Patka - Liliana Arkuszewska - ebook

Patka ebook

Liliana Arkuszewska

0,0

Opis

Młodzieńcza miłość nie zawsze ma happy end

Dżinsowi Kolumbowie – Liliana i Andrzej Arkuszewscy – odnaleźli w Kanadzie upragnioną stabilizację. Ich codzienność poukładała się tak, jak to sobie wymarzyli, i nic nie zapowiadało zbliżającej się lawiny problemów. Ich źródłem stała się Patka, ukochana nastoletnia córka, dziewczyna z wybujałą wyobraźnią i nieposkromionym apetytem na życie. Gdy po jednej z imprez Patka nie wraca do domu na noc, Liliana i Andrzej są w szoku. Mimo wszystko postanawiają zgodzić się na jej wymarzoną podróż do Meksyku. Konsekwencje tej decyzji na zawsze odmienią życie całej rodziny Arkuszewskich…
Kontynuacja powieści „Czy było warto? Odyseja dżinsowych Kolumbów”.

Widok nienagannie zaścielonego łóżka sprawił, że zesztywniałam. „Patka nie wróciła na noc! Co się stało?!” Krew uderzyła mi do skroni, a pod żebrami poczułam kłujący ucisk. Nie wiedziałam, co robić, idiotyczne myśli przelatywały mi przez głowę. By je ujarzmić, usiadłam na łóżku, prostując się, wzięłam głęboki wdech i rozpoczęłam PRANAJAMĘ. Serce zwolniło… zdałam sobie sprawę, że złe wiadomości docierają najszybciej, więc nic złego stać się nie mogło, bo gdyby, to już bym o tym wiedziała.
Zdenerwowanie przeobraziło się w złość. Zbiegłam do salonu, chwyciłam za papierosa „Lilka, opanuj się, nie pal na czczo!” – zatrzymał mnie rozsądek. Zaparzyłam herbatę, zjadłam pół kromki chleba z serem, po czym usiadłam w swoim zielonym kąciku – na schodkach przed wyjściem na patio. Położyłam popielniczkę obok siebie, z paczki du maurierów wyciągnęłam papierosa i rozgniewana paliłam, wpatrując się w bure barwy ogrodu, resztki niezgrabionych liści i trawę pokrytą popielatosrebrzystym szronem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 578

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kontynuacja Czy było warto

Odysei dżinsowych kolumbów

Dla Kasandry i Thalii

Jednym miłość życie spaja, a drugim rozdwaja.

Andrzej Arkuszewski

Od autora

Do tej pory każdego swojego kawalera nazywała kolegą. O żadnym nie mówiła: „mój chłopak”. W tej jednej chwili dotarło do mnie, że Patkę porwała miłość. Nie miałam wątpliwości, że jest zakochana.

– Co to za jeden? Kanadyjczyk, Amerykanin?

– Alex. Alejandro Fuentes. Meksykanin. Jutro wywołam zdjęcia, zobaczysz go. Mam nadzieję, że wam się spodoba.

I tak zaczęła się zwariowana historia, która przewróciła nasze życie do góry nogami.

Znów jak bumerang powróciło pytanie: czy naprawdę warto było?

Powyższy cytat jest zakończeniem Czy było warto? – pierwszej części Odysei dżinsowych kolumbów.

Napisałam ją przy pomocy rodziny. Nieustające dyskusje z Andrzejem, z Patką, ze Sławkiem, z Gosikiem i Mamą umożliwiały sprawdzenie faktów, nazw urzędów, miejsc, okoliczności, w jakich znajdowaliśmy się w tamtych latach. Pozornie zdawały się takie same, jednak czasami każdy z nas pamiętał je inaczej. Sięgając głęboko w przeszłość, przypominaliśmy jeden drugiemu, co, kiedy, dlaczego i gdzie wydarzyło się w naszym życiu, aby opowieść była jak najbardziej prawdziwa.

Siłą natury każda historia, jakakolwiek by ona była, jest postrzegana, interpretowana i zapamiętywana przez różne osoby inaczej.

Dżinsowi Kolumbowie nadal stają z wiatrem w zawody. Dużo zmieniło się w naszym życiu, wciąż pokonujemy drogi nie zawsze usłane różanymi płatkami, opowiadając dalsze dzieje – osobliwą i nieokiełznaną historię.

Tę także pamiętamy na opak.

– To nie tak było! – poprawiamy się nawzajem.

Gdy przy wspomnieniach towarzyszyła Patka, nasze przekazy co rusz ulegały zmianie. Skonfundowana kręciłam głową bez przekonania. Sytuacja nie inspirowała.

Nauczona doświadczeniem, że frustracja nie przyniesie nic dobrego, a na inspirację nie ma co czekać, zabrałam się do pisania kontynuacji naszych przygód pod tytułem Patka.

Mając na uwadze, że ta opowieść jest przede wszystkim o miłościach, intymna, osobista i targająca emocjami, zadecydowałam napisać ją tak, jak ja ją pamiętam. Niektóre chwile, zwłaszcza te radosne, piękne, często romantyczne – zawsze warte pamiętania – wracały z muzyką jak przeboje młodzieńczych lat. Wtedy napełniona dobrą energią uśmiechałam się sama do siebie. Trudniej było z bolesnymi. Momentami sądziłam, że są nie do odtworzenia, lecz zakodowane, dały się wyrwać z ukrycia. Wtedy pisałam jakby szeptem, płakałam cichaczem, aby mnie nikt nie widział. Jednak zdawałam sobie sprawę, że jeszcze zostały takie, których nie dało się strawić. Te wymazałam z pamięci albo zakopałam je gdzieś w głębokich zakamarkach umysłu na amen.

Nie chciałam poznawać sekretów Patki, więc nie próbowałam w nie wnikać. Pozostały tylko dla niej. Wspomnień Andrzeja też nie prześwietlałam, nie zawsze był skłonny do nich wracać.

W konsekwencji opowieść Patka nie jest relacją Patki, nie jest relacją Andrzeja, Gosika, Sławka ani wspólną, lecz moją; podróżą w przeszłość – reminiscencją wydartą z wnętrza mego.

Prolog

To był jej pomysł, by spotkać się w Greenfields na kolacji, a potem jak przed laty spędzić rodzinny weekend. We troje.

Mijało pięć lat od sławetnego sześciomiesięcznego pobytu Patki i Sary w Cancun, który one dumnie nazywały życiowym testem samodzielności. Patka od dziesięciu miesięcy pracowała w Federalnym Ministerstwie Górnictwa i Bogactw Naturalnych.

Był piątek – najbardziej oczekiwany dzień tygodnia, już weekendowy luz. Tamten był ponury i zimny. Zacinał porywisty wiatr, sypał lepki śnieg, który na jezdniach zmieniał się w brudną, śliską breję. Śnieżna chlapa pryskała spod kół samochodów, warunki atmosferyczne wymagały wzmożonej koncentracji kierowców, pośpiech był niewskazany.

Królowa śniegu nie dawała za wygraną. Zmęczeni długotrwałą zimą ottawianie ciągnęli do restauracji lub pubów na posiłek i kufel beczkowego piwa.

W wejściu do Greenfields zastały nas ciasnota i hałas tłumu.

Popularny pub budził skojarzenia z Wielką Brytanią – o przydymionym świetle, w barwach bordo, butelkowej zieleni i starego złota. Chociaż wystrój zdawał się mroczny, to panowała w nim raczej wesoła atmosfera. Przy barze oblepionym po brzegi miłośnikami browaru panował ścisk – żadnego luźnego miejsca. Większość stolików też była zajęta. Na palcach u jednej ręki można było policzyć wolne krzesła. W kącie za barem stały mikrofony, sprzęt nagłaśniający i instrumenty celtyckiego kwartetu, umilającego tamtejszy wieczór.

Tupiąc, oczyściliśmy buty ze śniegu, otrzepaliśmy kurtki i by ją wypatrzyć, wodziliśmy wzrokiem po sali.

Siedziała na wyeksponowanym miejscu, wyniesionym podwyższeniu na kanapowej ławce pod ścianą. Na sobie miała czarny dopasowany żakiet, spod niego wyglądała błękitna bluzka. Wpatrując się w wysoką szklankę z czerwonym napojem, łodygą selera i plasterkiem limonki zakręcała wokół palca kosmyk rozpuszczonych blond włosów. Wyraz twarzy zdawał się poważny. Zatroskana, a może po prostu zamyślona?

Chyba ściągnęłam ją wzrokiem; ocknęła się. Spojrzawszy w naszą stronę, uniosła się i do nas pomachała.

Zerknęłam na zegarek.

– Sorry za spóźnienie, ale przy tej pogodzie…

– Nie ma sprawy. Jest paskudnie, sama czmychnęłam wcześniej z pracy, żeby się nie spieszyć. Siadajcie.

