Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Penelope pisze świetne romanse, ale w życiu wszelkie relacje nie do końca jej wychodzą. Chce jednak się pogodzić z dawno niewidzianymi krewnymi i zawalczyć o siebie i własne szczęście…
Kiedyś podjęła decyzję, że nie będzie się dopasowywać do oczekiwań rodziny. Teraz musi to zrewidować. Gra toczy się o otwartą przez nią księgarnię z romansami. Penelope potrzebuje wsparcia. Pożyczka od majętnego ojca jest być może jej ostatnią deską ratunku.
Na myśl o rodzinnym Święcie Dziękczynienia robi jej się słabo: jej idealna siostra, wtrącająca się we wszystko babcia, matka-swatka i ojciec pracoholik. Gość, którego się nie spodziewała – jej były mąż z nową partnerką. I gość, z którym planowali zeswatać ją rodzice...
Penny ma nadzieję, że gwiazdy będą jej sprzyjać, a miłość pojawi się nie tylko na kartach jej powieści. Zostały tylko cztery dni, by naprawić nadszarpnięte relacje, a stawką jest przyszłość jej księgarni.
Może w końcu uda jej się dopisać szczęśliwe zakończenie dla samej siebie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Penelope in Retrograde
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Dorota Kielczyk
Korekta: Anna Sośnicka, Barbara Milanowska (Lingventa)
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Copyright © 2023 by Brooke Abrams
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with GRAAL, SP. Z O.O.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-3429-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Mattowi, który zawsze akceptuje mnie dokładnie taką, jaka jestem
Nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc wciąż się zmienia.
– parafraza fragmentu Romea i Julii Williama Szekspira
Gdyby nie Sabat Zbereźnic, nie tkwiłabym tu teraz.
Dla informacji: „tu”, czyli na lotnisku w San Diego, akurat kiedy podróżuje najwięcej ludzi – w przededniu Święta Dziękczynienia. Istne piekło. A raczej – przystanek po drodze do piekła. Czyściec? Limbo? Wydział Rejestracji Pojazdów? Wolę duchowość od religii, więc stosowne określenie wyleciało mi z głowy. Wiem jednak, że to lotnisko – choć hałaśliwe i zatłoczone – piekłem nie jest. Tam trafię później.
Piekłem jest dom moich rodziców w Święto Dziękczynienia.
Przez ostatnie dziesięć lat z powodzeniem unikałam tego miejsca, niczym mistrzyni zbrodni wyprzedzająca prawo o krok. Ustawiam sobie przypomnienia na miesiąc, dwa tygodnie i trzy dni przed każdym większym świętem, żeby zawsze coś mi z nim kolidowało. Za każdym razem mam jakiś termin, którego nie da się przełożyć, przeziębienie, z którego nie mogę się wyleczyć, albo awarię w domu, której nie wolno mi zlekceważyć. W razie konieczności zdarza się wszystko naraz. Skrupulatnie notuję swoje wymówki, żeby nigdy się nie powtarzały, dzięki czemu zyskuję pewność, że nie dojdzie do osobnego konfliktu w związku z konfliktem udawanym. Kiedy jest się czarną owcą w rodzinie, trzeba sporo planować.
– Penelope, na pewno nie chcesz, żebym wysłała po ciebie ojca na lotnisko? – pyta przez telefon moja matka Silvia Banks, ściszając przy tym głos. – Nie podoba mi się pomysł, żebyś łapała taksówkę po zmroku. To niebezpieczne. Dzięki TSA[1] wszyscy taksówkarze wiedzą, że podróżujesz nieuzbrojona. Równie dobrze mogłabyś trzymać wielki banner z napisem: „Porwij mnie”.
Panie i panowie… moja matka.
– Po pierwsze, mieszkam w San Francisco, a nie w Południowej Dakocie. Umiem się o siebie zatroszczyć. – Uginam się pod ciężarem bagażu, który właśnie zarzucam na ramię. Staram się przy tym nie potrząsać Ozziem, moim wiekowym szpicem miniaturką, zamkniętym w transporterze na kółkach. – Po drugie, nie sądzę, żeby w ciągu ostatnich dziesięciu lat ktokolwiek łapał taksówkę z lotniska. A po trzecie, nigdy nie jestem uzbrojona. Chyba że uznasz żel antybakteryjny do rąk za morderczą broń, którą w sumie jest, jeśli zmusisz kogoś, żeby go wypił. W ostateczności prawdopodobnie można by nim człowieka oślepić.
– Penelope, wiem, że uważasz mnie i ojca za staroświeckich, ale przestępstwa to nie jest coś, co wychodzi z mody.
Istotnie, uważam swoich rodziców za staroświeckich. Co więcej, idę o zakład, że większość osób urodzonych po roku 1970 uznałaby ich za staroświeckich. W obronie swoich rodziców muszę dodać, że są starzy. Oboje dobrze po siedemdziesiątce, tak absurdalnie układni i sztywni, że Martha Stewart to przy nich rebeliantka. Dla jasności – chodzi mi o Marthę sprzed czasów Snoop Dogga. Ich prześcieradła muszą być starannie podłożone pod materac, napoje mają stać na podkładkach, a córki powinny mieć porządną pracę z ubezpieczeniem zdrowotnym. Woleliby również, żeby te córki – dziewczyny lat trzydzieści parę – były i pozostały w związkach małżeńskich, choć dopuszczają małżonków płci męskiej, żeńskiej albo dowolnej innej. Bo są dinozaurami, ale nie dupkami.
Nie posiadam praktycznie żadnej z powyższych cech, więc w oczach rodziców uchodzę za dziwadło. Jestem autorką średnio popularnych romansów, co oznacza, że zarabiam godnie, lecz niekoniecznie regularnie. To samo dotyczy każdego z dotychczasowych związków, z wyjątkiem tych fikcyjnych w moich powieściach. Byłam zamężna – z naciskiem na „byłam” – i nigdy w życiu nie używałam podkładki do napojów. Dla rodziców jestem zasadniczo ludzką wersją oplątwy. Żyję i świetnie sobie radzę, ale oni właściwie nie rozumieją, jakie mechanizmy za tym stoją.
– Zarezerwuję miejsce w czyimś samochodzie, kiedy tylko się rozłączymy, mamo. Ciągle organizuję sobie taki transport. Nawet zapisałam w preferencjach, że zgadzam się na podróż wyłącznie z ludźmi, którzy nie są porywaczami ani mordercami. Jak na razie nie było żadnych problemów.
– Nie podoba mi się to całe podwożenie. – Głos matki jest stłumiony, prawdopodobnie przez ptysia, których zapas miała schowany w kredensie. – Moja instruktorka aqua aerobiku złapała kiedyś wszy łonowe przy takiej okazji. Masz przy sobie coś, na czym możesz usiąść?
Rozbrojenie troski matki o moje genitalia wymagałoby siły, której chwilowo mi brak, a na dodatek Ozzie właśnie zaczął drapać w rogu transportera. Trącam pudło biodrem, z nadzieją że dwukilogramowa kulka puchu zrozumie, o co chodzi.
– Obiecuję, że nie złapię wszy łonowych, mamo – mówię odrobinę za głośno jak na zatłoczone wyjście z terminalu. Ale nie przeszkadzają mi uniesione brwi ani zdegustowane spojrzenia. Zarabiam na życie opisywaniem seksu. Nie boję się tych ludzi. – A teraz muszę już kończyć, jeśli chcesz, żebym zdążyła dotrzeć na drinki.
– W porządku, kochanie. O, i jeszcze jedno. Czy masz na sobie coś ładnego, czy to, co zazwyczaj nosisz?
– Prawdę mówiąc, jestem kompletnie goła. Podszkoliłam się z licytacji żywego inwentarza i uznałam, że najlepiej od razu pokazać temu szczęśliwemu dżentelmenowi, którego wrobiłaś w dzisiejszą kolację, co dokładnie nabywa. Zastanawiałam się nawet, czy nie oznakować najlepszych kawałków, tak jak się robi z wołowiną.
– To mało zabawne i chyba nie zamierzasz być taka wulgarna w towarzystwie nowego współpracownika ojca. To żadna pułapka. Tylko nie znoszę, gdy przy stole siedzi nieparzysta liczba gości, a Martina na razie nikt nie zaprasza. Mieszka tu od niedawna. Pochodzi z Kentucky. Twój ojciec jest nim zachwycony. Wiesz, chłopak skończył Yale z najlepszymi wynikami na roku.
Rzeczywiście, wiem. Od samego rana, punkt ósma, kiedy matka postanowiła znienacka poinformować mnie, że w święto odwiedzi nas pewien dżentelmen, oficjalnie wiem wszystko, co można wiedzieć o Martinie Butlerze. Nie muszę nawet wyszukiwać go w internecie. Właśnie tak desperackie są starania mojej matki, żebym się zakochała i urodziła Martinowi Butlerowi setkę dzidziusiów. Zakochanie się oraz rodzenie dzieci jest bowiem rozwiązaniem wszystkich problemów, jak twierdzi matka oraz większość filmów Hallmarku.
– Jesteś tam, Penelope? – Jej głos przywraca mnie do rzeczywistości. – Jeszcze nawet tu nie dotarłaś, a już mnie ignorujesz.
– Ciebie się nie da zignorować, mamo. Jesteś jak jeden z tych wymachujących rękami dmuchańców, które wystawia się przed salonami samochodowymi.
– Udam, że tego nie słyszałam, dziecko.
Jak zwykle.
– Wspominałam już, że zdaniem twojej siostry Martin jest podobny do tego sławnego Christophera? Och, który to był?
– Mam nadzieję, że Walken.
– Hemsworth! – krzyczy, jakby wygrała w bingo. – Tak czy owak, bardzo przystojny i inteligentny młodzieniec. Powiedziałam mu, że piszesz książki, no i chyba mu to zaimponowało.
– Powiedziałaś mu, że umiem też czytać? Albo że umiem jednocześnie chodzić, żuć gumę i śpiewać hymn wspak? A co z cyckami? Z doświadczenia wiem, że mężczyźni bardzo je lubią.
– Nie rozumiem, po co się martwię, że ktoś cię porwie – jęczy. – Oddałby cię w ciągu godziny. Przyjeżdżaj szybko i, na litość boską, nie pij nic z kofeiną.
– Nie obiecuję.
Rozłączam się i opadam na puste siedzenie w części restauracyjnej. Burczy mi w brzuchu od zapachu słonych frytek zmieszanego z wonią pizzy z ostrym pepperoni. Moi rodzice uważają, że obiad powinien trwać trzy godziny i zaczynać się od półgodzinnej konwersacji przy koktajlach, a ja, jeśli natychmiast czegoś nie zjem, umrę z głodu, trzymając w dłoni martini.
Ozzie skomle w transporterze. Okrucieństwem byłoby odmówić mu zwyczajowego kawałka pizzy farmerskiej, a jeszcze większym okrucieństwem z mojej strony byłoby osierocić go wskutek rezygnacji z porcji tłustej pizzy na lotnisku. Kolejka nie jest długa, więc tacham psinę i bagaż do stoiska, jednocześnie otwierając w telefonie apkę Dryver.
– Jeden kawałek pizzy farmerskiej i jeden pepperoni z dodatkowym czosnkiem – proszę, kiedy docieramy na początek kolejki. Możliwe, że dodatkowy czosnek to nie najmądrzejsza decyzja, ale Martin powinien dowiedzieć się od razu, że zawsze poświęcę świeży oddech na rzecz pełnego brzucha. – I jeszcze z czerwoną cebulą.
– Samotne Święto Dziękczynienia? – pyta kasjer. Wychyla się zza lady, posyła Ozziemu uśmiech. – Dobra, nieważne, ma pani towarzystwo na randkę. Jaki słodki.
– O co pan mnie właśnie zapytał?
– Eee… Czy jest pani sama?
Na jego identyfikatorze widnieje imię Karl. Karl przez „K”. Wygląda na Karla przez „K”. Roszczeniowy i czepliwy. O mały włos dałabym się nabrać na trądzik młodzieńczy oraz wielkie plastikowe oprawki i uwierzyłabym, że to miły facet, jak Jon Cryer w Dziewczynie w różowej sukience. Ale nie. Żaden z niego Duckie Dale. Mrużę oczy i wciskam opcję „10 procent napiwku” na terminalu płatniczym zamiast 20 procent.
– Mój mąż nie żyje, Karl.
– O mój Boże. – Paragon drży w jego ręku jak liść. – Poważnie?
– Nie, ale kto wypytuje ludzi na lotnisku, czy są sami? – Wyrywam mu kwitek. – Powiem ci kto. Seryjni mordercy. Jesteś seryjnym mordercą, Karl?
– Nie! – Gorączkowo wymachuje mi dłonią przed nosem. – Myślałem, że flirtuję. Przysięgam, nie zamierzałem pani zabić.
– Och. – Chciałabym móc powiedzieć, że coś takiego przydarzyło mi się po raz pierwszy. Myślałby kto, że kobieta, która żyje z pisania romansów, wykaże się większą spostrzegawczością w kwestii flirtu. – Przepraszam, że nazwałam cię seryjnym mordercą.
Patrzymy na siebie w niezręcznej ciszy. Za moimi plecami stoi kilkoro ludzi. Ustawiając się w kolejce po pizzę, na pewno nie przypuszczali, że z obiadem dostaną przedstawienie.
– Życzy sobie pani saszetki z parmezanem?
– Oczywiście.
Zabieram pizzę do stolika na tyłach. Nie mogłabym się bardziej oddalić od Karla i reszty osób, nie łamiąc przy tym praw fizyki.
Wyciągam telefon, otwieram grupowy czat Sabatu Zbereźnic.
Penny: Przestraszyłam kasjera, który próbował ze mną flirtować.
Jackie: Znowu?
Chelsey: Doprowadziłaś go do płaczu?
Penny: Nie. Ale nazwałam seryjnym mordercą.
Sabat Zbereźnic składa się ze mnie i moich dwóch najbliższych przyjaciółek: Chelsey Hicks i Jackie Von. Podobnie jak ja Jackie i Chelsey są autorkami romansów. Poznałyśmy się dzięki lokalnej grupie dla pisarzy, wkrótce po mojej przeprowadzce do San Francisco, i od tamtej pory pomagamy sobie nawzajem w pracy, zgłaszając krytyczne uwagi. Kiedy Jackie i Chelsey skończyła się umowa najmu, wprowadziły się do mnie. Tak powstał Sabat Zbereźnic. Mieszkamy razem od dziewięciu lat, a od miesiąca jesteśmy partnerkami w biznesie. A przynajmniej będziemy, jeśli uda nam się zdobyć gotówkę i oficjalnie otworzyć księgarnię z romansami.
Chelsey: Zachowanie niegodne Ryb.
Jackie: Nie bądź dla siebie taka surowa. To twoja pierwsza wizyta w domu od nie wiadomo jak dawna.
Jackie: I jesteś tam służbowo. Nie dla przyjemności.
To prawda. Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy jadą do domu na święta, a nawet bez powodu, i nie muszą najpierw umówić się do terapeuty w ramach przygotowań. Nie chodzi o to, że moi rodzice są złymi ludźmi. Segregują śmieci, wysyłają odręcznie napisane kartki z podziękowaniami i zapewne będą dożywotnio wspierać Amerykańskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami z powodu tej reklamy z Sarah McLachlan. Tak, to dobrzy ludzie. Po prostu drastycznie się ode mnie różnią, dlatego zawsze, kiedy spędzamy razem czas, w końcu wychodzą z nas najgorsze instynkty.
Wiem, że to przeze mnie. Ja jestem problemem.
Phoebe, moja siostra bliźniaczka, ciągle publikuje w mediach społecznościowych swoje zdjęcia z naszymi rodzicami z brunchów w Del Coronado albo z domu, znad grilla, i wszyscy wyglądają na szczęśliwych. Oczywiście te wrzutki na socialach to wybiórcze reklamy naszego życia, ale Phoebe wstawia tak dużo zdjęć z rodzicami, bo jest z nimi cały czas. Z wyboru. A ja nawet teraz nie jadę do domu z wyboru. To konieczność.
Penny: Służbowo. Nie dla przyjemności. Dam radę.
Chelsey: Merkury jest w retrogradacji.
Jackie: Uch. Jakżeby inaczej.
Penny: Merkury jest bardzo nieuprzejmy.
Chelsey: Poradzisz sobie.
Jackie: Za dwie noce nów.
Chelsey: To dobry znak!
Penny: Może. Będę was informować.
Pochłaniam kilka kęsów pizzy, spoglądając na aplikację podwózkową. Typowe, święto oznacza mniej kierowców – a tych, którzy zgadzają się na przewóz zwierząt, w ogóle jak na lekarstwo – za to jest więcej pasażerów. Wklepuję adres rodziców na wyspie Coronado i przyglądam się małemu widżetowi – samochodzik tańczy na moim ekranie, obiecując, że szuka kogoś, kto „zaoferuje szybką i przyjazną podróż”. Nalewam trochę wody z butelki do podróżnej miski Ozziego i pałaszuję brzeg pizzy. Na ekranie komórki wyskakuje napis: „Brak kierowców”.
– Spróbuj zmienić preferencje, żeby zwiększyć szanse na znalezienie przyjaznego kierowcy w pobliżu – mamroczę pod nosem, przewijając listę filtrów. – Palenie wykluczone. Prawda, mały?
Szczerze mówiąc, Ozzie lubi wąchać różne obrzydlistwa, o czym świadczy jego zachowanie, kiedy wita się z kumplami w psim parku. Natomiast moja matka ma taki węch, że mogłaby konkurować z psami szkolonymi do wykrywania narkotyków i nielegalnie przewożonych owoców. Jeśli pojawię się śmierdząca papierosami, nie wpuści mnie do domu. Najpierw opłucze mnie szlauchem. Uznaję, że palenie nie podlega dyskusji, więc zostaje mi tylko jedna opcja, aby zmienić wynik wyszukiwania. „Im więcej, tym lepiej!”
Niech to szlag.
Ludzie. A konkretnie: obcy ludzie. Obcy ludzie lubią niezobowiązująco gawędzić, a jeśli Karl mnie czegoś nauczył, to tego, że niezobowiązujące rozmowy nie są moją mocną stroną. Nagle dym z cudzego papierosa nie wydaje się taki zły. Niestety mama prawdopodobnie spaliłaby mi ubrania, a ja musiałabym nosić stare suknie balowe, wyciągnięte z zakamarków szafy. Nie mogę spędzić następnych trzech dni w długich do ziemi kieckach w szkaradnych odcieniach różu i morskiej zieleni.
– Dobra – rzucam w przestrzeń, stukając w ikonkę z absurdalną grafiką, która wygląda jak orgia maleńkich ludzików. – Im więcej, tym, kurczę, lepiej.
Czekam, mały widżet z samochodzikiem kręci się i kręci. Litości, jeśli nie znajdzie żadnych wyników, będę musiała jechać autobusem, co na skali nieprzyjemności plasuje się gdzieś pomiędzy wszami łonowymi a rozmową z ojcem przez całą podróż samochodem do domu bez jednego drinka.
– Twój przyjazny kierowca będzie u ciebie za trzy minuty – oznajmia mechanicznie telefon.
Trzy minuty? Rety! Dwa razy tyle zajmie mi pozbieranie wszystkich rzeczy.
Wpycham Ozziego z powrotem do transportera, na co psiak powarkuje jak stary dziadek. Przepraszam go, zrzucając bagaż na transporter, i ruszam w stronę terminalu odjazdów transportu naziemnego. Bieganie nie sprawia mi przyjemności z dwóch powodów. Po pierwsze: bo jest bieganiem, po drugie: bo nie jest chodzeniem.
– Twój przyjazny kierowca się zbliża – oznajmia telefon. – Czekaj na kierowcę w wyznaczonym miejscu.
– To najkrótsze trzy minuty, jakie w życiu widziałam – mamroczę pod nosem.
Już się zbliżam do drzwi terminalu, kiedy nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, jak wygląda samochód, który ma mnie zabrać. Z trudem zerkam jednym okiem w komórkę, drugim na morze ludzi przede mną. Beżowy minivan. Cudownie. Zmieściłby się tam cały zespół z Sheboygan tańczący polkę. Na zewnątrz od razu dostrzegam vana.
– Penelope Banks? – pyta kierowca. Wygląda młodziej niż większość mojej kolekcji bielizny, co stanowi problem z wielu powodów. – Na wyspę Coronado?
– To ja – potwierdzam. – Wstawić torbę na tył czy siedzi tam zespół?
– Zespół?
– Mniejsza o to.
– Skoro tak mówisz. Mam na imię Aidan. – Chłopak bierze moją torbę. – Drugi pasażer powinien niedługo się zjawić. Wsiadaj, proszę.
Nade mną rozlega się grzmot i po chwili zaczyna mżyć. Ozzie popiskuje. Nie znosi grzmotów, błyskawic i wiatru. W zasadzie nie znosi każdej pogody bez słońca i pewnie dlatego miewa takie spektakularne napady złości, gdy w Kalifornii pada deszcz. Czuje się oszukany.
– Cii. – Wstawiam go do vana, na podłogę między dwoma pojedynczymi fotelami w środkowym rzędzie. – Jeśli przez ciebie Aidan nas nie zabierze, wysyłam cię do Sheboygan. – Ozzie odwraca się ode mnie i przez otwarte drzwi jazgocze na deszcz. – Miło się gadało.
Przerzucam zawartość swojej oversizowej torby w poszukiwaniu opakowania smaczków z marihuaną. Mały drań szczeka coraz głośniej, co nie poprawia sytuacji. Moja torba przypomina gigantyczny śmietnik ze sztucznej skóry. Zawiera wszystko, od kilku okazowych książek od mojego wydawnictwa, przez podróżną kolekcję kryształów, po zabójczy żel antybakteryjny do rąk.
– Gdzie ty, do cholery, jesteś? – burczę pod nosem.
– Tutaj.
Podrywam głowę tak gwałtownie, że uderzam nią w siedzenie kierowcy przede mną. Znam ten głos. Znam ten głos równie dobrze jak własny. Podnoszę wzrok i oto on. Smith Mackenzie.
Mój były mąż.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] TSA (Transportation Security Administration) to agencja założona w Stanach Zjednoczonych po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku, odpowiedzialna za opracowywanie i wdrażanie struktur zapewniających bezpieczeństwo krajowych systemów transportowych (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz