Plan B - Malinowska Ania - ebook + książka

Plan B ebook

Malinowska Ania

4,2

Opis

Powieść obyczajowa o kobiecej przyjaźni, męskiej solidarności i życiowych rewolucjach, które czasem mogą nadejść z zupełnie niespodziewanej strony.

Anka, Karolina i Magda wybierają się na wakacje nad polskie morze. Bez mężów, bez dzieci, bez planu, za to z butelką rumu w podręcznym bagażu i mnóstwem entuzjazmu. Mimo że przyjaźnią się od lat, dawno już nie miały okazji spędzić czasu tylko ze sobą. Zamierzają znów, jak kiedyś, przegadać kilka nocy, tańczyć do upadłego i bawić się, jakby świat nie istniał.

Ich mężowie (w tym jeden były) wyruszają w przeciwnym kierunku. Wszystko mają dopięte na ostatni guzik, a wydatki rozpisane w Excelu. Rzeczywistość jednak dość szybko weryfikuje ich plany. Nikt nie spodziewa się, do czego doprowadzi ten krótki urlop. Ani jak wiele mogą zmienić jeden telefon i jeden SMS…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (25 ocen)
13
5
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DBVQ2LL8K83MQ7

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam książkę zarówno Paniom i Panom , fajnie napisana, pokazuje konflikt w związkach partnerskich (małżeństwo i inne związki). Próby rozwiązań.
00
zksiazkaprzykawie

Nie oderwiesz się od lektury

Z tą książką spędziłam bardzo miło czas, po mimo tego, że tu należy się troszkę bardziej skupić na tekście, aby nic nie umknęło, to naprawdę warto sięgnąć właśnie po ten tytuł "Plan B". Ta historia pokazuje nam, że nie zawsze można wszytko zaplanować tak jak byśmy chcieli i że czasem lepiej wychodzi spontan niż nadgorliwe planowanie. W książce pt. "Plan B", poznamy trzy przyjaciółki, Ania, Karolina i Magda. Dziewczyny postanowiły wybrać się na wakacje bez żadnych planów, tylko z zamysłem, że pojadą nad morze... Ich motto : dobrze się bawić i zapomnieć o codziennym życiu chociaż na moment wycieczki. W tym samym czasie ich mężowie wyruszają w góry z pełnym planem wycieczki oraz kwaterami i kosztami zapisanymi w Excelu. Bardzo mnie ciekawiło jak te dwie podróże się potoczą,i muszę przyznać, że nie raz się uśmiałam jak z planu chłopków nie wyszło tak jak powinno, niby tacy zorganizowani a jednak planu B nie mieli 🤣. Natomiast dziewczyny bez żadnych planów uzupełniały się w każdej kwestii....
00
syluszka

Całkiem niezła

Niby wszystko poprawnie, a mimo to troche przynudna. Ale na deszczowe popoludnie jak znalazl.
00
zdzich91

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, lekka ale i dająca do myślenia, wyluzowania na życie i relacje damsko-męskie.
00

Popularność




Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Angelika Ogrocka

Skład: Izabela Kruźlak

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © heymedv (front); Karolina Lebek (skrzydełko)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

 

Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2021

 

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

 

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

 

ISBN 978-83-8172-747-1

 

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

 

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

 

Zapraszamy na zakupy:www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Najpierw miał być felieton o stereotypach płci, a dokładnie o tym, jak się one przekładają na działanie w tak zwanym życiu codziennym. Potem o schematach zachowań par i wzorcach interakcji, jakie funduje nam kultura, zwłaszcza w miłości. A potem o oddolnym feminizmie, czyli takim, który miliony kobiet uprawia intuicyjnie, poza tak zwaną wysoką literaturą i wyemancypowaną sztuką, by przetrwać oraz ocalić swoją tożsamość od ról, których nie rozumie nikt, a które wszystkie odgrywamy z bolesną determinacją. Miał też być tekst o mężczyznach, ich uwikłaniu w postawy i sposoby myślenia, które ich unieszczęśliwiają, a z którymi nie potrafią zerwać, bo nikt nie nauczył ich myślenia wolnego od wzorców. I wreszcie o miłości, bo jest najważniejsza, co widać chociażby po tym, jak absorbuje nas bez względu na płeć, wiek, stan majątkowy, pozycję społeczną i położenie (także geograficzne). A na końcu o nowoczesnych środkach komunikacji, jak dają się nam eksploatować, a my im – dla zaspokojenia fundamentalnej potrzeby bycia w kontakcie, który zapewnia nam przepływ energii i poczucie czegoś wyjątkowego, co trudno wyrazić słowami. Wszystko to chciałam napisać satyrą, a więc z przesadą w stronę groteski, gdzie metafory lub ich brak są przesycone i przerysowane tak, by raziło i piekło. Nie udało się w kawałkach, wyszło po całości, bo wszystkie te wątki połączyły się w wielką narrację: o kobietach, mężczyznach, miłoś­ci, sztucznie generowanej różnicy pokoleń i płci oraz o tym, jaką siłę oddziaływania mają jeden telefon i jedna wiadomość tekstowa.

1.

Anka stała pośrodku hali Dworca Głównego w Poznaniu potwornie zziębnięta i niewyspana. Pociąg, którym wyjechała z Katowic o trzeciej rano, był zdecydowanie niedogrzany, a dźwięki, jakich dostarczał jej przez ostatnie cztery godziny, stały się przyczyną deficytu snu, co właśnie odbijało się na jej samopoczuciu. Pomimo przygniatającego ją zmęczenia z zapałem analizowała tablicę odjazdów. Wreszcie rozejrzała się po gmachu i ciągnąc za sobą niedużych rozmiarów torbę podróżną, energicznie ruszyła w kierunku kas InterCity.

– Dzień dobry, dwa całe na ekspres do Szczecina poproszę – powiedziała, zniżając twarz do okienka. – Pierwsza klasa. Wagon dowolny. Miejsca obok siebie. Blisko wagonu restauracyjnego, jeśli można.

Kasjerka spojrzała na nią zza zawieszonych na czubku nosa okularów. Przez chwilę przyglądała się jej z namysłem, studiując rozległe ślady zmąconego trudami podróży makijażu. Wreszcie wystukała na monitorze dane pociągu, przycisnęła polecenie „Drukuj” i podając bilet, wyrecytowała:

– Ekspres, Szczecin Główny, dziewiąta trzydzieści dziewięć, dwie osoby, pierwsza klasa, wagon dziesiąty. Sto trzydzieści cztery złote.

Anka podała jej odliczoną gotówkę. Sprawdziła bilet, schowała go do torebki, następnie sięgnęła po telefon i idąc w kierunku peronu piątego, wybrała numer Karoliny. Nie odpowiadał.

– Zabiję małpę, jak mi Bóg miły – syknęła pod nosem.

Na tę myśl zmarszczyła się jednak, bo Bóg nie był jej miły, z czego zdawała sobie sprawę coraz dobitniej: była przed czterdziestką, miała dwóch synów, o jeden rozwód za dużo i o cztery pensje za mało. Na widok stojącego przy torze drugim ekspresu z tablicą „Szczecin Główny przezSzamotuły, Wronki, Krzyż, Stargard, Szczecin Dąbie” ożywiła się jednak i ruszyła w stronę widocznego w drzwiach lokomotywy kierownika pociągu, by namówić poczciwego chłopinę na małe opóźnienie.

Była już na wysokości wagonów pierwszej klasy, gdy dobiegł ją donośny turkot bagażowych kółek i miarowe stukanie o posadzkę peronu. Odwróciła głowę i zanim zdążyła na dobre ulec irytacji, jej oczom ukazał się widok znajomy, lecz zjawiskowy. Peronem piątym, na imponująco wysokich koturnach, biegła Magdalena: lat czterdzieś­ci jeden, wykształcenie wyższe, dwoje dzieci, zamężna. W prawej dłoni trzymała tekturową tackę z przytwierdzonymi do niej trzema kubkami kawy różnej wielkości, w lewej natomiast ciągnęła walizkę rozmiarów średniej lodówki. Ściskane w zębach banknoty dziesięciozłotowe, których nie zdążyła schować do portfela po zakupie kaw, kładły się jej na twarz, sporadycznie zasłaniając nos. Pomimo uciążliwej zadyszki i niebezpiecznie przyspieszonej akcji serca Magdalena przedzierała się przez peron zwinnymi susami, z gracją meandrując wśród zgromadzonych podróżnych i rozstawionych bagażów. Uśmiechem przepraszała nadepniętych lub potrąconych przechodniów. Przeskakiwała kwietniki, mijała kosze i ławki. Odganiała gołębie, psy, koty i inną napotkaną trzodę. Emanowała wdziękiem i życzliwością, ale jej obleczone w powiewną jedwabną sukienkę w kolorach morza i powłóczysty ażurowy sweterek jędrne, acz nie najszczuplejsze ciało krzyczało: „Precz mi z drogi!”.

Na widok przyjaciółki Magdalena nieco zwolniła. Wreszcie rzuciła walizkę, wyjęła banknoty z ust i uśmiechnąwszy się szeroko, padła Ance w objęcia.

– Gdzie Karola? – spytała, zaciskając ramię uwolnionej od bagażu ręki wokół szczupłej szyi ukochanej kobiety, chroniąc ją przed buchającymi z drugiej strony wytryskami gorącej kawy.

– To ja się ciebie pytam, gdzie Karola. Myślałam, że jedziecie razem.

Odruchowo spojrzały na zegarek. Dziewiąta trzydzieś­ci osiem. W tej samej chwili kierownik pociągu przeciąg­le dmuchnął w gwizdek. Drzwi wagonów zamykały się z trzaskiem, a drugi konduktor wypisywał kwit na wręczoną mu przed chwilą przesyłkę kurierską.

– Panie wsiadają? – zapytał, podchodząc do Anki i Magdy.

