Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
CZY PIĘĆ DNI MOGŁO OCALIĆ POKÓJ?
Berlin, lato 1939 roku. Europa stoi nad przepaścią, a cień wojny kładzie się na kontynent. Izolowana polska ambasada w sercu Trzeciej Rzeszy staje się sceną dramatycznych wydarzeń. Józef Beck wysyła zaufanego dyplomatę swojego gabinetu z tajną misją ostatniej szansy.
Wciągnięty w sieć intryg, spisków i podsłuchów, polski wysłannik staje twarzą w twarz z nazistowską elitą – od Göringa po dyplomatów Ribbentropa. Każdy krok może przesądzić o losach kraju, a każdy sojusznik może okazać się zdrajcą. Stawką tej gry jest coś więcej niż tylko Gdańsk – to przyszłość całej Europy.
Orzeł czy Rzeszka to powieść historyczna w stylu Roberta Harrisa – thriller polityczny oparty na faktach, ale podsycony wyobraźnią autora. Prawdziwe postacie, autentyczne miejsca i precyzyjnie oddane realia końca lata 1939 roku sprawiają, że historia nabiera nowego wymiaru.
CZY MOŻNA BYŁO JESZCZE UNIKNĄĆ KATASTROFY?
CZY DYPLOMACJA MOGŁA ZATRZYMAĆ ROZPĘDZONĄ MACHINĘ WOJENNĄ HITLERA?
Odpowiedź pozostaje w rękach czytelnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Radosław Golec
Orzeł
czy
Rzeszka
ORZEŁ czy RZESZKA
Radosław Golec
Copyright © Radosław Golec, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Redakcja i korekta: Karolina Jałkiewicz
Projekt okładki oraz skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
ISBN: 978-83-68425-37-6
ISBN Ebook: 978-83-68425-38-3
Wydawca:Scriptor Sp z.o.o.ul. Białogardzka 14/4985-808 Bydgoszcz
Drukarnia: OSDW Azymut
www.wydawNICtWobrda.pl
„Powtarzała się bajka o chłopcu szukającym pomocy przeciw wilkom”
Michał Tomasz Łubieński
Rodzicom
Od jesieni 1938 roku na skutek niemieckich roszczeń wobec Gdańska stosunki II Rzeczpospolitej Polskiej z Trzecią Rzeszą ulegają stopniowemu pogorszaniu. Przyjęcie przez Polskę brytyjskich gwarancji bezpieczeństwa jeszcze bardziej pogłębia kryzys we wzajemnych relacjach. Adolf Hitler wypowiada Polsce deklarację o niestosowaniu przemocy zawartą w styczniu 1934 roku. W lecie 1939 roku zrywa oficjalne kontakty pomiędzy urzędnikami i dyplomatami obu krajów. Od tego momentu urzędnicy polskiej ambasady w Berlinie są izolowani, a siły Wehrmachtu przerzucane na granicę z Polską. Wojna wisi na włosku. W tej sytuacji szef polskiej dyplomacji Józef Beck podejmuje próbę uratowania pokoju. Wysyła dyrektora swojego gabinetu do stolicy Trzeciej Rzeszy z desperacką misją ostatniej szansy. Już w Berlinie jego wysłannik wplątuję się w zawiłą grę, której stawką jest wojna lub pokój.
Akcja thrillera politycznego, który trzymają państwo w ręku, toczy się w ciągu pięciu dni słonecznego lata 1939 roku, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Niestety nie znamy szczegółów prawdziwej misji zastępcy Becka. W związku z tym opis tego, co wydarzyło się w stolicy nazistowskich Niemiec, jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Mimo to prawie wszyscy bohaterowie niniejszej powieści to postacie autentyczne, występujące pod prawdziwymi imionami i nazwiskami. Są to zarówno czołowi naziści, jak i pracownicy polskiej ambasady i konsulatu w Berlinie. Poszczególne miejsca, w których toczy się akcja, oraz tło historyczne książki zostały ukazane na podstawie dostępnej wiedzy i zgodnie z prawdą historyczną. Czy przedstawione tu wydarzenia miały szansę wydarzyć się w rzeczywistości? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam czytelnikowi.
1
Michał Łubieński odsypiał noc, kiedy do jego uszu dotarł przeraźliwy odgłos dzwonka telefonu. Podniósł głowę z poduszki. Szybkim ruchem kilkukrotnie przetarł zaspaną twarz, jakby chciał otrzepać z siebie resztki snu. Przez krótką chwilę stanął mu przed oczami obraz wczorajszego rautu w ministerstwie. Szczerze nienawidził tych zakrapianych alkoholem przyjęć. Sam nie pił od kilkunastu lat, jednak uczestnictwo w przyjęciach należało do jego przykrych obowiązków. Szczególnie irytowały go wtedy zachowania podchmielonych urzędników. Zastanawiało go, w jaki sposób na co dzień poważne i szanowane osoby po kilku głębszych zaczynały zachowywać się jak sześcioletnie dzieci. Ich małżonki, malowane damy wystrojone w pawie piórka, po wypiciu kilku kieliszków wina stawały się różowe na twarzach jak prosięta i głośne jak kwoki. Ich ruchy taneczneprzypominały wyrafinowane pląsy konia, a zawijasy ich mężów zapasy sumo, które miał okazję obserwować podczas zeszłorocznej wizyty u ambasadora Romera w Japonii. On i Helena nigdy by sobie nie pozwolili na takie zachowanie. Spojrzał na leżącą tuż obok kobietę. Spała smacznie z delikatnie otwartymi ustami, z których wydobywał się ciepły, jednostajny oddech.
Najbardziej wyprowadzały go z równowagi natrętne próby wykorzystania znajomości z nim do zdobycia sympatii ministra. Była to praktyka popularna wśród pijanych urzędników niższego szczebla. Plączącymi się językami prosili go o wstawiennictwo i zwrócenie uwagi szefowi na swoje rzekome zasługi. Nieudolnie usprawiedliwiali swoją niekompetencję, a lizusostwo w szeregach urzędniczej kadry osiągało niewyobrażalne rozmiary. Masa wydzielanej przez nich wazeliny rosła proporcjonalnie do ilości wypijanego alkoholu.
Myśli Michała uciął ponowny dźwięk stojącego na nocnej szafce telefonu. Kto to może być o tak wczesnej porze? Sięgnął ręką po słuchawkę.
— Panie dyrektorze, minister wzywa pana jak najszybciej do siebie – usłyszał znajomy głos maszynistki szefa.
— Jest już u siebie? – zapytał zdziwiony i spojrzał na zegarek.
Była godzina siódma dwadzieścia pięć. Zwykle Beck nie pojawiał się w biurze wcześniej niż o jedenastej. Zwłaszcza po raucie, podczas którego nigdy nie wylewał za kołnierz. Następnego dnia albo załatwiał sprawy służbowe z mieszkania przy pomocy sekretarzy, albo telefonicznie. Zdarzało się, że przyjmował interesantów, wylegując się w łóżku. Ostatnimi czasy robił to coraz częściej. Wszyscy w ministerstwie wiedzieli, że zmaga się z jakąś przewlekłą chorobą. Nikt jednak nie znał szczegółów nagłych niedyspozycji szefa. Michał też nie. Jeżeli wzywał go tak wcześnie rano, musiało stać się coś ważnego.
Ponownie spojrzał na żonę. Ciągle spała. W białej halce i blond włosach wyglądała jak anioł. Miała czterdzieści dwa lata. Była wciąż piękna, jak wtedy, kiedy ją poznał.
Nie lubił wstawać sam, wolał razem zaczynać dzień. Najpierw kawa, potem śniadanie i jeszcze chwila wylegiwania się w łóżku. Ale to należało już do przeszłości. Teraz od rana pracował. Pełnił zbyt ważną funkcję, aby pozwolić sobie na poranne lenistwo.
Z trudem podniósł się z łóżka, założył kapcie i ruszył do pokoju Tomka. Po cichu zajrzał do środka. Syn chrapał w najlepsze. Ani on, ani Helena nie lubili, gdy budził ich zbyt wcześnie.
Mężczyzna zamknął się w łazience. Stanął przed lustrem z brzytwą w ręku i spojrzał na swoją twarz. Powoli rozsmarował na niej biały krem. Jej wyraz nie zmienił się ani trochę od wczoraj. Od kilku tygodni malował się na niej obraz dezorientacji i niezrozumienia, a jego oczy wyrażały głębokie zmartwienie. Od lat wydawało mu się, że rozumiał wszystkie tajniki polityki zagranicznej i nic nie jest w stanie go zaskoczyć, ale w tej chwili nie był już pewny niczego.
„Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor”.
Przypomniał sobie przemówienie i spiętą twarz Becka. Wystąpienie nagrodzono gorącym aplauzem i bukietami kwiatów, które odbierał w imieniu szefa. Atmosfera bezwzględnego triumfu towarzyszyła posłom podczas opuszczania parlamentu. Sam dał się ponieść tym słowom, wzruszyły go do łez. Jednocześnie pamiętał widok Lipskiego – spoconą twarz, trzęsące się ręce i podkrążone ślepia. Było coś bardzo niepokojącego w zachowaniu ambasadora. Te wyrażane trzęsącym się głosem, zbyt służalcze gratulacje oraz przekonanie o sile narodu i państwa aż zanadto emanowały desperacją człowieka wykończonego psychicznie. Zauważyli to wszyscy obecni przed wejściem do pałacu Brühla. Także minister, wyraźnie rozgniewany zachowaniem podwładnego, do końca nie odzyskał dobrego humoru.
To jednak nie epizod z Lipskim, a inne wydarzenie tamtego wieczoru powodowało mrowienie i drażniący ból w okolicach żołądka, ilekroć odtwarzał je w pamięci. W tym momencie poczuł ciepło na brodzie i usłyszał odgłos kapiącej do zlewu krwi. Odłożył brzytwę na półkę i przetarł ręcznikiem zaciętą twarz.
— Napijesz się kawy, czy już idziesz? – Usłyszał głos pod drzwiami.
— Bardzo bym chciał, ale sama wiesz, jak jest. Szef chce mnie zaraz u siebie.
Wyszedł z łazienki i czule objął Helenę.
— Obiecaj mi, że wrócisz przed zmrokiem.
Kobieta objęła go i przyglądała się uważnie rozciętej brodzie. Delikatnie odkleiła zakrwawiony kawałek papieru toaletowego. Zanim zdążył odpowiedzieć, przyłożyła mu dwa palce do ust.
— Psss. Nic nie mów.
Nie lubiła go zmuszać do składania obietnic, których może nie dotrzymać.
— No, idź już. – Ucałowała go w policzek i leniwie poszła obudzić syna.
Michał ubrał się błyskawicznie i po kilku minutach był już na zewnątrz. Uwielbiał majowe wschody słońca i poranne spacery do pracy. Oddychał rześkim powietrzem i delektował się słonecznymi strumieniami ogrzewającymi jego łysiejącą czuprynę. Nie cierpiał przeciskania się w zatłoczonym tramwaju i rzadko korzystał z samochodu służbowego. Drogę z ulicy Filtrowej na Wierzbową znał na pamięć, pokonywał ją niemal codziennie od przeszło czterech lat. Od czasu, kiedy został dyrektorem gabinetu w MSZ-ecie. Wykorzystywał ją na lekturę jakiejś powieści historycznej. Nigdzie nie ruszał się bez książki. Po prostu szedł i czytał, budząc zdziwienie przechodniów. Tym razem wyciągnął z torby najnowszy francuski romans. On – oficer dziewiętnastowiecznej cesarskiej Francji. Ona – córka wrogiego, pruskiego generała. Historia miłości niemożliwej jak przyjaźń zwaśnionych, sąsiednich narodów. Pomyślał o Polakach i Niemcach, co wywołało bolesny skurcz żołądka. Zwykle dotarcie na miejsce zajmowało mu nie więcej niż 30 minut. Wystarczająco mało, aby nie zdążyć zatracić się w fabule książki i nie wpaść pod jeden z przejeżdżających samochodów.
W tym czasie stolica oddychała już pełną piersią po głęboko przespanej czwartkowej nocy. Przechodnie kłębili się wokół tramwajów, bądź pieszo podążali do pracy. Dostawcy kończyli dowozić towar do sklepów, a uliczni kupcy rozstawiać swoje bazary. Dzieci grupkami udawały się szkół albo na wagary. W tle rozbrzmiewały gromkie dziecięce śmiechy, całkowicie dominujące wszystkie inne odgłosy obudzonego miasta. To piskliwe i wesołe szczebiotanie wyrostków wprowadzało mężczyznę w dobry nastrój. Dzięki nim to miasto żyło.
Przypomniał sobie swoje dziecięce lata spędzone w Kijowie i czasy nauki w Petersburgu. Był członkiem znanego rodu Łubieńskich, który wydał na świat dyplomatów i biskupów. Nigdy nie zaznał beztroski dzieciństwa, żył pod nieustanną presją. Zwłaszcza ojciec pragnął, aby jak najszybciej stał się mężczyzną. Pozostawiło to w nim uczucie niedosytu, którego nie była w stanie zaspokoić matczyna czułość. Czasami miał ochotę tak po prostu rzucić teczkę, zdjąć kapelusz i wraz z tymi smarkaczami pobiec do parku. Jakże cudownie byłoby pobawić się z nimi w Indian i Kowbojów! Wyobraził sobie siebie, mężczyznę w średnim wieku, całkowicie pochłoniętego chłopięcym szaleństwem. Ludzie pewnie wzięliby go za ich nauczyciela, który za bardzo wczuł się w rolę, omawiając pisarstwo Karola Maya. Uśmiechnął się wyraźnie rozbawiony.
W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba. Michał pomyślał, jak bardzo Warszawa kontrastowała z Paryżem, w którym spędził ostatnie lato. O tej porze roku paryskie ulice nie pachniały bagietkami, rogalikami i kwiatami, ale odchodami zalegającymi w przeciążonych i zapchanych kanałach francuskiej metropolii. Nieznośnej woni ścieku towarzyszył smród padliny dochodzący ze słynnych podmiejskich katakumb. Te tunele wykopano jeszcze w okresie Cesarstwa Rzymskiego. Od czasów czarnej zarazy złożono tam tysiące, a może nawet miliony zwłok. Pięćset kilometrów trupiego smrodu – pomyślał. Zaciągnął się oczyszczającym zapachem kwiaciarni i drożdżowych bułeczek i zanurzył głowę w książce.
Po kilku minutach znalazł się na Placu Piłsudskiego przy ulicy Wierzbowej. Przekroczył ogromną bramę z kutego żelaza, ozdobioną herbami szlacheckimi hrabiego Henryka Brühla i zatrzymał się w głównych drzwiach. Spojrzał na twarz marszałka. Ten obserwował go bacznie z pomnikowego popiersia. Odwzajemnił jego spojrzenie i przez kilkanaście sekund wpatrywał się w kamienne oblicze wodza. Starał się odgadnąć, co doradziłby w sytuacji, w jakiej obecnie znalazła się jego ukochana ojczyzna.
Jeszcze za życia marszałka Michał posiadł niezwykłą zdolność odczytywania jego intencji bez słów. Nieraz udało mu się uniknąć połajanek, którymi wódz chętnie obdarowywał podwładnych. Tego daru zazdrościli mu wszyscy na Wierzbowej. Tym razem jednak niczego nie mógł wyczytać ze srogich, ale martwych oczu. Wyczuł w nich obojętność. Musi być zażenowany – pomyślał. Właśnie uzmysłowił sobie, że żałosna scena z Lipskim sprzed paru tygodni miała miejsce tuż przy tym pomniku.
Wszedł do budynku i maszerując po czerwonym dywanie, skierował się w stronę windy. Wnętrze korytarza błyszczało niczym ozdobiona w świecidełka choinka bożonarodzeniowa. Niewielkie kolumny i ściany wypełniała kolorowa mozaika wzbogacana dziesiątkami luster. Jeden z zagranicznych gości trafnie zauważył, że wystrój pałacu Brühla bardziej przypomina wnętrze instytucji finansowej niż gniazdo urzędników MSZ-etu. Michał miał inne, nieco mniej wyrafinowane skojarzenia: zakład kąpieliskowy w Czechosłowacji!
Dostrzegł swą postać w kilku taflach jednocześnie. Wszedł do windy. Jej oszklone wnętrze przywodziło mu na myśl lustrzany gabinet śmiechu. Odwiedzał je często wraz z synem, kiedy tylko wesołe miasteczko pojawiło się w Warszawie. Od jednego z kolegów usłyszał zabawną historię związaną z tą windą. Rzecz działa się kilka lat wcześniej, podczas jednej z wizyt Göringa. Chciał on, wraz z Helmuthem von Moltkem, dostać się nią do gabinetu Becka na pierwszym piętrze. Zarówno dowódca Luftwaffe, jak i niemiecki ambasador mieli zwaliste figury. Nie dość, że nie udało im się razem pomieścić w środku, to zaklinowali się w wejściu. Wściekły Göring musiał skorzystać z kamiennych schodów. Kiedy dotarł na górę, sapał jak stary niedźwiedź. Przybrał kolor dojrzałego granatu, a pot lał się z niego strumieniami. Pokonał tylko kilka stopni, a wyglądał jakby zdobył Mount Everest. Michał próbował wyobrazić sobie zaklinowanych grubasów ocierających się brzuchami. Konstruktor windy nie mógł przecież wiedzieć, że będzie z niej korzystać śmietanka rasy panów!
Udał się od razu do gabinetu szefa. Minister siedział pochylony nad blatem nad jakimiś papierami. Zdawał się nie zwracać uwagi na obecność swojego zastępcy.
Wnętrze tego pomieszczenia od zawsze wywoływało ciarki na plecach. Metalicznego koloru pokój był wysoki i zimny – przytłaczał swoją surowością. Na ścianie za biurkiem wisiał portret Piłsudskiego. Naprzeciwko niego widniał obraz przedstawiający Batorego. Rozmieszczenie dzieł sprawiało wrażenie, jakby obaj mierzyli się wzrokiem. Michał nie był pewien, czy gabinet przerażał go z powodu swojej nieprzystępności, czy dlatego, że podejmowano w nim najważniejsze decyzje. W końcu toczyły się tam rozmowy rozstrzygające losy narodu. To miejsce przybierało bardziej przytulny i przyjazny charakter tylko wtedy, kiedy promienie słońca przebijały się przez jedyne okno, wychodzące na dziedziniec.
Niespodziewanie Beck oderwał się od dokumentów i wstał znad biurka.
— Dziękuję, że przybył pan tak szybko. Mamy do omówienia bardzo ważną sprawę.
Przeszedł od razu do rzeczy, nigdy nie owijał w bawełnę. Jego rozmowy z podwładnymi były zawsze konkretne i jasne, polecenia precyzyjne. Taki sposób komunikacji wywiódł z dawnych czasów, kiedy jako oficer kawalerii służył w legionach. Pułkownikowski sznyt miał swoje dobre strony – to znacznie ułatwiało kontakty. Nikt nie musiał się potem domyślać, o co mu dokładnie chodziło. Z drugiej strony wymagał dokładnego zapamiętania jego wytycznych. Błędy i tłumaczenie, że się nie zrozumiało, nie wchodziło w rachubę. Minister pozbywał się słabych pracowników bez mrugnięcia okiem i na ich miejsce znajdował następnych.
Wskazał gościowi niewielką kanapę pod Batorym. Stał tam stoliczek i wielka popielniczka. W tym miejscu zwykle omawiano najważniejsze, najdelikatniejsze i najskrytsze kwestie. To tam Anglik Howard Kennard zaoferował szefowi brytyjskie gwarancje. Beck nie zastanawiał się długo. Decyzję o ich przyjęciu podjął między jednym a drugim strząśnięciem popiołu z papierosa. Tam też prowadził tajne rozmowy z niemieckimi dyplomatami.
Teraz także zapalił. Pociągnął nosem w swoim charakterystycznym stylu. Michał przyjrzał się z bliska jego niedokładnie ogolonej twarzy. Miał zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy i przekrwione, podkrążone oczy – efekt nieprzespanej nocy i dużej ilości alkoholu wypitego podczas rautu.
— Sprawy z Niemcami nie idą dobrze, panie Łubieński – zaczął. – Przestali odbierać telefony. Moltke gdzieś zniknął, a Lipski donosi, że izolują ambasadę. Jak tak dalej pójdzie, za kilka miesięcy będziemy mieć wojnę. – Mocno zaciągnął się dymem. – Myślę, że mamy niewiele czasu. Musimy koniecznie wznowić rozmowy. Nakazałem Gawrońskiemu jechać do Berlina, niech mu Papen załatwi audiencję.
Ponownie pociągnął nosem i mówił dalej:
— Pan pamięta tego Kleista? Spędził pan z nim trochę czasu podczas wizyty Ribbentropa.
Michał zmrużył oczy, udając zamyślenie. Oczywiście, że pamiętał: wysoki, chudy Niemiec o krostowatej twarzy. Był ze świty hitlerowskiego ministra spraw zagranicznych. Dość nieciekawa postać. Spotkał go kilkukrotnie.
— Kleist był w Warszawie kilka tygodni temu – kontynuował minister, nie czekając na odpowiedź. – Nasi z dwójki donoszą, że dał jakiś wykład, na którym otwarcie mówił o hitlerowskich planach ataku na Polskę. Chcę, aby pojechał pan do Berlina i nawiązał kontakt z tym Kleistem, i przez niego spróbował skontaktować się z Göringiem.
W tym momencie odwrócił się w stronę okna, próbując uniknąć wzroku szefa swojego gabinetu i wycedził:
— Przedstawi mu pan swój plan dotyczący Gdańska.
Michał omal nie podskoczył z wrażenia. Jego własny plan dotyczący Gdańska?! Pracował nad nim intensywnie przez kilka tygodni po spotkaniu z Hitlerem w Berghofie. Pod koniec stycznia miał już dopracowane wszystkie szczegóły kompromisowego rozwiązania sporu o miasto: Gdańsk miał stać się niemiecko-polskim kondominium. Koniec z dyktatem biurokratów z Ligii Narodów. Mieszkańcy mogliby sami wybrać sobie obywatelstwo. W ten sposób Niemcy staliby się obywatelami Trzeciej Rzeszy, a mniejszość polska Rzeczpospolitej. Michał przedstawił swój plan niemieckiemu ambasadorowi. Moltke był wyraźnie zainteresowany, Beck jednak kazał mu uciąć rozmowy. „Nie będzie żadnych ustępstw w Gdańsku, niech go odbierają siłą” – powtórzył wtedy kilkukrotnie. Ale teraz? W momencie, kiedy Niemcy straszą wojną i nie chcą już pertraktować?
Dyrektor starał się nie okazać emocji. Głębokie zdziwienie mieszało się z uczuciem gorzkiej satysfakcji. Szanse na realizację jego planu w tej chwili były niewielkie. Popatrzył pewnie na ministra. Nie oczekiwał od niego przyznania się do błędu, zbyt dobrze go znał. Bardziej zależało mu na czymś innym – chciał mieć pewność, że naprawdę wierzy w sens misji i szanse na jej powodzenie. Nie doczekał się żadnej z tych rzeczy, szef nawet na niego nie patrzył.
— A co z autostradą przez Pomorze?
— Tu nie będziemy robić trudności. W końcu to nasz pomysł z lat dwudziestych, mamy nawet gotowy projekt opracowany przez naszych zeszłej jesieni.
Łubieński nagle poczuł znajomy ból w okolicach żołądka. Przed oczami stanął mu obraz, który prześladował go przez ostatnie tygodnie. Scena miała miejsce zaraz po wystąpieniu ministra w sejmie. W kuluarach ktoś podał Beckowi zagraniczne depesze gratulacyjne. Michał nie mógł uwierzyć własnym oczom: jego szef i mentor ze złością cisnął je do kosza na śmieci. On już nie wierzy, że się z tego wykaraskamy, dotarło do Michała. Spuścił wzrok. Czuł się oszukany. Tymczasem minister szybko zgasił ostatniego papierosa i otrzepał popiół z kolan. To był znak, że spotkanie dobiegło końca.
2
Do drzwi gabinetu Karla Bodenschatza w berlińskim ministerstwie lotnictwa zapukał jego młodszy adiutant Wolf. Generał siedział za biurkiem, próbując uporządkować porozrzucane na blacie dokumenty. Dziś mijały dwa tygodnie od wyjazdu Göringa do Włoch. Ostatnio szef wyjeżdżał coraz częściej, nie miał nic do roboty w Berlinie. Hitler otoczył się pawianami z ministerstwa spraw zagranicznych i coraz rzadziej wzywał go na narady. Nie mógł mu wybaczyć, że poległ w sprawie polskiej. Przez lata lider Luftwaffe mamił go, że Polacy zgodzą się na wspólny marsz na Moskwę. Te jego wszystkie wyjazdy na polowania do Polski, pozowanie do zdjęć, prezenty i umizgi do Polaków poszły na marne. Göring popadł w niełaskę u swego pana. Roztył się i pogrążył w narkotycznym nałogu. Swoje codzienne obowiązki zwalił na podwładnych, głównie na Bodenschatza. Generał czuł się wyróżniony, choć nie rozumiał, czemu to właśnie on ma zastępować szefa, a nie straszy od niego rangą Milch. Podejrzewał, że chodziło o plotki dotyczące niearyjskiego pochodzenia generalnego inspektora. Od lat krążyły pogłoski, że ojciec Milcha był Żydem. On oczywiście wszystkiemu zaprzeczał. Dostał od szefa list żelazny potwierdzający w pełni nordyckie pochodzenie. „O tym, kto jest Żydem, decyduję ja” – Lubił powtarzać Göring. Mimo to musiał uważać. Wielu czekało na jego kolejne potknięcie. Przykładowo taki Himmler z chęcią wprowadziłby się ze swoim SS do gmachów ministerstwa lotnictwa przy Wilhelmstrasse. Wysoka funkcja Milcha budziła też niechęć najbardziej zajadłych narodowych socjalistów w samym ministerstwie. Pół-Żyd na czele całego Luftwaffe – takiej kompromitacji Göring mógłby nie przetrwać. Nie teraz, kiedy jego kariera wisiała na włosku.
— Tak. Wejść.
Karl powrócił do porządkowania biurka i układania w głowie planu dnia. Miał mnóstwo pracy. Szef wracał za dwa dni, a do jego przyjazdu wszystko musiało grać, jak należy. Usłyszał szarpnięcie mosiężnej klamki. W drzwiach pojawił się wysoki, chudy młodzieniec w lotniczym mundurze. Wyprężył się, stuknął obcasem i wystrzelił ramieniem do przodu.
— Heil Hitler!
— Daruje pan sobie, Wolf. Nie jesteśmy w koszarach dla kadetów SS.
Generał powoli układał dokumenty na trzy oddzielne kupki. Starannie wyrównywał brzegi, aby żaden z nich nie wystawał ani na milimetr. Kiedyś jego pedantyzm spotykał się z niezrozumieniem, a nierzadko żartami ze strony kadry oficerskiej. Dziś przydawał się w pracy zastępcy mało zorganizowanego marszałka. W przeszłości bywało jeszcze gorzej, kiedy jako adiutant słynnego asa myśliwskiego Richthofena próbował układać jego plan dnia. „Czerwony Baron” był człowiekiem jeszcze bardziej chaotycznym niż Göring.
— Tak jest, panie Generale. – Wolf opuścił rękę. Był nowicjuszem w ministerstwie lotnictwa, prosto po szkole oficerskiej. Jeszcze się nie przyzwyczaił, że nadgorliwość narodowo-socjalistyczna nie jest przyjmowana tu zbyt dobrze. – W portierni czeka pułkownik Hans Oster z Abwehry. Prosi o spotkanie z panem. Czy mam go wprowadzić?
Bodenschatz oderwał się od dokumentów i błyskawicznie podniósł głowę. Zawiesił wzrok na oknie i znieruchomiał na kilka sekund. Przypominał lisa, któremu odgłos kroków przerwał konsumpcję soczystego kurczaka w kurniku. Po chwili ocknął się i wydusił:
— Tak, tak, niech pan go wpuści, Wolf.
W jego głosie dało się wyczuć podniecenie. Poniósł się z miejsca i podszedł do otwartego okna. Wysunął głowę na zewnątrz i rozejrzał się wokół. Pod nim rozciągała się szeroka Wilhelmstrasse. Samochody poruszały się w uporządkowanym ciągu, chodniki były niemal puste. Dostęp do dzielnicy rządowej był znacznie ograniczony dla przechodniów. Jeśli ktoś nie posiadał legitymacji rządowej, nie miał tam czego szukać i był z miejsca zawracany przez policję. Bodenschatz zamknął okiennice i usiadł z powrotem za biurkiem. Wziął do ręki pierwszą z brzegu kartkę i udawał, że czyta.
Po chwili w drzwiach pojawił się niewielki mężczyzna około pięćdziesiątki. Miał na sobie skromny, szary mundur Wehrmachtu. Z piersi zwisał złoty krzyż – odznaczenie za odwagę. Ściągnął czapkę i uśmiechnął się, ukazując wysokie czoło. Generał wyskoczył z krzesła i udał się w kierunku gościa z wyciągniętą do przodu ręką.
— Witaj, Hans. Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę?
Uścisnęli sobie dłonie.
— Nie mów, Carl, że nie cieszysz się na mój widok! – Oster zaśmiał się i poklepał kolegę po ramieniu.
Znali się dobrze. Byli nieomal rówieśnikami. Obaj służyli w armii Cesarstwa Niemieckiego i brali udział w Wielkiej Wojnie. Po przejęciu władzy przez Hitlera wspólnie pomagali Göringowi tworzyć pruską policję. Potem ich drogi się rozeszły, ale wciąż utrzymywali nieoficjalne kontakty. Ostatni raz Bodenschatz spotkał pułkownika tuż przed konferencją monachijską.
— Ależ drogi Hansie, każde spotkanie z tobą należy do wyjątkowych. Co cię sprowadza tym razem?
Generał nie był zachwycony wizytą kolegi. Niechęć potrafił sprytnie zamaskować udawaną radością. Ilekroć Oster się u niego pojawiał, wciągał go w gry i spiski, których do końca nie mógł pojąć. Za każdym razem czuł, że grozi mu z tego powodu niebezpieczeństwo. Poza tym już samo obcowanie z przedstawicielami wywiadu wojskowego przyprawiało go o dreszcze.
— Zależy mi na tym, aby nasza rozmowa miała jak najbardziej prywatny charakter. – Oster rozejrzał się dokoła i zawiesił wzrok na stojącym na biurku telefonie.
— Oczywiście, Hans, śmiało, możesz mówić bez obaw.
Generał złapał za aparat i płynnym ruchem, niemal niezauważalnie wyciągnął z niego kabel. Za każdym razem, kiedy to robił, czuł się niezręcznie. Z trudem krył zażenowanie, że musi to robić na oczach oficera Abwehry. Przecież to Göring i jego Forschungsamt mieli monopol na podsłuchy w Rzeszy. Szef Karla podsłuchiwał urzędników sąsiednich ministerstw, zagranicznych gości i ambasadorów. Nagrania służyły mu jako haki, które wykorzystywał do szantażu. Czy podsłuchiwał też swoich urzędników, w tym swego druha Bodenschatza? Tego generał nie wiedział. Wolał nie ryzykować. Oster nabrał powietrza w usta i spoważniał.
— Dziękuję. Wszystko wskazuje na to, że Hitler ciągnie naród niemiecki ku wojnie. Z naszych informacji wynika, że konfliktu z Polską nie da się zlokalizować. Za Polską staną Anglia i Francja, a kto wie, czy nie dołączy do nich Ameryka. Chyba nie muszę ci mówić, jakie konsekwencje będzie dla nas miało starcie z tymi mocarstwami? Czeka nas klęska o wiele większa niż w 1918 roku. Po tym jako naród i państwo już nie damy rady się podnieść. Musimy troszczyć się przede wszystkim o naszych ludzi, nasze żony i dzieci. Naszym obowiązkiem jest zatrzymanie tej krwawej i zupełnie niepotrzebnej awantury. Należy odpowiedzieć sobie na pytanie, co odpowiemy naszym wnukom, kiedy zapytają nas, co zrobiliśmy, aby powstrzymać tego szaleńca…
Karlem ponownie szarpnął dreszcz. Słuchał w milczeniu. Miał wrażenie, że Oster powtarza mu dokładnie to samo, co w czasie kryzysu sudeckiego, kiedy Hitler parł do wojny z Czechosłowacją. Jakby wyuczył się tych słów na pamięć. Wtedy próbował zyskać poparcie Bodenschatza dla planów obalenia Hitlera. Jedyna różnica polegała na tym, że ówczesną Czechosłowację zastąpiła teraz Polska. Dokładnie te same słowa, sformułowania, których już samo słuchanie było jawną zdradą. Słowa, za które trafiało się wprost pod topór kata. On, jako dumny niemiecki oficer, nie mógłby przecież zhańbić swojego munduru. Oster dostrzegł, że jego monolog zmierza w złym kierunku. Miał jednak asa w rękawie.
— Pewnie już słyszałeś, że urzędnicy Ribbentropa nawiązali kontakty z Sowietami…
Generał wytrzeszczył oczy. Oczywiście słyszał plotki, ale nie wierzył w nie. Gość kontynuował:
— Tak, tak, drogi przyjacielu. Nasz Führer planuje bratanie się ze Stalinem. A po co? Po to, aby odzyskać ziemie, które się nam należą? Ziemie, które siłą, hańbiącym traktatem wersalskim nam odebrano? Nie miej złudzeń, że chodzi mu o korytarz, Śląsk czy jakąś przestrzeń życiową na wschodzie. On w swojej obłąkańczej żądzy chce panować nad całą Europą. Ten człowiek dąży do zniszczenia Europy jaką znamy. A wtedy możemy zapomnieć o jej tysiącletniej cywilizacji. On chce zastąpić ją tyranią trupiej czaszki! Więc pytam się, w czym będziemy lepsi od bolszewików, jeśli się z nimi zbratamy, jeśli przejmiemy ich metody działania? Wybacz, ale tego nie jest w stanie zaakceptować żaden niemiecki patriota.
W tym momencie Oster zatrzymał się. Chciał złapać oddech i sprawdzić, jaką reakcję jego słowa wywarły na towarzyszu. Bezskutecznie. Bodenschatz siedział w bezruchu, ukrywając twarz w dłoniach. Nagle zerwał się jak zwierz w klatce.
— Czego konkretnie ode mnie oczekujesz? – wycedził przez zęby.
— Wiem, że dobrze znasz Polaków. Służyłeś w Polsce w czasie wojny, jeździłeś tam wielokrotnie z Göringiem. Masz dobry kontakt z polską ambasadą. Jesteś jedną z niewielu osób, która może przemówić im do rozsądku.
— Naprawdę myślisz, że udałoby mi się skłonić ich do przyjęcia propozycji Hitlera?! Tak. Znam ich dobrze i wiedz, że to dumny naród. Nigdy nie ulegną groźbom. Uwierz mi, wolą zginąć, niż poddać się szantażowi.
— Może gdyby dać im coś, co postawi ich pod ścianą…
Oster zatrzymał się i sięgnął ręką pod krzesło. Wyciągnął spod niego brązową, skórzaną walizkę. Położył ją na kolanach i nacisnął zamki. W uszach generała zagrzmiały dwa metaliczne kliknięcia. Patrzył z zaciekawieniem. Gość sięgnął do środka i wydobył cienką, czarną teczkę na dokumenty. Zwinnym ruchem rzucił ją na biurko kolegi. Wylądowała prosto przed jego nosem.
— Chciałbym, abyś przekazał to twoim polskim przyjaciołom. Może to ich przekona.
Generał, nie zastanawiając się, natychmiast złapał za teczkę, rozsunął szufladę biurka i wrzucił ją do środka. Wydobył z kieszeni spodni grzechoczący zwój i zamknął szufladę na klucz. Do twarzy napłynęła mu krew. Serce waliło dwa razy mocniej i głośniej. Schował klucze z powrotem do kieszeni i podniósł się z krzesła.
— Wybacz, Hans, mam dużo pracy.
— Oczywiście, Karl.
Oster poszedł w ślady gospodarza. Wstał i zasalutował w starym, cesarskim stylu. Otworzył usta, aby coś powiedzieć. Zrezygnował jednak, kiedy zdał sobie sprawę, że Bodenschatz już nawet na niego nie patrzy. Obrócił się na pięcie i niemal bezgłośnie opuścił pomieszczenie.
3
W warszawskiej siedzibie MSZ-etu robiło się coraz gwarniej, co wskazywało, że większość urzędników dotarła już do pracy. Po korytarzu niósł się dźwięk stukania butów o kamienną posadzkę i brzęk szkła. Obsługa roznosiła po pomieszczeniach obijające się o siebie szklanki z pierwszą kawą. Zewsząd dochodziły odgłosy prowadzonych rozmów. Co kilka chwil któraś z sekretarek wybuchała wesołym śmiechem. Poranne żarty i flirtowanie z młodymi asystentkami i praktykantkami było jednym z głównych zajęć męskiej kadry. Beck nie potępiał tych zachowań. Uważał, że wpływają pozytywnie na atmosferę w pracy – czynią ją bardziej strawną i atrakcyjną dla nowego narybku urzędniczego. Młodości nie da się stłamsić. „Jeśli nie wyszaleją się za młodu, na starość zostaną żałosnymi błaznami” – powtarzał. Michał miał odmienne zdanie. Wesołe pląsy i harce kontrastowały z powagą urzędu i stanowisk. Uważał, że jest czas wytężonej pracy i czas zabawy. Niech szaleją po wykonaniu swoich obowiązków.
Siedział w swoim gabinecie z głową wspartą o łokcie. Zastanawiał się nad zleconą mu misją. Próbował zebrać w myślach wszystkie informacje, jakie posiadał o Kleiście. Nazista był młodszy od niego o pięć lat. Pochodził z Kwidzynia w Prusach Wschodnich. Jak na tak młody wiek, osiągnął już sporo. Był sekretarzem Towarzystwa Polsko-Niemieckiego oraz specjalistą od spraw polskich w biurze Ribbentropa. W obyciu sprawiał wrażenie człowieka o wybujałym ego, mało przystępnego zarozumialca. Trudno powiedzieć, czy był to efekt jego własnych cech charakteru, czy tylko naśladowanie swojego szefa. Zapamiętał go jako doskonałego i zapalonego tancerza. W ramach zacierania polsko-niemieckich animozji i ocieplania wzajemnych stosunków zabrał go kiedyś do jednego ze stołecznych klubów nocnych. Towarzyszyła im grupa hitlerowskich urzędników. Dancing mieścił się w piwnicy jednej z kamienic w centrum Warszawy. Rozmowa się nie kleiła. Niemcy wyglądali jakby połknęli kije. Jedynie Kleist gibał się żywo na parkiecie, wzbudzając sensację wśród klubowiczów. Słaby w tańcu Michał nie wiedział jednak, czy zachwyt wzbudzał swą techniką, czy lśniącym, nowiuśkim, czarnym mundurem, przypominającym odzienie członków SS. „Niemcy już tu są?” – zażartował wtedy szatniarz odbierający płaszcz Kleista.
Po chwili do gabinetu wszedł Paweł Starzeński.
— Minister kazał to panu przekazać – oznajmił i położył na biurku dużą kopertę.
Michał podniósł ją i przysunął do twarzy. Była biała i cienka. Na szczycie widniała pieczątka „ŚCIŚLE TAJNE” oraz napis: „WYŁĄCZNIE DO WGLĄDU M. J.B.”
— Wczoraj wieczorem przysłali to z dwójki. Odkąd szef to zobaczył, nie jest sobą. – Sekretarz stał z założonymi na piersiach rękami. Jedną z nich skrobał po wąsie. Wyraźnie chciał zagaić.
— A pan to widział?
Starzeński potrząsnął głową przecząco. Spod jego mocnych okularów świeciły wytrzeszczone ślepia. Byli bardzo podobni, nie tylko fizycznie. Przez to Michał traktował go trochę jak konkurencję. Paweł był o pięć lat młodszy, ale bardzo ambitny i inteligentny. Jeden z najsympatyczniejszych ludzi w MSZ-ecie. Od dwóch lat pełnił funkcję osobistego sekretarza Becka. Wróżono mu szybką karierę na Wierzbowej. Z chęcią zastąpiłby Michała na stanowisku dyrektora gabinetu.
Starzeński wydawał się zdezorientowany i zaciekawiony. Miał nadzieję, że kolega po fachu zdradzi mu szczegóły jego porannej rozmowy z szefem. Bardzo chciał zajrzeć do koperty, Michał jednak położył ją na stole i popatrzył na niego znacząco. Jasno zasygnalizował, że w chce w spokoju zapoznać się z zawartością.
Sekretarz powoli obrócił się na pięcie i wyszedł, nieudolnie próbując ukryć oznaki rozczarowania. Dyrektor ponownie sięgnął po cienką teczkę. Stosowana przez agentów dwójki pieczęć zabezpieczająca była złamana. Wyciągnął plik papierów i zaczął czytać w skupieniu.
Po minucie doszedł do najbardziej interesującego fragmentu. „Dalsze plany agresji faszyzmu niemieckiego w ocenie współpracownika niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych – Kleista” – wyczytał w tytule. „Polska stoi w kolejce. Kroki marcowe Niemiec – utworzenie protektoratu Bohemii i Moraw, powstanie państwa słowackiego, przyłączenie okręgu kłajpedzkiego – były skierowane przeciwko Polsce. Hitler około lutego bieżącego roku oświadczył, że nie można zawojować Polski na swoją stronę drogą rokowań. Zdecydował więc, że należy siłą Polskę rzucić na kolana…”
Michał przerwał czytanie i podniósł głowę. Zdał sobie sprawę, że to o tym dokumencie mówił mu rano Beck. Rozejrzał się dookoła, upewniając się, że jest sam w pokoju, po czym powrócił do lektury.
„W wąskim kręgu osób zaufanych Hitlera wiedziano, że ostatnie propozycje niemieckie zostaną odrzucone. Hitler i Ribbentrop byli przekonani, że rząd polski, ze względów wewnętrznej i zagranicznej polityki, nie będzie w stanie przyjąć żądań niemieckich. Wobec tego Niemcy do swych propozycji mogli włączyć punkt o 25-letniej gwarancji nienaruszalności granic. Słuszne okazały się kalkulacje niemieckie. Wskutek odrzucenia przez Polskę żądań Hitlera uzyskaliśmy w stosunku do niej wolną rękę. Jeśli Polska nie przyjmie propozycji niemieckich i w najbliższych tygodniach nie kapituluje, można bynajmniej przyjąć, że w lipcu-sierpniu dokona się napaści zbrojnej. Polski sztab generalny przyjmuje, że działania wojenne nastąpić mogą jesienią, po zbiorach. Przyjmujemy zniszczyć Polskę znienacka i osiągnąć szybki sukces. Większy strategiczny opór armii polskiej złamany winien być po 8-14 dniach. Atak na Polskę winien jednocześnie nastąpić - z wschodniej granicy niemieckiej, Słowacji, Ukrainy Zakarpackiej i Wschodnich Prus. Najazd winien nastąpić sposób najbardziej zaciekły, co jak sądzą w niemieckim sztabie generalnym, doprowadzi do zdumiewającego sukcesu. Pozostałe ośrodki oporu, które pozostaną bez wątpienia jeszcze w całym kraju, zostaną zniszczone najbardziej bezwzględnym sposobem, ale w czasie małej wojny, niemającej większego znaczenia. Przygotowania Niemiec przeciwko Polsce odłożono na lipiec/sierpień. Środki wojenne podjęte zostaną tuż przed wystąpieniem. Zrealizować solidnie i całościowo, z całkowitym zachowaniem maskowania. Kroki polityczno-propagandowe dopiero rozpoczęto. Obecnie przygotowuje się materiał do propagandowego wystąpienia przeciwko Polsce. W pierwszej kolejności są następujące tematy: pod hasłem «Polska – drugie mozaikowe państwo» potępić należy terrorystyczną i niebezpieczną politykę narodowościową; pod hasłem «Polska – państwo reakcji i upadku» należy pokazać nędzę polskich włościan, kulturalne zacofanie państwa, feudalny sposób gospodarki i głodowy byt ludności polskiej; pod hasłem «Pasożyci przy władzy» koniecznie trzeba przedstawić klasę rządzącą Polski, sprzedajność przywódców polskich, ich oderwanie klasowe od szerokich rzesz ludności. Przygotowywane są inne podobne tematy, które powinny być w tezach i we właściwym czasie opublikowane w prasie. Celem tej akcji jest wpływ na opinię światową i ludność polską. Doprowadzić należy do wewnętrznego rozłamu narodu polskiego i niezadowolenia ludności z przywódców, wykorzystując w tym celu sprzeczności klasowe. Przygotowanie wystąpienia propagandowego przeciwko Polsce potrwa około dwóch miesięcy. Będzie idealnie, jeśli konflikt z Polską nie zostanie sprowokowany przez stronę niemiecką. W Berlinie rozważa się obecnie sprawę wciągnięcia do tego Ukrainy. Między Berlinem a Lwowem istnieje ścisły kontakt i nie można wątpić o masowym powstaniu na Ukrainie. W ten sposób powstanie ognisko niepokoju na Ukrainie, a dla Niemiec będzie to powód do interwencji zbrojnej w znacznym wymiarze. Projekt budzi w Niemczech zaniepokojenie z jednego tylko powodu – możliwej reakcji sowieckiej. W przypadku konfliktu zamierzamy za wszelką cenę osiągnąć neutralność ZSRR. Moim zdaniem, powstanie niezależnej Ukrainy w Galicji Wschodniej doprowadzi do interwencji Związku Sowieckiego. Jeśli w najbliższym czasie przekonamy się, że jest inaczej, czynnik ukraiński wówczas zostanie zrealizowany. Konflikt z Polską, naszym zdaniem, można zlokalizować. Anglia i Francja nie są gotowe do wystąpienia po stronie Polski. Jeśli zdołamy szybko złamać główny opór Polski, Anglia swą flotą dokona demonstracji, a Francja pobrzęczy bronią na swej linii Maginota”.
Michał skończył czytać i pogrążył się w myślach. Z informacji, które rano uzyskał od Becka wynikało, że Kleist dał swój wykład pracownikom niemieckiej ambasady na początku maja. Jeden z nich, najprawdopodobniej sowiecki agent, przekazał protokół swoim mocodawcom w Moskwie. W jaki sposób trafił on w rękce polskiego wywiadu? Tego Łubieński nie mógł zrozumieć. Rosjanie musieli udostępnić go dwójce. Jeżeli tak, należy podchodzić do niego z dużym sceptycyzmem. Bolszewicy nigdy nie mają dobrych intencji – pomyślał. Stalin dobrze wie, że nie ulegniemy presji Hitlera. W 1920 roku wystarczająco poznał się na polskim harcie ducha. Możliwe, że chce się dogadać i razem ruszyć na Niemcy. Nic z tego. Stopa czerwonoarmisty nigdy nie stanie na polskiej ziemi!
Michał odruchowo uderzył pięścią w blat. Wygląda na to, że szef poważnie potraktował ostrzeżenie. Jego wyjazd do Berlina może być misją ostatniej szansy. Ta perspektywa sprawiła, że nagle posępniał. Poczuł ciężar odpowiedzialności, którą przyjął na swoje barki.
Dobiegał czas obiadu. Służbowe troski pochłonęły go całkowicie. Nic dziś jeszcze nie miał w ustach. Nie czuł jednak głodu, skoki adrenaliny skutecznie pozbawiły go łaknienia. Mimo to postanowił zejść do stołówki. Być może uda mu się uzyskać więcej informacji na temat raportu, który na samą myśl powodował w nim mdłości.
Wstał z krzesła i podszedł do ściany. Otworzył niewielki sejf i włożył kopertę do środka. W taki pancerny mebel wyposażone było niemal każde biuro ministerstwa. Elektryczny alarm dbał, aby jego zawartość nie trafiła w niepowołane ręce. Zatrzasnął drzwi i zakręcił długim kluczem.
Wszyscy zatrudnieni na Wierzbowej mieli prawo do półgodzinnej przerwy na drugie śniadanie. Od czasu generalnego remontu samoobsługowa stołówka znajdowała się w piwnicach. Za niewielką cenę serwowano tam całkiem smaczne posiłki. Gwarantem wysokiej jakości dań była codzienna obecność Szembeka – największego smakosza w ministerstwie. Jako wiceminister był teoretycznie bezpośrednim zastępcą Becka. W praktyce jednak to Michał pełnił tę funkcję. Dzięki temu smakosz mógł poświęcić się swojej największej pasji – pisaniu dzienników. Skrupulatnie zapisywał w nich swoje codzienne rozmowy z dyplomatami. Był najbardziej poinformowanym człowiekiem w ministerstwie. Darzono go dużym szacunkiem i zaufaniem. Zawsze pogodny, stanowił istną skarbnicę żartów, którymi chętnie obdarzał kolegów. Był w stanie rozchmurzyć nawet największego ponuraka w MSZ-ecie. Zarówno posturą, jak i zachowaniem przypominał szlachcica starej daty. Współczesny Zagłoba – pomyślał Michał, kiedy dojrzał go w kącie sali.
— Wiem już o pańskim wyjeździe do Berlina. – Zwrócił się do kolegi zniżonym głosem, po tym jak ten przysiadł się z tacą do jego stolika.
— A ja o pańskim.
Na twarzy Michała pojawił się delikatny uśmiech. Zaraz jednak pożałował złośliwej riposty. Szembek zmieszał się i posępniał. Skierował wzrok w talerz. Po tym jak Lipski kilkukrotnie prosił o dymisję, miał zastąpić go na stanowisku ambasadora, jednak podchodził do tego pomysłu bez entuzjazmu. Niemiecka placówka uważana już była za straconą. „Oblężona twierdza” – mówiono. Przejąć ją w tamtym momencie, to jak dosiąść rozjuszonego byka. Kto, jak kto, ale sprytny Szembek zdawał sobie z tego sprawę.
— Mniemam, że widział pan już raport Kleista? – Michał od razu przeszedł do rzeczy.
Urzędnicy znali się bardzo dobrze i byli ze sobą na „ty”, jednak zarządzeniem Drymmera wszyscy musieli zwracać się do siebie oficjalnie, per „pan”. Miało to służyć podkreśleniu profesjonalizmu instytucji. Kierownik działu personalnego chciał w ten sposób pozbyć się powszechnego wśród urzędników kolesiostwa.
Szembek przytaknął.
— Oto, do czego doprowadziła polityka huśtawki. Już dawno mówiłem, żeby pójść z Niemcami po całości i zawrzeć ten piekielny pakt – rzucił, dłubiąc widelcem w czerwonej kapuście.
Jego słowa wyraźnie zaskoczyły Łubieńskiego. Wiceminister był znany ze swoich proniemieckich poglądów, Michał nigdy jednak nie słyszał, aby wypowiadał się w tej kwestii tak zdecydowanie. Postanowił wykorzystać chwilę szczerości rozmówcy i pozyskać więcej informacji.
— Co pan wie na temat tego dokumentu? – zapytał ledwo słyszalnym głosem.
Od tamtej chwili cała ich rozmowa odbywała się szeptem. W powszechnej, choć niepotwierdzonej opinii stołówka była najbardziej naszpikowana urządzeniami podsłuchowymi spośród wszystkich pomieszczeń pałacu. Widok szeptających podczas posiłku urzędników dla obcej osoby mógł sprawiać komiczne wrażenie. Tutaj nikogo nie dziwił.
— Pewnie niewiele więcej niż pan. Dostaliśmy go od Sowietów. Wczoraj podczas rautu próbowałem przycisnąć trochę jednego z ludzi Szaronowa. Po kilku głębszych wydukał mi, że mają szpicla w niemieckiej ambasadzie i on sporządził im ten raport z wykładu Kleista.
Michał wytrzeszczył oczy. Jeżeli Stalin miał swoich szpiegów w niemieckich ambasadach, to czemu nie miałby ich mieć w polskich? Na samą myśl o sowieckiej inwigilacji rodzimych placówek po plecach przebiegł mu dreszcz.
— Zdradził kim jest ten szpieg?
— Nie. Podejrzewamy jednego z radców ambasady, Schelihę. To skończony hazardzista i kobieciarz – wymamrotał Szembek. – Pewnie zrobił to dla pieniędzy, żeby spłacić długi.
Łubieński próbował przypomnieć sobie Niemca. W ostatnim czasie hitlerowska ambasada zatrudniała kilkadziesiąt osób, więc zapamiętanie nazwisk i twarzy ich wszystkich było prawie niewykonalne. Przypomniał sobie. Scheliha był Ślązakiem, niezwykłym gadułą i snobem. Nie lubił go. Każda rozmowa na tematy służbowe z nim kończyła się na wysłuchiwaniu dziesiątków plotek i anegdot z życia stolicy. Kogo interesuje, kto z kim śpi i na czym? Trzeba było naprawdę uważać, co się mu mówi, dyrektor nie raz ugryzł się w język w jego obecności. Niemiec był jednocześnie bardzo blisko Moltkego. Zwracali się do siebie na „ty”. Czy to możliwe, aby tak zaufany kolega ambasadora był sowieckim szpiegiem? Michał nie miał ochoty się nad tym zastanawiać, w tym momencie nie było to istotne. Postanowił skupić się na rzeczy, która szczególnie go intrygowała.
— Jak pan myśli, dlaczego Rosjanie pokazali nam ten raport?
— Po ostatnim, udanym spotkaniu szefa z sowieckim ministrem chcą pokazać, że mają dobre zamiary. W nieoficjalnych rozmowach z naszymi zapewniają, że… – Zamilkł, odczekując aż kilka osób ominie ich stolik. – dadzą broń i ropę przeciw Niemcom. Wiadomo, jak się przymilają, to znaczy, że chcą udusić. Coś kombinują.
Szembek umieścił ostatni kawałek kotleta w ustach, przetarł je chusteczką i odsunął pusty talerz. Przysunął głowę do rozmówcy i spojrzał mu głęboko w oczy.
— Szef pokłada w panu duże nadzieje. Żałuje, że wcześniej nie wykorzystał pańskiego planu, choć się nie przyzna. Powiedział mi, że trzeba zrobić wszystko, aby nie dopuścić do wojny z Niemcami. Wszystko, ale… nie za cenę poniżenia Polski. Niech pan zrobi, co w pana mocy. Być może jest to ostatnia szansa na ocalenie głów.