku drzwi od łazienki.
– A dokąd to moja księżniczka ucieka? – usłyszała, gdy po cichutku podnosiła się z łóżka.
Poczuła mocny uścisk dłoni męża. Jan przytulił ją i pocałował.
– Nigdzie cię nie puszczę. Od tej chwili jesteś już moja! – Nie przestawał jej pieścić i całować.
Leokadia poddała się temu. Poczuła niewysłowioną rozkosz i radość, która przenikała każdą komórkę jej ciała. Była w raju. Po długiej chwili pieszczot znużeni opadli na poduszki.
– Kocham cię – powtarzał i z zachwytem gładził ją po włosach i szyi.
– Ja też cię kocham – wyszeptała – ale na chwilkę cię opuszczę – dodała, wyrwała się z jego objęć i poszła do łazienki.
Otworzyła drzwi. Przy oknie stała piękna wanna na metalowych nóżkach, w której wieczorem się kąpała. Ściany wyłożone były kafelkami w kolorze écru, z karminowymi różami, a w pomieszczeniu unosił się ich słodki zapach i przez chwilę wydawało jej się, że róże na ścianach tak pachną. Dopiero potem zauważyła w rogu łazienki wazon wypełniony kwiatami. Spojrzała w lustro i zobaczyła swoje odbicie. Wyglądała pięknie. Miała na sobie niebieską satynową koszulę nocną. Pogładziła delikatną tkaninę, która wyglądała jak tafla nieba w słoneczny dzień. Pewnie niebo też jest takie miękkie w dotyku, pomyślała. Dostała ją wczoraj od Jana. Leokadia poprawiła włosy, skorzystała z toalety, umyła się i wróciła do Jana.
– Tak wiele dla mnie wczoraj zrobiłeś. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę – powiedziała, patrząc mu głęboko w oczy.
Gdyby nie Jan, byłaby teraz z Wackiem w jego chałupie. Na jego łasce i niełasce. Gdy o tym pomyślała, przeszedł ją dreszcz obrzydzenia.
– Po prostu bądź przy mnie – poprosił.
– O niczym innym nie marzę – wyznała.
W jednej chwili zapomniała o Wacku. Przemknęło jej przez myśl, że trzeba wziąć się do jakiejś pracy, zrobić śniadanie, ugotować obiad, posprzątać.
– Od wczoraj jesteś moją żoną, a żony oficerów są rozpieszczane. – Jan uśmiechnął się, jakby czytając w jej myślach.
– Ale trzeba przygotować śniadanie, ugotować obiad! – żachnęła się.
Nagle jak wodospad spłynęły na nią obawy dotyczące codziennego życia. Przecież ten sen za chwilę się skończy i trzeba będzie wrócić do rzeczywistości.
– Wynająłem pokój na dwie noce i dziś jeszcze możemy korzystać z uroków życia nowożeńców – oznajmił Jan z uśmiechem. – A śniadanie, cóż, jesteś głodna? – zapytał.
Leokadia poczuła, że burczy jej w brzuchu. Pokiwała nieśmiało głową.
– Wolisz zjeść tutaj czy zejść do restauracji? – dopytywał, przytulając ją mocno.
Wolałaby nic nie wybierać. W restauracji przy ludziach czułaby się dziwnie. Ona, dziewczyna ze wsi, która nie umie się zachować! Ale na myśl, że ktoś miałby ją oglądać w samej koszuli nocnej, zarumieniła się.
– W takim razie zamówimy przez telefon, nikt nie musi wchodzić do pokoju, ja wyjdę, odbiorę zamówienie i podam swojej księżniczce śniadanie. – Jan domyślił się, w czym rzecz.
Leokadia pokiwała głową na zgodę. Jan zadzwonił do recepcji. Włożył spodnie i koszulę, odsunął ciężkie zasłony i wpuścił do pokoju słońce. Wkrótce usłyszeli delikatne pukanie do drzwi. Jan wyszedł na korytarz, a po chwili wjechał do pokoju z wózkiem, na którym piętrzyły się pyszności.
– Śniadanie podano – oznajmił uroczystym tonem.
Leosia się uśmiechnęła i chciała wstać z łóżka.
– Nie, nie, dziś to ja obsługuję moją księżniczkę.
Podszedł i podał jej tacę, na której były maliny, poziomki, rogaliki, dżem truskawkowy, herbata i sok pomarańczowy. Usiadł obok niej i zaczęli jeść z apetytem. Wszystko było pyszne, ale Leokadia jeszcze nigdy nie jadła w łóżku i czuła wyrzuty sumienia, że robi coś nie tak, że jej się to nie należy, że za chwilę to wszystko zniknie i znowu trafi do gospodarstwa matki i ojczyma.
– Czym się smucisz? – zapytał Jan, widząc jej minę.
– Bo boję się, że to wszystko sen, który zaraz się skończy – wyznała.
– To nie jest sen, jesteś moją żoną i spełniło się moje największe marzenie... chociaż na razie mi też wydaje się to nierealne. Jeszcze niedawno siedziałem w areszcie i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek stamtąd wyjdę – wspomniał i znów przytulił ją mocno.
– Mój ty biedaku, tyle wycierpiałeś. – Pogładziła go po głowie.
– Nie mówmy już o tym, dziś po prostu chcę cieszyć się życiem – poprosił.
Leosia pokiwała głową. Zjedli śniadanie, a potem Jan znowu ją pieścił i przytulał. Nie mógł się nacieszyć, że ma ją przy sobie.
– Co planujesz? – zapytała, kiedy w końcu padli znużeni na łóżko.
– Planuję kochać się z tobą do upadłego – odrzekł – a potem może spacer w parku... – dodał z szelmowskim uśmiechem.
Leokadia pokręciła głową.
– Chodziło mi o nasze wspólne życie, bo przecież musimy gdzieś mieszkać, chcę jak najszybciej wziąć się do pracy... – wyjaśniła rzeczowo.
Jan roześmiał się beztrosko.
– Zostaw to mnie. Najważniejsze, że w pułku zgodzili się na ślub, dostaliśmy mieszkanie w koszarach, mam żołd, a reszta... reszta się sama ułoży. – Machnął ręką.
Jej Jasiu był pewny swego, z nadzieją oczekiwał jutra, a ona już kręciła się niespokojnie, obawiając się, jak będzie wyglądało jej nowe życie. Stare było straszne, matka traktowała ją jak służącą, dostawała baty, nie miała nikogo bliskiego i była biedna, ale było znane. To nowe miało być lepsze, jednak na razie okazywało się obce i nieprzewidywalne. Nie miała nic poza miłością Jana.
– O czym tak rozmyślasz, moja kochana? – zapytał mąż, gdy długo się nie odzywała.
– Nic, nic. – Bała się przyznać.
– Zapraszam cię teraz na nasz miodowy spacer! Niestety miesiąca miodowego nie będzie – westchnął z żalem – ale zrobię, co tylko w mojej mocy, abyś przez najbliższy miesiąc, a potem przez całe życie była szczęśliwa – obiecał.
Leokadia się uśmiechnęła i od razu podniosła się z łóżka, bo brakowało jej świeżego powietrza.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie ma co na siebie włożyć. Jej wzrok powędrował do małej walizeczki, która leżała obok okna – to z niej wczoraj Jan wyjął koszulę nocną dla niej. Może tam coś znajdzie.
– Zajrzyj do szafy. – Jan zauważył jej strapioną minę.
Leosia otworzyła ciężkie drzwi. Wisiała tam piękna zielona sukienka w kwiaty, a na półce leżał elegancki kapelusz.
– Dziękuję, dziękuję, że o wszystkim pomyślałeś! – wykrzyknęła z wdzięcznością.
– Miałem dużo czasu, gdy ten drań wsadził mnie do aresztu. Wtedy przygotowałem plan i Lusia pomogła mi skompletować całą garderobę dla ciebie. Ale nie wracajmy do tych przykrych wspomnień! – Machnął ręką. – Żyjmy chwilą, a chwila jest piękna – dodał, wskazując na widok za oknem.
Leokadia powędrowała wzrokiem w tym kierunku. Okno wychodziło na główny plac miasta zalany słońcem. Zobaczyła eleganckie pary spacerujące po alejkach wśród zieleni, automobile, które stały przed hotelem, piękne kamienice, które otaczały plac. Za chwilę tam się znajdzie. Poczuła się tak, jakby ktoś nagle przeniósł ją ze wsi do miejsca pełnego szyku i elegancji. Kiedy przyjeżdżała tutaj na targ z jajkami, mogła ten świat podziwiać, dziś miała się stać jego częścią i poczuła niepokój. Westchnęła głęboko i poszła do łazienki umyć się i ubrać.
– Ależ jesteś piękna! – wykrzyknął Jan, gdy wyszła, i znowu ją pocałował. – Gotowa na spacer? – zapytał szarmancko i ujął ukochaną pod rękę.
– Ależ tak, panie oficerze – odpowiedziała z uśmiechem, którym starała się pokryć zakłopotanie i niepewność.
Wyszli na korytarz. Zeszli po drewnianych schodach wyłożonych miękkim, bordowym dywanem. Ściany pokrywały beżowe tapety i zdobiły obrazy z pejzażami miasta. W lobby hotelowym powitał ich recepcjonista. Miał na sobie ciemny garnitur. Uwagę Leosi przykuły jego śmieszne sumiaste wąsy.
– Dzień dobry szanownemu państwu – oznajmił, kłaniając się w pas.
– Dzień dobry – odpowiedzieli.
– Czy wołać dorożkę? – dopytywał się mężczyzna.
– Dziękuję, nie trzeba. Wolimy spacer – oznajmił Jan.
– Jak sobie szanowni państwo życzą – rzekł i znowu ukłonił się w pas.
Wyszli na dwór. Leokadię na moment oślepiło południowe słońce. Spojrzała na plac, który widziała z góry. Z tej perspektywy był jeszcze piękniejszy. Skręcili w prawo i znaleźli się przy ulicy Brzeskiej. Przeszli obok klasztoru i skierowali się ku Wiśle. Przechodnie z zachwytem patrzyli na piękną parę. Młody przystojny żołnierz i kobieta, której uroda lśniła jak szlachetny kamień.
– Co to za świątynia? – zapytała Leokadia z zainteresowaniem, gdy mijali smukły kościół z czerwonej cegły, który był nieco oddalony od ulicy.
– Kościół ewangelicki. Wchodzimy? – zaproponował Jan. – Jeszcze nigdy w nim nie byłem.
Leosia pokiwała głową. Przeszli przez stalową furtkę i znaleźli się na dziedzińcu. Po prawej stronie stała omszała kamienna rzeźba przedstawiająca anioła z dzbanem. Weszli dalej, minęli figurę Jezusa i stanęli przed metalowymi wrotami. Jan lekko je uchylił i zerknęli do środka. Zobaczyli rzędy drewnianych ławek po dwu stronach nawy, u góry galeryjki. Jedyną świecącą ozdobą był żyrandol. Nie było też obrazów.
– Jest inny – wyszeptała Leosia przyzwyczajona do przepychu świątyni rzymskokatolickiej.
Jan pokiwał głową. Przeszli przez bramę i znowu znaleźli się na Brzeskiej. Leokadia co jakiś czas zerkała na męża, jakby chciała się upewnić, czy naprawdę jest obok niej, czy nie zniknął.
Minęli synagogę po prawej stronie i znaleźli się przy dwupiętrowej, długiej kamienicy z płaskim dachem. Na budynku był znak poczty. Leosia zatrzymała się nagle, bo to miejsce przyciągało ją jak magnes.
– W tym budynku mieści się poczta, ale też Gimnazjum Żeńskie im. Marii Konopnickiej – wyjaśnił Jan, gdy wpatrywała się z zainteresowaniem w okna budynku.
– Naprawdę?
Poczuła nagłą tęsknotę, aby zacząć się tu uczyć.
– Zobaczymy, może uda się cię tutaj zapisać – dodał Jan.
Posłała mu szeroki uśmiech. Ruszyli dalej. Przeszli przez ulicę Gęsią i zatrzymali się przy małym, czerwonym kościele, do którego przylegał długi budynek.
– To kościół Świętego Witalisa, najstarszy we Włocławku, i seminarium duchowne – wyjaśnił Jan. – A to – wskazał na wysoką budowlę po przeciwnej stronie – pensja Steinbeckówny.
Leosia była oszołomiona liczbą nowych nazw i miejsc, które poznawała w tym zachwycającym mieście, ale słuchała z wypiekami na twarzy. Ruszyli w dalszą drogę. Po prawej stronie minęli piękny biały budynek kolegium wikariuszy, a po lewej wznosiły się wieże katedry.
Stanęli na rozdrożu.
– Wolisz kościółek Świętego Jana czy park? – zapytał.
Leokadia biła się z myślami. Obydwa te miejsca były drogie jej sercu.
– I to i to, przecież mamy czas, prawda? – W końcu stwierdziła.
– To świetny pomysł. Rzeczywiście, mamy całe życie przed sobą – powiedział, przytulił ją mocno i pocałował.
Leokadia się spłoniła. Jeszcze ktoś to zauważy, pomyślała z przestrachem, a potem uświadomiła sobie, że przytula się z mężem. Nie mogła przywyknąć do tej nagłej odmiany losu, bo to wszystko stało się tak prędko. Przecież jeszcze wczoraj była w Baranach przekonana, że jej życie na zawsze się kończy i że już nigdy nie ujrzy Jana i Włocławka.
Ruszyli najpierw w stronę kościółka Świętego Jana. Skręcili koło wysokiej dzwonnicy z czerwonej cegły i weszli w ulicę Tumską. Minęli niski domek z czerwonym dachem, sklep kolonialny i przeszli obok kramu Icka, który dziś był zamknięty. W końcu znaleźli się na Starym Rynku. Za budynkiem sądu i pięknymi kamieniczkami skrywał się kościółek. Przeszli ulicą Maślaną i stanęli przed wejściem. Leokadii mocniej zabiło serce – było to dla nich miejsce szczególne, bo tutaj spotykali się z Janem ukradkiem i tutaj wczoraj odbył się ich ślub. Uśmiechnęła się na wspomnienie chwili, gdy podjechali dorożką i weszli do kościoła. Ksiądz już na nich czekał. Kiedy zapytał, czy chce zostać żoną Jasia, chciała wykrzyczeć „Tak!”, aby usłyszał to cały świat, wszystkie kontynenty. „Tak” – wypowiedziała to słowo dobitnym głosem. Potem Jan włożył jej obrączkę na palec i ksiądz przypieczętował ich związek, ogłaszając ich mężem i żoną, a gdy skończyła się ceremonia, wyszli razem na ten placyk i przyjęli życzenia od Lusi i Staszka, Elżbiety, Icka, ojca Jana i od wuja Jerzego. Wuj Jerzy zabrał Ciapka i wyruszył w długą podróż. Ma wrócić dopiero za trzy miesiące. Będzie za nimi tęskniła. Przypomniało jej się, jak po ceremonii piesek doskoczył do niej, radośnie ją oblizywał i łasił się. Niestety nie mogli go trzymać w koszarach, więc wuj zaproponował, że się nim zaopiekuje. Wiedziała, że zwierzak będzie miał z nim dobrze, ale i tak brakowało jej przyjaciela.
– O czym tak dumasz? – zapytał Jan.
– Rozmyślam o naszym ślubie i o tym, jaki był piękny, i o Ciapku – wyznała.
Jan uśmiechnął się. Leokadia z wdzięcznością spojrzała na czerwone mury kościoła, który okazał się dla niej tak łaskawy. W jego wnętrzu na zawsze odmieniło się jej życie.
Minęli kościół, weszli na bulwary i znaleźli wolną ławkę. Usiedli i zadumani wpatrywali się w rzekę pędzącą w dal. Przy brzegu przy drewnianych przystaniach cumowały barki i berlinki, w wodzie taplały się kaczki. Leokadia podniosła wzrok, spojrzała na most i drugą stronę Wisły i przeszył ją dreszcz niepokoju. Tam czaiło się zło.
– Ze mną jesteś bezpieczna. Nikt już cię nie skrzywdzi – obiecał Jan, który chyba wyczuł jej nastrój.
– Nie chcę wracać na wieś – wyszeptała.
– Nie wrócisz, chyba że sama tego zapragniesz – oznajmił stanowczym tonem.
Leosia pokiwała głową. Był jak opoka, jak skała, na której mogła się oprzeć i dzięki której czuła się bezpieczna.
– Pamiętasz, co mi kiedyś obiecałaś? – zmienił nagle temat, podniósł się z ławki, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.
Zbiegli razem po kamiennych schodach i znaleźli się tuż przy brzegu. Cumował tam statek Fortuna, czekając na pasażerów.
Leokadia przetrząsnęła zakamarki pamięci, ale nic nie znalazła.
– Ładnie, ładnie, już wszystko wyleciało z tej pięknej główki! – Jan droczył się z nią.
Zaczerwieniła się, bo miała pustkę w głowie.
– Mieliśmy razem popłynąć do Płocka albo nawet do Warszawy.
– Ach tak, rzeczywiście. To było wieki temu – usprawiedliwiała się.
– Takich rzeczy się nie zapomina. – Pogroził jej palcem. – Dziś już nie wejdziemy na pokład, ale możemy sprawdzić, w jakie dni ta jednostka pływa do Płocka i Warszawy.
Wspięli się po schodach i podeszli do słupa ogłoszeniowego. Leokadia umiała już teraz sama przeczytać, że rejsy odbywają się w soboty.
– Jak Bóg da, to wkrótce popłyniemy – zapewnił Jan.
Pokiwała głową. Nie miała żadnych planów. Jej stare życie przestało istnieć, a nie wiedziała jeszcze, co czeka ją w nowym.
Słońce zaczęło już mocniej przygrzewać. Na szczęście wiaterek wiejący od rzeki łagodził upał. Ruszyli w stronę mostu. Skręcili w ulicę Gdańską, przeszli obok wielkiego budynku z czerwonej cegły, w którym mieściła się ochronka, i znaleźli się przy katedrze, która była młodszą, ale bardziej wyrośniętą siostrą kościoła Świętego Jana. Jej strzeliste wieże łaskotały chmury. Dalej minęli pomnik Nepomucena i Prałatówkę. Leokadia spojrzała w dół. Cały świat był jedną wielką plamą zieleni. Nagle wróciła myślami do ostatniej wizyty w parku.
– Co się stało? – zapytał Jan, widząc jej minę.
– Kiedy ukrywałam się u Icka i Elżbiety, to... – zawahała się – miałam na ciebie czekać w ich mieszkaniu, ale nie wytrzymałam i przyszłam tutaj.
Jan słuchał w skupieniu.
– Wacek mnie znalazł i porwał do gospodarstwa – wydusiła w końcu.
– Tak mi przykro, że tyle już w życiu wycierpiałaś – powiedział i przytulił ją mocno. – Wynagrodzę ci to wszystko, obiecuję, a teraz chodźmy. – Pociągnął ją za rękę i ruszyli biegiem.
Poczuła pęd powietrza i od razu zapomniała o Wacku. Wbiegli na most na Zgłowiączce. Rzeczka płynęła niespiesznie w dal. Zatrzymali się, aby popatrzeć na kaczki. Niektóre miały szmaragdowe główki, które połyskiwały w słońcu, inne były całe szare, wszystkie kolejno nurkowały w poszukiwaniu jedzenia i otrząsały pióra, jakby było im zimno. Na wodzie połyskiwały brylanty słońca, a przy brzegu brązowiły się omszałe pałki tataraku. Powietrze pachniało latem i miłością.
– Chodź. – Jan mocniej ścisnął rękę Leokadii i pociągnął dziewczynę w stronę ogromnej wierzby, która pochylała się nad wodą. Jej gałęzie spływały jak krople wody z fontanny. Podeszli bliżej i otoczyła ich kurtyna z gałęzi i liści, przez którą prześwitywały jedynie refleksy słońca. Jan przyciągnął Leosię do siebie i pocałował namiętnie.
– Tutaj, w wierzbowej komnacie jesteśmy zupełnie sami – mówił, obsypując ją pocałunkami.
Leokadia podniosła głowę. Nie mogła się nacieszyć tym pięknem. Rozłożyła ręce i zaczęła się obracać. Zapragnęła tańczyć i śpiewać. Jan do niej dołączył i poprowadził do walca. W końcu padli razem na trawę.
Po chwili wyszli znowu na alejkę i ruszyli w kierunku kawiarenki. W dali majaczyła muszla koncertowa. Leokadia dopytywała Jana, jak wygląda ich nowe mieszkanie i kiedy się do niego wprowadzą. Była tak zajęta rozmową, że dopiero w ostatniej chwili zauważyła nadchodzącą z naprzeciwka znajomą postać.
– Dzień dobry jaśnie państwu – przywitał się chłopak, zdejmując czapkę z głowy.
– Dzień dobry – odpowiedziała zmieszana.
– Kto to? – zapytał Jan.
– To Izaak, kuzyn Icka, przecież go kiedyś poznałeś – wyjaśniła. – Nie jest do mnie przyjaźnie usposobiony.
– Rzeczywiście, dziś wyglądał inaczej w tej czapce. No cóż, nie wszyscy muszą cię kochać tak jak ja. – Uśmiechnął się Jan.
Minęli kataryniarza z wielką, kolorową papugą na ramieniu, który wygrywał rzewną melodię. Wokół niego zebrał się tłumek słuchaczy. Oni też przystanęli na krótką chwilę, a potem ruszyli dalej. Dotarli do drewnianej kawiarenki. Przy stolikach siedziały eleganckie pary. Nad brzegiem Zgłowiączki znaleźli wolny stolik i usiedli w wiklinowych fotelach. Wkrótce pojawił się przy nich kelner.
– Czego państwo sobie życzą? – zapytał uprzejmie.
– A co pan poleca? – odpowiedział pytaniem Jan.
– Mamy przepyszne lody cassate – zaproponował kelner, patrząc z uznaniem na Leokadię.
– Co ty na to, kochanie?
Leokadia była spłoszona. Nie wiedziała, co oznacza to dziwne słowo. W myślach przeliczała też, ile lody mogą kosztować, a spojrzenie kelnera jeszcze bardziej ją onieśmielało. W końcu pokiwała głową na zgodę.
– To dwie porcje lodów poprosimy – zarządził Jan.
– Przecież takie lody kosztują majątek – wyszeptała, gdy kelner się oddalił.
– Pamiętaj, dziś mamy swój miodowy dzień i możemy zaszaleć. Od jutra zacznie się szara rzeczywistość – odpowiedział i posłał jej uspokajające spojrzenie.
Leokadia westchnęła głęboko i pokiwała głową bez przekonania.
– Ale te cielęce oczy kelnera mi się nie podobają. Jestem zazdrosny. – Pogroził jej palcem.
Uśmiechnęła się. Po chwili kelner przyniósł pucharki z lodami, skosztowali i zaczęli rozkoszować się ich smakiem.
– Pyszne – powiedziała Leokadia, oblizując łyżeczkę.
– Tak, to najlepsze lody pod słońcem, receptura pochodzi z Italii. Wenecja, Florencja, Sienna... – wyliczał Jan z rozmarzeniem.
Nie miała pojęcia, o czym mówił.
– Byłeś tam kiedyś? – zapytała.
– Nie, ale czytałem o tych miastach i kiedyś cię tam zabiorę – postanowił nagle i wrócił do rzeczywistości.
Pokiwała głową. Z nim mogłaby jechać choćby na koniec świata.
Gdy skończyła wyjadać resztki lodów z pucharka, podniosła głowę i rozejrzała się zaciekawiona po kawiarni. Jej uwagę przykuła kobieta, która siedziała sama przy stoliku. Miała na sobie piękną niebieską suknię, a na głowie słomkowy kapelusz. Długie, kręcone blond włosy rozrzucone były na jej ramionach jak na płótnie malarza. Rozglądała się wokół pewnym i zdecydowanym wzrokiem. Wyglądała tak, jakby nikogo i niczego się nie bała. Przywołała kelnera, zapłaciła rachunek, wstała od stolika i nagle znalazła się obok nich.
– Dzień dobry! – powiedziała donośnym głosem.
Leokadia oniemiała. Jan o mało się nie udławił. Przez chwilę patrzył na kobietę w osłupieniu.
– Dzień dobry pani – wymamrotał w końcu.
– Nie przedstawi mnie pan? – zapytała, wskazując na Leokadię.
Nienaganne maniery Jana nagle zniknęły i zaczął się plątać.
– Pozwól, kochanie, to jest pani Julia Durkacz, a to, to moja żona Leokadia.
Kobieta skinęła głową.
– Ach, żona – powtórzyła. – To gratulacje! Do zobaczenia w takim razie – dodała, odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Do widzenia – odpowiedział zmieszany.
Leokadia westchnęła głęboko. Na chwilę zapadła gęsta cisza.
– Kim ona jest? – wydusiła w końcu. – Dlaczego cię zaczepiła? – pytała oszołomiona.
– To długa historia – zaczął Jan i przez chwilę milczał, próbując ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Czy ty nie daj Boże myślisz...? – zapytał, gdy zobaczył wyraz przerażenia w oczach Leokadii. Chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i mocno przytulił.
– Kochanie, to nic, nic. Kiedy byłem w Inowrocławiu na inspekcji, Staszek z Lusią wyciągnęli mnie do Crystalu, takiej popularnej restauracji, jedliśmy kolację, a ta kobieta śpiewała. Nie wiem, dlaczego teraz do nas podeszła i skąd się tutaj wzięła. Może ma tu jakiś koncert. I nie wiem nawet, jak to możliwe, że mnie rozpoznała, bo na sali w Inowrocławiu było tak wiele osób.
Wypowiadając te słowa, sam zdał sobie sprawę, jak nieprawdopodobnie brzmią. Z drugiej strony jedyne, co miał na sumieniu, to sen, w którym pojawiła się ta kobieta.
Serce Leokadii trzepotało jak ptak w klatce. Tak bardzo chciała, żeby to była prawda. Jednak mógł jej opowiadać, co tylko zechciał, przecież nie pojechałaby do Inowrocławia, żeby to sprawdzić. Poza Staszkiem i Lusią nie znała też nikogo z jego otoczenia. A jeśli ta kobieta jest jego kochanką? – przebiegła jej przez głowę straszna myśl i oblał ją zimny pot. Nie mogła już cieszyć się słońcem, zielenią drzew i kolorami kwiatów. Jan zauważył jej strapioną minę.
– Daję ci słowo na pamięć mojej matki, że nic między nami nie zaszło, i proszę cię tylko, abyś mi zaufała – powiedział mąż, patrząc jej prosto w oczy.
Leokadia westchnęła i pokiwała głową. Nie czuła się przekonana, ale chciała mu wierzyć.
– Pani porucznikowo, mam dla pani dziś jeszcze jedną niespodziankę! – Jan zmienił nagle ton głosu.
Leosia uśmiechnęła się mimo woli.
– Lusia i Staszek spali w pokoju gościnnym w koszarach. Wieczorem wracają do Inowrocławia i umówiłem się z nimi na obiad w Mon Plaisir – oznajmił pełen entuzjazmu.
Leokadia była zawiedziona, bo czułaby się swobodniej w towarzystwie samego Jana.
– Nie cieszysz się? – zapytał, gdy się nie odezwała.
– Trochę się boję – wyznała szczerze.
– Będziesz miała okazję lepiej ich poznać, to cudowni ludzie. – Posłał jej spojrzenie pełne otuchy. – Ale to dopiero o piętnastej, więc mamy jeszcze czas na spacer i mszę – dodał i od razu zawołał kelnera, by zapłacić rachunek.
Podnieśli się z foteli i ruszyli w stronę katedry. Minęli kataryniarza, który nadal umilał przechodniom czas swoją melodią. Wspięli się na górkę. Stanęli przed ciężkimi wrotami, Jan je uchylił i weszli do świątyni. Akurat rozpoczynała się msza. Otoczył ich przyjemny chłód i półmrok. Leosia podziwiała piękne, nastrojowe witraże i wielki, złoty krzyż. Kościółek na wsi zawsze pękał w szwach od nadmiaru wiernych, tutaj było dużo miejsca. Usiedli w ławce. Pan porucznik i pani porucznikowa. Wszyscy patrzyli na nich z podziwem i uznaniem.
Gdy msza się skończyła, wyszli na dwór i ruszyli w stronę Mon Plaisir. Na Placu Kopernika Leokadia spojrzała na pomnik Nepomucena, który przyglądał im się z góry. Naprzeciwko bielał budynek Kolegium Wikariuszy. Weszli w ulicę Przejazd i już mieli skręcić w Cygankę, gdy wzrok dziewczyny przyciągnął słup ogłoszeniowy. Na plakacie zobaczyła znajomą twarz. Poczuła ukłucie w sercu. Jan chyba też dostrzegł zdjęcie Julii Durkacz, bo się zatrzymał.
– Zobacz, to ona – stwierdził. – Tak jak myślałem, przyjechała na występy.
Leokadia pokiwała głową w milczeniu. Ruszyli dalej i weszli w Cygankę. Wkrótce znaleźli się przy kamienicy Icka. Uniosła głowę, spojrzała w okno swoich przyjaciół i zrobiło jej się ciepło na sercu. Pomyślała o Elżbiecie i Icku – byli jej bardzo bliscy. Teraz jednak nie mogli z Janem się zatrzymać, bo czekali na nich Lusia i Staszek.
Dziś ulica, która zazwyczaj tętniła życiem, była cicha i spokojna. Sklepy i zakłady były nieczynne. Cały świat odpoczywał. Minęli ogromną kamienicę na rogu Cyganki i 3 Maja, która wynurzyła się jak dziób wielkiego statku, i wkrótce znaleźli się przy Mon Plaisir. Leokadia jak zwykle podziwiała długi przeszkolony budynek, który wyglądał jak domek z bajki. Przed drzwiami powitali ich dwaj kelnerzy w liberii.
– Dzień dobry, panie poruczniku i pani porucznikowo – odezwał się jeden z nich, który pamiętał ich z wczorajszego przyjęcia.
– Dzień dobry – odpowiedzieli.
– Jak to miło państwa znowu gościć. Który stolik państwo sobie życzą? – zapytał wyższy kelner.
– Jestem umówiony z porucznikiem Stanisławem Dziubą i jego narzeczoną, czy może już dotarli? – zapytał Jan z nadzieją w głosie.
– Tak, są w Zaciszu, zapraszam państwa.
– A jaskółka wolna? – dopytywał Jan.
– Tak, panie poruczniku.
Przeszli obok stawu łabędzi i Groty Bachusa i znaleźli się przy małej altance, w której siedzieli już Lusia ze Staszkiem.
– Kochani, mam lepsze miejsce – oznajmił Jan, gdy się przywitali. – Wy nietutejsi, więc go nie znacie – dodał.
– Skoro tak, to prowadź, druhu – powiedział Staszek i podnieśli się z miejsc.
Po chwili całą czwórką stali przy ażurowej altance, do której prowadziły trzy schodki. Na podwyższeniu czekał stolik i cztery krzesła, a nad nimi był parasol z liści i kwiatów lipy. W powietrzu unosił się ich słodki zapach. Zajęli miejsca przy stole.
Leokadia wczoraj widziała Lusię i Staszka pierwszy raz w życiu i nie miała okazji się z nimi bliżej poznać, więc czuła się nieswojo.
– Cudowne miejsce – stwierdziła Lusia. – Chciałabym zabrać ze sobą ten zapach i zamknąć go w flakoniku na zimę. – Wskazała na lipy.
Leosia się uśmiechnęła.
– Pięknie wyglądasz – pochwaliła ją Lusia.
Leosia zaczerwieniła się i wymamrotała coś pod nosem.
– Jak się czujecie jako nowożeńcy? – zapytał Staszek.
– Cudownie – wyznał Jan. – Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc, bez ciebie... – nie dokończył, bo wzruszenie odebrało mu mowę.
Staszek machnął ręką i nie zdążył odpowiedzieć, bo rozmowę przerwał im kelner, który pojawił się, aby przyjąć zamówienie.
– Co pan poleca? – zapytał Jan.
– Jak zwykle pstrąga z ziemniaczkami.
Jan spojrzał pytająco na resztę gości. Skinęli głowami.
– To poproszę pstrąga i szampana dla wszystkich! Taki dzień nie zdarza się co dzień – dodał.
Po chwili kelner przyniósł szampana w metalowym wiaderku wypełnionym lodem. Zaraz wystrzelił korek i kelner rozlał napój do kieliszków.
– Za moją cudowną żonę! – Jan wzniósł toast.
Staszek z Lusią to podchwycili, a Leokadia oblała się rumieńcem. Nie lubiła być w centrum uwagi. Wydawało się jej, że na to nie zasłużyła, że nie ma do tego prawa. Jednak po kilku łykach szampana nabrała większej odwagi.
– Podobają ci się ubrania? – wyszeptała Lusia.
– Tak, tak, są piękne, dziękuję bardzo, że pomogłaś Janowi – odpowiedziała tak samo przyciszonym głosem Leokadia.
Lusia machnęła ręką.
– To drobiazg. Cała przyjemność po mojej stronie. Też chciałabym jak najszybciej potrzebować takich rzeczy – dodała, patrząc na Staszka.
– A jak wasze sprawy? – odważyła się zapytać Leosia. Jan jej mówił, że znajomi już od dawna planują ślub.
– Niby do przodu, zgoda Marszałka jest, ale dowódca ma trzy miesiące na napisanie opinii i czekamy – odrzekła Lusia z grymasem niezadowolenia. – Wojsko jest okropne – dodała – a ja już się duszę u rodziców.
Leokadia pokiwała głową i pomyślała, że jednak coś je ze sobą łączy. Sądziła, że różnią się od siebie jak księżyc i słońce, a tu okazuje się, że Lusia też nie lubiła swojego domu rodzinnego.
– Nie zrozum mnie źle – dodała po chwili narzeczona Staszka. – Moi rodzice są wspaniali, ale mają tylko mnie, więc chuchają, dmuchają, rozpieszczają i nie pozwalają mi na nic, a ja bym chciała iść własną drogą – wyznała.
Leokadia westchnęła. A więc jednak żadnego podobieństwa. Na nią nikt nie chuchał i nie dmuchał. Ona nie dostała nic. Jedynie czasami razy od ojczyma.
W tym czasie Jan zaczął wspominać wydarzenia poprzedniego dnia i kobiety włączyły się do rozmowy panów. Po chwili razem śmiali się z księdza Wojteckiego, który omal nie zemdlał z wrażenia, gdy Jan wszedł do kościoła. Lusia z podziwem i zachwytem przywoływała ceremonię ślubną we Włocławku. Potem Jan i Staszek zaczęli żartować z pułkownika Sężniewskiego i zwyczajów panujących w Inowrocławiu.
– Julia Durkacz przyjechała na występy do Włocławka. Widziałeś plakat? – zapytał niespodziewanie Staszek.
Leokadia zbladła. Jan nie krył zmieszania. Staszek zorientował się po minie Jana i Leosi, że palnął głupstwo.
– Tak, widzieliśmy – powiedział Jan drewnianym głosem.
– Przypomniało mi się, że śpiewała kiedyś w Crystalu – usprawiedliwiał się Staszek i pospiesznie zmienił temat: – To kiedy jedziemy do Jastrzębiej Góry?
Kobiety spojrzały po sobie.
– Jak to? – zapytała Lusia.
Leokadia wstydziła się zapytać, gdzie to jest, a nazwa brzmiała groźnie.
– To nasz nowy kurort nad morzem – wyjaśnił Staszek. – Marszałek dał tam w nagrodę działki oficerom, mój kolega tam był i powiedział, że jest przepięknie, więc pomyślałem...
– Co pomyślałeś? – przerwała mu narzeczona.
– No że moglibyśmy tam razem pojechać.
Leokadia aż westchnęła z wrażenia. Od razu zapomniała o Julii. Morze, morze, nigdy go nie widziała, a gdy przyjeżdżał wuj Jerzy, opowiadał o nim, mówił, że tam wszystko inaczej pachnie i wieje wiatr, jest dużo piasku. Jakże chciałaby to zobaczyć.
– Jak to sobie wyobrażasz? – dopytywała się Lusia. – Przecież rodzice, trzeba znaleźć pensjonat, dojechać...
– Można pociągiem – zaczął Staszek, ale nagle spojrzał na Lusię, złapał ją za rękę, przytulił mocno i roześmiał się. – Mamy wiele czasu na planowanie i nie będę się tym dziś zajmował, ale zapewniam was, że to piękne miejsce i warte odwiedzenia.
Jan mu przyklasnął. Wyglądało tak, jakby już był wtajemniczony w jakieś plany podróżne. Rozmowę przerwał im kelner, który postawił przed nimi talerze z pstrągiem. Po chwili już zajadali się przepysznym daniem.
– O której macie pociąg? – zapytał Jan.
– O osiemnastej – odpowiedział Staszek.
– To na stację pójdziemy spacerkiem, poznacie uroki naszego miasta.
Wszyscy chętnie na to przystali. Zjedli, zapłacili i wyszli na dwór. Po chwili znaleźli się na najpiękniejszej ulicy miasta – 3 Maja. Z obu stron osłaniały ją okazałe kamienice. Każdą z nich zdobiły piękne secesyjne balkony, kolorowe gzymsy, brzuchate bonie. Leokadia zaglądała w podwórka, na których rosły malwy i żółte słoneczniki. Mijali piękne damy w kapeluszach w towarzystwie eleganckich mężczyzn.
– Ależ tu cudownie – zachwyciła się Lusia.
– Tak, jesteśmy dumni z naszego miasta – powiedział Jan, patrząc na Leokadię. – Prawda, kochanie?
Leokadia się zaczerwieniła. Nie była pewna, czy to jej miasto. Jej była wieś, wieś Barany, ale skoro Jan tak mówił.
– Tak – potwierdziła z radością – jest piękne.
Weszli na Plac Wolności, przeszli alejkami otoczonymi zielenią i skręcili w Kościuszki. Wkrótce znaleźli się przed stacją kolejową. Leosia jeszcze nigdy tu nie była – znała to miejsce tylko z opowieści. Budynek był rozległy. Jej uwagę przyciągnęły łukowate okna i przysadzista wieża z płaskim dachem. Przed stacją roiło się od dorożek, a dorożkarze prowadzili ze sobą ożywione dysputy. Leokadia usłyszała rżenie koni i zrobiło jej się ciepło na sercu. W drzwiach minęli mężczyznę w kolejarskiej czapce.
– Oto nasza piękna stacja kolejowa – pochwalił się Jan.
– My tutaj już byliśmy, panie poruczniku – roześmiał się Staszek.
– Ale ze mnie gapa! – Puknął się w czoło.
Weszli na peron. Wkrótce nadjechał pociąg.
– Teraz szykujemy się do wyprawy do Jastrzębiej Góry! – wykrzyknął Staszek.
– Tak, powoli tak – stwierdził Jan.
Pożegnali się serdecznie i Lusia ze Staszkiem wsiedli. Jan z Leosią poczekali, aż pociąg ruszy, i pomachali przyjaciołom.
– To co, kochanie, teraz do hotelu? – zaproponował Jan, gdy zostali sami.
– Tak, tak! – Leokadia chętnie się zgodziła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