Andrzej okrył ją niedźwiedzim uściskiem, usiadł naprzeciwko, kiedy ja już siedziałam przy niej.

Wieczór po kolacji mijał na sączeniu drinków, słuchaniu muzyki i pogawędkach – o pracy, o znajomych i o rodzinie. Rozmawiając o kuzynostwie Patki, Andrzej chciał wiedzieć, czy ona i pozostali młodzi słuchają lub zaciągają porad od starszych, pomijając swoich rodziców. Zwłaszcza na tematy, z którymi nie czuliby się komfortowo.

– Miałaś takie sytuacje? – zapytał.

– Ja nie miałam, bo z wami zawsze na luzie mogłam porozmawiać o wszystkim. Ale na przykład z wujkiem Sławkiem rozmawiało mi się super. Miał tę zdolność zrozumienia, potrafił wczuć się w sytuację. Lubię z nim rozmawiać. Pamiętam, jak kiedyś… miałam wtedy chyba szesnaście lat… Tak, to był końcowy etap mojej kariery w pływaniu; z jakiegoś powodu żadne z was nie mogło przyjechać po mnie na basen, więc odebrał mnie wujek Sławek. Dokładnie nie przypominam sobie naszej konwersacji, była bodajże o kumplach z klubu, ale zapamiętałam, że na koniec wujek powiedział: „Patka, powinnaś wyjść za mąż za przystojnego, mądrego i bogatego faceta”.

– I wyszłaś? – wypalił niespodziewanie Andrzej.

Patka skamieniała. Momentalnie uśmiech i wesołość znikły z jej twarzy. Wygłądała, jakby nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa, a przez jej głowę przelewała się jakaś burza.

Andrzej czekał cierpliwie, nie spuszczając z niej oczu. Po długiej chwili, widząc jej rozterkę, przerwał milczenie.

– Tylko nie kłam – my i tak już wszystko wiemy! – zablefował.

Teraz w Patce górę wzięły tkliwe emocje, bo rozpłakała się na głos i zaczęła szlochać. Zrobiła się scena, a bywalcy przy sąsiednich stolikach zerkali w naszym kierunku ze znakami zapytania wymalowanymi na twarzach. Objęłam ją ramieniem, próbując uspokoić, i podałam jej dodatkową chusteczkę.

– Czy możecie mi zamówić podddwójną wódkę? – wydukała, ciągle łkając.

– Jedziemy do domu! – zarządził Andrzej. – Nie będziemy robić widowiska. Mam w zamrażarce dużą butelkę absoluta. To będzie dłuuuga rozmowa.

Część I

Lawina

Długo nie mogłam zasnąć. Przewracając się z boku na bok, próbowałam uwolnić się od codziennego stresu, który trzymał mnie w swych szponach nawet w łóżku. Odpowiedzialność za produkcję w firmie nie dawała spokoju. Starałam się znaleźć ulgę, to leżąc na brzuchu, to na wznak. Szeroko otwartymi oczami obserwowałam wędrujące po suficie cienie. Liczenie owiec również nie pomagało. Wyczerpana, przymykając powieki, tuliłam twarz do poduszki, czekałam, aż nadejdzie uczucie błogości. Widniało, kiedy zabrał mnie sen. Niespokojny, przerywany odgłosami płaczu. Śnię czy to jawa? – pytałam rozbudzanej świadomości. Nadsłuchiwałam, a głosy nie milkły. Zaniepokoiły. Zrzuciłam z siebie kołdrę i półprzytomna wstałam; cicho na palcach poszłam zajrzeć do Patki.

Popchnęłam uchylone drzwi do jej pokoju. W bladym świetle poranka siedziała na łóżku skulona, obejmując nogi, i oparta brodą o podkurczone kolana płakała jak bezradne dziecię.

– Co ci jest? – Przysiadłam przy niej.

Chlipała dalej.

– Coś cię boli? – Usiłowałam wyczytać odpowiedź z jej twarzy. Zaświeciłam lampkę.

Na nocnym stoliku leżał otwarty list, obok zdjęcie jej i Alexa, kiedy pocałunkiem witali Nowy Rok.

– Pacitko, powiedz mi: czy coś się stało?! – nalegałam, położywszy ręce na jej ramionach.

Nawet nie drgnęła. Była gdzie indziej. Tkwiła nieruchoma jeszcze przez chwilę, po czym podniosła głowę i spojrzała żałośnie.

– Dziwne, wiesz… – westchnęła i otarła rękawem piżamy mokre policzki. – Naszła mnie tęsknota, nie przypuszczałam, że może aż tak boleć.

Objęłam ją czule, a ona, wtuliwszy się we mnie, rozpłakała się na nowo. Zaskoczona współczułam w milczeniu. Głaszcząc jej lniane włosy, pragnęłam ukoić jej rozkołatane serce i ukołysać, aż zaśnie.

Po niespokojnej nocy ranny prysznic przywrócił mi energię. Gdy jechałam do pracy, migały w mej pamięci obrazki z naszych ostatnich wakacji w Cancun. Kontrastowej pary – Alexa i Patki. Ona Słowianka, niebieskooka blondynka, on Latynos o piwnych oczach z długimi ciemnymi włosami zaczesanymi do góry, związanymi w kitę. Stale przylepieni do siebie uczuciową grawitacją, zakochani, zbzikowani na swym punkcie zapominali nagminnie, że wokół nich istnieją inni i realny świat.

Jakże wielka musi być miłość, by przetrwała na odległość? Czy jej moc potrafi pokonać czas? Naginałam swoją dorosłą wyobraźnię do własnych lat młodości, ale konkluzje zmieniały się wraz z krajobrazem za szybą. Nie dawałam wiary. Choć wiedziałam z własnego podwórka, że człowiek z miłością w żaglach życiowej odysei może przemierzać oceany, odkrywać kontynenty, osiągać nowe cele, to uznawałam, iż dystans i rozłąka potrafią zgubić.

Wchodząc do Nortextu, ciągle myślałam o Patce, lecz dźwięki chroboczącego faxu sprowadziły mnie do rzeczywistości.

– Good morning, Liliana – przywitał mnie szef z zatroskaną miną. Jego smagła twarz wyglądała na zmęczoną, czarne długawe włosy były jak zwykle rozwichrzone; wychodził ze swojego biura, trzymając w ręku skoroszyt. – Dobrze, że już przyszłaś, będę cię potrzebował. Teraz idę na spotkanie z Michaelem, ale po nim chciałbym z tobą porozmawiać. – Obrócił się i ruszył do sali konferencyjnej.

Przez moment stałam nieruchomo. Doskonale znałam miny Davida, a dzisiejsza nie zapowiadała dnia wolnego od stresu. Rozejrzałam się dookoła. Wszystko wyglądało zwyczajnie; Carolpochłonięta pracą segregowała fotografie i co rusz odgarniała z czoła kasztanową grzywkę, chuda jak zapałka Krista ze spokojem przeglądała świeżo wydrukowany „Nunatsiaq News”, Lucy jeszcze nie było, a w recepcji puszysta Tina, rozmawiając przez telefon, robiła notatki w oprawionym w czarną skórę notesie. Odruchowo uniosła głowę, pomachała do mnie radośnie. Odmachałam, puściłam do niej oko i ruszyłam do swojego narożnika.

Za zakrętem poczułam ostry zapach hinduskich przypraw. Drażnił mnie, zwłaszcza wcześnie rano. Usłyszałam mlaskanie, obróciłam się i zobaczyłam Paula, drobnej postury szpakowatego mężczyznę, trzymającego w jednej ręce lupę, w drugiej samosę.

– Hi, Lili – powiedział pogodnie z buzią pełną jedzenia. Wychylił się zza działowej ścianki, by po chwili na powrót za nią zniknąć.

Położyłam torbę na biurku i zasiadłam do komputera. W co tu ręce włożyć? – zastanawiałam się. Nawał pracy przyprawiał o ból głowy, jednak zdawał się być pod kontrolą. Najpierw zajrzałam do elektronicznej poczty; wypatrując niespodzianki, skanowałam wiadomość po wiadomości. Zaskoczenia nie było. Wyprostowałam się, założyłam ręce za szyję i przymknęłam powieki. A, jeszcze sprawdzę gazetę, czy czasami nie wydrukowaliśmy jakiegoś kontrowersyjnego artykułu. Sięgnęłam po pachnący świeżą farbą drukarską „Nunatsiaq News”, który w każdy czwartek leżał na moim biurku. Z uwagą przeglądałam stronę po stronie, nagłówek po nagłówku, nie dostrzegając żadnych uchybień. Ogłoszenia prezentowały się okazale, a gdyby wkradł się jakiś błąd, to już bym o tym słyszała.

Właśnie składałam gazetę, gdy obok mnie wyrósł David ze zmarszczonym czołem.

– Potrzebuję zrobić wykaz kosztów kampanii reklamowej Diamond Ice. Podsumuj, proszę, wszystkie production time sheets obciążające ten projekt. Gdy będziesz gotowa, przyjdź z tym do mojego biura.

– Jakiś problem? – Wstrzymałam oddech.

– Jeszcze nie wiem, ale obawiam się, że może zaistnieć. Muszę znać sumę wydatków, a do całości obrazu brakuje mi informacji o tym, ile pieniędzy pochłonęła produkcja. – Przeczesał palcami gęste włosy i odszedł.

Natychmiast otworzyłam Project Master, wystukałam nazwę Diamond Ice i zaczęłam ściągać dane. Po piętnastu minutach trzymałam w rękach wydrukowane tabele. Przyglądając się numerom, zastanawiałam się: „Czyżbyśmy przekroczyli budżet?”. Idąc do szefa, po drodze wzięłam od Carol dużą brązową kopertę z dokumentacją zlecenia. Była pękata, ciężka, zawierała kolorowe szkice, kartki z tekstem oraz plastikową butelką na wodę potrzebną do zaprojektowania nalepki. Objuczona weszłam do biura Davida, zamknęłam za sobą drzwi, po czym wszystko razem położyłam na jego biurku i usiadłam naprzeciwko.

– David, o co chodzi?! Wyjaśnij mi, proszę. – Nie ukrywałam zdenerwowania.

Milczał podparty łokciem o biurko, rozmasowywał czoło. Po chwili westchnął, odchylił się na krześle i patrząc mi prosto w oczy, powiedział:

– W nocy otrzymałem telefon z wiadomością, że zginął Jeff Churchil – nasz klient, dla którego robiliśmy tę kampanię.

– Jak to zginął?

– Zasypała go lawina.

– O Boże! To nieprawdo… – Reszta słowa uwięzła mi w gardle.

David patrzył jakby poza mnie, pogrążony w zadumie.

Zszokowana losem nieznanego mi człowieka podążyłam myślami za Davidem.

– Wierzysz w przesądy? – Jego głos wyrwał mnie z rozmyślań.

– Przepraszam: w co?

– Czy wierzysz w przesądy?

– Emm, czasami, zależy… W niektóre. Dlaczego pytasz? Jaki to ma związek ze śmiercią naszego klienta?

– Ano taki, że każda nacja ma swoje nauki, wierzy w nie tak, jak ty i ja w Biblię. Mądrości przodków, religijne przestrogi respektowane z dziada pradziada, dla niepomnych lub obcych to często ignorowane, czcze gadanie.

– Pewnie dlatego, że w dzisiejszym świecie ludzie uznają je za zabobony. – Wzruszyłam ramionami.

– Być może, ale tym razem chodzi o prawa natury, o to, że coraz rzadziej się je przestrzega, a wszystkiemu winny pieniądz. Pogoń za nim pomieszała wielu w głowach, bo ludzka chciwość nie zna granic.

– To prawda, ale co to ma wspólnego z projektem?

– Jeff Churchil, niezwykle bogaty, od lat interesował się północnymi terenami, bywał często w Nunavut, w Iqaluit był dobrze znany. Pewnego dnia wpadł na pomysł, by wykorzystać jeden z tamtejszych skarbów Inuitów – wodę zaklętą w wieczne lody; przewozić arktyczny lód do przetwórni, w której po roztopieniu można go butelkować i sprzedawać jako wodę pitną. Z jego wizją wiązał się nie lada profit.

– Aha. A co na to Inuici?

– Od początku się temu sprzeciwiali, ostrzegali przed wykorzystywaniem wspólnego dobra, które daje matka ziemia, w celach zarobkowych. Według ich wierzeń człowieka spotka za to kara. Teraz święcie przekonani powiadają, że śmierć Jeffa Churchila jest zemstą natury.

Zaniemówiłam. Miałam wrażenie, jakby obok mnie przeszła tajemna, nadprzyrodzona moc, dając znać o swoim istnieniu. Dostałam gęsiej skórki – zawsze czuję chłód, gdy mowa o przesądach. Odzywa się we mnie uczucie niepewności i drżenia, paraliżuje myśl o fatalnych siłach. Od tego już tylko krok, by popaść w zadumę nad naszymi przekonaniami i logiką współczesnego bytowania. Zupełnie nieprzydatny w pracy, wręcz niewskazany mętlik w głowie.

Wychodząc od szefa, chciałam, by złe wieści zostały w jego biurze, pragnęłam puścić je szybko w niepamięć. Miałam sprzymierzeńca – huk roboty bardzo się przydał. Zaczęłam od odpisywania na e-maile. Potem zebrania, jedno po drugim, wypełnione dyskusjami. Zajęły sporo czasu, ale rozwiązały kilka problemów. Później omówiłyśmy z Lucy zaprojektowaną przez nią kolejną publikację, a Paula poprosiłam, by został godzinę dłużej; zależało mi na skończeniu korekty jednego z terminowych zleceń. Ustaliłam plan na następny dzień i wybiła siedemnasta. Wyszłam z pracy kilka minut po, wsiadłam do samochodu i… myśli wróciły do porannych rozważań. Widocznie zostawiłam je w nim rano, zatrzaskując drzwi.

Do domu przyjechałam z bólem głowy. Jak na jeden dzień wyraźnie przekroczyłam limit wrażeń przyprawionych emocjami – miałam dość. Od razu wzięłam dwie kapsułki ibuprofenu, popiłam wodą i położyłam się w salonie na kanapie. Narzuciłam na siebie koc, ten nasz pierwszy, który otrzymaliśmy od rządu kanadyjskiego w ramach pomocy emigrantom. Do tej pory jest moim ulubionym.

Błogość rozchodzącego się po ciele ciepła przymknęła mi oczy. Próbowałam zasnąć, tak bardzo chciałam zdrzemnąć się choćby na kilka minut, ale daremnie – nie działał klawisz delete, którym chciałam oczyścić pamięć.

„Muszę wyłączyć się z tego stanu, przestawić na inne tory” – pomyślałam i sięgnęłam za telefon, by zadzwonić do Gosika.

To nie zawał

Już powinna wrócić z pracy, dlaczego nie odbiera…? – zastanawiałam się, trzymając słuchawkę przy uchu. Irytował mnie miarowy sygnał. Przerwało. Zawiedziona zwlokłam się ociężale z kanapy, by odgrzać obiad; już miałam nalewać do talerza zupę, gdy zadzwonił telefon. Pomyślałam: „Na pewno ona”.

– Gosik, to ty?

– Tak.

– Przed chwilą do ciebie dzwoniłam.

– Domyśliłam się.

Wystarczył mi ton, w jakim siostra wypowiedziała te krótkie słowa, a w mej świadomości ukazało się czerwone światełko. Na dobre upewniło mnie jej pociągnięcie nosem.

– Płaczesz? – Milczała. – Dlaczego?

– Nie wiem.

– Co znaczy „nie wiem”? Nie rozumiem.

– Też tego nie rozumiem – odpowiedziała drżącym głosem.

– Gosik, martwisz mnie. Czy z dziećmi i ze Sławkiem wszystko OK? – Czułam gwałtowny puls w skroniach.

– Tak, z nimi OK, tylko ze mną jest coś nie tak… Nie mam pojęcia, co się dzieje, odechciewa mi się żyć, opadłam z sił, tylko bym płakała. Nachodzą mnie idiotyczne, czarne myśli. Boję się – załkała.

– Ciii, spokojnie, Gosiczku, nie ma się czego bać, już wiem, co jest grane. Masz typowe objawy anxiety1, pamiętasz, jak ja się czułam, kiedy wyrzucono mnie z Mitela?

– Ale ty miałaś konkretny powód, a ja nie mam.

– Anxiety nie zawsze wywołuje jedna ewidentna przyczyna. Przez lata emigracji przeszłyśmy niełatwą drogę, wypełnioną nieustającym stresem, częstym poczuciem bezradności, walką o przetrwanie – wszystkie utrapienia przełamały twoją barierę odporności. Ale nie dręcz się, temu można zaradzić. Idź jak najszybciej do lekarza… Poczekaj chwilę, zaraz podam ci nazwę leku, który mi pomógł.

Szybko pobiegłam do sypialni. W nocnej szafce jeszcze trzymałam fiolkę z kilkoma pigułkami.

– Już mam! Zapisz: „Imipramine”.

– To pomoże?

– Mnie pomogło, zasugeruj lekarzowi…. Przyjadę do ciebie, porozmawiamy.

– Nie dzisiaj. Jestem kompletnie wyczerpana, muszę się położyć.

– OK, sprawdzę cię jutro. Głowa do góry, będzie dobrze i… Gosik, mówię to nie tylko z czułości, ale i z przekonania.

Usiadłam przy kuchennym stole i powoli otwierałam odrętwiałą dłoń, w której podświadomie ściskałam fiolkę z tabletkami.

Uratowały mnie, wyrwały z marazmu, przywróciły nadzieję, na nowo skleiły rozsypaną Lilkę. Były to dla mnie najcięższe czasy. Nie tylko przez utratę pracy, ale też samej siebie. Uczucie całkowitego zagubienia, mrożąca krew w żyłach trwoga i panika. Przychodziła nagle i paraliżowała. Wylewałam morze łez, lecz nikt nie był w stanie ich wysuszyć, wyciągnąć mnie z amoku, w jakim się niespodziewanie znalazłam. Nikt, nawet najbliżsi – choć Andrzej, Patka, Gosik i Sławek byli przy mnie z empatią, to tkwiliśmy w dwóch innych światach. Mojego nie byli w stanie pojąć, nie można go bowiem pojąć do czasu, kiedy samemu się do niego nie trafi.

Myślałam o udręce Gosika. W smutku zwiesiłam głowę i spojrzałam na krupnik pokryty kożuchem. Wystygł. Wyglądał jak kleista, szara maź będąca nie do przełknięcia. Straciłam apetyt. Zamiast zjeść, zrobiłam sobie herbatę z cytryną. Ten kojący mnie napój wygaszał emocje, pozwolił wlać w siebie optymizm.

Nie ma tego złego… – pomyślałam. Anxiety, wykręcając niezły numer,wlazła z butami do mojego życia. Pokazała swój wstrętny image.Rozszyfrowałam ją na wylot, już nigdy mnie nie zaskoczy. Nie lubię jej, ale znalazłyśmy kompromis. Mimo wszystko przyznaję jednak, że nauczyła mnie wiele, zainicjowała dogłębne poznanie własnego, prawdziwego ego. Opowiem Gosikowi, jak do tego doszłam – może będę mogła jej pomóc. Weźmie leki i szybciej wyzdrowieje. Byłam tego pewna!

Po chwili przyszedł do domu Andrzej, zaraz za nim Patka. Jej dobry humor postawił mnie na nogi. Podałam obiad i zasiadłam z nimi do jedzenia. Zapomniałam o wydarzeniu w pracy i o nocnym incydencie, już spokojniej myślałam o Gosiku, wierząc w dobre dni przed nami.

*

Tamtego roku rozpieszczało nas bajeczne lato. Upały i powietrze nasączone wilgocią męczyły niejednego mieszkańca Ottawy, ale mnie napełniały uciechą od rana. Oświetlona słońcem gęsta mgła unosiła się nad równiutko skoszoną trawą, otaczała barwne kwiaty i krzewy rozsiewające słodki aromat. Cieszyłam się latem, starałam się je wykorzystać. Po pracy często zajeżdżałam na Carola Street do Zbyszków na basen. Wskakiwałam do rozkosznej wody z przeświadczeniem, że robię coś dla siebie, że dbam o zdrowie. Pływałam. Najlepszy relaks, jaki mogłam sobie zafundować. Uczucie rozciągających się ścięgien oraz mięśni przynosiło ulgę, znikały problemy, myśli układały się w logiczną całość. W wodzie czułam lekkość, słyszałam, jak z otaczającym mnie światem tworzymy harmonię.

W piątkowe popołudnie wystarczy świadomość nadchodzącego weekendu, a już mamy labę.

Wyskoczyłam z pracy, wsiadłam w samochód i z rytmami rock’n’rolla zajechałam na Carola Street.

Zbyszek dopiero co wyszedł z basenu, paroma podskokami strząsnął z siebie wodę, ręką wytarł wysportowane ciało, poczochrał blond włosy. Na mokre Speedo założył błękitne spodenki, wszedł na patio, by rozpalić grilla. Za chwilę wyszła z domu Teresa, w szerokiej wzorzystej spódnicy i kremowej bluzce bez rękawów. Niosła tacę, na której leżało pęto polskiej kiełbasy i ziemniaki owinięte srebrną folią.

– Lila, dzwoń po Andrzeja, niech przyjeżdża na obiad.

– Najpierw zadzwonię do Gosika. – Stojąc przy stole, wycierałam się kąpielowym ręcznikiem.

– Sławków też zaproś! Zjemy razem, jest tak gorąco, że posiedzimy nad wodą do nocy.

Weszłam do domu, ze ściany w kuchni zdjęłam telefon, z nadzieją wystukałam numer.

– Cześć, Gosik… jak dzisiaj? Byłaś u lekarza?

– Byłam, przepisał mi to samo lekarstwo, które pomogło tobie, ale… – Nie kończąc zdania, rozpłakała się.

– Już do ciebie jadę. – Nie czekając na jej reakcję, wyłączyłam się. W pośpiechu na wilgotne nogi naciągnęłam białe dżinsy, upchałam w nie koszulową bluzkę, stopy wsunęłam w klapki i wybiegłam na zewnątrz.

– Wybaczcie, wspólny obiad odłożymy na kiedy indziej, jadę do Gosika, coś beznadziejnie się czuje.

– Zaraz zaraz! Powiedz, co jej jest! – Teresa patrzyła na mnie spod ciemnych loków.

– Dokładnie nie wiem, zadzwoń do mnie wieczorem, teraz muszę lecieć.

Po dwudziestu minutach dotarłam na Grandview. Gdy otworzyłam wejściowe drzwi domu Sławków, przywitały mnie zimno i cisza. Od razu pobiegłam na górę, weszłam do wychłodzonej klimatyzacją sypialni z wielkimi oknami. Na łożu, pośród ugniecionych poduszek, leżała Gosik. Miała na sobie jedwabną koszulkę na ramiączkach, skąpo, zaledwie rożkiem kołdry okryta w pasie wpatrywała się w ścianę.

– Jaka u was zimnica! – Odruchowo masowałam ramiona. – Jeszcze się przeziębisz.

– Duszno mi – odpowiedziała, odrzucając okrycie. Podniosła się, popatrzyła na mnie i w tym samym momencie z jej mglistych oczu wypłynęły strużką łzy.

Usiadłam przy niej, wzięłam jej dłoń w swoją.

– Gosik, czyżby to lekarstwo na ciebie nie działało?

– Działać działa, tylko z zupełnie odwrotnym efektem. Teraz nie dość, że mam lęki i chce mi się ryczeć, to co rusz odczuwam kołatanie serca, przyspieszony puls, bóle w klatce piersiowej. W pewnym momencie myślałam, że dostałam zawału.

– To nie zawał, tylko kolejne objawy anxiety. Problem w tym, że imipramina nie działa na ciebie tak jak na mnie, ale leków tego typu jest sporo, z tym że najtrudniejszą sprawą jest dobranie odpowiedniego. Każdy organizm jest inny, a ja myślałam, że jesteśmy ulepione z tej samej gliny.

– Okazuje się, że nie.

– Odstaw go!

– Już odstawiłam, bo powaliłby mnie na amen.

– Idź ponownie do lekarza, może za drugim razem trafi z tabletkami.

– Boję się je brać, nie ma innej metody?

– Nie tak skutecznej. Próbowałam. Muzyka, spacery… Jedyną ulgę sprawiało mi czytanie książek, ale gdy tylko wracałam do rzeczywistości, życie wymykało mi się spod kontroli. Potem już nawet nie mogłam czytać. Nie potrafiłam się skupić, groza porywała moje myśli, panika obezwładniała, byłam kompletnie załamana. Wong2 skierował mnie do psychiatry. Krępowałam się pójść, aż w końcu stwierdziłam, że muszę. Pamiętam, jak Andrzej powtarzał: „Weź się w garść”, a w dzień, w którym szłam na wizytę do Queensway Carleton Hospital, ostrzegał: „Tylko nie daj się namówić na żadne prochy”. I wiesz, co mu odpowiedziałam?

Gosik czekała, co powiem.

– Że jego rady nie skutkują, że nikt nie był w stanie mi pomóc, wobec tego poradzę się profesjonalisty.

– A co powiedział lekarz?

– Jasno wytłumaczył, co to jest anxiety, jakie są jej objawy i przyczyny. Stwierdził, że lekkie stany tej choroby są możliwe do wyleczenia psychoterapią, niemniej wiąże się to z długim procesem, a ja potrzebowałam natychmiastowej pomocy, czyli leku. Gdy mu napomknęłam, że mąż nie popiera brania lekarstw na głowę, to uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że mąż w tej kwestii zapewne jest niedouczony. Wypisując receptę, wyjaśnił działanie imipraminy, zaznaczył, że powinnam to brać przez półtora roku.

– O Jezu, tak długo?! – Gosik z trudem przełknęła ślinę.

– Zareagowałam dokładnie tak samo jak ty teraz, miałam pietra, ale spróbowałam.

– I kiedy odczułaś ulgę?