Popatrzyły na siebie z konsternacją i nim zdążyły otworzyć usta, na peron piąty wbiegła niewysoka brunetka z pięknym, pokaźnym biustem, o urodzie zmęczonej Pocahontas. Gdyby nie codzienny strój, można by pomyśleć, że zboczyła z toru wyścigu na sześćdziesiąt metrów. Pocahontas darła wzdłuż pociągu z niezwykłą prędkością, dużą torebką rozgarniając uciążliwy opór powietrza. Na widok tablicy informacyjnej przytwierdzonej do wagonu numer czternaście dopadła drzwi i chwyciła klamkę, wrzeszcząc: „Nie jechać! Stop! Nie jechać!”. Szarpała z całej siły, a ponieważ drzwi nie ustępowały, zaczęła krzyczeć: „Pomocy!” i zapierając się kolanem o bok maszyny, ciągnęła jeszcze mocniej, odchylając głowę do tyłu. Wreszcie klamka puściła i drzwi otworzyły się, z impetem odrzucając Pocahontas za linię bezpieczeństwa. Zawartość torebki rozsypała się na peron, a ukochany błyszczyk potoczył na tory. Brunetka była oszołomiona i wyraźnie wściekła. Kiedy jej uszu dobiegł kolejny gwizd, gwałtownie podniosła się z kolan i wydawało się, że rzuci się na wagony. Nim to się stało, zobaczyła biegnące ku niej znajome postaci. Była szczęśliwa.

***

Piotr spojrzał na ekran komputera i do otwartego pliku Excel zatytułowanego Karkonosze, maj 2018 naniósł dwie ostatnie pozycje pozwalające oszacować bilans wyjazdu. Kalkulowało się wspaniale, jak wszystko, czym się zajmował i co czyniło go człowiekiem stabilnym, szczęśliwym i godnym zaufania. Z satysfakcją przemierzył wzrokiem rubryki dokumentu. Sprawdził podliczenia pojedynczych kolumn. Raz jeszcze rzucił okiem na wynik końcowy. Idealnie, pomyślał z dumą i przystąpił do drukowania. Kiedy wyjął kartki z kieszeni drukarki, zadzwonił telefon, a na wyświetlaczu pojawił się napis: „Bartek Gałecki (architekt, mąż Karoliny)”.Piotr chwycił za aparat i odebrawszy, przedstawił się, jak miał to w zwyczaju, podobnie jak miał w zwyczaju zapisywanie kontaktów za pomocą możliwie wyczerpującej gamy danych.

– No cześć, Bartek… Tak, gotowy… Wezmę tylko jeszcze małe wody do samochodu i dwie kanapki na drogę. Może nie trzeba będzie się nigdzie zatrzymywać. Ładowarkę samochodową? Tak, zabrałem – mówił, patrząc w głąb dokładnie spakowanej torby. – Będę u ciebie za jakieś czterdzieści minut. Dzwoniłeś do Tomka? Jest w drodze? Świetnie! A o benzynę się nie martw. Mówiłem ci, to auto służbowe, wrzucę w koszty, a potem odpracuję.

Rozłączył się i wszedł do sypialni zamknąć okno, które żona zostawiła otwarte po porannym wietrzeniu pokoju. Podszedł do łóżka i na szafce nocnej zauważył złożony wpół arkusz papieru A4. Rozwinął go i westchnął ciężko.

– Zapomniała tabelki – pomyślał głośno, patrząc na wypisane w Excelu rozkłady pociągów relacji Poznań–Szczecin, Szczecin–Międzyzdroje i Wysoka Kamieńska–Kołobrzeg oraz dane noclegowe województwa zachodniopomorskiego, które przygotował jej wczorajszego wieczoru. Zrezygnowany usiadł w fotelu i wybrał numer żony. Abonent był czasowo niedostępny. Potem połączył się z Bartkiem.

– Sorry, stary, że ci zawracam, ale nie mogę się dodzwonić do Magdy. Są jakieś wieści od Karoli? Nie odbiera… Rozumiem… Tak, masz rację, zadzwonimy z trasy.

Odłożył telefon i ogarnęło go złe przeczucie. Przed oczami mignęły mu nieprzyjemne i dobrze znane sceny: Magda w Tatrach z nogą w gipsie (zignorowane oznaczenia tras narciarskich), Magda dryfująca łodzią po jeziorze Niegocin (niedbałe cumowanie), Magda na opuszczonym przystanku w drodze do Wrześni (zapomniany rozkład autobusów nocnych).

Aż dziw, że z takim powodzeniem prowadziła jedno z najlepszych w mieście społecznych liceów, pełniąc funkcję dyrektorki już drugą kadencję. Westchnął ponownie. Wstał z fotela i zamknął okno. Wrócił do przedpokoju, gdzie leżała niedomknięta torba podróżna. Dopiął zamki. Włożył buty. Sprawdził raz jeszcze, czy zakręcił wodę i gaz. Włożył polar i ogarnąwszy mieszkanie czujnym spojrzeniem, zarzucił bagaż na ramię i wyszedł. Zamykając drzwi, otworzył w telefonie aplikację Here Maps. W rubryce „Kierunek”ustawił Wrocław. Niech się dzieje, co chce, pomyślał. Tym razem musi sobie radzić sama. Beze mnie. I bez tabelki.

***

– Wódki! Natychmiast! – zażądała Karolina, gdy wszystkie trzy wtoczyły się wreszcie do pierwszego pustego przedziału. Była spocona, zdenerwowana, miała brudne ręce i dziurę w nowiutkich dżinsach.

Magda szybko sięgnęła do torebki, wyjęła z niej butelkę półtoralitrowej coli i podała przyjaciółce. Karolina pospiesznie zdjęła nakrętkę i łyknęła zachłannie, krzywiąc się odrobinę.

– Mocne jak jasna cholera – powiedziała wreszcie. – Coś ty tam nalała, dziewczyno?

– Rum i colę, jak zwykle – odparła Magda. – I odrobinkę spirytusu. – Przejęła butelkę i elegancko przechyliła plastik. – Pycha. Komu kawki? – spytała, podnosząc tackę ze sponiewieranymi już nieco kubkami.

Podała Karolinie dużą latte, dla siebie zostawiła średnią macchiato, a Ance wręczyła podwójne espresso, które ta odstawiła na stolik pod oknem, i wyjąwszy bilety, przyglądała się im badawczo. Na pytające spojrzenie Magdy rzuciła: „Za chwilę”, następnie sięgnęła po butelkę „coli”, upiła porządnego łyka, wstała i wyszła z wagonu.

Nie minęło kilka minut, jak wróciła i opadając na siedzenie, rzuciła dosadnie:

– Kurwa mać!

Przyjaciółki spojrzały na nią z konsternacją.

– Czy coś się stało, kochanie? – spytała wyraźnie zaalarmowana Magda, wyciągając do przyjaciółki dłoń z zimnym, ale wciąż pachnącym espresso.

– Nie ma miejsc! – wykrzyknęła ze wzburzeniem Anka i łyknęła ukochanego napoju.

– Gdzie, w ubikacji? – spytała skonsternowana Karolina, zgniatając w dłoniach papierowy kubek po dużej latte.

– W jakiej ubikacji? – zapytała oszołomiona Anka.

– Myślałam, że poszłaś sikać – wyjaśniła pospiesznie przyjaciółka.

– Nie w ubikacji. Tu! – odparła z irytacją Anka, gestem wskazując przytulną przestrzeń przedziału.

Przyjaciółki spojrzały po sobie, następnie potoczyły wzrokiem po pomieszczeniu i penetrując jego wnętrze centymetr po centymetrze, nie dostrzegły niczego, co wskazywałoby na jakikolwiek niedobór w kontekście usytuowania. Miejsc było sześć, pasażerek trzy, na korytarzu żywej duszy. Inwazji podróżnych nie należało się spodziewać – był niemal środek tygodnia, drugi dzień długiego weekendu. Zajmowały każda osobne siedzenie, a ich dolne kończyny wyciągały się wygodnie na przeciwległych miejscówkach. Nie był to może luksus, ale na pewno komfort. O braku natomiast nie było mowy. Spojrzały na Ankę, kątem oka sprawdzając stan butelki z „colą”. Wreszcie Magda zapytała z nieudawaną troską:

– Jakich miejsc, kochanie?

Anka rozłożyła zakupione bilety i przeczytała głośno:

– Wagon dziesiąty, klasa pierwsza, miejsca czternaś­cie i szesnaście.

Wzrok Magdy i Karoliny automatycznie powędrował do oznaczeń numerycznych u wezgłowia siedzeń. Zajmowały kolejno miejsca trzydzieści dwa, trzydzieści cztery i trzydzieści sześć, znajdujące się w drugim przedziale od czoła wagonu, który był jedynym wagonem pierwszej klasy w tym składzie. Z przepełnionej irytacją twarzy Anki dało się wyczytać, że następne przedziały obejmują siedzenia z numeracją rosnącą, co oznaczało, że miejsca czternaście i szesnaście nie istnieją, a jeśli nawet, to na pewno nie w tym pociągu, przynajmniej nie dziś.

– Ale jak mogli ci sprzedać fikcyjne miejscówki? – spytała wreszcie Magda, której głos przepełniały teraz oburzenie, rozczarowanie i wstręt.

– Nie mam pojęcia. Ale skoro sprzedali, to widocznie mogli – odparła Anka i miała jeszcze coś dodać, gdy do przedziału wtargnął kierownik pociągu.

Był niewysokim mężczyzną o nalanym obliczu, znacznej nadwadze i rozbieganym spojrzeniu, które korespondowało z jego żywą osobowością, kłóciło się natomiast z ospałą fizjonomią. Wyglądał na kogoś, kto pracował w kolei od zawsze i sprawował obowiązki konduktora w zgodzie z własnym sumieniem, wolnym od wymagań panującego aktualnie ustroju oraz obyczajowości.

Na jego widok przyjaciółki synchronicznie opuściły nogi na podłogę.

Wszedł do przedziału, usiadł przy oknie i umościł swój tęgi brzuch na kolanach. Wyjął magnetyczny rysik, włączył czytnik biletów, i wpatrzony w ekran, zapytał retorycznie:

– To jaki jest problem, moje panie, brak miejscóweczek, prawda? Się panie nie martwią, miejscóweczki się znajdą, zaraz je wypiszemy, ile to? Dwie miejscóweczki to były, panie pokażą bilecik. – Wyciągnął dłoń w kierunku Anki i Magdy, które siedziały przed nim wyprężone jak pensjonarki.

– No, czternaście i szesnaście nie ma faktycznie. Uprzejmie przepraszam, błąd jakiś widocznie. Ale spokojna głowa. Dwóch miejscóweczek brakuje, ale zaraz się znajdą, nie takim awariom człowiek dawał radę. – Zaśmiał się szczerze i pokręcił głową. – Więc o brak miejscóweczek nie ma zmartwienia. Spakojna.

Tu zamilkł, podniósł wzrok i spojrzał na Karolinę.

– Pani, jak widzę, miejscóweczkę ma.

Karolina nie reagowała. Wbita w siedzenie z zapałem wertowała bieżący numer miesięcznika „Psychologia w Praktyce”. Konduktor odchrząknął i podniesionym głosem zawołał:

– Bilecik do kontroli, miejscóweczka są?

Karolina podniosła głowę znad pisma.

– Przepraszam, nie dosłyszałam… – odpowiedziała zmieszana.

– Miejscóweczka, bilecik czy są, się pytam.

Karolina zawahała się.

– Bilet, powiada pan.

– Zgadza się – odparł konduktor. – Oraz miejscóweczka.

– Otóż jeśli chodzi o bilet – zaczęła, nabierając głębiej powietrza – to obawiam się, że nie ma. Natomiast jeśli chodzi o miejscóweczkę, to wiemy, że nie ma…

Zerknęła nerwowo na przyjaciółki, które z osłupieniem patrzyły w jej kierunku. Uśmiechnęła się do nich przepraszająco, po czym skierowała całą uwagę na kierownika pociągu.

– Nie mam biletu, bo w drodze na pociąg utknęłam w zepsutym tramwaju z dzieckiem w wieku przedszkolnym, które szczęśliwie przejął dziadek, mój ojciec znaczy. Na pociąg ledwo zdążyłam, i to nie bez ofiar. – Tu wskazała na rozdarte spodnie. – Jestem jednak gotowa ponieść konsekwencje niedopełnienia czynności względem Polskich Kolei Państwowych, licząc przy tym na pańskie zrozumienie, dobre serce i doświadczenie w zawodzie. Pewnie nie raz spotkał się pan z przypadkiem braku biletu na skutek wyjątkowych okoliczności, jak i nie raz borykał się z problemem brakujących miejsc w wyniku pomyłki czy zaniedbania. Zatem wszystko w pańskich rękach – powiedziała na jednym oddechu Karolina Gałecka, zgodnie z rankingiem miesięcznika „Psychologia w Praktyce” jedna z najlepszych psycholożek praktycznych w Wielkopolsce.

***

– Według mapy – odezwał się po długim namyśle Bartek – powinniśmy być w Kostomłotach za jakieś dwie godziny. – Raz jeszcze spojrzał na rozłożoną przed sobą płachtę papieru z topografią Polski w skali jeden do pięćdziesięciu tysięcy i przebiegł palcem po oznaczonej kolorem czerwonym linii między Wrocławiem a Szklarską Porębą. – Tam zjedziemy na krajową piątkę w kierunku Bolkowa, a stamtąd na trójkę prosto do Jeleniej Góry. – Pokazał palcem biały punkt na mapie. – To nie powinno zająć dłużej niż półtorej godziny i jeśli wzrok mnie nie myli – tu spojrzał na przymocowane do szyby urządzenie GPS – to cacko zwodzi nas przynajmniej o kwadrans.

Ekran nawigacji satelitarnej informował, że przybędą do Szklarskiej o piętnastej dwie. Bartek uważał, że przy obecnym stanie dróg, który śledził na bieżąco za pomocą RSO, będą na miejscu około czternastej cztedzieści, z marginesem błędu do pięciu minut. W myślach jeszcze raz odtworzył współrzędne drogi i przeliczył długość odcinka względem średniej prędkości. No, czternasta czterdzieści jak w pysk strzelił. Nie może być inaczej. Odłożył mapę na półkę pod deską rozdzielczą. Dojmujące uczucie głodu zawładnęło nim tak nagle, że zaczął w pośpiechu wyjmować prowiant z podręcznego plecaka zaciśniętego między stopami.

– Panowie, komu kabanosa? – zakrzyknął tubalnym głosem.

Piotr z entuzjazmem skinął głową i ochoczo chwycił podane mu trzy cienkie kiełbaski. Poprosił jeszcze o kanapkę oraz kawę i przeżuwając, odwrócił się do tyłu, gdzie Tomek, były mąż Anki, którego zgarnęli we Wrocławiu, studiował w milczeniu Samochodowy atlas Europy.

– Coś na ząbek, stary? – zapytał Piotr, machając do niego wędliną.

– A, chętnie. Tylko zabierz ode mnie tę padlinę – odparł Tomek z uśmiechem i sięgnął po leżące obok plastikowe pudełko. Za chwilę samochód wypełnił się zapachem wędzonego łososia.

– Czyli rozumiem, że mięsko nadal niekoniecznie? – odezwał się teraz Bartek, który ułożywszy na kolanach wiktuały, z apetytem zagryzał kanapkę z serem i wiązkę mięsnego wyrobu. – No, podziwiam, stary, podziwiam. Imponująca wytrwałość i samodyscyplina. Ja to jednak bez świnki nie bardzo. Kurczaka mogę nie ruszyć, ale schabowy… No, bez tego nie ma życia.

Przełknął ostatni kęs. Wytarł ręce w chusteczkę, którą wyjął z kieszeni spodni. Nalał kawy do kubka, odwrócił się i podał ją Tomkowi.

– Jak się kształtują plany marszruty? – zapytał, widząc, że Tomek przegląda teraz Informator turystyczny o Karkonoszach.

– Jeżeli naprawdę chcemy zrobić cały Złoty Szlak – odparł Tomasz, patrząc na umieszczoną w informatorze mapę – to zapowiada się dość intensywnie. Przed nami na oko prawie sto dwadzieścia kilometrów marszu. W cztery dni to trochę męczące, ale wykonalne.

– Nocleg na dzisiejszą noc? – zapytał nagle Piotr.

– Mamy. W Jiczynie. Na jutro też, w Hrubej Skále. Sprawdziłem wstępnie jeszcze sześć miejscówek w okolicy. Ogólnie wszystko wolne, więc ze spaniem nie będzie problemu. Z jedzeniem też nie, bo zaznaczyłem na mapie jadłodajnie spełniające rygory budżetu. – Tu wyjął z przewodnika kartkę z wydrukiem i podał Bartkowi. – Nawiasem mówiąc, Piotr, świetna robota z tym bilansem wyjazdu. – Spojrzał z uznaniem na kierowcę, a ten z uśmiechem skinął głową. – Biorąc pod uwagę prognozę pogody i okoliczności przyrody, szykuje się udany wyjazd. Panowie… – Nagle zawiesił głos i po chwili spytał: – Jakieś wieści od dziewczyn?

– Nic – odparł Piotr. – Zostawiłem Magdzie wiadomość na poczcie głosowej, której, znając życie, i tak nie odbierze. Wysłałem jej też trzy esemesy z prośbą o potwierdzenie, że żyje, ale jak dotąd cisza.

– No, Karolina też nie odpowiada – włączył się teraz Bartek, wyjmując telefon z kieszeni bluzy. – Ale spróbuję zostawić jeszcze wiadomość na poczcie głosowej. – Wybrał numer żony, przeczekał sygnał połączenia i gdy włączyła się skrzynka, krzyknął do telefonu: – Mariola! Królowo! Odezwij się, proszę, martwię się trochę. – Rozłączył się i spojrzał na współtowarzyszy.

– Źle to widzę – odezwał się znowu Piotr. – Mam wrażenie, że one w ogóle nie wiedzą, gdzie jadą. Noclegów nie rezerwowały, bo pytałem. Magda nie była nawet pewna godziny odjazdu pociągu. Mówiła, że Anka kupuje bilety na jakiś ekspres przed dziesiątą. Wiem natomiast, że coby się nie działo, tym razem nie jadę po nie, choćby miały spać gołe pod chmurką w deszczu przez tydzień. Bo ile można, cholera jasna! – Uderzył dłonią w kierownicę.

– Spokojnie – powiedział Bartek. – Karolina zrobiła listę noclegów, więc na pewno będzie dobrze. – Na te słowa wszyscy trzej wybuchli śmiechem. – Anka na pewno ma wykaz knajp i kawiarni. Miały taki na wypad do Warszawy w zeszłym roku. – Odwrócił się i spojrzał pytająco na Tomka.

– Nic mi o tym nie wiadomo – rzucił znad Samochodowego atlasu Polski Tomek. – Pomimo że nadal ze sobą mieszkamy, od czasu rozwodu rozmawiamy wyłącznie o sprawach technicznych, ale wydawało mi się, że pakowała żelazko, więc na pewno nie będzie im zimno.

Gromki rechot wypełnił wnętrze pojazdu. Śmiali się tak dłuższą chwilę, podsycając ubaw dodatkowymi anegdotami w stylu „A pamiętacie…?”.

Nagle Piotr gwałtownie przyhamował. Manewr był na tyle ostry, że poukładane na kolanach i tylnym siedzeniu akcesoria oraz prowiant stoczyły się na podłogę. Przyciśnięty boleśnie blokadą pasów Bartek spojrzał na kierowcę pytającym wzrokiem, a ten natychmiast pokazał mu wyłaniający się w oddali znak z napisem: „Kontrola prędkości. Fotoradar”.

– Cholerna kamerka. Sorry, chłopaki. Nie wiem, po co oni wieszają to gówno. Za mało im ograniczenia do czterdziestu. – Piotr jeszcze nieco zwolnił i zmienił program nawigacji z Here Maps na Yanosika, znanego z dokładnego wykazu fotoradarów.

W tym samym momencie Tomasz znalazł w wyszukiwarce telefonu wykaz kamer drogowych i zaczął przeglądać dane. Byli na wysokości Strzegomia, mniej więcej czterdzieści minut drogi od Wrocławia.

– Wszystkie martwe – powiedział wreszcie Tomek, nie odrywając oczu od ekranu telefonu, na którym sprawnie przerzucał informacje o kontroli drogowej. – Wygląda na to, że kamerki na tym odcinku to atrapy, więc można pruć spokojnie. Patroli też raczej ni hu, hu. Na „Pierdol radary” przeczytałem, że chłopców z suszarką nie widziano tu od dwa tysiące czternastego!

– No, w serwisie Autobaza – wtrącił się Bartek – też podają, że trasa do Jeleniej raczej czysta, a o patrolach wiadomo tyle, że ich nie ma. Krótko mówiąc, cała naprzód!

Piotr spojrzał na ekran nawigacji. Pasek „Dozwolona prędkość” wskazywał dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mężczyzna oparł się wygodniej w fotelu i widząc przed sobą pustą drogę, przycisnął pedał gazu. Trasa była spokojna i malownicza, głównie małe miasteczka i rozciągające się wokół połacie pól ze wzrastającym młodym zbożem, które czarowało ich soczystą zielenią i pierwszymi kwiatami. Pogoda była wspaniała: błękitne niebo, zdobione gdzieniegdzie białymi, miękkimi chmurami. Ciepłe słońce tańczyło na masce służbowego nissana murano, odbijając się w przedniej szybie pogodną tęczą. Wszyscy trzej milczeli, chłonąc kojący krajobraz. Wzbierała w nich radość i jakaś beztroska, znamienna dla chwil wolnych od wszystkiego, na co się nie ma ochoty. Przejechali kolejnych trzydzieści kilometrów. Droga płynęła, układając się pod kołami auta niczym jedwabna wstążka. Mknęli gładką, prostą jezdnią, zostawiając za sobą napięcia minionych tygodni, myśląc o Czeskim Raju, który – jak się spodziewali – zmyje z nich cały ten miejsko-korporacyjny syf.

Wreszcie Piotr przerwał kontemplację. Spojrzał czujnie na zegar prędkościomierza. Sto dwanaście kilometrów na godzinę. Potem rzucił jeszcze okiem na trasę wyświet­lającą się na ekranie telefonu w aplikacji Yanosik. Droga wolna, pomyślał.

– Z taką nawigacją mogą mi skoczyć – mruknął pod nosem z uśmiechem.

W tej chwili ze zbliżającego się z tyłu opla astry rozległ się sygnał syreny policyjnej. Samochód wyprzedził nissana i zwalniając, zatrzymał się w poprzek drogi, torując pas ruchu. Nim Piotr zrozumiał, co się stało, z nieoznakowanego radiowozu wyszedł nieumundurowany policjant. Stanął przed astrą i lizakiem nakazał zjazd na pobocze. Osłupiali pasażerowie nissana wpatrywali się w patrol, jakby mieli przed sobą reprezentanta wymarłego gatunku rekina, który powstawszy z martwych, opuścił głębiny mórz i stał na drodze, by pożreć ich teraz w całości.

– Co się dzieje? – wykrztusił wreszcie Bartek.

– Cała, kurwa, naprzód – rzucił Piotr z wściekłością i zatrzymał auto na skraju drogi.

***

– Moje panie – powiedział wreszcie kierownik pociągu, rozsiadając się wygodnie. – W zaistniałej sytuacji proponuję zupełnie nowe rozwiązanie. 

Karolina, Magda i Anka patrzyły na niego z wyrazem pełnego skupienia na twarzach. 

– Jeśli chodzi o bilecik, który jest, ale który okazał się, no, że tak powiem, wybrakowany – zamachał trzymaną w ręku nieważną miejscówką – zrobimy anulację, z którą zgłoszą się panie – zwrócił się teraz do Anki i Magdy – do dowolnego punku obsługi klienta InterCity z żądaniem całkowitego zwrotu kosztów za niewykorzystany przejazd. Jeśli zaś chodzi o bilecik, którego nie ma – tu spojrzał wymownie na Karolinę – to zrobimy… – Zawiesił na chwilę głos i spojrzał na trzymany w lewej ręce terminal. – To zrobimy, to zrobimy…. Właś­nie nie wiem jeszcze, co zrobimy, ale zaraz się dowiemy. – Odłożył magnetyczny rysik, którym stukał w urządzenie, odpiął od paska słuchawkę krótkofalówki i nacisnąwszy przycisk, zawył tubalnym głosem: – Zdziszek! Podejdź no na jedynkę, pierwszy przedział od czoła. Panie tu mam takie… Bilecik nietypowy trzeba wystawić!

Zdziszek zatrzeszczał po drugiej stronie i przerwał połącznie. Kierownik chwycił znów za terminal i zaczął wystukiwać: „Anuluj bilet”. Za chwilę w drzwiach pojawił się szczupły, wysoki mężczyzna około sześćdziesiątki. Wszedł do przedziału. Popatrzył na zastygnięte w wyczekiwaniu trzy kobiety i zwrócił się do kierownika:

– Co jest, Mieciu?

Kierownik pociągu podniósł głowę.

– O, dobrze, Zdziszek, żeś przyszedł. Panie mają miejscówki trefne, właśnie anulowałem. Trzeba by jakiś bilecik w zadośćuczynieniu wypisać. Tylko nie wiem, jakie tam teraz promocje mamy. Podpowiedziałbyś coś.

Zdziszek popatrzył jeszcze raz na zwrócone w jego kierunku trzy wyczekujące oblicza, z których jedno, należące do uroczej blondynki o szaroniebieskich oczach, było wyjątkowo powabne.

– Na rodzinny się panie nie kwalifikują, jak mniemam – odparł wreszcie. – Weekend już był. Podróż z osobą niepełnosprawną też nie wchodzi w grę. Ale możemy zrobić turystyczny w ramach majówki. – Kierownik spojrzał na niego pytająco. – Pierwszy był we wtorek, więc firma zrobiła promocję na cały tydzień. Na upartego możemy jeszcze podpiąć panie pod „Wcześniej taniej”, taki prezent od kolei. Mam dyżur do końca trasy, więc nie będzie problemu. – Ostatnie zdanie wypowiedział tonem nadczłowieka, który ma wszystko pod całkowitą kontrolą. – A dokąd panie dokładnie jadą? – zapytał, zwracając się bardziej do urzekającej blondynki, czyli do Magdy, niż do całej trójki.

– Nad morze! – odparły chórem.

Widząc, że mają do czynienia z osobliwym przypadkiem, kierownik pociągu wszedł Zdziszkowi w słowo i ze spokojem powiedział:

– No, ma się rozumieć, że nad morze. Pociąg przecież w kierunku północnym. – Popatrzył na Zdziszka wzrokiem mówiącym: „Ja się tym zajmę, wiem co robię” i kontynuował: – Ale nad tym morzem to gdzie by chciały panie wysiąść?

Wreszcie Magda, zebrawszy się w sobie, przesunęła się bliżej krawędzi siedzenia i przybierając pozę Elżbiety Jaworowicz, wyjaśniła rzeczowo:

– Panowie wybaczą, jesteśmy nieco oszołomione przebiegiem wypadków. Ale odpowiadając na pana pytanie – spojrzała na Zdziszka – jak widać na oryginalnym bileciku, który pan kierownik był tak uprzejmy anulować, w rubryce „do” podany jest Szczecin. Oznacza to, że udajemy się do Szczecina. Przynajmniej na razie, to znaczy przynajmniej tym pociągiem, bo potem to kto wie. – Uśmiechnęła się szeroko i mrugnęła zaczepnie. – Tymczasem jednak najserdeczniej panów proszę o wystawienie duplikatu na bilet do Szczecina. Dla nas trzech, z tymi wszystkimi cudownymi taryfami, które panowie byli łaskawi nam zaproponować i które z pewnością korzystnie wpłyną na stan naszych dusz, a także portfeli. Doprawdy, co za szczęście, że trafiłyśmy na panów. Dawno, podkreślam, dawno nie spotkałam się z taką dozą uprzejmości i profesjonalizmu.

Nie wiadomo, ile z tego oratorium trafiało do siedzących przed nimi pracowników PKP, ale Anka bała się, że Zdziszek rozpłynie się na szybie przedziału. Czuła, że jeśli dalej tak pójdzie, dotrą do Szczecina nie tylko półdarmo, ale w przedziale rządowym, który Zdziszek osobiście rozkaże dołączyć do składu pociągu na najbliższej stacji. Skończyło się jednak tylko na zniżkach, które wypisane przy dźwiękach uznania dla polskich kolei, zostały wręczone kobietom wraz z biletem tuż przed stacją Krzyż.

Kiedy konduktorzy opuścili przedział, Anka czuła, że krew odpływa jej do mózgu.

– Kiedyś tego nie wytrzymam – powiedziała wreszcie, a Magda podała jej opróżnioną do połowy butelkę z „colą”. Anka przechyliła napój, a kiedy zobaczyła, że Karolina układa usta do słów wyjaśnienia, zatrzymała ją stanowczym gestem. – Najpierw plan!

Usiadły wszystkie blisko siebie, Anka po przeciwległej stronie przyjaciółek, i zaczęły wyciągać notatki związane z wyjazdem.

– Mam adresy kilku ośrodków wczasowych w Świnoujściu, Międzyzdrojach i Kołobrzegu. Od razu się przyznam, że szczegółowy wykaz, który przygotował mi Piotr, zostawiłam w domu, bo, po pierwsze, na widok tabelki w Excelu mam odruch wymiotny, a po drugie, mam dość traktowania mnie jak dziecka. Musimy się zadowolić tym, co mam w notesie – zaczęła Magda.

– Na widok tabelki w Excelu porzygałabym się na pewno – przyznała Anka. – Damy radę. Karolinka? – zwróciła się do drugiej przyjaciółki. – Jakieś dane?

Karolina zaczęła przeszukiwać torebkę, której podręczność zdawała się wyłącznie kwestią umowną. Była to pokaźnych rozmiarów sakwa z materiału, przedzielona niezliczoną liczbą przegródek i pełna schowków. Z każdego z nich Karolina wyciągnęła rozmaite przedmioty i akcesoria, między innymi nici, zestaw do pedicure’u, trzy pary nożyczek, suszarkę do włosów, klej biurowy, paczkę tamponów, kosmetyczkę, dwa notesy, zwitek paragonów i chusteczki do higieny intymnej. Wreszcie odwróciła torbę do góry nogami i wytrzepała jej zawartość na siedzenie. Z torby wypadł imponującego asortymentu pchli targ, uwieńczony ogromnym pękiem kluczy, który z impetem spadł na podłogę. Karolina pochyliła się nad wysypiskiem.

– Gdzie ta cholerna kartka? – syknęła pod nosem, a następnie zaczęła przeszukiwać kieszenie spodni i kurtki. – Przecież na pewno ją zabrałam! – wrzasnęła. W końcu uklękła na środku przedziału i z rezygnacją oznajmiła: – Zabijcie mnie, nie wiem, gdzie to schowałam.

– Dobra, pal licho kartkę. – Anka machnęła ręką. – Zastanówmy się metodycznie. Wysiądziemy w Szczecinie, który, przypominam, nie leży bezpośrednio nad morzem. Przypominam, żebyście się nie zaczęły rozbierać do strojów na dworcu, jak ostatnio w Łebie. Stamtąd weźmiemy jakiegoś busa w kierunku Międzyzdrojów. Pociąg, od biedy, też może być. Musi tam przecież coś jeździć. Dawniej jeździło, to teraz tym bardziej. Jak już wybierzemy cel podróży, zastanowimy się nad noclegiem, to znaczy skorzystamy z zapisków Magdy.

– Nie, no, dziewczyny – dodała rześko Karolina – mamy telefony, w telefonach internet. Się poszuka, się zobaczy, się zdecyduje. – Wyciągnęła ciało na siedzeniu. – Głodna jestem jak jasna cholera. Muszę do WARS-u. – Popatrzyła przez okno w głąb korytarza.

– Jest w następnym wagonie – powiedziała Anka.

– Ciekawe, co dobrego dają? – zastanowiła się głośno Magda, której głód również dawał nieznaczne sygnały.

– Coby nie dawali, zeżrę nawet golonkę z włosem. Od tego szaleństwa zeszły ze mnie wszystkie kalorie. – Karolina zerwała się na równe nogi. – Zapraszam. – Pokazała na drzwi.

Piętnaście minut później pochłaniały ofertę dnia w postaci frytek, jajecznicy i bułek z serem. Karolina zabroniła liczyć zawartość tłuszczu – w ogóle zabroniła liczyć cokolwiek. Po przedwczesnym obiedzie zjadły przedwczes­ny deser w postaci szarlotki na ciepło i popiły go spóźnioną drugą kawą. Na koniec zamówiły sobie po małej wódce. Potem jeszcze jedną kawę. Postanowiły nie wracać już do przedziału, bo w WARS-ie siedziało się znacznie przyjemniej. Rozłożyły się leniwie na wygodnych siedzeniach i z zadowoleniem oddały rozmowie.

***

Na widok zbliżającego się policjanta Piotr otworzył okno i nieznacznie wychylił głowę z samochodu. Funkcjonariusz podszedł do drzwi od strony kierowcy i okazując legitymację służbową, wyciągnął rękę, do której Piotr podał mu prawo jazdy i dokumenty wozu. Policjant przeglądał je chwilę, po czym, wyjąwszy bloczek mandatów karnych, pisał w nim coś przez dłuższy czas. Następnie oderwał kopię, wręczył ją Piotrowi i niedbale salutując, dał znak, że mogą odjechać. Piotr przyjął kwit i nie patrząc na niego, rzucił na deskę rozdzielczą. Włożył okulary przeciwsłoneczne, odpalił samochód i ruszył, wymijając stojący nadal w poprzek drogi nieoznakowany patrol policji.

Kiedy zamknął okno, w pojeździe zapanowała męcząca cisza. Rozlewała się falą na wnętrze auta i jego pasażerów znużonym legato. Nikt nie powiedział ani słowa. Nikt się nie poruszył. Nikt nie wydał z siebie nawet głuchego westchnienia. Samochód toczył się po beznamiętnie szarej jezdni. Na zewnątrz pochmurniało i zerwał się lekki wiatr. Po chwili na przednią szybę zaczęły opadać ciężkie krople deszczu, które powoli zamieniały się w gęstą ulewę. Strugi wody spływały po aucie, dudniąc o maskę głucho, ale rytmicznie. Piotr zasunął szyberdach, ustawił przeciwmgielne i włączył wycieraczki. Do uszu pasażerów doszło teraz miarowe tarcie, które przerwało zwięzłą i smutną symfonię na ruch, bezgłos, mandat na czterysta złotych oraz sześć punktów karnych.

***

Pociąg z piskiem zatrzymał się na stacji końcowej. Pierwsza na peron wyskoczyła Anka. Postawiła torbę i z uśmiechem spojrzała na tablicę z napisem Szczecin Główny, czując, jak narasta w niej euforia wymieszana z nostalgią. Przeszła na drugą stronę peronu i wystawiła twarz do słońca. Podmuch słonego powietrza przyjemnie uderzył ją w twarz. Kochała ostry zapach wody, jaki wiatr przynosił znad portu. Przypominał jej smaki dzieciństwa: śledzia w śmietanie i wędzoną makrelę. Odwróciła głowę w kierunku pociągu. Zobaczyła, że przyjaciółki gramolą się z bagażami, ulegając stopniowo tej samej magii, za którą tak często tęskniła.

– Tylko błagam, nie pytajcie mnie po raz setny, jak mogłam się stąd wyprowadzić, bo szlag mnie trafi – powiedziała ostrzegawczo do stojących obok przyjaciółek.

Anka urodziła się i wychowała w Szczecinie. Do czasu studiów mieszkała z rodzicami i siostrą w kamienicy przy alei Piastów. Po maturze uciekła do Poznania studiować historię sztuki, a potem pchało ją coraz dalej na południe – najpierw do Wrocławia, a potem na Górny Śląsk. Pomimo lat spędzonych poza Szczecinem kochała jego surowy nadmorski klimat, kochała rzekę Odrę, poniemiecką architekturę i niepowtarzalny charakter miasta, którego ulice koncentrowały się wokół rond, dokładnie jak w Paryżu.

Kiedy dziewczyny uznały, że niczego nie zostawiły w pociągu, wzięły bagaże i zeszły przejściem do hali dworca, by odszukać biuro InterCity.

– Dziewczynki, sama nie wierzę w to, co zaraz powiem! – wykrzyknęła Anka, która przeprowadzała transakcję zwrotu nieważnych miejscówek. – Ale jesteśmy do przodu o ponad osiemdziesiąt złotych!

– Nieee, to niemożliwe – powiedziała z uśmiechem Karolina. – Pokaż tę forsę! Muszę natychmiast zrobić jej zdjęcie.

– Rób, bo zapewniam cię, że jej chwile są policzone. – W tym momencie spojrzała na Magdę, a raczej na jej walizkę, i spytała rześko: – Jak kształtują się zapasy napojów wysokoprocentowych na dzisiejszy wieczór?

– Nijak – odparła zdecydowanie Magda.

– Jak to nijak? – W głosie Anki słychać było zaskoczenie i zawód.

– No, wszystko wypite!

– Chcesz powiedzieć – wtrąciła Karolina – że ta marna butelczyna rumu z colą, którą wypiłyśmy, kojąc nerwy po psychozie z biletami, to wszystko, co miałyśmy na dzisiejszy dzień?

Magda skinęła głową.

– Źle się dzieje w państwie duńskim! – krzyknęła Karolina. – Bardzo źle, powiadam. No już – machnęła ręką. – Ruszać się. Trzeba szybko znaleźć jakiś monopolowy.

Wytoczyły się z hali dworca w kierunku centrum. Nie musiały iść daleko, bo dobrze wyposażony sklep wielobranżowy wyłonił się zza pierwszego winkla obok postoju taksówek.

Zakupiły dwie duże butelki martini bianco, jedną wyborową, sok pomarańczowy i trzy plastikowe kubeczki. Ustawiły się za automatem do napojów stojącym przed sklepem, zrobiły sobie po małym drinku i wypiły z toastem: „Za spotkania i za powroty”. Następnie przetarły „szkło” chusteczkami do higieny intymnej. Zapakowały wszystko do torby Karoliny i weszły na chodnik.

– Co dalej? – spytała Magda.

– Cholera – syknęła Anka. – Nie sprawdziłam pociągów do Świnoujścia. Musimy wrócić na dworzec.

– Chwileczkę – rzuciła Karolina.

Podeszła do palącego nieopodal taksówkarza.

– Dzień dobry, nie orientuje się pan, skąd możemy złapać jakiś busik do Międzyzdrojów?

Taksówkarz wypuścił dym, spojrzał Karolinie w dekolt i zaciągnąwszy się ponownie, odpowiedział:

– Busiki odjeżdżają z autobusowego przy placu Grodnickim. Niedaleko stąd, jakieś pięćset metrów w kierunku centrum. – Wypuścił z płuc resztki dymu i dogasił niedopałek. – Taksóweczki panie nie chcą?

– Obawiam się, że chwilowo nas nie stać – odparła z uśmiechem Karolina.

– A dokąd panie jadą? – zapytał taksiarz.

– No, widzi pan, właśnie nie możemy się zdecydować – wtrąciła Magda. – Generalnie gdzieś nad morze.

Taksówkarz nagle się ożywił.

– Panie zaczekają.

Wyprostował się i szybkim krokiem oddalił w stronę taksówki stojącej na samym początku kolumny. Po ­chwili wrócił z innym kierowcą.

– Kolega mówi, że panie nad morze – odezwał się tamten.

– Tak, ale nie mamy tyle, żeby jechać taksówką – odparła Karolina.

Taksówkarz odpowiedział uśmiechem.

– Ależ ja oferuję za darmo! – Wszystkie trzy spojrzały na niego pytająco. – Kurs miałem z Wisełki. Teraz wracam na pustym przebiegu. Jeśli panie chcą, podrzucę.

Spojrzały po sobie niepewnie. Starały się myśleć trzeźwo, co – zważywszy na ilość spożytych przez nie promili – nie było łatwe.

– No! Niech się panie nie boją. Proszę. – Taksówkarz wyjął z kieszeni kamizelki identyfikator kierowcy. – Można spisać dla pewności. Albo zrobić zdjęcie. No co, mam tak wracać na pusto? W towarzystwie raźniej.

Kierowca wydawał się porządnym facetem. Mimo to Karolina podeszła bliżej i spojrzała na wciąż wyciągnięty przed nimi dokument.

– Można? – spytała, wyjmując telefon.

– Ależ proszę! – odpowiedział ze śmiechem kierowca.

Karolina zrobiła zdjęcia. Schowała komórkę do kieszeni spodni.

– Dobrze – oznajmiła wreszcie. – Przyjmujemy zaproszenie, ale że w życiu nie ma nic za darmo, to chociaż symboliczna zapłata.

– Jeśli od tego poczują się panie lepiej, to czemu nie.

Gestem wskazał na swoją taksówkę. Wziął od Magdy walizkę, a kiedy podeszli do wozu, zapakował ją do bagażnika.

Dziewczyny wsiadły ochoczo. Magda i Anka z tyłu, Karolina obok kierowcy. Taksówkarz walczył jeszcze z torbami. Magda rozglądała się nerwowo po wnętrzu pojazdu. Karolina, widząc jej wahanie, odwróciła się i powiedziała:

– Będzie dobrze. – Następnie wyjęła telefon i pokazała im dwa zdjęcia z danymi kierowcy i rejestracją taksówki. – Wysłałam do Konrada, żeby podał chłopakom na komendę. Nie martwcie się. – Znów spojrzała na Magdę, która teraz patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Wyglądała, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. – Będzie dobrze – powtórzyła jeszcze raz Karolina, patrząc czujniej na przyjaciółkę.

– Nie o to chodzi, kochanie – przemówiła wreszcie Magda. Znów rozejrzała się po wnętrzu taksówki. Potem znów na Karolinę. – Nie chciałabym być małostkowa, ale gdzie masz bagaż?

***

Właściciel zakładu usługowego Naprawa Aut i Wulkanizacja w Szklarskiej Porębie patrzył na nich bez entuzjazmu. Dochodziła szesnasta, a on nie miał nic w ustach od świtu. Na obiad nie zdążył z powodu masowej wymiany zimówek dla tłumu spóźnionych wczasowiczów, a teraz ci trzej ­stali nad nim z błagalnymi minami, prosząc o zmianę koła.

– Gdzie to się panom stało? – Pokazał na przebite prawe tylne koło nissana.

– Zaraz za Jelenią Górą – odpowiedział Piotr. – Zahaczyłem o krawędź pobocza i poszło. Na szczęście jakoś się dokulaliśmy.

– Nie dało się wymienić na miejscu?

– Pewnie by się dało – odparł po chwili Piotr. – Gdyby było czym. – Teraz w jego głosie wybrzmiała tłumiona dotąd irytacja.

– Nie wozi pan ze sobą narzędzi? – spytał zaskoczony mechanik.

– Wożę. Niestety w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęły z auta.

Mechanik potakująco pokiwał głową. Nie do końca rozumiał, jak narzędzia mogą zniknąć z wozu, ale o nic więcej nie pytał. Widać było, że mężczyzna ledwo stoi na nogach. Mechanik pochylił się nad kołem i z wprawą przystąpił do wymiany.

***

Taksówkarz okazał się być miłym gawędziarzem, potrafiącym zabawić nieuciążliwą rozmową. Karolina z Anką naciągały go na opowieści o najbardziej nietypowych kursach w karierze, z których największym hitem okazała się podróż z Lechem Wałęsą kilkanaście lat temu z Grodna do Gdańska. Magdalena spała snem sprawiedliwego. Obudziła się dopiero w Troszynie i resztę trasy ochoczo konwersowała z kierowcą na temat zmian w usługach taryfiarskich i obyczajach klientów.

Po drodze zdecydowały, że wysiądą w Międzywodziu. Nie dlatego, że był szczególnie pociągającym kurortem, ale dlatego, że oferował jedyne w okolicy wolne pokoje. Hotel-Spa Marena, gdzie dokonały telefonicznej rezerwacji apartamentu, był dobrze zapowiadającą się, acz nie najtańszą miejscówką, położoną trzysta metrów od morza, co przeważyło szalę.

Kierowca wysadził je na skrzyżowaniu między Międzywodziem a Wisełką. Odmówił symbolicznej zapłaty. Droga do hotelu zajęła im nie więcej niż pięć minut. Ośrodek był faktycznie niczego sobie, a lokalizację miał doprawdy bajeczną. Gdy weszły do środka, od razu zrozumiały, skąd od ręki wolne pokoje. Wnętrze hotelu krzyczało gwiazdkami, a w głowach Magdy, Anki i Karoliny rozbrzmiewało: „Nie stać nas, ale nie myślimy o tym”.

Podeszły do recepcji i podały numer rezerwacji. Pani poprosiła o dokumenty tożsamości.

– Płatność teraz czy przy wymeldowaniu? – zapytała, uśmiechając się uprzejmie.

– Natychmiast! – powiedziała Anka, podając kartę płatniczą i odwróciwszy się do przyjaciółek, dodała: – Na koszt firmy.

– A ty co, wróciłaś z Vegas? – zapytała Karolina, kiedy zwalczywszy opór zamka na kartę magnetyczną, wtoczyły się do pokoju.

– Jeszcze nie, ale czuję, że mój pierwszy milion nadchodzi – wyjaśniła Anka z przekąsem.

– Ile to było? – dociekała Karolina.

– Ile by nie było, już się zapłaciło. Nie marudź, tylko korzystaj – odparła Anka i weszła do łazienki. Marzyła o gorącej kąpieli i mocnej herbacie.

Zdjęła buty. Usiadła na toalecie. Zrobiła siku i zaczęła zrzucać z siebie przepocone ubranie. Wstała. Spuściła wodę. Odkręciła kran pod natryskiem i weszła pod wartki strumień gorącej wody. Po chwili czuła, jak napięcie dnia uwalnia z uścisku mięśnie jej karku i znika w oparach mydlin.

Tymczasem w pokoju rozlewano już pierwsze martini. Magda wprawnie mieszała wermut z wódką i sokiem pomarańczowym, a Karolina, znalazłszy w lodówce resztkę lodu, dosypała go do drinków. Kiedy Anka wyszła z łazienki, obie dziewczyny leżały na wielkim łóżku i sączyły napoje, przeglądając wiadomości w telefonach. Na jej widok Karolina wstała i podała jej szklankę z drinkiem, po czym uniosła rękę w geście toastu i opadając z powrotem na łóżko, wydała z siebie głębokie westchnienie.

– Faktycznie, spore zamieszanie z tym biletem było – powiedziała, wziąwszy spory łyk. – Wybaczcie, ale organizacja opieki nad dziećmi tak mnie pochłonęła, że nie zdążyłam go kupić.

– Spakować się, jak rozumiem, też nie zdążyłaś – dodała z przekąsem Magda.

Odnotowany przez Magdę brak bagażu przyjaciółki na postoju taksówek w Szczecinie był powodem chwilowej konsternacji i intensywnej paniki, która najmocniej odbiła się na Ance. Na myśl o opuszczeniu taksówki i pogoni za porzuconą gdzieś po drodze torbą zrobiło jej się słabo i przez chwilę myślała, że naprawdę straci przytomność. Na szczęście Karolina bagażu nie miała. W ogóle. Po prostu wybrała się w podróż bez niego, co z kolei odcisnęło się piętnem na psychice Magdy, dla której dobrze przygotowany bagaż stanowił fundament każdej podróży, nawet gdy miała to być podróż tramwajem.

– No, jak jeżdżę z wami dwadzieścia lat, tak chyba się jeszcze nie zdarzyło, żeby się któraś wypuściła bez torby – powiedziała Magda. – Wybacz, kochanie, ale w głowie mi się nie mieści, żeby nie zdążyć spakować walizki – zwróciła się do Karoliny.

– Nie, że nie zdążyłam – odparła Karolina, nie odrywając oczu od ekranu swojego iPhone’a. – Po prostu nie miałam siły o tym myśleć. To był wyczerpujący tydzień. Musi mi wystarczyć to, co mam w torebce. A jeśli nie wystarczy, to się obłowię w najbliższym lumpeksie i tyle. – Wybrała numer w telefonie i przyłożyła aparat do ucha. Odczekała sygnał połączenia. Nic. – Najpierw wydzwania po sto razy, a potem nie odbiera – rzuciła z lekką irytacją.

– Daj spokój – skomentowała Magda, domyślając się, że chodzi o Bartka. – Mam szesnaście nieodebranych połączeń od Piotra, cztery esemesy i dwie wiadomości na poczcie głosowej. To kompletne szaleństwo. Nie dość, że muszę znosić te jego cholerne tabelki i całodobową gotowość do udzielania mi rad i wskazówek, to jeszcze zdalna opieka telefoniczna dwadzieścia cztery na dobę, kurwa mać. – Siarczyste przekleństwo znaczyło, że drink rozgoś­cił się już na dobre w krwiobiegu Magdy.

– Kurczę, nawet ja mam wiadomość od Tomka – odezwała się mocno zaskoczona Anka, która idąc za przykładem przyjaciółek, również sprawdziła telefon. – Naprawdę muszą się martwić.

– Ale ja im nie zabraniam się martwić! – wrzasnęła z irytacją Magda. – Niech się martwią, proszę bardzo! Tylko po co od razu terror?!

Irytacja Magdy roztoczyła się teraz na wszystkich trzech mężów, w tym jednego byłego, choć wiadomo było, że złość dotyczy wyłącznie jej własnego. Piotr faktycznie był typem partnera o dominującej nadopiekuńczości. Jego potrzeba kontroli sytuacji w połączeniu z troską o dość nieokiełznaną, jakkolwiek by było, małżonkę przypominała patologię i momentami faktycznie zakrawała o terror. U podstaw obsesyjnej troski leżała równie obsesyjna zazdrość o żonę, której powodem było przede wszystkim to, iż Magdę, kobietę inteligentną i powabną, darzyła uwielbieniem większość mężczyzn. I choć Magda tego uwielbienia nie odwzajemniała, Piotr zwalczał włas­ne poczucie zagrożenia wzmożoną kontrolą.

Karolina otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Niestety, Magdalena uprzedziła ją histerycznym okrzykiem:

– Nieeeee! Nie uwierzycie! – Obie z Anką spojrzały na nią z przestrachem. – Jeszcze mi tę cholerną tabelkę mailem wysłał. – Magda z wściekłością wlepiała oczy w telefon.

– Nie pokazuj mi jej nawet! – powiedziała kategorycznie Anka. – Bo się autentycznie porzygam! – Jej głos przenikały teraz wstręt i wzburzenie.

– Mam tego dość! – wrzasnęła Magda i rzuciła telefon na łóżko. – Mam tego, cholera jasna, dość! Co on sobie myśli, że będzie mnie na smyczy prowadził całe życie? – Podniosła drinka do ust, przechyliła z rozmachem i wypiła do dna. Potem opadła na wezgłowie łóżka, przymknęła oczy, a po jej twarzy popłynęły ciężkie łzy. – Nienawidzę gnoja – oznajmiła. – Nienawidzę, i nie będę dłużej tolerować traktowania mnie jak dziecka, tak jak nie będę dłużej tolerować tej obsesyjnej zazdrości, zaznaczania terenu, kontrolnych telefonów, pytań i awantur o to, kto i jak na mnie spojrzał, do kogo się uśmiechnęłam i po co… – Zaczęła szlochać.

Karolina wzięła ją w objęcia i rzuciła Ance porozumiewawcze spojrzenie. Anka chwyciła za telefon i wystukała do Tomasza wiadomość: Mamy się dobrze. Wszystko w porządku. Nie dzwońcie. Żaden. Miłej zabawy. Następnie usiadła obok Magdy, chwyciła ją za rękę i mocno ucałowała.

– Magduś, no cóż mogę rzec. Piotr kocha bardzo i kocha głupio. Wiem, jakie to uciążliwe, ale na pewno lepsze niż chłodna obojętność… – Przez chwilę pomyślała o Tomaszu.

– Musisz z nim kategorycznie pogadać. To mądry gość… Przyjmuje wolno, ale skutecznie – dodała Karolina.

– Zmęczona jestem – odezwała się Magda przez łzy. – Tym nieustannym pilnowaniem się, tą moją uprzejmością wobec jego pretensji i zrozumieniem dla jego obsesji. Jestem tym wszystkim cholernie zmęczona, tym bardziej że nigdy nie pozwoliłam sobie na nielojalność, i to zmęczyło mnie chyba najbardziej.

Trzeba przyznać, że na nachalne umizgi starych i nowych wielbicieli Magdalena reagowała z godnym podziwu opanowaniem. Bez względu na okoliczności zawsze trzymała uroczy dystans, co – jak Anka z Karoliną wiedziały – rozstrajało ją psychicznie. Piotr niestety, choć niezwykle dobry i kochający, nie rekompensował żonie utraconych w ten sposób momentów błahej przyjemnoś­ci i z każdym kolejnym odrzuconym komplementem, zaproszeniem na kolację czy innym przejawem adoracji w Magdzie narastała frustracja.

Siedziały przez chwilę w milczeniu. Magda oddychała głęboko, ale coraz spokojniej, powoli wycierając mokrą twarz rękawem sweterka. Anka wciąż siedziała obok przyjaciółki na skraju łóżka i głaskała ją po nodze. Karolina dotknęła czule policzka Magdy otwartą dłonią. I kiedy wydawało się, że jej stan wraca do normy, rozległ się sygnał wiadomości tekstowej. Anka spojrzała na Karolinę wzrokiem krzyczącym: „Co, do cholery?!”.

– Oni chyba nie rozumieją po polsku – powiedziała z wściekłością.

Magda tymczasem rzuciła się na telefon i skupiła się na jego ekranie. Jej twarz zalała nowa fala wzburzenia wynikająca z pewności, że mąż atakuje ją kolejnym wyrazem troski. Przyjaciółki patrzyły, jak nerwowo klika w aparat i przyjąwszy postawę pełnej gotowości, czekały na odparcie wybuchu goryczy.

Nic. Zero reakcji. Magda klęczała pośrodku łóżka w totalnym bezruchu. Patrzyła na wyświetlacz z twarzą zastyg­łą w przedziwnym grymasie, który wyrażał trudny do określenia rodzaj osłupienia. Jej oczy otwierały się szerzej z każdą sekundą, prawie nie oddychała, w końcu zakryła ręką rozchylone usta. Przyjaciółki patrzyły na nią w nieznośnym napięciu.

– Magdalena?! – przerwała ciszę Karolina.

Magda przez chwilę nie reagowała. Wreszcie podniosła głowę i z nieprzeniknionym wyrazem szoku na twarzy podała Karolinie telefon. Przez ułamek sekundy dzielący Karolinę od ekranu samsunga galaxy 5 przemknęły jej przez myśl rozmaite możliwości, z których zdecydowanie dominowała jedna: Piotr z kochanką w namiętnym uścisku sfotografowany przez zaprzyjaźnionego życzliwego. Tymczasem na ekranie eleganckiej komórki wyświetlała się zwięzła wiadomość. Karolina patrzyła przez chwilę na jasny wyświetlacz, potem na przyjaciółki. Wreszcie na widok skonsternowanego do granic wytrzymałości spojrzenia Anki odczytała na głos:

Piszę do Ciebie z rozdroża.

Zza życiowego zakrętu.

Bo jesteś kobietą mojego życia.

Jakkolwiek banalnie to brzmi…

Rozstałem się z Bogną.

Wracam do Poznania.

Kocham Cię. Zawsze kochałem.

– Adam

***

Mikołaj siedział przy barze przynależącej do hotelu Marena kawiarni Vento Café, gdzie poza szczytem sezonu odbywały się spokojne dancingi. Ze względu na przedłużoną majówkę zorganizowano serię tematyczną, a motywem przewodnim dzisiejszego wieczoru była polska muzyka rozrywkowa. Pomimo sporego obłożenia w ośrodku parkiet zajmowało zaledwie kilka par, które posuwały się wolno do rytmów Przeżyj to sam zespołu Lombard. Mikołaj spojrzał na tańczących, potem pochylił się nad notatkami i zapisał kilka zdań. Choć pobyt nad morzem był wyjazdem wyłącznie prywatnym, wieczorki taneczne w Marenie zainspirowały go do nowych przemyśleń. Pracował nad artykułem dla pisma psychologicznego i rytuały gości hotelu, zaobserwowane podczas dancingów, nieoczekiwanie dostarczyły materiału do badań.

Przy kolejnym utworze – Rock and Roll Music Haliny Frąckowiak – towarzystwo na parkiecie utworzyło niewielkie koło i zaczęło pląsać do ożywiająco szybkich rytmów muzyki. Dochodziła dziesiąta. Mikołaj odłożył długopis i wyprostował się w siedzeniu. Chwycił stojącą przy jego ramieniu lampkę czerwonego wina. Wypił łyk i wznowił obserwację. W tej chwili do sali weszły trzy kobiety. Zatrzymały się przed linią parkietu i zaczęły obserwować tańczących. Po chwili jedna z nich, wysoka szatynka, podeszła do konsoli, za którą podskakiwał zadowolony DJ, i podawszy mu rękę, rozmawiała z nim przez chwilę, żywo gestykulując. DJ potakiwał przyjaźnie, wreszcie uniósł kciuk do góry, uśmiechnął się szeroko, a szatynka wróciła do koleżanek. Była ładna. Bardzo ładna. I bardzo atrakcyjna. Poruszała się z niesamowitą pewnością siebie – była sprężysta i wyprostowana. Na oko mogła mieć najwyżej trzydzieści pięć lat. Z jej szczupłej sylwetki biła niezwykła energia. Kobieta objęła ramieniem jedną z koleżanek i z uśmiechem szeptała jej coś do ucha. Gdy ku wyraźnemu zadowoleniu tańczących rozległy się pierwsze takty piosenki Maanamu Buenos Aires, obejmowana przez szatynkę przyjaciółka wyrwała się z objęć i ruszyła na parkiet. Za nią podążyła druga, niższa od szatynki kobieta o lekko indiańskiej urodzie. Szatynka chwilę przyglądała się koleżankom. Uśmiechała się do nich z zadowoleniem i czułością. Wreszcie zdjęła zarzucony na ramiona sweter. Wyjęła ręce z kieszeni obcisłych jeansów i ruchem, od którego Mikołajowi zaschło w ustach, weszła na parkiet.

***

Do Jiczyna dotarli przed jedenastą. Wymiana opony pękniętej w trasie opony, a potem jeszcze usuwanie blokady założonej w mieście za złe parkowanie oraz późny obiad wydłużyły ich pobyt w Szklarskiej Porębie znacznie ponad planowany limit. Zaparkowali przed hotelem Jičin, położnym w samym sercu starówki, wyjęli bagaże i weszli do środka. Na recepcji czekała na nich sympatyczna dziewczyna, która, gdy przywitali się po polsku, natychmiast odpowiedziała:

– Polski nie.

Tomasz zapytał:

– Do you speak English?

Dziewczyna przytaknęła i przyjęła od niego wydruk rezerwacji pokoju. Stali oparci o pulpit recepcji, czekając, aż dziewczyna wprowadzi dane do systemu. W milczeniu śledzili jej skupione ruchy. Po minucie podniosła wzrok, spojrzała na nich z napięciem i powiedziała po angielsku:

– Rezerwacja nieważna.

Patrzyli na nią w kompletnym osłupieniu. Po chwili Tomasz wydusił:

– Jak nieważna?

Dziewczyna wskazała palcem napisany niedużym drukiem na stronie rezerwacji konieczny czas zameldowania: do dwudziestej. Następnie tym samym palcem przejechała w dół strony, gdzie maleńkimi literami widniała informacja, że po wyznaczonej godzinie rejestracji i bez powiadomienia hotelu o późniejszym przybyciu rezerwacja ulega anulowaniu.

– Panów pokój jest już zajęty – dodała jeszcze.

Przez chwilę milczeli. Wreszcie Piotr ocknął się z letargu.

– Czy możemy w takim razie poprosić o inny pokój? – zapytał po polsku.

– Niestety. – Dziewczyna wskazała na tabliczkę z napisanym po czesku komunikatem: „Brak wolnych pokoi”. – Jest noc Walpurgi – dodała w ojczystym języku. – Obawiam się, że w całym mieście wszystko zajęte.

Tomasz wyprostował się i położył obie ręce na pulpicie blatu recepcji. Zwrócił twarz do dziewczyny i wyglądało na to, że podda ją teraz werbalnemu linczowi. W tej samej chwili Bartek złapał go gwałtownie za ramię i poważnie oraz bardzo stanowczo powiedział:

– Wychodzimy! – Następnie podniósł plecak i skierował się do wyjścia. Otworzył drzwi i przytrzymując je ręką, powtórzył swój rozkaz: – Wychodzimy! Teraz!

Godzinę później siedzieli przy niewielkim ognisku w karkonoskiej głuszy. Bartek z wprawą wielbiciela survivalu, który uprawiał od lat, dokładał do ognia i uzupełniał zapasy chrustu, donosząc co chwilę nowe kawałki drewna. Piotr przeniósł bagaże na przód nissana i złożył tylne siedzenia, robiąc miejsce na imponujące legowisko. Wyjął z plecaka ciepły polar i przebrał się w spodnie z goreteksu. Znalazłszy w bagażniku cztery nieduże koce z IKEA, które woził ze sobą na rodzinne wycieczki, rozłożył je na tyle auta i zapraszającym gestem rzucił do Tomka:

– Czym chata bogata.

Tomasz uśmiechnął się do niego i dorzucił:

– To się nazywa Zimmer frei.

Wszyscy trzej wybuchli śmiechem. Dochodziła pierwsza, gdy położyli się spać. Piotr i Tomasz w otwartym bagażniku nissana, Bartek na ziemi przy dogasającym ognisku. Usnęli natychmiast, zapominając o bólu, znękanych myślach i wykroczeniach wobec spoczywającej na tablicy rozdzielczej tabelki z harmonogramem wydatków i działań zrobionej w Excelu.

***

Patrzył na nią przez cztery kolejne utwory. Ruszała się z wdziękiem, od którego krew uderzała mu do głowy. W jej ruchach nie było nic przypadkowego, tylko sama pewność, celowość, finezja i bezpretensjonalny erotyzm. Była jednocześnie ekspansywna i subtelna. Zagarniała przestrzeń, a zarazem dawała się jej uwodzić, flirtując z muzyką, rytmem i połaciami parkietu. Po Małgośce Maryli Rodowicz zostawiła tańczące koleżanki, podeszła do baru i zamówiła wodę. Wypiła łapczywie podany napój. Wytarła usta serwetką i stała przez chwilę oparta o krzesło, wpatrując się w rozbawione towarzystwo. Mikołaj mógł teraz z bliska zobaczyć jej profil. Miała ostry nos i wystające kości policzkowe. Szerokie usta układały się zgrabnie do słów kolejnej piosenki. Po szczupłych ramionach spływały strużki potu. Obcisłe dżinsy miała mokre na zgięciach kolan. Mikołaj czuł, że kręci mu się w głowie. Wziął głęboki oddech i wypił pokaźny łyk wina.

W tej chwili szatynka znów ruszyła na parkiet. DJ grał teraz Tyle słońca w całym mieście Anny Jantar. Płynnie weszła w rozgrzany tłum i kołysząc się wolno w rytm melodii, unosiła nieznacznie ramiona, które falowały łagodnie po same koniuszki palców. Nagle koleżanka o urodzie Indianki chwyciła ją za rękę i powiedziała coś, pokazując na drzwi lokalu. Następnie pociągnęła za sobą towarzyszącą im powabną blondynkę i zeszła z parkietu. W drodze do wyjścia usadziła blondynkę przy stoliku, a sama opuściła salę zabaw. Szatynka wtopiła się w roztańczone towarzystwo, leniwie łapiąc muzykę w ramiona. Przemierzała posadzkę z czarującym rozmachem i kiedy wydawało się, że zaczyna wchodzić w stan tanecznej nirwany, DJ gwałtownie zmienił klimat. Z głośników wybrzmiało teraz Jesteśmy na wczasach Wojciecha Młynarskiego, a zebrani na parkiecie goście w mgnieniu oka przeistoczyli się z grupy otwartego koła w formację pląsających par. Szatynka przestała tańczyć i z zakłopotaniem rozejrzała się po sali. Wydawała się bardzo skrępowana i nieco onieśmielona nagłą zmianą muzycznego otoczenia. Mikołaj spojrzał na nią uważnie. Stała zastygła w bezruchu pośrodku przerzedzonego parkietu. Gwałtownie zerwał się z miejsca. Odstawił trzymany w dłoni kieliszek i ruszył na środek sali.

Kiedy stanął przed nią z wyciągniętą dłonią, głębokim ukłonem i pytaniem: „Czy można?”, spojrzała na niego wielkimi niebieskimi oczami. Po chwili wahania podała mu dłoń i podnosząc na niego zmieszany wzrok, złapała zaoferowane przez niego szarmancko drugie ramię. Mikołaj chwycił ją w talii i zmniejszył dystans, jakim dotychczas dzielił ich savoir-vivre dancingowej etykiety. Uśmiechnął się krzepiąco, a ona powoli położyła mu rękę na barku i dłonią dotknęła szyi. Prowadził bez tremy, jakby tańczyli ze sobą nie po raz pierwszy i jakby ich ciała od lat znały swój wzajemny rytm, potrzeby i upodobania. Czuł na twarzy ciepło jej oddechu, co chwilę spoglądał na nią z uśmiechem i widział, jak rozluźnia się z każdym obrotem. Była lekka, wręcz eteryczna, a jednocześnie fizycznie bardzo obecna. Wtapiała się w jego korpus, tworząc tym samym sprężystą przeciwwagę dla jego pulsu i ruchu. Kiedy utwór się skończył i salę wypełnił Bananowy song grupy Vox, szatynka zdjęła rękę z jego ramienia, zrobiła krok w tył i spojrzała na niego z zakłopotaniem, które spięło całe jej ciało. Wyjęła drugą dłoń z jego uścisku, uśmiechnęła się nieznacznie i dygnąwszy z lekkim skinieniem głowy, pospiesznie wyszła z lokalu.

Stał oszołomiony tańcem i nieoczekiwaną reakcją partnerki. Wryty w posadzkę parkietu, patrzył, jak szatynka idzie szybko w kierunku wyjścia i znika w drzwiach. Nie ruszał się dłuższą chwilę, a kiedy odzyskał czucie w kończynach, jedną rekę włożył do kieszeni spodni, a drugą przeciągnął przez włosy, jakby w ten sposób chciał pozbierać rozproszone myśli. Jeszcze raz popatrzył na drzwi. Wreszcie podszedł do baru, poprosił o paczkę papierosów i zapałki. Wziął od barmana popielniczkę i ruszył do wyjścia. Przed hotelem nie było nikogo. Przystanął na schodach, rozejrzał się i powoli wyjął papierosa. Przypalił go, a następnie łapczywie się nim zaciągnął. Gęsty dym wypełnił mu oskrzela i szedł dalej do płuc, sprawiając, że jego mózg odzyskiwał władze intelektualne. Nie palił już ponad dwa lata i opary tytoniu piekły go w przełyku, niemniej z każdym kolejnym zaciągnięciem czuł się coraz lepiej.

Zszedł po schodach i minąwszy furtkę, znalazł się na drodze prowadzącej do plaży. Przeszedł kilka metrów i usiadł na jednym z ogromnych kamieni stojących wzdłuż trasy nad morze. Znów się zaciągnął. Czuł, jak wzbiera w nim euforia i kręci mu się w głowie, a przecież wypił tylko trzy lampki wina. Próbował uspokoić natłok obrazów i kłębiące się myśli. Nabrał głęboko świeżego powietrza, a potem powoli je wypuścił. Zgasił papierosa. Odłożył popielniczkę. Splótł dłonie na potylicy i wyprostowawszy się, raz jeszcze nabrał powietrza i wypuścił je ze świstem.

– Jasna cholera… – powiedział wreszcie do siebie, kręcąc głową. – Jasna cholera… – powtórzył z szerokim uśmiechem, patrząc na rozgwieżdżone niebo, i szybkim krokiem wrócił do hotelu.