Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwoje wyrzutków na przekór światu, gdzie płoną wiedźmy
W Ruberii nastały mroczne czasy. Bezwzględny kapłan Nusma, owładnięty nienawiścią do kobiet, urządza polowanie na czarownice.
W tym brutalnym świecie nastoletni Kozik – nieśmiały chłopak wygnany z grodu po śmierci brata – i Płomyk – niepokorna wiedźma, która pragnie pomścić siostrę – łączą siły, by zemścić się na kapłanach.
Razem wyruszają w niebezpieczną podróż przez pogrążone w chaosie krainy, gdzie rzeczywistość często rozmija się z pozorami. Będą musieli stawić czoła bezwzględnym zabójcom, zgłębić tajniki magii, a na końcu… zmierzyć się z najgorszym możliwym wrogiem.
Czy odwaga i moc wystarczą, aby odmienić los Ruberii?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grzegorz Bobin
Pobłysk
Gore, gore wielki stos
Czarownica krzyczy w głos
Leć wraz z dymem ponad las
Zaklęciami nie strasz nas
Byli pewni, że się zgubili. Gęste zarośla łapczywie zagarniały przestrzeń, przysłaniając trójce mężczyzn nawet niebo.
– Jesteśmy za daleko – powiedział pierwszy, wspinając się na palce, by dojrzeć cokolwiek.
– Byle tylko wrócić na ścieżkę – odrzekł niepewnie inny, targający za sobą worek pełen brzęczących srebrnych naczyń.
Nagle jednego z nich coś wciągnęło w gęstwinę z taką siłą, jakby był strzałą wypuszczoną z napiętej do granic możliwości cięciwy. Kilka listków zadrgało w miejscu, gdzie stał przed chwilą, a dwójka pozostałych kompanów zamarła. Strach rozszerzył im źrenice, adrenalina zaś spięła wszystkie mięśnie gotowe, by wystrzelić w szaleńczym biegu przed siebie. Wychodząca z zarośli wielka niedźwiedzia łapa przeorała pierwszemu mężczyźnie pół twarzy i wyłamała szczękę, która oparła mu się o piersi niczym zębowa kolia. Kolejny rzucił się do ucieczki. Gałęzie szarpały mu ubranie i ciało, a liście wplątywały się we włosy. Nie, uciekający nie czuł bólu. Świadomość tego, że zaraz zginie, sprawiła, że biegł jak nigdy wcześniej. Potykał się o wystające korzenie drzew i pędy rosnących przy samym leśnym poszyciu paproci. W końcu i jego dogonił niedźwiedź. Ofiara zdążyła tylko wycharczeć:
– Omam…
RUBERIA
Gdy skóra płonie jak pergamin
Po pladze myszy nadeszła plaga żmij. Jednak żadna z nich nie mogła równać się z największą z plag – plagą nienawiści. Nienawiści do czarownic.
Kamień – był jedną z większych osad w okolicy. Leżał niecały dzień drogi od królewskiej siedziby – grodu Ruberia – głównego odbiorcy cegieł, które tu produkowano. Dzięki dużym pokładom gliny osada prężnie się rozwijała, bo nigdzie nie było materiału o tak dobrej jakości jak tam.
Całe królestwo Ruberii po latach wyniszczających wojen przechodziło właśnie skok rozwojowy. Drewniane chaty zastępowano ceglanymi. Oczywiście zdarzały się budowle tworzone z uciułanych po polach i strumieniach kamieni, ale przy równych i prostokątnych czerwonych budowlach wyglądały jak nieporadny twór pijanego kamieniarza.
Król Diarem, za namową swojej rady kapłanów, zarządził budowę zamku. Ceglanego, rzecz jasna. Zastąpił wysłużoną drewnianą budowlę na wpół przejedzoną przez robactwo. Bywalcy królewskich audiencji opowiadali, jak to słyszeli skrobanie korników w ścianach. W końcu zapadła decyzja – król będzie miał zamek z cegły – wielki, piętrowy, taki z basztami i czerwonym murem. Plan zamku podsunęła Diaremowi rada kapłanów pod przewodnictwem najstarszego i najznamienitszego z nich – Nusmy. W planie przewidziano wiele pomieszczeń, z czego większość miała zająć właśnie rada kapłanów. „Bo rada stanowi o sile króla” – tak mawiał Nusma.
Kiedy nowy zamek był jeszcze w planach, na głównym placu miasta zbudowano palenisko – tak każdy z mieszkańców grodu na nie mówił. Nawet matki straszyły swoje dzieci, krzycząc: „Uważaj, bo skończysz w palenisku, jak te wiedźmy”. Nusma osobiście drewnianą laską zatoczył na ziemi koło, które miało być „oceglone”. Dwa razy jeszcze je powiększał. Miało być widoczne z okolicznych wzgórz, na których rozpościerały się nieprzebrane lasy. Tak więc, jak postanowiono, tak zrobiono.
Palenisko umieszczone było na środku grodu i miało średnicę mniej więcej dwudziestu kroków Nusmy. Na środku został wbity żelazny pal, z którego zwisały trzy zaciskane żelazne koła. Dwa z nich służyły do unieruchomienia rąk, a do trzeciego przymocowana była klatka z kutych prętów – nieduża, ale w sam raz dla kota. Rudego, jak ten, który właśnie w niej przebywał. Miauczał niemiłosiernie i syczał, a wystającą przez szczelinę łapą drapał każdego, kto się zbliżył.
Dla mieszczan Ruberii największą atrakcją było palenie czarownic. Rada kapłanów robiła wszystko, by każdą podejrzaną kobietę, a w szczególności taką z kotem – palić. Czarownice obarczali wszystkimi nieprzychylnościami świata. Nie padał deszcz – wina czarownic; rzeka wylała po obfitych deszczach – wina czarownic; kapłan dostał biegunki – wina wiadomo kogo. Tak jak w wiosce Kamień wypalano cegły, tak w grodzie Ruberia wypalano czarownice.
*
Nieba nie kalała ani jedna chmura. Wokół paleniska gromadził się oczekujący tłum gapiów. Niektórzy mieszkańcy czasami mieli po dziurki w nosie tych atrakcji, które zawsze kończyły się krzykiem niczym nie z tego świata, pomieszanym z wrzaskiem kota. Kapłani jednak nie odpuszczali i wszyscy, nawet dzieci, musieli oglądać te płonące spektakle. Tak było i tym razem.
Wszystko było gotowe; drewno ułożone w stos. Dwudziestu kapłanów wraz z królem ustawiło się po nawietrznej stronie. Zaraz za nimi zasłonięty kapturem kat prowadził czarownicę. Była to młoda, bardzo ładna dziewczynka; może dziesięcioletnia. Przepaska na twarzy ciasno krępowała jej usta, wrzynając się boleśnie w ich kąciki. Duże zielone i przestraszone oczy szukały ratunku, a łzy spływały po piegowatych policzkach. Kat wykręcił jej ręce i przymocował do metalowych obręczy nad głową. Była niewysoka, więc musiał ją podnieść, by dostać się do żelaznych kajdan. Wisiała na nich tuż nad ziemią i tylko mogła machać nogami, próbując wspiąć się na niewidzialną drabinę.
– Wiedźma – rzekł przewodzący radzie kapłanów Nusma. – Wiedźma! – Podniósł ramiona w górę.
– Wiedźma! Wiedźma! – skandował głośno za nim tłum.
Gdy kapłan uciszył gawiedź ruchem ręki, dokończył przerwaną wypowiedź:
– Ruda wiedźma z rudym kotem. Czyż to nie przypadek? Wyzbywamy się wszelakiej choroby zwanej czarownicami! Przez ich uroki mamy mniejsze zapasy. Gniją nam zboża. Jak długo jeszcze mamy to znosić? Głód zagląda nam do misek!
– Spalić ją! – krzyknął ktoś w tłumie, szybko uciszony karcącym wzrokiem Nusmy.
– Nie przedłużajmy naszej ceremonii, bo widzę, że i wy nie możecie się doczekać płomieni. Wołać kowala!
Król wyraźnie odsunięty na bok całej ceremonii stanął przy kapłanie z chęcią powiedzenia kilku słów, ale zasłoniła go reszta kapłanów. Ich szare, szerokie i lniane suknie doskonale się do tego nadawały. Po chwili pojawił się kowal niosący w szczypcach metalowy garniec pełen płynnego żelaza.
– Tak! – przyklasnął mu Nusma. – Teraz wiedźma już nie rzuci na nas swoich zaklęć!
Kat złapał mocno dziewczynkę za rude włosy i wielką owłosioną łapą ścisnął jej policzki tak, że otworzyła usta. Przelał z garnca rozżarzone żelazo wprost do jej gardła. Ogień buchnął z piegowatego nosa, a zielone oczy momentalnie poszarzały. Głuchy bulgot wydobył się z małych płuc. Opuściła bezwładnie głowę, a włosy opadły na ramiona.
– Nieeeeeeeee! Zostawcie ją!!! – krzyknął kobiecy głos gdzieś z tłumu.
– Zabrać ją za miasto. Natychmiast – syknął kapłan stojący najbliżej strażników.
Straż szybko uwinęła się z nieproszonym gościem i wywlekła krzyczącą osobę za włosy aż poza bramę miasta. Po chwili wszystko ucichło i nastąpiło wyczekiwanie na kulminację widowiska. Najstarszy kapłan wziął pochodnię i rzucił w palenisko. Płomienie szybko zajęły pomniejsze kawałki małych patyków, przechodząc na te większe. Kot w panice uderzał głową w klatkę, próbując ją staranować. Dym pomału zasłaniał widok. Gdy ogień dotarł do słupa, dziewczynka na krótko odzyskała świadomość. Miotała się w konwulsjach na boki, by znowu bezwładnie zawisnąć na obręczach, tak jak zawisa mięso w wędzarni. Osmalony kot przestał walczyć, a tłuszcz skapywał z klatki płomiennymi kroplami. Skóra dziewczynki, zwanej przez nich wiedźmą, łuszczyła się i płonęła jak pergamin.
*
– Znowu palą kolejną – powiedział jakby od niechcenia Kozik, przerzucając kawał gliny. – Tej czarnej łuny nie da się z niczym innym pomylić.
– Urabiaj lepiej glinę i nie rozpraszaj się. Zamek sam się nie zbuduje, a nasze miski same nie napełnią się kaszą – odpowiedział z teatralnym namaszczeniem młodszy brat Kozika Kieszonka.
– Masz! – Kieszonka dostał w twarz gliną.
– Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho!
Chłopcy obrzucali się gliniastym błotem, a po chwili tarzali się już razem, ku uciesze innych wydobywających materiał pracowników.
– Co się tu dzieje?! – przerwał zabawę Cegielny. – Do roboty! Zamek sam się nie zbuduje, a wasze miski same nie napełnią się kaszą!
Bracia parsknęli śmiechem.
Każdy nazywał Cegielnego Cegielnym i tak naprawdę nikt nie wiedział, jakie jest jego prawdziwe imię. Był to chłop poczciwy, surowy, ale o dobrym sercu. Z mianowania kapłanów pilnował i zarządzał całą cegielnią. To dzięki niemu każdy mieszkaniec Kamienia chciał tutaj pracować. Robota była ciężka, za to wypłata terminowa. Cegielny miał tylko jedną misję – jego cegły musiały być równe. Nosił przy sobie matrycę odlaną z żelaza i przykładał do każdego glinianego prostokąta. Jak wyrób był za mały, za duży lub – o zgrozo – popękany, to wtedy strasznie się wściekał i ciskał niedorobionymi cegłami o skały. W każdym innym przypadku był spokojny.
Chłopcy co dnia wraz z innymi mieszkańcami Kamienia wydobywali surową glinę z dołu, który wyglądał jak krater wulkanu. To był już trzeci dół w okolicy. Dwa poprzednie napełniły się wodą, gdy dokopali się do żyły wodnej. Bracia najbardziej lubili, gdy przydzielano ich do formowania cegieł. Musieli wtedy oddzielać kęsy od rozrobionej z krowim łajnem gliny i wkładali je w zwilżone drewniane prostokątne formy. Potem stawiali je na równym polu w celu wysuszenia. Ta robota, mimo że bardziej śmierdząca, podobała się im najbardziej. W dole z gliną ślizgali się i zapadali po kolana. Tutaj mieli przynajmniej sucho i przede wszystkim dużo cienia. Nie mogli pozwolić, by cegły schły zbyt szybko w pełnym słońcu, bo pękały i rozpadały się podczas układania. No i miały być równe i wymiarowe, by nie skończyły rozbite na skale. Po wysuszeniu układali je w ażur w specjalnych dołach, w których rozpalali ogień.
Chłopcy pracowali całym sercem. Dziewiętnastoletni Kozik z o trzy lata młodszym bratem musieli od wiosny do jesieni zarobić tyle, by mogli przeżyć całą zimę. Nie każdy miał to szczęście. Ich ojciec zajmował się garncarstwem, a matka umarła podczas zarazy rok po urodzeniu młodszego syna. Za ich chatą stał piec, w którym ojciec wypalał piękne miski i dzbany. Nikt z rodziny Kozika nie podejrzewał, że po ciężkiej zimie przyjdzie jeszcze cięższa wiosna. I lato.
Plaga
Palenisko płonęło często, czasem codziennie. Z całej Ruberii wojsko zwoziło czarownice i z tygodnia na tydzień robiło się coraz gorzej. Niekiedy wystarczyło tylko mieć kota i krzywo spojrzeć na kapłana. Mieszkańców ogarnęła panika pomieszana ze strachem, więc sami zaczęli zabijać swoje koty. Nie znali dnia ani godziny, kiedy to kapłan z wojskiem zapuka do domu i zawlecze do paleniska. Koty znikały z każdego domostwa. Nikt nie chciał przez nie spłonąć na stosie.
Po latach palenia czarownic z kotami nadeszła plaga myszy. Było ich tak wiele, że ludzie nie nadążali z zabezpieczeniem zapasów zbóż. Były trucizny, były pułapki, mysie doły – wszystko na nic. Gryzonie zjadały wszystko: zboża, leśne jagody, rozgryzały orzechy, podgryzały korzenie roślin uprawnych. Nastał głód.
Król Diarem wraz z radą kapłanów wydał dekret, w którym nakazał bezwzględną walkę z myszami. W obawie przed zarazą odgórnie zakazał jedzenia myszy, ale na nic to się zdało, bo głód nastał tak wielki, że w menu mieszkańców krainy królestwa Ruberii małe, piszczące stworzenia zagościły na dobre. Niektórzy sprawniejsi polowali w lesie na dziczyznę, do czasu aż ukazał się nowy dekret, tym razem nakazujący oddawać każde upolowane w lesie zwierzę kapłanom.
*
Na terytorium królestwa znajdowały się dziesiątki zaniedbanych wiosek. W każdej musiał być kapłan, który był zarządcą, sędzią, obrońcą i oskarżycielem. Miał on nad wioską władzę absolutną, a mieszkańcy musieli mu oddawać część zbiorów, zwierząt i składać daninę w srebrze. Wszystko to oficjalnie szło do króla, który z kolei zapewniał wioskom bezpieczeństwo i spokój. Dzięki temu Ruberia rozrastała się w znacznym tempie, a królewski zamek rósł w oczach.
Kapłanem w wiosce Kamień był niejaki Rajmundis. Jego ambicją było trafić do Ruberii, do grona dwudziestu kapłanów, doradców króla. Musiał niestety poczekać, aż ktoś z tej dwudziestki umrze, bo stanowisko sprawowano dożywotnio. Tymczasem zadowolił się władzą nad największą wioską krainy, dzięki której rosły ceglane budowle. Bardzo był z tego powodu dumny i gdyby wioski mogły mieć swoich króli, obwołałby się jednym z nich. Nie był najstarszym z wioskowych kapłanów w królestwie, ale na pewno najgrubszym. Nosił kwadratowe sandały, a jego lniana suknia mogłaby służyć jako żagiel niejednej łodzi. Miał przepaskę między barkiem a biodrem, bo zawiązana na pasie ciągle mu się zsuwała. Nie było po nim wcale widać, że wokół panuje plaga myszy i głód nią spowodowany. Gdy mieszkańcy Kamienia chudli, on nie stracił ani kilograma.
– Moi drodzy, moja dumo Ruberii – powiedział kapłan Rajmundis podczas cotygodniowego zebrania mieszkańców Kamienia. – Plaga daje nam po kościach. Wykruszają się pracownicy cegielni, spada produkcja cegieł. Tak nie może być.
– Nie mamy siły pracować – powiedział starszy mieszkaniec wioski z zaschniętą gliną na rękach.
– Doskonale wiem, ale król Diarem liczy na was. Dzięki wam Ruberia rośnie w siłę. Wystarczy tylko spojrzeć na to. – Wskazał swój ceglany dom. – Niedługo każdy będzie mieć taki. Śpimy na pokładach gliny, więc pracy nam nie zabraknie. A z pracą przyjdzie dobrobyt i bogactwo. Jesteśmy oczkiem w głowie króla.
– To może zmniejszą nam daniny? Zboże przez myszy prawie nie rośnie – powiedział ktoś z tłumu.
– Wiem. Wiem, wiem. – Podrapał się po wielkim brzuchu. – Ale to nie zwalnia nas z obowiązku utrzymania królestwa. Wszyscy jesteśmy równi. Każdy, nawet król, musi jeść.
– A może ryby? – odezwał się ojciec Kozika.
– Rzeka jest zbyt daleko, by sprowadzić w lecie świeże ryby – odrzekł Rajmundis.
– No tak, ale mamy obok dwa doły po glinie zalane wodą. Dość duże. Można by w nich hodować ryby.
– Dobry pomysł. Jak cię zwą?
– Zwid, garncarz.
– Jakie największe garnce dasz radę ulepić?
– Nie wiem, ale myślę, że takie wielkości człowieka by się udało.
– W takich przetransportujemy ryby z rzeki do naszych dołów z wodą. Brawo. Zatem idź lepić swoje garnce. A co do reszty z was, to musimy zwiększyć produkcję cegieł. Wozy czekają, by je wyładować po brzegi.
– Ale bez jedzenia ciężko pracować – dodał znowu ktoś z tyłu.
– To weźcie do pomocy kogoś. Żonę, dziecko. Niestety więcej za to nie zapłacimy, ale zawsze ułatwi to wam pracę. – Klasnął w ręce. – Koniec zgromadzenia.
– Gdzieś ty był? Szukałem cię cały czas – powiedział Kozik do brata.
– Nie uwierzysz. Biegłem na to zgromadzenie i przebiegałem obok domu kapłana.
– „Kapłana”?
– Ciszej! Usłyszałem dziwne dźwięki. Tak jakby… miauczenie. Widzę, że strażnik przed wejściem śpi, więc wspiąłem się na okno i wszedłem zobaczyć.
– Czyś ty zgłupiał do reszty, Kieszonka? I co? Co zobaczyłeś? Poczekaj. Stańmy pod drzewem, z dala od ludzi.
– Kota! Ma kota. Prawdziwego kota!
– Ciiiiii – Teraz uciszał drugi z braci. – Ko-ta?
– No kota. Prawdziwego, z futrem i pazurami. Był przywiązany za szyję i pilnował worków.
– Jakich worków?
– Nie wiem. Chyba z ziarnem. Zobacz, co mam. – Kieszonka rozchylił koszulę.
– Suszone mięso! – Kozik urwał kawałek i szybko zjadł.
– Nawet nie wiesz, ile tego tam on ma. Całe płaty się suszyły.
– Ale to nasza danina dla króla… Czekaj. Wozy poszły kilka dni temu.
Chłopcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo i prawie jednocześnie powiedzieli:
– A to oszust.
– Trzyma dla siebie i stąd wcale nie chudnie. A tymczasem cała wioska głoduje – odparł zdenerwowany Kozik, łamiąc ze złością gałąź.
– Powiemy o tym innym? – zapytał młodszy.
– To nic nie da. Wyprze się. Powie, że jadło jest dla króla, i pojedzie następnym transportem. Zresztą kapłan ma straże, i tak nikogo nie wpuści do domu. Do swojego ceglanego domu. Z naszych cegieł.
– To ukradnijmy mu to jedzenie.
Czarnodziej
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Pobłysk
ISBN: 978-83-8423-098-5
© Grzegorz Bobin i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Joanna Kłos
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Oliwia Błaszczyk
ILUSTRACJE: Karolina Ciok (@flare.ink.jar)
MAPA: Grzegorz Bobin
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek