Ostatni krzyk mody - Beata Dębska, Eugeniusz Dębski - ebook + audiobook

Ostatni krzyk mody ebook i audiobook

Beata Dębska, Eugeniusz Dębski

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

NAJBARDZIEJ WYSTRZAŁOWY DUET DETEKTYWISTYCZNY POWRACA!

Tomek Winkler i niezawodna babcia Roma znów na tropie! Tym razem mierzą się z wyjątkowo paskudną sprawą z dalekiej przeszłości, tajemniczym szantażem i modelką na emeryturze, która okazuje się klientką z piekła rodem!

 

We wrocławskim Borku, willowym osiedlu artystów i oryginałów, mieszka seniorka najbardziej oryginalna ze wszystkich. Antonina Giambattista vel Danzer vel Stasielska znana także jako Panzerfaust, emerytowana topmodelka i kobieta, która gotowa była zrobić wiele, aby wyrwać się z szarzyzny PRL-u. Ale teraz, po latach, cień przeszłości upomina się o zwrot długu i Antonina ma problem. Do kogo zwrócić się w takiej sytuacji? Odpowiedź jest prosta: na kłopoty – Winkler!

 

Wciągnięty w aferę „pancernej Antosi” przez swoją babcię Romę, jej dawną znajomą, Tomek Winkler początkowo myśli, że będzie mieć do czynienia co najwyżej z zawistnymi sąsiadami starszej pani, patrzącymi krzywo na jej opalanie się topless w przydomowym ogrodzie. Nic bardziej mylnego. Sprawa dotyczy krzywd o wiele poważniejszego kalibru, a dla przeciwników Antoniny groźby i szantaż to dopiero początek.

 

Tylko że od początku coś tu nie gra, a samotna, zdesperowana seniorka wiele więcej ukrywa niż gotowa jest powiedzieć. Czyżby tym razem Winkler wpadł w sieć przebiegłej, starej pajęczycy?

 

“Co dostajemy w najnowszym tomie Winklera? Jędrną, skrzącą się humorem prozę, charakternych bohaterów i sensacyjną intrygę, której korzenie sięgają lat sześćdziesiątych. Do tego, rzecz jasna, Wrocław, opisywany przez Dębskich z taką starannością i czułością, że przestaje być tłem, a staje się jednym z bohaterów tej historii. Ostatni krzyk mody to nie tylko świetny kryminał, ale też urocza i mądra opowieść o jesieni życia i rozliczaniu z przeszłością. Oraz o kosztach tych rozliczeń. Polecam.”

Katarzyna Gacek

 

“Mroczny Wrocław, czarny humor i cienie PRL-u. Tylko jeden, niepokorny detektyw może rozwikłać zagadkę. Na taki powrót Tomasza Winklera czekałam!”

Agnieszka Graca

 

“Do Tomka Winklera i babci Romy wracam jak do starych znajomych. I na orzechówkę do obiadku, i po kryminalną intrygę. A ta, Drodzy Czytelnicy, pochłonie Was bez reszty! Echa przeszłości, kwity, służby bezpieczeństwa i Dolny Śląsk. Czego chcieć więcej? Dębscy stworzyli klimatyczny cykl, który czyta się z ogromną przyjemnością.”

Tomasz Duszyński

 

“Nowa, kryminalna opowieść z Tomaszem Winklerem (i spółką) w roli głównej zauroczyła mnie i potwierdziła, że Dębscy to klasa sama w sobie. Nikt nie potrafi opowiedzieć historii tak uroczo jak oni: ze smakiem, swadą, z dbałością o język. Po prostu z szacunkiem dla czytelnika. I za to wielkie brawa. Szczerze polecam!”

Marek Stelar

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 57 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja: Zofia Lisiewicz, Paweł Sajewicz

Korekta: Jola Gomółka

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: (c) 2022 Kiselev Andrey Valerevich/Shutterstock

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktorka prowadząca: Katarzyna Kubicka

Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Beata Dębska & Eugeniusz Dębski, 2025

Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-8380-268-8

Wydanie pierwsze

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dębscy po raz kolejny udowadniają, że kryminał może być równie intrygujący, co zabawny. Winkler nokautuje sarkazmem, babcia Roma rozbraja, a fabuła nie pozwala się oderwać od lektury nawet na chwilę! Kryminalna uczta z dużą dawką humoru? To właśnie Ostatni krzyk mody

Barbara Łubowska @_my_world_book_

Po książki Dębskich sięgam w ciemno! Nietypowa historia ukazana została w sposób typowy dla autorów: intrygujący, zabawny i ironiczny. Niezawodny Tomasz Winkler jak zwykle zafunduje nam jazdę bez trzymanki oraz powody do wzruszenia!

Paulina Licznar @nieodkrytapl

Dębscy zabierają czytelnika we wciągającą, okraszoną ciepłym humorem podróż w ciemne zakątki ludzkiej duszy, uwikłanej w demony przeszłości i naznaczonej błędami młodości, których nie da się zapomnieć. Jak zwykle para wrocławskich autorów zapewnia wyborną lekturę!

Bartosz Szafran Poinformowani.pl

Tomasz Winkler z Iwą i babcią Romą mierzą się z zaskakującą zagadką. Czy zdołają wspólnie rozwikłać tajemnice modelki na emeryturze? Kto jej grozi i kim jest w rzeczywistości Antonina Danzer? W detektywistycznej podróży – od szalonych, ale i ponurych lat 60. XX wieku po wiek XXI – bohaterom towarzyszy przeczucie, że zmieniają się jedynie dekoracje, natomiast zło powraca zawsze takie samo. I często najbardziej rani niewinnych.

Olga Szelc, @Książki pod ręką

Świetnie oddany klimat lat 60., poczucie humoru jak z filmów Barei, a do tego pełna zwrotów akcji intryga czynią z Ostatniego krzyku mody genialną powieść kryminalną.

Anna Gałaszkiewicz @aniasztukaczytania

Kiedy zbrodnia wkracza w świat, w którym nic nie jest takie, jakie się początkowo wydaje, śledztwo staje się grą o najwyższą stawkę. Przygotuj się na powieść, która trzyma w napięciu do samego końca. Polecam!

Joanna Ćwiertka, @panda_zksiazka_

Czy za złe uczynki zawsze ponosi się karę? Czy błędy z przeszłości mają wpływ na naszą przyszłość? Brawurowa akcja, niezwykła fabuła, nietuzinkowe postacie i podejrzana z piekła rodem. Wszystko to czeka na was w najnowszej książce Dębskich!

Hanna Schneider @mommy_and_books

Zdecydowanie warto było tak długo czekać na kontynuację losów Winklera, babci Romy i Iwy, którzy przekonują się o tym, że za błędy przeszłości czasami płaci się najwyższą cenę. Zakończenie tej części to jeden z najlepszych i najbardziej nieoczekiwanych finałów w dorobku duetu Dębskich.

Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Dębscy nadają wyjątkowy klimat snutej przez siebie opowieści. Atmosfera jest gęsta, ale utrzymana w humorystycznym i momentami lekko ironicznym stylu. To była świetna lektura i z przyjemnością wrócę do tych bohaterów – babcia robi tu robotę!

Paula Sieczko @ruderecenzuje

Tomasz Winkler, zagadka kryminalna, echa przeszłości i starsza pani – pyk! I książka staje się nieodkładalna! Polecam!

Sylwia Gładkojć @literackie_smaczki

Tomasz Winkler jak zwykle jest w formie! Pozornie proste zlecenie dla dawnej znajomej Romy urasta do rozmiarów niebezpiecznej gry, której korzenie sięgają sekretów przeszłości, bezlitośnie domagając się prawdy. Dajcie się ponieść tej porywającej historii, wciągającemu śledztwu i klasycznemu poczuciu humoru Dębskich. Polecam!

Patrycja Galus/@Bookerka2020

Doskonały duet Dębskich powraca! Inteligentne, podszyte czar­nym humorem dialogi i lekki styl, który bawi do łez, jednocześnie niosąc przekaz trafiający w serce i umysł – to ich znak rozpoznawczy!

Gosia Gostomska @diabelskie_stronice

Krysi, która dla najbliższych była Kicią.

Lubiła dobry koniaczek i mocne papierosy.

Celebrowała życie, nie cierpiała pozorów.

Kochała pieski.

W jakiejś, sporej nawet, części babcia Roma jest babcią Kicią.

„Pani Lacey była spokojna. Wyjąwszy nieco zmierzwione ciemne włosy, wyglądała schludnie. Dwurzędowy, czerwony żakiet z metalowymi guzikami, szare flanelowe spodnie, a na gołych nogach sandały ze świńskiej skóry o grubych drewnianych podeszwach. Do tego naszyjnik z matowych bursztynów i we włosach opaska z materiału w kolorze przydymionego różu. Miała trzydzieści parę lat, za późno, żeby nauczyć się ubierać”.

Raymond Chandler, Spokojne góry, ze zbioru opowiadań Morderca w deszczu w przekładzie Andrzeja Zerwałda

1
31 lipca

Kropka, dziewięć kilo wymuszonej wagi – mowa o wadze granicznej, powyżej której zaczynało się odchudzanie psa – wcinając swoją porcję chrupek, przygadywała im „hajc-mniaur-mnium-m” raz na pięć sekund. Zgaga natomiast tylko chrumkała i śpieszyła się, bo w zjadaniu na czas była gorsza od Kropki. W tym przypadku pośpiech był na miejscu. I gwarantował sytość.

Odgłosy chrupania docierały do kuchni, i tak miało być, ponieważ kilka już razy zdarzyło się, że bitna Kropka odpychała trzykrotnie większą kohabitantkę od miski i pośpiesznie wtranżalała resztę zdobycznej porcji. Ludzie tego nie wiedzieli, zajmowali się swoimi sprawami, a przecież psi mir powinien mieć najwyższy priorytet.

Tym razem skończyło się dobrze, Zgaga zdążyła, Kropka kłapnęła żuchwą niezadowolona, ale pogodzona z sytuacją, obie powędrowały zgodnie na swoje legowiska i ułożyły się po kilku rytualnych kółkach.

Tomasz Winkler skinął głową: „Dobrze jest!”, Iwa i Roma potwierdziły podsumowanie psiego obiadu i wróciły do przygotowań ludzkiego. Zapach powalał, ale psy, czy to najedzone, czy odporne na aromat smardzów, nie reagowały. Przynajmniej nie tak, jak ślinianki ludzi.

Gdy do chwili ważnej, bo startowej, pozostały może dwie minuty, z pokoju Romy odezwała się komórka. Żadne preludium czy Presley, nie, klasyczny dzwonek, dla pewności zapisany jako „stary dzwonek”, dźwięczny, radosny, z leciutkim pogłosem. Roma natychmiast przekazała drewnianą łychę Iwie i pobiegła do siebie. Iwa zachichotała zaś niemal bezgłośnie, wyłączyła gaz, wyjęła z paczki dwa papierosy i podeszła do okna. Winkler już sięgał do klamki tego dyżurnego skrzydła, w którego otwieraniu nie przeszkadzały żadne doniczki z fiołkami czy młodym geranium.

Romę tak bardzo stresowały telefony, że gdy nie dotyczyły jej schorowanej siostry Alinki, to nawet jeśli konsultant namawiał ją do zakupu fotowoltaiki lub inwestycji w kryptowalutę, rozmawiała z nim tak długo, jak długo wytrzymywał jej pytania o możliwość odsprzedania dachowej baterii albo „wzięcia kredytu w tej walutowej krypcie”. Wracała potem do kuchni ze znaczącym uśmieszkiem na ustach, ale nie dzisiaj... Dzisiaj zadzwonił ktoś, kto nie sprzedawał niczego i chyba niczego nie chciał, po prostu ktoś znajomy, może nie bliski, bo za często padało: „Coś ty?”, „Serio?!”, „Nie wiem, dawno nie miałam kontaktu”.

– Jakaś szkolna koleżanka? – zapytała półgłosem Iwa.

– Trudno powiedzieć. – Tomasz wzruszył ramionami. – Tak jakby, ale ja je wszystkie znam, one mnie znają, a ponieważ nie było „U Tomaszka wszystko dobrze!”, to znaczy, że nie było pytane.

– A to z kolei znaczy, że ten ktoś cię nie lubi.

– E tam. Zaraz „nie lubi”. Nie zna.

– No tak. – Iwa zaciągnęła się i wydmuchała dym przez okno. – Jakby znał, to w pierwszym zdaniu...

– Otóż to!

Tomasz wyciągnął rękę w prawo i w górę, czym zdziwił Iwę, ale chodziło tylko o to, że nie chciał jej oparzyć papierosem, gdy pochylił się i pocałował w pachnące dymem usta. Zrobiła to samo z lewą ręką i też go pocałowała.

– W jakimś serialu... – Winkler zaciągnął się i sprawdził, ile jeszcze ma do wypalenia – ...postać kobieca powiedziała do męża: „Chodzisz ciągle w tych T-shirtach z napisem »Ramones« jakbyś był ich nagłośnieniowcem!”. – Wskazał na T-shirt Iwy z charakterystycznym odręcznym napisem „Daft Punk”.

Iwa zerknęła na swoją pierś zdziwiona.

– Ja? Nagłośnieniowcem?

– Nie, ty – solistka!

– Bo mogłabym się kryć w futurystycznym hełmie?

Winkler pocałował ją jeszcze raz. Nie pozostała dłużna, ale spłata trwała dłużej.

Chwilę patrzyli sobie w oczy, bez słowa. Potem roześmiali się oboje.

Dokończyli papierosy w zerowej konwersacji, a Roma gadała i słuchała. Tomasz zgasił niedopałek, podszedł do kuchenki, przełożył makaron do ceramicznego pojemnika i wstawił go do piekarnika, odpalił malutki płomień. Nie podgrzeje, ale i nie pozwoli, by sos ostygł. Przypomniał sobie o zapisie w kalendarzu, przemknął do biura, zwanego w rodzinie „kabinetem”, i chwilę pykał w klawiaturę. Na odejście zerknął na ostatni ekran gry, która wisiała nietknięta już dwa dni. Utknął na czwartym poziomie, a teraz nie miał za bardzo czasu. Zassała go, Death Stranding ekscentryka Hideo Kojimy, nazywana przez złośliwych zazdrośników symulatorem chodzenia. Piękne landszafty, niezła muza, fabuła – dla wytrwałych i wytrawnych rozwiązywaczy zagadek. Winkler pomijał interakcje z innymi graczami i czekał na DS2. A na niegdysiejsze pytanie Iwy, dlaczego w to gra, odparł:

– Bo kiedyś powiedziałem Romie, że żywi aktorzy już niedługo przestaną być potrzebni, potrzebna będzie tylko umowa na wykorzystanie ich wizerunku. A ci „aktorzy” będą się chętnie zgadzali, bo inaczej nie zarobią! I ta gra już niemal na sto procent udowadnia, że miałem rację. Roma jeszcze o tym nie wie, ale jak jej pokażę Madsa Mikkelsena, Normana Redusa czy Guillermo del Toro w DS, to klapnie na krzesło i zażąda dużego koniaczku!

– Ona zawsze łaknie dużego koniaczku! – roześmiała się wtedy Iwa.

Teraz Tomasz tylko westchnął.

– No to piekarnik czy duchówka? – Iwie znudziło się milczenie, a problem nazewnictwa komory cieplnej w kuchence był wałkowany dyżurnie i ciągle nierozstrzygnięty. Piekarnik, duchówka, bratrura, każda nazwa miała swojego reprezentanta i żaden nie wygrywał. Brakowało kogoś optującego za „piecznikiem”, ale bez Romy dysputa miała mało uroku.

Cisza wygrywała, jednak Iwa nie odpuszczała:

– A tak w ogóle, to skąd my mamy te smardze? Przecież są w Polsce pod ochroną?

– Są pod ochroną, ale nie w parkach i ogrodach, a jak się okazało, świetnie rosną w pierwszym roku na wysypanej korze, wiesz, trawniki, klomby. Kiedyś na placu Grunwaldzkim była jednoroczna inwazja smardzów, mało kto zbierał, bo to tereny spacerowe okolicznych psów.

– Ciekawe, dlaczego tylko jeden rok?

– Nie wiem, chyba nikt nie wie. U Kasi i Gosi, kojarzysz, z Tenisowej, rosną co roku, widać grzybnia się przyjęła. Ale tylko cztery czy sześć szsz... – urwał i przeniósł wzrok w lewo – ...tuk.

Do kuchni weszła Roma, jakby zdenerwowana czy podekscytowana, chwyciła camele wnuka i zapaliła, nie podchodząc do okna.

– Stało się co? – zapytał.

Wzruszyła ramionami.

– No... niby nic wielkiego. – Podniosła dłonie do skroni i masowała je chwilę. – Pamiętacie, byłam parę dni temu na cmentarzu Żołnierzy Włoskich? – Iwa otworzyła szeroko oczy i popatrzyła na Tomasza, potem znowu na Romę. – No tam są te dwa groby, pod drzewami, w takiej jakby niszy, najbardziej osłoniętym miejscu cmentarza, za mogiłami Luigiego Miolidranzy i Domenica Crozzolego. Kojarzycie? – Zgodnie skinęli głowami. Tam znaleziono kiedyś zwłoki Karoliny Szeremety. Roma zaciągnęła się sumiennie i wydmuchnęła dym. – Biedacy. Nikt o nich nie pamięta, wrocławianie nawet nie kojarzą, z której wojny te pochówki... No dobra, nieważne, byłam tam, jak czasem robię, ze zniczem i nagle dopada mnie jakaś elegancka starsza pani, a okazuje się, że to moja bliska znajoma, może nawet niegdyś przyjaciółka, z czasów, kiedy pracowałam w Modzie Polski. – Para słuchaczy bezgłośnie, mimicznie tylko, ujawniła pełną niewiedzę co do tej pracy. – Hej, nie pamiętasz? – Tomasz wolno pokręcił głową. Romcia zapomniała, że nie miała wtedy jeszcze córki. – Byłam tam radczynią, na ćwierć etatu? – Odczekała dwie sekundy. Nikt nie zaprzeczył. – Każdy radca prawny miał kilka ćwiartek, bo, w końcu, co miał do roboty w takiej firmie modowej czy zakładach mięsnych?

Iwa prychnęła.

– Pilnował prawa!

– Pewnie. I ja też. – Roma podeszła do ekspresu i włączyła go. Stało się jasne, że obiad ulega przesunięciu, ku kolacji może, a ta – do śniadania. Jak u Barei. – Ona, ta moja znajoma, odwiedza ten cmentarz czasem, bo tam jest mogiła dziadka jej nieboszczyka męża. – Wystawiła trzy filiżanki i oparła się plecami o blat, ekspres zaburczał przyjaźnie i zabulgotał. – A znam ją, bo jak przyjechała kiedyś do Wrocławia, to jako gwiazda stołecznych ramp i nie tylko! Modelka Antonina Danzer. Potem przyjeżdżała częściej, pochodziła zresztą gdzieś z Dolnego Śląska, ze Strzegomia czy Strzelina, może z Ząbkowic, nie pamiętam. Piękna dziewczyna, wysoka jak wieża Eiffla, biust, figura – boskie. Naturalna blondynka, zęby jak marzenie, nogi do szyi. Cud, miód, ultramaryna, się mówiło kiedyś. I bystrzacha taka. Skalista, kamienna i nie do powalenia. Jak sobie coś zamyśliła, to nie było możliwości odwrotu. Mówili o niej, szeptem tylko i to ci najodważniejsi, „Panzer”. Zresztą wszystko w jej personaliach było nie tak. Ona naprawdę nazywała się Aldona Stasielska.

Zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć: „I co wy na to?”.

Iwa skrzywiła się jak animowana wiewiórka. Z wydętymi policzkami i lekkim zezem.

– Właśnie – kontynuowała Roma. – Na szczęście szybko wzięła sprawy w swoje ręce. Najpierw imię, bo to było najłatwiej, pięćset złotych polskich i – Antonina. O nazwisku zapomniała, przybrała pseudo „Danzer” i kropka. Jak ktoś się odważył użyć „Stasielska”, miał z nią na pieńku, a to nie było byle co. Mówiłam o niej „Cesarzowa Warszawskiej Centrali”! Najlepsze pokazy, wyjazdy do krajów niewyobrażalnie niemożliwych do zwiedzania, nie wspomnę o demoludach, bo tam to niemal mieszkała. Jugosławia! Francja, Niemcy, te niedobre: RFN! Holandia. – Westchnęła. – Nie zazdrościłabym jej tak wtedy, gdybym wiedziała, że kiedyś też będę miała w domu kolekcję płyt Beatlesów i że Paryż zobaczę cztery razy, a w Mediolanie to mnie nawet okradną...

– Byłaś we wsi, byłaś w mieście, byłaś nawet w Bukareszcie! – wtrącił Winkler. – Wszystko...

Kobiety zareagowały jednocześnie i jednakowo.

– Tomasz!

– Tomek! Psujesz story!

Uniósł brwi i ramiona. Podszedł do rozgrzanego ekspresu i zaczął robić kawę. Pierwszą dla babci, drugą dla Iwy, największą dla siebie.

– Mogę nie mówić! – urażonym tonem rzuciła Roma, odczekawszy, jak na nią, długą chwilę.

– Nieprawda, nie możesz, to się nie uda, więc po co masz się męczyć? Mów. – Winkler podał im kawy i siorbnął ze swojego kubka, jakoś trzeba było zagłuszyć głód. – A tak nawiasem: te wszystkie płyty z nieoryginalnych tłoczeń, z jugosłowiańskiego Jugotonu, z enerdowskiej Amigi, z Melodii, z Hungarotonu? Nasze Elvisy, Beatlesi, Zeppeliny, to od niej, od tej Antoniny?

– Co znaczy „od niej”? Bez przesady, to ja płaciłam!

Tomasz puścił do babci oko, uniósł kciuk. Roma podjęła temat:

– Skracając: ona wyszła za Austriaka włoskiego pochodzenia, ale z amerykańskim drugim obywatelstwem, to mi powiedziała na cmentarzu, był jakimś biznesmenem czy przemysłowcem, nie najbogatszym, ale solidnym. Ten Giambattista nie żyje od jedenastu lat, a ona ostatecznie osiedliła się we Wrocławiu, miała trzy wille, mieszka w jednej, no i ma dwie córki, oczywiście już dorosłe, ale późno urodzone, starszą i młodszą...

– To się zdarza – mruknął Tomasz do podłogi. – Nawet częściej niż bliźnię...

– ...ale one nie mieszkają z matką. Wyposażyła je, wprowadziła w dorosłe życie, a one ją doją i olewają. Jest sama. No. I ma kłopot, dlatego zadzwoniła.

Roma umilkła, wszyscy skorzystali z pauzy, by zasilić organizmy kawą i dokuczyć pustemu żołądkowi.

Winkler zerknął ponad głową Romy na wyciąg nad kuchenką, nie dlatego, że interesował go wyciąg, tylko w ten sposób mógł bocznym widzeniem sprawdzić, czy babcia patrzy na niego uważnie.

Patrzyła.

Westchnęła, bo nie reagował na jej wzrok, nie zachęcał do snucia opowieści, więc mówiła dalej:

– Ktoś pomalował jej dom farbą, w nocy. Na czerwono, krwiście, oczywiście. Ona mówi, że chyba to balony z farbą były albo jakieś woreczki foliowe.

– Prezerwatywy! – wciął się wnuk.

– Nie wyklucza – zgodziła się babcia. – W każdym razie – jest rozżalona, wściekła. – Zaciągnęła się. – Ale się nie rozkleiła, o nie! Nie Pancerna Tosia!

– A jaka jest w tym twoja rola? – Winkler pomachał przed sobą palcem. – Bo ja nie będę zamalowywał, ostrzegam! Nie znoszę malo...

– Dlatego to mieszkanie wygląda tak, jak wygląda! – warknęła Roma. – Nie dasz skończyć, bo wiesz wszystko, co ja chcę powiedzieć?

– Romciu, nie podnoś ciśnienia, bo nie dostaniesz po obiadku orzechówki!

Zacisnęła drobną dłoń w piąstkę, jakby chciała poczęstować wnuka kuksańcem, ale ten, znając babcię i ogrom jej uczucia do niego, nie zasłaniał się, nie uskakiwał, nie udawał wystraszonego.

– Ona nic nie chciała, tylko się wyżalić! Nie ma w sumie nikogo, starsza córka, samotna matka, przeważnie w Łodzi, ale chyba częściej odwiedza partnera w Kanadzie niż matkę we Wrocławiu. Druga – nie wiem. Wrocławianka, ale o niej Antonina mówiła jeszcze mniej. Na pewno córcia ma pretensje, bo wiecie, matka sprzedała jedną willę, taką z basenem krytym, założyła z fajnymi ludźmi fundację dla zwierząt, lata temu, i tak się stało, że ją wysiudali ci dobrzy ludzie. Kasa wsiąkła w wyściółkę schroniska, w drugiej willi siedzi zarząd fundacji, już bez niej, a ona, na szczęście, ma trzecią, też na Krzykach. Nawet nie narzeka specjalnie, bo ma z czego żyć.

Westchnęła i dwoma sztachnięciami wykończyła papierosa.

– Tylko czy ma po co? – zapytała cicho Iwa.

Winkler popatrzył na nią zdziwiony. W dość banalnej opowieści o krzyckich chuliganach nie dopatrzył się, jak Iwa, jakiegoś specjalnie dramatycznego nurtu. Ot, starsza pani, samotna...

Roma szybciej zrozumiała pytanie Iwy, pokiwała głową. Iwa zrobiła krok w jej stronę i ją przytuliła.

– Nie obraź się, Romciu, ale przecież nie jesteś już dla niej nikim bliskim, skoro więc do ciebie zadzwoniła, gdy wpadła w tarapaty, to gdzie są ci bliżsi?

– No i mamy słone łzy, zamiast posolonych i popieprzonych smardzów – burknął Winkler. – Ale wiadomo – bez soli wszystko się pieprzy, że tak się słownie zabawię!

– Jakbym cię nie znała, tobym sobie niemiło o tobie pomyślała – powiedziała Roma i cisnęła niedopałkiem przez okno. – Kurr... Co ja robię?! – Wychyliła się przez parapet, jakby chciała złapać peta albo wyskoczyć za nim. – Szlag!

– Przestań. – Tomasz plasnął wierzchem prawej we wnętrze lewej dłoni. – Po pierwsze, wszyscy nad i pod nami wyrzucają tu pety, po drugie, tobie się to zdarza raz na piętnaście lat, więc darujemy. Po trzecie, jak ci bardzo zależy, to pójdę i poszukam, świeżych tlących się cameli nie ma tak dużo, może ze dwieście?

– Zjemy? – zapytała Iwa.

To była ewidentna próba zmiany kierunku rozmowy i wszyscy chętnie przestawili swoje wajchy.

– Tak – powiedział Tomasz.

– Ja nie, dziękuję. Odechciało mi się jeść. – Roma pokręciła głową. Odsunęła się od okna i zrobiła dwa kroki w kierunku swojego pokoju. A po sekundzie zatrzymała się i nie odwracając, pokręciła głową drugi raz. – A co mieliśmy jeść?

– Smardze z makaronem.

– A? – Wykonała elegancki piruet. – To znowu mi się zachciało.

Cztery minuty później zgodnie zachwalali aromatyczne danie. Po kolejnych dziesięciu Iwa wpakowała talerze do zmywarki i dołączyła do reszty grupy starszaków w salonie.

– I w takim razie, jaką mamy pointę rozmowy? – zapytał Tomasz, wykonawszy w powietrzu wiotkimi palcami kilka kółek.

– Och, Tomasz-sz... – Roma zbierała myśli przez chwilę. – Ona wie, że jesteś prywatnym detektywem...

– Nie mówiłem? – zapytał triumfująco Iwę.

– Nie mówiłeś!

– Ale myślałem!

– Myślałeś? Może. – Iwa odwróciła się do Romy. – No to czego jej trzeba? Pogoni za dewastatorami?

– Nie. Tomasz... Już bez żartów, ona się boi. To jest star... sza pani, samotna, choć ma dwie córki. Niezbyt lubiana w okolicy...

– Roma, przecież wiesz, ludzie sami sobie ścielą, a potem się nie mogą wyspać.

– Tak, prawda. Ale na pewno Antonina nikomu nie zrobiła niczego, co tłumaczyłoby zniszczenie domu, samochodu, zastraszanie leciwej...

– Dobrze, Romciu. Czego ona chce?

– Ochrony. Ona zgłosiła policji ten atak, ale policja na pewno nie będzie jej pilnowała. Chodzi o kilka dni, żebyś tam zamieszkał, może pokazał się sąsiadom, albo odwrotnie – przyczaił i odstraszył nocnego chuligana? Ona dobrze zapłaci i... Wiem! – powstrzymała otwierającego usta wnuka. – To też moja prośba, bo moja znajoma, przyjaciółka, koleżanka, jak wolisz. To nie wygląda na ciężką robotę, ani na niebezpieczną...

Winkler podniósł głowę i zapatrzył się w sufit.

– A powiedziała, dlaczego ktoś jej nie lubi? – Opuścił głowę. – Hę?

Roma zaprzeczyła.

– Właśnie. – Założył nogę na nogę i pokiwał w zadumie stopą. – Dobra, biorę. Na kiedy?

– No-o... bo... to...

– Dzisiaj na noc, tak?

Iwa wstała i przeciągnęła się.

– Idę nas spakować – oświadczyła.

– Ale po co – nas? Ja mam...

– A ja też mam. I nie będziesz się czaił po cudzych domach beze mnie.

Skierowała się do drzwi.

– Bardzo ci dziękuję, Iwuszka! – zawołała Roma do jej pleców. Iwa podniosła rękę z palcami ułożonymi w „V”. – Właśnie! – rzuciła do wnuka z wyraźną zaczepką.

– A czy ja coś mówię? Jedziemy razem na robotę i już. Tylko to zepsuje nam stosunek zarobku do ilości pracujących przy zleceniu.

Roma się roześmiała. Zgoda wnuka wyraźnie ją odprężyła.

– Głupek!

2
Pięć dni wcześniej, 26 lipca

Przedpołudnie wlokło się w nieciekawym i mocno wyeksploatowanym rytmie.

Antonina miała do wyboru zasiąść przy telewizji pośniadaniowej czy przedobiedniej z lampką koniaku lub zmusić się do aktywności, może mało przyjemnej i pożytecznej, ale jednak pozwalającej myśleć, że takie życie to nie wegetacja i degrengolada, że ma uroki i skoki. I że...

Zaklęła pod nosem, dopiła kawę, dolała jeszcze porcyjkę z termosu i od razu wypiła. Już miała się podnieść z wiklinowego tarasowego fotela, położyła nawet rękę na piersiach okrytych tylko fioletowym frotowym ręcznikiem, gdy uświadomiła sobie, że ma jeszcze jeden pretekst do wykorzystania: papierosy.

Zapaliła szybko i zaciągnęła się, może bez specjalnej przyjemności, ale ciesząc się z chwili nudnego lenistwa. Nawet najdłuższy papieros ma jednak swój koniec. Nagle przypomniała sobie czasy stanu wojennego, kiedy można było za ciężkie pieniądze zdobyć odrzuty z linii produkującej papierosy z filtrem. Kupowało się na wagę nie bardzo wiadomo co i w jakiej postaci. Kiedyś trafiła na dwumetrowego carmena i nawet chciała go zachować na pamiątkę, ale skończyły się te normalne i musiała sięgnąć po nożyczki.

Co to były za czasy! Bandytyzm i zbydlęcenie, a teraz myślę sobie o tym z nostalgią? Czy ja jestem normalna?

Dym podrażniał wysmagane nikotyną gardło, zgasiła więc papierosa. Nie widziała już żadnego pretekstu do przeciągania dolce far niente.

Wstała i podtrzymując piersi przez ręcznik, weszła do domu. Włożyła biustonosz, bluzkę w kolorowe papugi, w koszyku w przedpokoju leżała para zielonych rękawic roboczych. Wsunęła je na dłonie i wyszła przed dom od strony wjazdu.

Najciekawszym i najpożyteczniejszym zajęciem wydało jej się odkurzenie alfy. Wywlokła z garażu kärchera i sumiennie odkurzyła wnętrze, nawet bagażnik. Dumna z siebie psiknęła też cudownym nanopolerem do szyb, ale energii do wcierania i wycierania wystarczyło jej tylko na przednią szybę. Zadowolona zwinęła sprzęt, żeby jej nie kusił i nie wkurzał, i wróciła do domu.

– I co teraz? Co będziesz robiła, cholerna Antoninko? – rzuciła w pustą przestrzeń.

Dłuższą chwilę spędziła w łazience. Dopiero gdy uznała, że nic w jej osobie nie zdradzi, że skalała się pracą fizyczną, przeszła do kuchni. Zimny kompot z „raberberu”, jak się mówiło u niej w domu rodzinnym, był przyjemny i wyważony w smaku. Jedna z niewielu rzeczy, jakie jej się w kuchni udawały w stu procentach.

Podeszła do okna i oparła się brzuchem o rant szafki ze zlewozmywakiem. Podpatrzone w amerykańskich filmach ustawienie: gospodyni płucze szklanki, wpatrując się w widok za oknem, zapadło jej w pamięć i, projektując dom, wymogła na architekcie taką właśnie kompozycję kuchni. Teraz żałowała, bo nad zlewozmywakiem wszyscy inni mieli przydatne szafki. Z drugiej strony ani nie potrzebowała szafek, ani nie spędzała przy zlewozmywaku wiele czasu. Po prostu: mogło być inaczej i już.

Całe życie mogło być inne, pomyślała.

I zanim dokończyła myśl, usłyszała wyciszony niemal do zera dzwonek telefonu. To był drugi amerykanizm w jej kuchni: telefon na ścianie z kilkumetrowym spiralnym kablem do słuchawki. Od – chyba – lat nikt nań nie dzwonił, nawet usunęła go z wizytówki, ale nie chciało jej się usuwać samego telefonu. Kosztował sporo, był oldskulowy i ładnie wyglądał pod zawieszonym wyżej różańcem matki, który wyszarpnęła z jej sztywnych palców tuż przed zamknięciem trumny z ciałem. Do dziś nie wiedziała dlaczego i po co, ale skoro już był, to przecież do śmieci nie wyrzuci?

Po szóstym dzwonku podniosła słuchawkę, ale się nie odezwała. Przekonała się już dawno, że takie odbieranie nie wiadomo dlaczego mocno irytuje dzwoniących, którzy potem kajają się za swoje zachowanie.

– Halo-oo?

Antonina omal nie upuściła słuchawki. Głos był niski, zniekształcony, jakby mówiący trzymał przy ustach długą i szeroką rurę, z pogłosem.

– Halo! – powtórzył dzwoniący. – Wiem, że tam jesteś, suko!

Antonina zobaczyła w wiszącym przy drzwiach lustrze swoją twarz. Oblicze przestraszone, wykrzywione lękiem, z wytrzeszczonymi oczami. Nie lubiła siebie takiej. Zacisnęła zęby, a potem otworzyła usta:

– Czego?

– Słuchaj, szpiclu. Byłaś kapusiem SB, donosiłaś na swoich kolegów i koleżanki. Nawet nie wiesz i nie chcesz wiedzieć, ile osób skrzywdziłaś, prawda? Byłoby im miło, gdyby dowiedziały się, komu zawdzięczają wyrzucenie z pracy i... wegetację przez kilka czy kilkanaście lat, póki nie upadła komuna. Twoja ukochana komuna, bo ty miałaś się jak pączek w maśle! – W słuchawce na chwilę zapanowała cisza, coś jakby chlupnęło, zazgrzytało obrzydliwie. – Ale to betka, masz na sumieniu gorsze rzeczy i za jedną z nich zapłacisz. Mówi ci coś nazwisko Moszczyńska? Mówi? Wandzia? Mówi, na pewno.

Antonina przestraszyła się, rzuciwszy niechcący jeszcze jedno spojrzenie w taflę lustra. Teraz jej oblicze zastąpiło jakieś monstrum z wyszczerzonymi zębami, zmarchami pod oczami i w kącikach, gdzie jeszcze minutę temu kurze łapki z łatwością maskowały kosmetyki, te droższe od średnio drogich. Nawet włosy wydały jej się jakieś inne: sztywne, nastroszone, kruche i łamliwe, tak samo jak zęby, inne niż rano: żółte i nierówne.

– Co tak milczysz? Zatkało? Myślałaś, że wszyscy już zapomnieli? A sprawdziłaś kiedyś, kim jest córka Wandy Moszczyńskiej? Nie? To sprawdź. To przewodnicząca partii Nowi Zieloni. Pomyśl, co ona zrobi, jak się dowie, co zrobiłaś jej matce. Znajdzie się na ciebie paragraf, nie martw się. – Chwila pauzy, długa. – Słyszysz mnie?

Antonina z trudem przełknęła twardą jak granit kulę, która nagle spęczniała w jej przełyku. Miała wrażenie, że szantażysta czyta tę wiadomość z kartki, potykając się przy trudniejszych słowach.

– Tak... – wykrztusiła.

– No i dobrze. Masz kilka dni, żeby zebrać sto pięćdziesiąt tysięcy euro. Słyszysz? Euro, nie złotych! Ja się odezwę i dogadamy szczegóły wymiany. Dokumenty na kasiorę. Słyszysz? – Odczekał chwilę. – Odpowiadaj, mendo stara!

– Sły... szę.

– No, dobrze, że rozumu i słuchu ci nie odebrało. Czyść swoje konta, sprzedawaj futra i zbieraj kasę. Za trzy dni!

W słuchawce rozległo się dziwne niskie buczenie z dwoma gongami, a następnie zwykłe normalne sygnały rozłączenia. Antonina stała chwilę nieruchomo, potem po prostu upuściła słuchawkę i kopnęła ją, gdy ta uderzyła o kafelkową podłogę. Zrobiła trzy chwiejne kroki, z trudem trafiając podeszwą sandałów w podłogę, trafiała albo za wcześnie, albo za późno, przez co ledwo uratowała się od upadku. Wczepiła się w blat przy zlewozmywaku, puściła zimną wodę i po chwili odważyła się zaczerpnąć w dłonie wody i zlać sobie nią twarz. Kilka razy. Nigdy tak nie myła twarzy i nie chłodziła się, ale dziś, teraz, miała gdzieś makijaż i spływający na brodę i bluzkę tusz.

Stała chwilę na załamujących się w kolanach nogach, potem zacisnęła zęby i ruszyła do drzwi, ignorując leżącą na podłodze słuchawkę i jej namolne popiskiwanie. Za progiem poczuła się lepiej, już tylko lekko podpierała się ściany, zmierzając do sypialni. Tam opadła na kolana przy łóżku, szarpnęła dwukomorową szafkę, która łatwo przesunęła się na grubych filcowych podkładkach i odsłoniła stalową pokrywę z dziewięcioma przyciskami. Numery umieszczono na nich bezładnie, zaczynały się od 4, a kończyły na 7, ale nie miało to najmniejszego znaczenia, bo kod Antoniny był prosty: od pierwszego do ostatniego, wężowo, rysując uproszczoną literę „Z”.

Wieko szczęknęło, podniosła je i wyszarpnęła cztery mocne i mocno wypakowane koperty. Pod spodem była kasetka z najcenniejszą biżuterią. Nie ruszyła jej. Przy bocznej ściance notesik, nie dotknęła go. Usiadła wygodniej, krzywiąc się na trzaskające kolana, i sięgnęła do pierwszej koperty, przejrzała złożone na pół kartki formatu A4, urzędowe szpargały, podatki, cła, zaświadczenia. Zgarnęła w paczkę, wsunęła do koperty, chwyciła drugą i wyciągnęła o wiele skromniejszą zawartość. Serce zabiło jej mocniej. Tu w środku były kolejne koperty, mniejsze, około piętnastu. Nerwowo je przeglądała, ale nie znalazła tej właściwej. Nakazała sobie spokój, starannie otwierała kopertę po kopercie, łudząc się, że znajdzie potrzebny list. Ale przecież dobrze wiedziała, jak wyglądał: koperta zaadresowana do „Szanownej Pani Justyny Moszczyńskiej”. Zaadresowana, ale nie wysłana, otwarta, czytana potem wiele razy w ciągu tych kilkunastu lat, ale nie-wys-ła-na!

Nie było jej.

Również w trzeciej zbiorczej kopercie. Tam znalazła tylko dokumenty, paszporty, stare, przedziurawione, dowody osobiste z obciętymi rogami, jakaś legitymacja jakiegoś stowarzyszenia, nieważna, niepotrzebna. Zbyteczna.

– Niepotrzebne! – wrzasnęła z całej siły. Uderzyła pięścią w dwie koperty, dwa stosy zbędnych papierów, a ten papier, ta koperta, najbardziej potrzebna, może jedyna potrzebna – zniknęła. Ale czy rzeczywiście tutaj była? Przecież nieraz zbierała się do wysłania tego listu, zabierała go z sejfu, nosiła w torebce tygodniami. Może w szufladzie przy łóżku? Rzuciła się do sprawdzania. Nic!

Nikt tu przecież nie przychodzi. Ola, która sprząta, nie ma wstępu do tego pokoju, zawsze jest zamknięty. Pan Jurek, złota rączka, naprawiał instalację elektryczną. Nieee, to nie on. Starszy pan, prosty człowiek. Nie jest do tego zdolny. Kto? Kto? Córki nie przychodzą, znajomi siedzą w salonie lub na tarasie, a i to rzadko. Nikt nie myszkuje po domu. Antonina opadła na fotel, sięgnęła do kieszeni po papierosy, ale ich tam nie znalazła. Chwyciła za mosiężną popielniczkę i z całej siły cisnęła nią w ścianę, co zaskutkowało dziurą w tapecie, w miejscu, gdzie potężna papierowa ara miała oko.

– Co ty robisz? – jęknęła.

Rozpłakała się.

Taki cholerny dzień, same płacze, będzie wyglądała jak stara miotła po zamiataniu stajni. Ale nie to najgorsze przecież! Najgorsze, że ten głos, ten bydlak ma list!

Zaczęła szlochać na cały głos, nie dbając o to, czy okno jest zamknięte, czy nie, czy może ktoś stoi pod drzwiami. Musiała się wyryczeć, po babsku, po wiejsku, jak wyły w rodzinie Stasielskich płaczki na pogrzebach. Potem chyba przysnęła. Ocknęła się, z trudem otworzyła sklejone łzami powieki, z jeszcze większym trudem przekręciła się na bok, usiadła, odczekała chwilę i wstała. Czubkiem sandała wsunęła koperty do sejfu i ruszyła do łazienki.

Długo stała pod strumieniami-biczami, aż poczuła, że zaraz zemdleje z nadmiaru wilgoci. Włożyła ogromny puchaty jak obłok szlafrok, nalała sobie ogromny kieliszek koniaku i z papierosami oraz kieliszkiem wyszła na taras. Było cholernie ciepło, po chwili Antonina pozwoliła, by szlafrok rozchylił się i skóra zaczęła oddychać gorącym krzyckim powietrzem.

Tysięczny raz pomyślała, że w dupie ma podglądaczy i nieletnich fotografów. W dupie!

Zapaliła i oddała się planowaniu. Meandrowaniu po rzeczywistości. Wykręcaniu wolt i zwodów. Ale ciągle nic nie wychodziło. Pociągnęła soczysty łyk hennessy’ego, drugi, odstawiła kieliszek. Upije się, tak, ale jak coś wymyśli.

Organizm, złakniony trunku, naparł na umysł. I nagle zaczął się rysować plan. Po chwili kreski się pogrubiły, niektóre zniknęły, ale generalnie ścieżka postępowania została wytyczona. Antonina wciągnęła powietrze, coś w ogrodzie pachniało, ale nie wiedziała co, wiedział ogrodnik. I sąsiad. Może to od niego pachniało. Może kucał tam w tych swoich piwoniach czy geraniach z hortensjami i się gapił. Zapytała samą siebie, czy wykonała zadanie i może się już spokojnie napić. Plan był gotowy, więc otrzymała odpowiedź twierdzącą. „Wykonałaś. Napij się”.

Więc się napiła.

[...]