– Szybko. Po trzech, czterech dobach, potem z każdym dniem było coraz lepiej. Po kilku miesiącach zastanawiałam się, czy nie odstawić lekarstwa lub nie zmniejszyć dawki, kiedy wydobrzałam. Uznałam jednak, że to jego zasługa, więc nie chciałam ryzykować. Gosik, ten lek przywrócił mi zdrowie! Zawsze mam w zanadrzu imipraminę. Teraz potrafię szybko zdiagnozować symptomy i nie dopuszczam do stanu, w jakim znalazłam się kiedyś. Wiem, że czujesz się zagubiona, ale zobaczysz, ty też znajdziesz odpowiednie lekarstwo.

Gryzła spierzchnięte usta, pełna lęku wciąż rozmyślała. W pewnej chwili uśmiechnęła się niemrawo. Chociaż tyle – pomyślałam z nadzieją; w okresie rozterki każdy uśmiech jest jak dobra piguła.

Z parteru dobiegły głosy. To Sławek przywiózł do domu Karolinę i Nikusia. Dołączył do nas i patrząc na Gosika, zapytał:

– Jak się czujesz?

– Beznadziejnie. – Znowu posmutniała.

– Przygotuję coś do jedzenia, tylko co, Gosiczku?

– Nie wiem, wsadź kurczaka na rożen i zjedz z dziećmi. – Z powrotem położyła się na łóżku.

Wychodząc od nich, zatrzymałam się na moment.

– Gosik, jeszcze jedno… Zbychy zapraszali was i nas na obiad, ale odmówiłam, powiedziałam, że kiepsko się czujesz. Teresę ruszyło, ma do mnie zadzwonić. Czy mogę jej powiedzieć o twoim stanie?

– Tak, nie będę nic ukrywać.

Wieczorem Teresa nie zadzwoniła. Być może bawiła innych miłośników basenu albo sortowała biżuterię. Pracując z domu, godziła biznes z przyjemnościami, lecz rzadko kiedy robiła to, co zaplanowała chociażby przed godziną.

Korzystając z wolnego czasu, poszłam do łazienki zmyć z siebie chlor. Do lejącej się z kranu wody dodałam lavender bubble bath. Zapachniało w całym pomieszczeniu. Przez otwarte okno wpadał warkot kosiarki. Andrzej mógłby już skończyć to koszenie – pomyślałam, zanurzając się w pianie. Poleżałabym tak dłużej, gdyby nie zakręcił mi w nosie swąd! Coś się sfajczyło?!

– Patka! – krzyknęłam z całej siły, wyprostowałam plecy, usiadłam i wrzasnęłam po raz drugi: – Pacita! – Nie usłyszawszy odpowiedzi, skoczyłam na równe nogi, zarzuciłam na siebie szlafrok, ale w drzwiach stanęła Patka z głupkowatą miną.

– Mamuś, take it easy, nic się nie dzieje. Miałyśmy z Sarą ochotę na schabowe i jeden się troszkę przypalił.

– Z jednego kotleta tyle smrodu?! Pootwierajcie wszystkie okna!

Zakopcona kuchnia wyglądała jak po bombardowaniu. W zlewozmywaku, pod strumieniem wody, dymiła spalona patelnia, na kontuarze stały brudne miski, dookoła rozsypana tarta bułka. Na dużym talerzu parowały kotlety – trzy ładnie przyrumienione, jeden spalony na węgiel. Sara co chwila odgarniała przedramieniem rude włosy i w pocie czoła ścierała jednorazowymi ręcznikami tłuszcz z kuchenki; zażenowana chowała oczy. Patka wyrzucała do kosza odkrojone z kotletów kawałki tłuszczu.

Złapałam się za głowę.

– Oh my…! Ale z was gospochy! – Kręciłam głową z politowaniem. Zakasałam rękawy, wzięłam się do zmywania. Spalony kotlet wylądował w śmieciach.

Na talerzach kładłam te przyrumienione, gdy Andrzej wszedł do domu.

– Dziubas, serwuję kolację, zjedz z nami.

– Przecież jadłem przed koszeniem trawy.

– Tak, ale dziewczynom zachciało się schabowych, więc i ty załapiesz się na jednego.

Zasiedliśmy wszyscy do stołu. Uwielbiałam takie wieczory. Kiedyś zawsze, a ostatnio coraz rzadziej jadaliśmy razem. Wracaliśmy do domu o różnych porach, każdy z nas pędził w różne strony, jako że wciąż goniliśmy za marzeniami.

Pannice najchętniej rozmawiały o karate i swoim Wielkim Planie – skończeniu średniej szkoły w przyspieszonym terminie i wyjeździe na długi czas do Meksyku i Europy. Koncept był ambitny: najpierw pomieszkać w Cancun, sprawdzić, czy miłość, która opętała Patkę, jest prawdziwa, czy to tylko oczarowanie, potem poznać uroki Ibizy, gdzie mieszkają dziadkowie Sary, a następnie pojechać do Katakalidisów, by nacieszyć się Grecją. Pół roku życia w krajach, które je wabiły. Nieustannie liczyły, ile miesięcy zostało im do ukończenia szkoły, ile pracy jeszcze przed nimi.

Patka coraz częściej korzystała z Porszaka – mojego subaru, którym pozwalaliśmy jej jeździć na krótkich dystansach. Staruszek zaczął niedomagać, a to męczyło Andrzeja.

– Powinienem do niego zajrzeć, pachnie benzyną, może zbiornik przerdzewiał?

– But… ale ciągle można nim jeździć, prawda? – zapytała Sara.

– Nie wybuchnie? – upewniała się Patka.

– Wybuchnąć nie wybuchnie, ale… better safe than sorry3.

Dziewczyny popatrzyły jedna na drugą.

– A czy Patka mogłaby przyjść do mnie na sleep over4? W środę mam urodziny i wygodniej byłoby uczcić je podczas weekendu.

– Ojej! Wielka osiemnastka! Happy Birthday, Sara! Pamiętaj, że„w życiu człowieka istnieją dwa wielkie dni: dzień, w którym się rodzi, i dzień,w którym się odkrywa dlaczego”. Nie wiem, czyje jest to powiedzenie, ale kieliszkiem wina wznieśmy toast za twoje zdrowie, za dzień urodzin i ten drugi.

1 Nerwica lękowo-depresyjna.
2 Rodzinny lekarz dr Wong.
3 Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
4 Na noc.

Nie krzyczałam

„Wino – boski trunek!”, „Jest jak poezja, oczom daje blask”, „Wino jest muzyką, uwalnia duszę”… – i tym podobne androny słyszałam nie raz od laików i szpanerów, ale także koneserzy sławili jego walory. Benjamin Franklin twierdził, że„wino czyni codzienne życie lżejszym, pozbawia je napięć, uzbraja w cierpliwość”.

Inni się nim rozkoszują, a ja go nie trawię. Zamiast lekkości odczuwam w żołądku ciężar, staję się nadzwyczaj wrażliwa, więc do wina podchodzę z respektem.

Nie dopiwszy jednej lampki, oddałam ją Andrzejowi, gdy Patka z Sarą sączyły już następne. Przyznaję, w ich oczach migotało coraz to więcej iskierek. Ruszyły w tany, gdy przyszła odwiedzić nas Carol Browne – mama Sary.

– Howdy-do. – W ustach zielonookiej, szczupłej blondynki z ikrą słowa zabrzmiały zabawnie. Z jej rumianych policzków oraz sportowego stroju wnioskowałam, że dopiero co wyszła z Fitness Club i z chęcią napije się wina.

W salonie, przy ławie, było o czym pogadać. Wzmożony entuzjazm naszych córek, zwłaszcza ich zapał do nauki, utrzymywał nas w zadowoleniu, chociaż Carol nie wierzyła w wyjazd dziewcząt ani do Meksyku, ani do Europy. Można powiedzieć, że nawet z niego drwiła. Jej sceptyczne nastawienie studziło nasze uczuciowe zaangażowanie w ten, zdawałoby się, szalony plan. Niemniej potrafiliśmy docenić pracowitość Patki i Sary. Widzieliśmy, jak bardzo są pochłonięte światem karateków, treningami, którym poświęcały mnóstwo energii i czasu. Wartka rozmowa toczyła się przez pół godziny, po czym Carol wstała z kanapy, zadzwoniła samochodowymi kluczykami i zabrała dziewczęta na urodzinowy weekend do państwa Browne’ów.

Dom wypełnił spokój, chciałam, by trwał nie tylko w piątkowy wieczór, ale w sobotę i w niedzielę, lecz mina Andrzeja mówiła, że będzie inaczej.

– Musimy przygotować się do wyprawy. – Zbiegł do spiżarki.

– Jakiej wyprawy?!

– Wodnej! Tomki kupili łódź, zaprosili nas na dwudniową wycieczkę po rzece.

W sobotę słońce parzyło od wczesnych godzin. Na przystani w Dunrobin wypatrzyła nas Gosia – średniej postury, o włosach koloru piasku, ubrana była tego dnia w beżową spódnicę z wyłożoną na wierzch bluzką o barwie jej włosów. Po chwili dołączył do niej Tomek – chudy, wysoki przystojniak z króciutko przystrzyżonymi ciemnymi włosami; miał na sobie granatowe szorty i białą koszulkę. Oboje tachali toboły: kamizelki ratunkowe, coolery z żywnością, narty wodne, plecaki. Było tego sporo, niemniej radość na ich twarzach sprawiała wrażenie, iż pakunki były wypełnione powietrzem, a ilość nie miała dla nich znaczenia.

My mieliśmy tylko po jednym bagażu, Andrzej cooler z wałówką, ja lnianą torbę, w niej ręczniki, kostiumy kąpielowe, a także kurtki, gdyby się ochłodziło, zatem szybko podążyliśmy z pomocą. Objuczeni szliśmy w czwórkę po wymytych wodą siwych deskach pomostu. Andrzej z Tomkiem na czele, Gosia ze mną za nimi, wśród jachtów, motorówek, większych i mniejszych, wypatrywaliśmy łodzi Tomków. Nie było ciasno, część z nich już wypłynęła.

W pewnej chwili Tomek przystanął, Gosia upuściła na deski wszystko, co miała, i wyrzuciwszy w górę prawe ramię, wskazała na jedną z motorówek.

– To nasza! – krzyknęła z podnieceniem.

Biała łódź z niebieskim paskiem wzdłuż kadłuba, przycumowana do polera grubą liną, kołysała się na falach. Ośmiometrowy Thundercraft imponował! Było z czego być dumnym, było z czego się cieszyć!

– Ta łajba i tak dalej… jeszcze nie jest szczytem naszych marzeń, ale na początek może być. – Zawsze skromny Tomek, wskakując na pokład, zapraszał wymachującymi rękoma.

Gosia powrzucała pakunki i całkiem zgrabnie wdrapała się na pokład, gdy ja potrzebowałam pomocy Andrzeja. Chwycił mnie w pasie, podniósł i wsadził do środka.

Tomek już w kapitańskiej czapce i w ciemnych okularach stał gotowy do zarządzania. Przy dziobie pochylił się na chwilę i otworzył wierzchnią część białych skórzanych siedzeń.

– Najpierw tu wpakuj, co się da: kapoki, narty i tak dalej… – powiedział do Andrzeja, a sam wciągnął kotwicę, potem cumę. Odepchnął łódź wiosłem, po czym opuścił silnik do wody. Gdy odpływaliśmy w stronę Grandview, stał przy sterze, objaśniając Andrzejowi deskę rozdzielczą – który zegar, który guzik do czego służy.

Gosi tak pogodnej jeszcze nie widziałam.

– Chodź, pokażę ci, co jest pod pokładem. – Wzięła mnie za rękę. – Tam będziemy spali. Proszę, czuj się jak u siebie w domu!

Zeszłyśmy po wąskich schodkach, dopiero na dole szeroko otworzyły mi się oczy! W niewielkim pomieszczeniu znajdowało się wszystko, czego było trzeba. Po prawej stronie łazienka, po lewej brązowo-kremowy kuchenny aneks – drewniany blat, mała kuchenka, mikrofalówka, tyci zlewozmywak, nad nim szafka z naczyniami, a dalej – dwie kajuty.

– Tu jest nasza. – Wskazała na prawo. – Wasza naprzeciwko.

Otworzyłam rozsuwane drzwi, zajrzałam do jednej, potem drugiej. W każdej było posłanie z rozłożonych przyściennych siedzeń, na nich koce powleczone barwną pościelą z jaśkami.

Ooo, jak przytulnie! Nie dziwiłam się, że gospodyni „domu” była w siódmym niebie.

– Lilka, nie uwierzysz, ale od czasu, kiedy kupiliśmy tę łódź, jestem tak podrajcowana, że skakałabym z radości od rana do wieczora. Chodź, najpierw poukładajmy bambetle, potem zrobię kawę i pogadamy na pokładzie.

Przebrane w kąpielowe kostiumy wyniosłyśmy na tacach puszki piwa dla mężów, a dla nas kawę w dzbanku, filiżanki, śmietankę, cukier, waflowe rurki z czekoladowym nadzieniem i usiadłyśmy przy okrągłym stoliku. Zarówno stolik, jak i dwa foteliki były przykręcone śrubami do podłogi. Na szczęście pod zadaszeniem, trudno było sobie bowiem wyobrazić siedzenie pod palącym niebem.

Łódź sunęła po wodzie, zostawiając za sobą pasma białej piany, a podmuch orzeźwiającego wiatru gładził nasze rozgrzane ciała.

– I cóż więcej trzeba? – zapytała Gosia.

– Nic – odpowiedziałam automatycznie i upiłam łyk kawy. Po drugim łyku spojrzałam na nią, dodając: – Wiesz… my chyba umiemy marzyć.

– Inaczej nigdy nie zostalibyśmy emigrantami – odrzekła zdecydowanie.

– No właśnie, niektórzy twierdzą, że emigracja, ta nasza, lat osiemdziesiątych, była dla odważnych i marzycieli, ale czy to była odwaga? Nie czułam potęgi tego słowa, natomiast powiem śmiało, że marzyłam tak intensywnie, że czasami wirowało mi w głowie. Ale dopiero w Kanadzie zdałam sobie sprawę, że marzyć, tak jak wszystkiego innego, trzeba się nauczyć. Marzenie nie jest jedynie uczuciem, to nie tylko myśli odzwierciedlające pragnienia. Marzenie to stan… Taki stan zawzięcia się, który trzeba w sobie wskrzesić i trwać przy swoim. Między marzeniem a rzeczywistością jest przestrzeń zwana dyscypliną, a dyscyplina to nie fruwanie w obłokach, tylko rygor, systematyczna praca, chęć zdobywania, nieustający upór…

– Prawda, z uporem szliśmy przez te lata, aż czuję ciarki na grzbiecie, gdy przypomnę sobie nasze początki! Nocna zmiana w pralni, podczas gdy dyplom uniwersytecki w szufladzie czekał na lepsze czasy.

– Wszyscy przeszliśmy swoje – przytaknęłam.

Szum wody zatrzymał słowa.

Patrzyłam z sympatią na płynące z gracją białe żaglówki, na brzegi rzeki Ottawy, posiadłości przy plaży, które dzisiaj, choć wciąż piękne, to już opatrzone.

Kiedyś wydawały się ekstrawagancją, czymś nie do osiągnięcia, tylko zachwycającym widokiem z okien naszego pierwszego mieszkania na Crystal Beach. Wówczas nie zastanawiałam się, czy będzie nam dane podziwiać je od strony wody.

Przy drugim brzegu zalesione wzgórza Gatineau, tu i tam domek, cieszyły oko malowidłem rozmaitych deseni, cienistych plam, maźnięć natury. Jedne ozłocone promieniami słońca, inne przyciemnione kleksami głębokiej zieleni, radosne i ponure dopełniały się nawzajem. Żyły w zgodzie, tworząc całość, której niczego nie brakowało. Widok, chociaż znajomy, kojarzył mi się z czymś innym – budził nostalgiczne uczucia. Cóż w nich takiego? – rozmyślałam.

Wbiłam wzrok w górzysty pas gęstej przyrody, potem powiodłam oczyma po nabrzeżu, ponownie spojrzałam na wzgórza. To te wtulające się w las domki, to one rozbudziły we mnie wspomnienia z dzieciństwa! Przecież ja tak kiedyś rysowałam – prostokąt, a na nim trójkąt… Każdy dzieciak tak rysował domy z drzewami dookoła. Za dziecięcych lat właśnie tak widziałam obrazki Polski i polskich chat.

Skąd wzięły się te myśli? – pytałam w duchu. Widocznie potrzebowałam wrócić do lat beztroski i przenosząc się do Polski, uśmiechnęłam się sama do siebie.

Gosia też otrząsnęła się z zadumy.

– Najwyższa pora, by zjeść obiad, przygrzeję bigos.

– Pomogę ci. Do bigosu świetnie pasują kotlety sauté, upiekłam specjalnie na dzisiaj – zagrzejemy jedno i drugie. Chłopakom już na pewno burczy w brzuchach!

Wodzili palcami po mapie, w ferworze uzgadniali trasę, którą mieliśmy popłynąć dalej.

– Zawracamy na zachód, kierunek Constance Bay! – Tomek skręcił sterem i raptownie dodał gazu. Silnik zawył tak głośno, że odfrunęły lecące z nami mewy, łódź wyrwała, dziób uniósł się nad wodę, skacząc po falach. Ledwo mogłyśmy utrzymać równowagę, by nie wylądować z filiżankami za burtą.

Obiad podałyśmy, gdy łódź dopływała do Constance Bay – rozległej zatoki, z piaszczystą plażą przepełnioną mrowiem ludzi. Zewsząd dochodziły dźwięki uciechy. Tam powietrze pachniało inaczej; istny melanż – aromatu olejków, kremów do opalania, zapachu wody i mokradeł. Łagodne fale kołysały łodzią, podczas gdy my, już bez hałasu silnika, zaspokajaliśmy łaknienie polskimi pysznościami. Jedliśmy z nieziemskim apetytem, co nie wyszło nam na dobre – poczuliśmy błogą sytość i znużenie.

– Zaraz zaśniemy, tak być nie może! – Poderwałam się.

– Gdzieś cię niesie? – wyczuł Andrzej. – Na narty?

– Rzecz jasna! Przecież to kiedyś było naszą największą frajdą! Pamiętacie, jak wyczekiwaliśmy pierwszego długiego weekendu sierpnia, by zaszaleć na Kaszubach? A od tego straszliwego, niezapomnianego dnia, kiedy Sławek dostał butem w oko, przestaliśmy tam jeździć i narty poszły w zapomnienie.

– Nieprawda! My jeździmy – zaprzeczyła Gosia, podczas gdy Andrzej trzymał już jedną nartę w ręku, a z siedzeniowego schowka wyciągał drugą.

– Wy tak, a my nie. No, to może ja pierwsza? – Z zapałem wkładałam kapok.

Ach, jak chciałam przypomnieć sobie to magiczne uczucie! Opanowanie, zarazem nadzwyczajną siłę wynurzania się z głębiny i stanięcia na wodzie. Muskanie wiatru, świst w uszach, lekkość, z jaką potrafiłam unieść się nad wodą.

Wskoczyłam do rzeki. Andrzej rzucił linkę, złapałam za uchwyt i trzymałam go kurczowo. Przyjęłam siedzącą pozycję; plecy wyprostowane, nogi zgięte w kolanach, przede mną narty ustawione równolegle do siebie, ich dzioby skierowane ku górze, wynurzone z wody. Tomek uruchomił silnik i motorówka ruszyła. Napięłam mięśnie, chwila skupienia… podciągnęłam się i wyszłam na powierzchnię wody. Pofrunęłam! Świat należał do mnie!

Każdy z nas pofruwał, wyrzucił z siebie bolączki życia, z wiatrem odleciały zmartwienia, aż nadszedł czas, by wyruszyć w poszukiwanie zacisznego miejsca, by zrzucić kotwicę i zostać na noc.

Odurzeni wodą, powietrzem siedzieliśmy na pokładzie. Sięgając co chwila do brązowej glinianej miski, chrupaliśmy migdały. Gosia sączyła wermut, ja herbatę, a Andrzej z Tomkiem raczyli się José Cuervo– tequilą przywiezioną z Mayan Riviera. Prawdopodobnie jej egzotyczna woń przeniosła nas wspomnieniami do Meksyku.

Tomki nie raz przyjeżdżali do nas, do Cancun, razem poznawaliśmy miejsca Yucatanu i Quintana Roo. Wspólne wakacje zostały niezapomniane. Nawet trudno było zrozumieć, jak nocne marki, takie jak my, potrafiły zgrać się z rannymi ptaszkami, jakimi są Tomki, ale jednych, jak i drugich ciągnęło do morza, zwiedzania, poznawania ludzi, obyczajów i kultury Meksyku.

– Pamiętacie tę podróż do Puerto Aventura? – Tomek wlał w siebie pięćdziesiątkę wody ognistej. – Tę fantastyczną przystań, knajpy, knajpeczki przy nabrzeżu… i tak dalej?

– Tam jedliśmy ceviche! – Andrzej dopełnił kieliszki. – A te bajerowe wille tak się nam podobały, że szukaliśmy działki pod budowę.

– Ja najbardziej pamiętam wielkie jachty, często śnią mi się po nocach! – Gosia przygładziła zmierzwione wiatrem włosy.

– Może za parę lat te sny się ziszczą. – Poklepałam ją po ramieniu.

– Kto wie, może kiedyś zostaniemy sąsiadami.

– Co masz na myśli?

– My dorobimy się oceanicznego jachtu i zacumujemy przy plaży waszego domu w Cancun.

– Wow! Genialne!

– To mój dream, pływać po Karaibach, mieszkając na łodzi.

– Widzę, że cię siekło!

– Tak jak i ciebie. – Roześmiała się, na co Tomek zaproponował:

– Przejdźmy na dół, już zmierzcha, a chcę wam coś pokazać.

W kuchennym kąciku usiedliśmy dookoła blatu, na którym były rozrzucone katalogi ze zdjęciami łodzi i jachtów, wzbudzających nie tylko zachwyt, ale również zaskoczenie. Czego to ludzie nie wymyślą! Nie mieściło mi się w głowie, że mogą być tak wypasione luksiurą5. Odebrały mi mowę. Andrzej co rusz wydymał dolną wargę, kręcił głową z niedowierzaniem, kiedy Tomek z ekscytacją pokazywał stronę za stroną. Gosia stanęła za mną, szturchając mnie w łokieć.

– Widzisz, widzisz?! Nie tylko ja mam bzika, popatrz na niego, napala się jak łysy na grzebień.

Usłyszawszy to, Tomek nerwowo złapał się za czuprynę. Czyżby to był bezwarunkowy odruch, strach przed łysiną czy zmęczenie? Uznał, że o tej porze już nie ma znaczenia, ile wypije, więc opróżnił butelkę tequili. Wszystkim kręciło się w głowach, a sen dopraszał się, by sobie o nim przypomnieć.

Tamtej nocy po raz pierwszy w życiu zasypiałam na łodzi. Przy nieustannym kołysaniu przysłuchiwałam się równomiernie uderzającej w burtę wodzie. Monotonia zamykała mi oczy. Wtulona w ramiona Andrzeja spodziewałam się, że natychmiast odpłynę w sen, ale w moje myśli wkradła się Gosik – chciałam ją zapytać, jak minął dzień. Poczułam niepokój, wzięłam głęboki oddech, przytrzymałam go parę sekund i ścisnąwszy powieki, wyszeptałam do niej:

– Niebawem razem będziemy zdobywać oceany. – Nadzieja pozwoliła mi odpłynąć…

Rano obudził mnie zapach wędzonego boczku. Pomyślałam: „Kanadyjski najlepszy na świecie”. Sprawił, że natychmiast skoczyłam na równe nogi. Związałam włosy w ogon i wychyliłam głowę z kajuty. Gosia z Andrzejem szykowali śniadanie. Chwyciłam za kostium kąpielowy, szczoteczkę do zębów i wychodząc do łazienki, zobaczyłam na schodach nogi Tomka.

– A on gdzie? – zdziwiłam się.

– Z rana zawsze wskakuje do rzeki – odpowiedziała gospodyni.

Ledwo zdążyłam się umyć, a doszły mnie odgłosy poruszenia. Gdy otworzyłam drzwi i zobaczyłam, że Gosia z Andrzejem po kilka schodków rwą na górę, pobiegłam za nimi.

Stali przy burcie, bacznie obserwując. Nie mogli wykrztusić z siebie jakiegokolwiek słowa. Ujrzałam Tomka – wyglądał na zdezorientowanego. Z wytrzeszczonymi ślepiami, utrzymując się w pionowej pozycji, niemalże stał w wodzie. Nad powierzchnią wystawała tylko głowa. Miotał nią niczym porażony prądem, krótkimi mechanicznymi ruchami. Naraz podskokiem wynurzył tors z wody i jak gęś przygotowująca się do odlotu energicznie uderzał rękoma w taflę wody.

– Co się dzieje? – spytałam.

– Spanikował. Stado ryb dorwało się do jego brylantów! – Gosia przysłoniła usta.

– Co?

– Come on, Lilka! – Starała się być poważna, ale zdradzały ją śmiejące się oczy.

Andrzej odchrząknął, zbliżył się do krawędzi burty.

– Tomek, nie zachowuj się jak palant! Wyłaź z wody!

– Nie mogę!

– Czemu?

– Zobacz, jak blisko są inne łodzie.

– No i co z tego?

– Jestem nago… i tak dalej.

– A kogo to interesuje?

– Nie znasz Kanadyjczyków?! Posądzą mnie o indecent exposure – za pokazywanie genitaliów w publicznych miejscach wsadzą do paki.

– Bez jaj!

– Nie kracz! Do jasnej cholery, rzućcie mi szybko jakieś slipy, bo mnie ryby zjedzą!

Pokąsały go trochę, ale gdy tylko zabrał się za chrupiący bekon i sadzone jajka, grymas strachu zastąpiła pogodna mina. Jeszcze wysłuchaliśmy paru zdań o molestujących wodnych istotach, ale z każdą minutą emocje opadały. Kończąc śniadanie, słuchaliśmy Andrzeja, który doczytał w jakiejś broszurze, że niedaleko od miejsca, w którym byliśmy, jest historyczny majątek wart zobaczenia. Popłynęliśmy więc do Point Pinheys – zabytkowej posesji nad brzegiem Ottawy, o powierzchni osiemdziesięciu ośmiu hektarów.

Złapałam się za głowę… Właściwie nie powinnam, przecież jesteśmy w Kanadzie! Tym drugim największym z największych krajów. Co to jest osiemdziesiąt osiem hektarów? Tutaj?

Rozglądałam się dookoła, próbowałam wyobrazić sobie dawne lata, Kanadę ledwo co zamieszkałą, szeroką, pokrytą niezagospodarowaną przestrzenią, jeszcze bardziej rozległą, dziewiczą, pełną nieposprzątanych lasów6 – ziemię, na której Europejczycy znajdowali możliwości lepszego życia i upragnionego spokoju.

Mieszkam tu już tyle lat, a wciąż nie mogę przyzwyczaić się do wielkiej przestrzeni. Nie doceniam jej. Sympatią nie darzę. Czy wiałabym stąd w te pędy, gdybym przyjechała w tamtych czasach? Jednak zdecydowana większość z nas tu zostaje, nie chcemy wracać, bo w jakiś dziwny sposób Kanada nas zaspokaja.

– Działka po byku! – krzyknął Tomek. – Słyszeliście, żeby sprzedawano teraz takie? To chyba było za króla Ćwieczka… i tak dalej…

– Nieprawda. – Andrzej wsadził nos w folder. – Rodzina Pinheyów zamieszkiwała ten teren do początku lat siedemdziesiątych.

– Co to za jedni?

– Brytyjczycy, właścicielem był niejaki Hamnet Kirkes Pinhey, brytyjski osadnik, który przybył tu w tysiąc osiemset dwudziestym roku.

– A czyja jest teraz?

– Miasta. City of Kanata kupiło ją w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku.

– Wejdźmy do budynków. – Tomka zawsze interesowały budowle.

Szliśmy korytarzami, zaglądając do komnat, sal – prawdopodobnie salonów. Zdziwiły nas łazienki, jako że na tamte lata to rzecz niebywała. Wszystkie ściany były zbudowane z szarych, grubych kamieni.

Znowu mam podziwiać kamienie?! – pomyślałam niepocieszona. Wzięłam Gosię pod pachę i czym prędzej zwiedziłyśmy co trzeba, po czym wyszłyśmy z rezydencji. Na łące obsypanej polnymi kwiatami przycupnęłyśmy w oczekiwaniu na mężów, by resztę dnia spędzić na rzece.

Ciemniało, kiedy wróciliśmy do pustego domu.

A gdzie Patka? Już powinna tu być! Od razu chwyciłam za telefon i wystukałam numer do Browne’ów.

– Hi Carol… dziewczyny ciągle u was?

– Nie ma ich. Jeszcze nie wróciły. Nie pojechały daleko, bo samochód nie jest sprawny na sto procent.

– To znaczy?

– Nic poważnego, ostatnio z baku wycieka benzyna, ale one o tym wiedzą, na pewno zjawią się lada moment.

– Proszę, powtórz Patce, że czekamy na nią.

Niepocieszona zadzwoniłam do siostry, w napięciu czekałam, aż odbierze telefon.

– Hello – odezwał się Sławek.

– Cześć, już wróciliśmy. Jak Gosik?

– Nawet nie pytaj. Męczyła się albo płakała, albo liczyła godziny do końca weekendu. Wpadła Teresa, poradziła jej swojego lekarza, Bielickiego… Czy on czasami nie jest też lekarzem Andrzeja?

– Tak. Jest.

– Podobno świetny, Teresa zamówiła Gosiczkowi wizytę na jutro.

– O, jak dobrze! A mogę z Gosikiem zamienić słowo?

– Śpi, nie chcę jej budzić. Ja też jestem padnięty, zadzwoń jutro.

Zrobiło mi się byle jak… Potrzebując powietrza, otworzyłam szeroko drzwi na patio i przez chwilę wypatrywałam gwiazd. Jeszcze nie świeciły, więc i od nich nie mogłam usłyszeć nic dobrego, toteż cofnęłam się do kuchni. Poprosiłam Andrzeja, by wypakował cooler, a sama wzięłam się za przygotowanie lunchu na poniedziałek. Wyciągnęłam pieczywo, wędlinę, sałatę i ser, a gdy rozkrajałam bułki, do domu weszła Patka i od progu zaćwierkała:

– Cześć! Jestem z powrotem.

– Jak było?

– Bardzo fajnie, ale teraz potrzebuję nadgonić z lekcjami. – Pobiegła na górę.

Nawet nie podeszła do mnie, żeby się przywitać, nawet nie wsunęła głowy do kuchni? Bzz! – zaiskrzyło we mnie na czerwono.

– Pacita, zejdź na chwilę!

Cisza. Słychać było tylko, jak Andrzej przesuwa coś w spiżarni.

– Patka! – zawołałam jeszcze raz.

Upłynęło kilka sekund, zanim zeszła. Z dżinsów wysunęła skórzany pasek, poluźniła błyskawiczny zamek i usiadła przy stole. W zamyśleniu sięgnęła do szklanej miseczki, by poskubać winogrona.

Przysiadłam obok.

– No, opowiadaj, jak spędziłyście urodziny Sary.

Podniosła wzrok.

– OK, muszę ci się do czegoś przyznać, tylko, proszę, nie złość się.

Wstrzymałam oddech.

– Nic złego się nie stało, pojechałyśmy z Sarą na ciuchowe zakupy do Montrealu.

– Co?! Do Montrealu?! Samochodem z dziurą w baku?!

– Byłyśmy ostrożne, obserwowałyśmy wskaźnik benzyny, tankowałyśmy, jak pokazywał mało.

– To dlatego wypytywałyście tatę… – dotarło do mnie.

– No, pamiętasz, jak mówił, że takim samochodem można jeździć, że nie wybuchnie, a on zna się na samochodach. Wszystko było OK, nie miałyśmy żadnych problemów. Uważałyśmy. Przecież widzisz, że cała i zdrowa siedzę przy tobie.

– Pacita, ty nic nie rozumiesz… – mówiłam spokojnie, nie krzyczałam. – Kończysz osiemnaście lat, a rozumu nie masz za grosz. Opowiadasz o ideałach, ambitnych celach, jak dojrzała dziewczyna, a twoje postępowanie świadczy, że jesteś nieodpowiedzialną smarkulą.

– Mamuś, nie dramatyzuj. Chodź na górę, to pokażę ci, jakie kupiłam fajne, w dodatku markowe ciuchy, a gdy dowiesz się ceny, to spadniesz z krzesła.

Opadły mi ręce.

– Nie chcę oglądać twoich ciuchów. Możesz iść kończyć lekcje. – Moje tłumaczenie mijało się z celem.

Po kim ona to ma? Czy mnie również w młodzieńczych latach brakowało rozsądku? Czy byłam tak samo szalona? Cofnęłam się myślami do tamtego czasu.

I tak jakby to było wczoraj, zobaczyłam towarzystwo kumpli, siebie wśród nich, jak na motorowerze – komarku – śmigałam ulicami. Prułam tak szybko, jak tylko się dało. Uwaga… STOP! A co tam! Na stopie nie zatrzymywałam się, tylko sunęłam przed siebie z rozwianymi włosami. Pamiętam, jak mi się podobało – szybka jazda, w uszach szum wiatru, warkot motoru… Brawura. Ryzyko podniecało – nafaszerowana adrenaliną, nie bałam się niczego. Wtedy życie było pełne energii, spontaniczności; ni stąd, ni zowąd z ukrycia pokręconych myśli wyłaniały się idiotyczne pomysły.

Młodość – jej fantazja i siła! Każda bariera godna pokonania, każdy pomysł wart urzeczywistnienia. Czy te zwariowane nie ominą i Patki? Jakim szaleństwom da się ponieść? A co czeka Andrzeja i mnie? Czemu będziemy musieli stawić czoła?

W rozmyślaniach wielkie znaki zapytania wyginały się w pałąk.

5 Luksus w języku polskiego emigranta.
6 Spostrzeżenie polskich dzieci wychowanych w Kanadzie – polskie lasy są posprzątane.

Szaro-białe koła

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Część II

Dostępne w wersji pełnej

Część III

Dostępne w wersji pełnej

Część IV

Dostępne w wersji pełnej

Część V

Dostępne w wersji pełnej

Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazało się również:

Z nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło ojczyznę, aby znaleźć lepsze jutro. Dla wielu jedynym drogowskazem był przypadek. Krok po kroku brnęli wytrwale do wymarzonego zachodniego szczęścia. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym, budując ich życiorys. „Czy było warto?” to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i rozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80. – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę i na własnej skórze sprawdzić famę o zachodnim świecie. Czy znaleźli to, czego szukali?

Patka

ISBN: 978-83-8313-708-7

© Liliana Arkuszewska i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek | JezykoweDylematy.pl

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk