Opowieść błękitnego jeziora - Dorota Gąsiorowska - ebook + książka

Opowieść błękitnego jeziora ebook

Dorota Gąsiorowska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Legenda, która zmieniła życie wielu osób… Ty też jesteś częścią tej historii

Niedaleko malowniczego jeziora Marana w Bukowej Górze mieści się „Złote serce” – przytulna kawiarnia połączona z rodzinną manufakturą czekolady. Dziennikarka Sonia trafia tam, bo od dawna chce napisać artykuł o niezwykłej historii tego miejsca. Wśród różnokształtnych pralinek w kolorowych złotkach chłonąc obezwładniający zapach gorącej czekolady, dziewczyna poznaje legendę, która odmieni także jej życie

Sonia zawsze musiała radzić sobie sama – wcześnie straciła matkę, a ojciec się od niej odwrócił. Teraz, pod wpływem szczególnej atmosfery zbliżającej się Gwiazdki, postanawia choć raz bezgranicznie uwierzyć w magię i daje się porwać tajemniczej opowieści, która szybko okazuje się czymś więcej niż tylko lokalną legendą. Nieoczekiwanie na swojej drodze Sonia spotyka mężczyznę, z którym zaczyna łączyć ją mocniejsza więź, niż mogłaby przypuszczać –wbrew niefortunnemu początkowi ich znajomości.

Czy w magicznym czasie Świąt Bożego Narodzenia nie ma rzeczy niemożliwych? Czy naprawdę to, w co wierzymy, i czego pragniemy całym sercem, może stać się naszą rzeczywistością?

Dorota Gąsiorowska po raz kolejny udowadnia, że dobra opowieść ma prawdziwie terapeutyczną moc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 580

Data ważności licencji: 11/22/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Dorota Gąsiorowska

Projekt okładki

Anna M. Damasiewicz

Fotografia na okładce

© Nicole Matthews / Arcangel

Elementy graficzne

© Suesse / AdobeStock

© Kate Macate / AdobeStock

Redaktorka inicjująca

Agata Pieniążek

Redaktorka prowadząca

Aleksandra Grząba

Redakcja

Dorota Pacyńska

Adiustacja

Agata Wawrzaszek i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Korekta

Sylwia Kordylas-Niedziółka i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Opieka produkcyjna

Maria Gromek

Opieka promocyjna

Martyna Całusińska

ISBN 978-83-8367-007-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Bukowa Góra dzisiaj

Usłyszawszy gdzieś za ścianą bicie kurantowego zegara, otworzyłam oczy, ale przez dłuższą chwilę nie miałam ochoty wyjść z łóżka. Z przyjemnym rozleniwieniem rozejrzałam się po niewielkim pokoju, zatrzymując wzrok na kilku stylowych meblach. Podobało mi się tutaj, lubiłam takie subtelne połączenie wiekowych przedmiotów z nowoczesną aranżacją. Wstałam, przeciągnęłam się i wyjrzałam przez okno na cichą uliczkę ze starymi kamienicami. To miejsce emanowało spokojem, przy chodniku zauważyłam tylko cztery zaparkowane samochody. Poprzedniego dnia dotarłam na miejsce dopiero po dwudziestej pierwszej i choć miasteczko w świetle ulicznych lamp wyglądało urzekająco, to jednak w mroku ukryła się większość szczegółów.

Zanim zdecydowałam się przyjechać do Bukowej Góry, sporo o niej czytałam. Można by pomyśleć, że w takiej małej mieścinie trudno znaleźć coś ciekawego. Nic bardziej mylnego, zachowało się tu bowiem kilka średniowiecznych zabytków, ale podobno tym, co najbardziej urzekało, była sama aura miejscowości. Tyle że o tym dopiero musiałam się przekonać. Na razie postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym i dwutygodniowy urlop wykorzystać też na pracę. Miałam nadzieję, że w tym czasie uda mi się dowiedzieć czegoś więcej o tajemniczej historii z przeszłości związanej z pewną lokalną wytwórnią czekolady o wdzięcznej nazwie Złote Serce. Zresztą to sama właścicielka zaproponowała mi spotkanie, gdy któregoś dnia tam zadzwoniłam. Telefon odebrała akurat Rozalia i naprawdę miło nam się rozmawiało.

Łódź, gdzie mieszkam, i Bukową Górę leżącą około pół godziny jazdy od Krakowa dzieli spory dystans, dlatego najpierw planowałam wpaść tu na weekend. Kiedy zaczęłam szukać noclegów, zwróciłam uwagę na interesującą ofertę wynajmu kawalerki w jednej z kamienic, a wtedy w głowie zaświtał mi pomysł, by zostać w tym uroczym miejscu na dłużej. Zwłaszcza że wciąż miałam niewykorzystany urlop, a w redakcji w tym czasie nie działo się nic ciekawego. Każdy myślał już o świętach, dziewczyny planowały, co w tym roku ugotują, jakie kupią prezenty i kto zasiądzie przy wigilijnym stole, a ja słuchałam tych relacji ze ściśniętym żołądkiem. Nie znosiłam przedświątecznego okresu właśnie za to podekscytowanie, zbyt nachalną radość i wszechobecny harmider, stwierdziłam więc, że wyjazd stanowi świetną okazję, żeby nie brać w tym udziału. Nie żebym zupełnie nie lubiła świąt, wydaje mi się, że po prostu z nich wyrosłam.

Wszystko zaczęło się po śmierci mamy. Miałam wówczas trzynaście lat i trudno było mi zrozumieć, dlaczego podstępna choroba tak nagle mi ją zabrała. To chyba wtedy zaczęłam wątpić w magię Bożego Narodzenia i dobro, którego podobno każdy może w tym czasie doświadczyć. Ja go nie poczułam, a gdy tata pewnego dnia przyprowadził do domu nową kobietę, zrobiło się jeszcze gorzej. Pech chciał, że Marta mnie nie zaakceptowała i niejednokrotnie starała się uprzykrzać mi życie. Niestety zagubiony po śmierci mamy tata patrzył w nową wybrankę jak w obraz i od początku pozostał głuchy na moje skargi. Doszło do tego, że miesiąc przed moimi osiemnastymi urodzinami, ku uldze Marty, wyprowadziłam się z domu i odtąd radziłam sobie sama. Nie było łatwo, ale myślę, że te pierwsze „chude” lata mnie zahartowały i teraz, w przeciwieństwie do niektórych moich rówieśników, ja przynajmniej potrafiłam wziąć się z życiem za bary.

Trzydziestka, niby jeszcze młodość, ale już o krok od dojrzałości, i coraz częściej człowieka nachodziły różne przemyślenia. Zewnętrznie podobno niewiele się zmieniłam. Od lat nosiłam tę samą fryzurę: ciemne, zawsze przycięte do ramion włosy. Raczej nie eksperymentowałam z wyglądem, w makijażu nie czułam się sobą, więc zwykle stawiałam na naturalność. Używałam jedynie tuszu do rzęs, bo to sprawiało, że moje zielone oczy wydawały się wyrazistsze. Nie miałam kompleksów, ale nie przywiązywałam też zbytniej wagi do fizyczności. Akceptowałam siebie taką, jaka jestem.

W każdym razie teraz cieszył mnie ten pobyt w nowym miejscu. Liczyłam, że wreszcie uda mi się naprawdę odpocząć i oderwać od codziennej rzeczywistości. Ubrałam się i zjadłam kanapki z podróży, żeby się nie zmarnowały, a potem włożyłam buty i płaszcz, po czym wyszłam z domu. Gdy znalazłam się na chodniku, zaczął padać śnieg. Wczoraj całą drogę uprzykrzał mi deszcz, dlatego podróż nieco się przeciągnęła. Liczyłam, że do Złotego Serca dotrę jeszcze przed zamknięciem lokalu, ale ostatecznie ze względu na późną porę tylko przywitałam się z właścicielami i udałam się do mieszkania.

Kawiarnia Rozalii i Gabriela Witkowskich mieściła się przecznicę od miejsca, gdzie się zatrzymałam, dlatego nie wzięłam czapki ani szalika i teraz było mi chłodno. Szybko przemknęłam wzdłuż jednokierunkowej uliczki i kilka minut później stałam już przed lśniącą witryną, pośrodku której na gustownym stoliczku nakrytym koronkową serwetą piętrzyły się stosy pralinek. Gdy lekko uniosłam głowę, przywitał mnie umieszczony między wystawą a drzwiami mosiężny szyld z nazwą Złote Serce.

„A więc dotarłam”, pomyślałam i nie wiedzieć czy za sprawą łakoci w kolorowych opakowaniach, czy zimowej aury, ogarnęło mnie jakieś dziecięce podekscytowanie.

– Dzień dobry – przywitałam się, gdy weszłam do środka.

– Witaj, Soniu.

Stojąca za kontuarem Rozalia wyszła mi naprzeciw. Zanim mnie objęła, zdążyłam zauważyć, jak ciekawie jest ubrana. Starsza pani miała na sobie biały haftowany fartuszek przypominający sukienkę, a spod niego wystawały kolorowe rękawy bawełnianej bluzki i wzorzysta spódnica. Na pierwszy rzut oka siedemdziesięcioletnia Rozalia skojarzyła mi się z postacią z muzeum regionalnego. A co najważniejsze, idealnie pasowała do tego wnętrza.

– Jak ci minęła noc w nowym miejscu? – spytała.

– Wspaniale, spałam jak niemowlę – przyznałam szczerze, z coraz większą ciekawością rozglądając się po pomieszczeniu.

– Cieszę się – rzekła Rozalia.

– Cudowne miejsce – powiedziałam z zachwytem, wodząc wzrokiem po witrynach wypełnionych pralinkami w rozmaitych kształtach zawiniętymi w różnokolorowe połyskujące papierki. Większe i mniejsze tabliczki czekolady, pękate serca i uśmiechnięte anioły. Wyglądało to tak urzekająco, że aż chciałoby się wszystkiego naraz dotknąć i spróbować. – A jak pachnie, mniam…

– Zaraz będziesz miała okazję jeszcze się przekonać, jak smakuje – rzekła wesoło Rozalia. – Usiądziesz przy kontuarze czy przy stoliku?

Rozejrzałam się po sali wypełnionej kilkunastoma stolikami, z których większość, jak to z rana, była pusta.

– A pani dołączy do mnie? – spytałam, zauważywszy przytulne miejsce pod ścianą.

– Przepraszam, Soniu, ale dopóki nie wróci Gabriel, muszę stać na posterunku – zażartowała Rozalia.

– W takim razie usiądę przy kontuarze, żebyśmy mogły choć chwilę porozmawiać – zdecydowałam.

– Moja droga, masz jakieś szczególne życzenia czy pozwolisz, że to ja zaproponuję ci którąś z naszych czekolad na gorąco? – spytała właścicielka z tajemniczą miną.

– Pani Rozalio, zdam się na panią – odparłam z uśmiechem, ciesząc się w duchu na taką niespodziankę. We wnętrzu tak nieziemsko pachniało, że odkąd przekroczyłam próg, czułam narastającą pokusę, by jak najszybciej spróbować tutejszych słodkości.

Starsza pani zakrzątała się przy ekspresie i po chwili podała mi napój w wysokiej szklance.

– Mhmm, jakie pyszne – wymruczałam po pierwszym łyku. – Nie wiem, czy dobrze wyczuwam… Migdały, anyż, coś prażonego…?

– Tak – potwierdziła Rozalia, kładąc przede mną menu, po czym wskazała na numer osiem.

– Orzechowe Oczarowanie – przeczytałam na głos. – Wszystko jasne.

Ruch był niewielki, więc mogłyśmy z Rozalią chwilę pogawędzić. Jednak obsługującej pojawiających się klientów starszej pani trudno było zebrać myśli i nasza rozmowa wyglądała nieco chaotycznie. Na pewno nie zyskałam większej wiedzy o Złotym Sercu ponad to, co już wiedziałam. Rozalia opowiedziała mi, że cały asortyment powstaje w pracowni na zapleczu. Miałam wielką ochotę przyjrzeć się wszystkiemu z bliska, ale ponieważ ruch w lokalu narastał, nie śmiałam o to prosić. Zauważyłam, że Rozalia coraz częściej spogląda na drzwi, najpewniej wyczekując swojego męża. Rzeczywiście, kiedy do kawiarni wszedł wysoki, szczupły pan z bujną siwą czupryną i ciemnymi oczami, z którym wczorajszego wieczoru miałam przyjemność zamienić kilka słów, odniosłam wrażenie, że Rozalia poczuła ulgę.

– Wreszcie jesteś, Gabrielu. Myślałam, że wrócisz wcześniej – rzekła do męża, ale bez wyrzutu.

– Jestem, jestem… – Gabriel się uśmiechnął, podchodząc do kontuaru. – Dzień dobry, Soniu, miło panią widzieć – zwrócił się do mnie.

– Dzień dobry. Proszę mi mówić po imieniu – przypomniałam Gabrielowi, bo już wczoraj to zaproponowałam, ale być może uszło to jego uwadze.

– Oczywiście, Soniu. Jak ci się podoba nasze miasteczko? – zagadnął.

– Niestety jeszcze nie miałam okazji mu się przyjrzeć, ale zaraz zamierzam to nadrobić – oznajmiłam.

– Całkiem ładna dziś pogoda, więc spacer powinien być przyjemny – zauważył Gabriel, patrząc na wystawowe okno, za którym prószył drobny śnieg. – Cieszę się, że zdecydowałaś się zostać dłużej w Bukowej Górze, będziemy mogli spokojnie pogawędzić. Do południa i później, tak do szesnastej, zwłaszcza o tej porze roku, mamy tutaj spory ruch, ale wieczory są długie i można je miło spędzić na rozmowie. – Gabriel spojrzał wymownie na Rozalię, najpewniej chcąc z nią ustalić, kiedy będą mieli dla mnie czas.

– Soniu, może przyszłabyś do nas dzisiaj na kolację – zaproponowała Rozalia.

– Z wielką przyjemnością – odrzekłam z uśmiechem.

Gdy ustaliliśmy godzinę, Gabriel, podpowiedział mi, gdzie w miasteczku można najlepiej zjeść i gdzie pójść, by zobaczyć najciekawsze miejsca. Wyjaśnił mi także, że pół godziny drogi piechotą od Bukowej Góry znajduje się jezioro Marana, z którym związana jest legenda Złotego Serca. Ostatni odcinek tej trasy stanowiły polne drogi i przy śnieżnej zimie nie można było się tam dostać. Ale teraz podobno ścieżki wciąż były dobrze widoczne.

Pożegnawszy się z Witkowskimi, zapałałam chęcią, by zaraz po zwiedzeniu centrum miasteczka zobaczyć jezioro.

Bukowa Góra miała niepowtarzalny klimat. Rynek otoczony kolorowymi kamienicami przywodził na myśl uroczą pocztówkę. Pośrodku małego placu znajdowała się otoczona ławkami kamienna fontanna, latem zapewne kusząca szmerem wody. Do miasteczka wchodziło się przez średniowieczną bramę, połączoną z fragmentem muru obronnego z idealnie zachowaną, górującą nad otoczeniem basztą. Spacerując wąskimi uliczkami, napawałam się niedzisiejszą atmosferą tego miejsca, które mogłoby z powodzeniem stać się scenografią filmu historycznego.

Choć pogoda dopisała i od rana świeciło lekko zamglone słońce, godzinny spacer sprawił, że trochę zmarzłam. Mimo wszystko nie straciłam zapału, by wybrać się jeszcze w okolice jeziora. Wróciłam na chwilę do mieszkania po czapkę, szalik i rękawiczki, a potem, opatulona, ruszyłam na dalszy rekonesans. Szybko wydostałam się z centrum i kierując się wskazówkami Gabriela, znalazłam się na peryferiach. Już po kilku minutach wędrówki i tak rzadkie zabudowania zastąpiły pokryte cienką warstwą śniegu łąki.

Cudownie było tak iść przed siebie, nie myśląc o czekających mnie obowiązkach, złym humorze szefowej i braku celu w życiu. Ostatnio coraz częściej nachodziły mnie różnego rodzaju rozterki, jak wątpliwość, czy zmierzam we właściwym kierunku. Wydawało mi się kiedyś, że praca dziennikarki jest moim marzeniem. Gdy dostałam się na studia dziennikarskie, myślałam, że oszaleję ze szczęścia, a potem musiałam włożyć wiele wysiłku w to, by się utrzymać i pogodzić studia z pracą. Niestety nie miałam oparcia w rodzinie. Wyprowadzając się z domu, świadomie podjęłam decyzję, że o swój wikt i opierunek będę dalej starać się sama, ale wtedy chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, jak będzie ciężko. Przez pierwsze dwa lata po magisterce pracowałam w lokalnej stacji radiowej jako „ta od parzenia kawy”, ale to zajęcie mnie nie satysfakcjonowało, a bywało też, że okropnie drażniło. Wkrótce zresztą pozbyto się mnie, żeby moje miejsce mógł zająć jakiś znajomy szefa. Nie rozpaczałam długo, tym bardziej że i tak rozglądałam się za inną pracą. Po miesiącu trafiłam do redakcji „Niezwykłości”, niezbyt poczytnej, ale utrzymującej się na rynku od kilkunastu lat gazety, gdzie pisało się o wszystkim i o niczym, a większość artykułów była wyssana z palca. Szybko sobie to uświadomiłam i o ile przez kilka pierwszych miesięcy biegałam do pracy jak na skrzydłach, to z czasem zapał zaczął słabnąć. Teraz, gdy wreszcie udało mi się wyrwać z kieratu, będąc ponad trzysta kilometrów od domu, uświadamiałam to sobie jeszcze wyraźniej niż do tej pory.

Przewijające się w mojej głowie myśli nie przeszkadzały w delektowaniu się spacerem. W pewnym momencie z prawej strony, tak jak mówił Gabriel, dojrzałam kilka dużych kamieni, a parę metrów dalej drewnianą kapliczkę z niewielkim daszkiem, pod którym kryła się płaskorzeźba Madonny. Kawałek za nią skręciłam w węższą drogę. Okolica sprawiała wrażenie słabo zamieszkanej, minęłam tylko jeden dom. Wyglądał na zadbany i odnowiony. Nawet zatrzymałam się na moment przy ogrodzeniu, myśląc o tym, jak cudownie byłoby żyć w takim miejscu. Człowiek się budzi, wychodzi na werandę, a tu jak okiem sięgnąć piękny pejzaż. No i ten sad ze starymi drzewami… Aż chciałoby się skosztować latem takich zdrowych owoców.

Gdy już zamierzałam ruszyć dalej, zza płotu leniwie wyłonił się rudy kot. Kucnęłam i zachęciłam go, żeby do mnie podszedł, ale choć sprawiał wrażenie przyjacielskiego, nie odważył się zbliżyć. Widok zwierzęcia upewnił mnie, że ktoś tutaj mieszka, i stwierdziłam, że nie wypada tak obcesowo zaglądać na posesję.

Dalsza droga biegła raz w górę, to znów w dół lekkiego wzniesienia. Wokół rozciągały się połacie łąk. Spod cienkiej warstwy śniegu wychylały się uschnięte szypułki wrzosów. Wyobraziłam sobie, jak pięknie musiało być tutaj jesienią, kiedy kwitły. Z oddali zauważyłam coś błękitnego i zaintrygowana przyspieszyłam kroku. Okazało się, że to kolejna stara maryjna kapliczka, która wyglądała tak, jakby zaraz miał unicestwić ją czas, jednak odniosłam wrażenie, że ktoś wciąż o nią dba. Przy smukłej figurce Marii stał fajansowy wazon ze sztucznymi kwiatami. Obok palił się szklany lampion. To małe sanktuarium miało w sobie coś zadziwiająco uroczego. Stałam wpatrzona w migotliwy płomyk dotąd, aż zmarzłam. Wiedziałam, że jeśli tylko śnieg nie zasypie polnych dróg, na pewno tutaj wrócę. Ostatecznie dotarłam też do jeziora, ale było mi już tak zimno, że tylko spojrzałam w stronę pomostu, przy którym kołysała się mała łódka, powiodłam wzrokiem po ściętym mrozem brzegu z oprószonymi śniegiem szuwarami i zaraz ruszyłam w drogę powrotną.

Nie mogłam się doczekać kolacji u Witkowskich. Po dzisiejszym spacerze jeszcze bardziej ciekawiła mnie historia związana z powstaniem ich kawiarni. Chciałam ją jak najszybciej poznać i zacząć o tym pisać. Wyjęłam nawet laptop i otworzyłam nowy plik, gdzie zamierzałam notować pozyskane od Rozalii i jej męża informacje, ale na razie nie miałam nic oprócz rozpalonej wyobraźni, która podpowiadała mi jakieś bajkowe obrazy.

Punkt osiemnasta pchnęłam drzwi wejściowe do Złotego Serca, chcąc jak najszybciej spotkać się z właścicielami lokalu.

– Witaj, Soniu. – Krzątająca się za kontuarem Rozalia, wyszła mi naprzeciw. – Jak ci minął dzień?

– Wspaniale – odparłam z uśmiechem. – Zwiedziłam miasteczko i byłam nad jeziorem.

– Cieszę się – rzekła Rozalia. – Myślałam, że po spacerze wpadniesz na gorącą czekoladę.

– Eeech, nie chciałam wam przeszkadzać. – Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, zastanawiając się, czy przypadkiem Rozalia nie dostrzegła mnie przez okno, kiedy wracając z mojej wycieczki, podeszłam jeszcze do Złotego Serca, lecz zauważywszy, że panuje tam spory ruch, zrezygnowałam.

– Co też mówisz, kochana. – Rozalia pokręciła z dezaprobatą głową i zbliżywszy się do mnie, pochyliła się i konfidencjonalnie szepnęła: – Soniu, jesteś naszym gościem i oboje z Gabrielem bardzo chcielibyśmy, żeby było ci tutaj jak najlepiej. Szkoda, że nie jesteśmy w stanie poświęcić ci więcej czasu w ciągu dnia, ale gdy tylko z krótkiego urlopu wróci nasza pomocnica Agnieszka, obiecuję, że będę bardziej dyspozycyjna.

– Pani Rozalio, ja jestem niesłychanie wdzięczna, że razem z panem Gabrielem zgodziliście się porozmawiać ze mną na temat waszej rodzinnej historii. To dla mnie ogromnie ważne.

– A ja się cieszę, że będziemy mogli ci ją przekazać. Wiesz… za każdym razem, gdy wracamy do tej opowieści, mam wrażenie, że w ten sposób przedłużamy jej życie – powiedziała Rozalia z zamyślonym uśmiechem.

– Ooo, Sonia. – Wtem drzwi pracowni się otworzyły i do kawiarni wkroczył Gabriel. – Rankiem nie było na to czasu, ale pomyślałem, że zanim pójdziemy na górę, może zechciałabyś zobaczyć naszą fabryczkę?

– Cudownie! – Ucieszyłam się. Wiedziałam, że gdy poznam to miejsce od podszewki, łatwiej będzie mi napisać o nim artykuł.

– To w takim razie ja uciekam do mieszkania, a ty sobie spokojnie obejrzyj pracownię – zwróciła się do mnie Rozalia, gasząc światło nad kontuarem, i zaraz dodała życzliwie, przenosząc wzrok na męża: – Oczywiście nie musicie się spieszyć, ale myślę, że za dziesięć minut kolacja będzie już na was czekać.

Gdy przekraczałam próg pracowni, byłam tak przejęta, że aż się potknęłam. Wyczuwając znajomy zapach czekolady, prażonych migdałów i pomarańczy, przełknęłam głośno ślinę, wodząc wzrokiem po umieszczonych przy dwóch ścianach regałach, których półki uginały się od słoi z pralinami. Na długim stole z wytartym blatem tężały w formach tabliczki czekolady. W przeciwległym rogu stał wiekowy piec z oliwkowymi kaflami, na którego pociemniałej blasze, najpewniej w formie rekwizytów, umieszczono stare gliniane naczynia. Zauważyłam, że przy uchwycie szabaśnika wisi jakiś przedmiot, dlatego zaciekawiona, zatrzymałam na nim spojrzenie. Spostrzegłszy to, Gabriel zachęcił mnie ruchem dłoni, żebyśmy tam podeszli.

– Z tym piecem związana jest historia Złotego Serca – oznajmił z dumą w głosie.

Zaintrygowana kucnęłam i przyjrzałam się fantazyjnie grawerowanemu sercu, zawieszonemu na łańcuszku przypiętym do rączki szabaśnika.

– Ale na razie nic więcej nie zdradzę, bo uzgodniliśmy z Rozalią, że razem opowiemy ci wszystko dokładnie, od początku.

Wstałam i zatrzymałam na starszym panu pytające spojrzenie. Wzmianka o tej historii rozbudziła moją wyobraźnię i poczułam się zawiedziona, że na razie niczego się nie dowiem.

– Zawsze przekazywaliśmy tę opowieść w dużym skrócie, ale ponieważ nadarzyła się okazja, żeby została opublikowana, doszliśmy do wniosku, że poskładamy z Rozalią kolejne fragmenty, których część przez lata spisaliśmy, a o niektórych od czasu do czasu rozmawialiśmy, by nie uleciały z pamięci.

Właściwie słowa Gabriela powinny mi schlebiać, tymczasem zasiały we mnie ziarno obaw. Czy aby gazeta, w której pracowałam, zważywszy na to, co zwykle tam drukowano, będzie odpowiednia dla takiej historii? Wiedziałam, że ta opowieść, najpewniej ze względów sentymentalnych, jest ważna dla starszego małżeństwa i teraz po raz pierwszy naszły mnie wątpliwości, czy wszystko uda się to tak, jak zaplanowałam. Podejrzewałam, że w redakcji przyjmą z pocałowaniem ręki wszystko, co im dam, ale czy powinnam proponować mojemu wydawcy tak wyjątkowy artykuł? Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła napisać go byle jak.

– Mam nadzieję, że będą państwo zadowoleni – rzekłam, nieco onieśmielona.

Nagle usłyszeliśmy dobiegający od strony kawiarni stukot, jakby ktoś pukał w szybę.

– Pójdę sprawdzić, cóż to za zagubiony wędrowiec się do nas dobija – oznajmił Gabriel z humorem.

Gdy wyszedł, przez uchylone drzwi zajrzałam do drugiego pomieszczenia, gdzie stały maszyny. Na jednej z niższych półek zauważyłam pękate worki, jak się domyślałam – z prażonymi ziarnami kakaowca, głównego składnika czekolady. Przy najdłuższej ze ścian znajdował się dębowy blat z mnóstwem mniejszych i większych foremek o różnych kształtach oraz formy na tabliczki czekolady. Nad nim wisiały drewniane półki, na których ustawiono słoje i puszki z przyprawami potrzebnymi dla wzbogacenia smaku czekolady. Najpierw przyglądałam się wszystkiemu z oddali, ale skuszona unoszącym się tu zapachem, a zwłaszcza widokiem kolorowych dodatków, weszłam do środka. Ależ to było magicznie miejsce. Niby zwyczajne pomieszczenie z maszynami, a jednak mnogość różnych kolorów i ten specyficzny słodko-korzenny aromat sprawiały, że poczułam się tutaj jak mała dziewczynka, która nie potrafi się oprzeć pokusie słodyczy. Miałam ochotę sięgnąć niemal po wszystko, co znalazło się w zasięgu mojego wzroku. Ręka sama wyciągała się do słojów z jaskrawoczerwoną żurawiną, pełnych różnych rodzajów orzechów, suszonych owoców, rajskich jabłuszek, wiśni, kiwi i pomarańczy. Kremowe płatki migdałów, wiórki kokosowe niczym drobinki śniegu zamknięte w kulistym, pękatym słoiku, drobne marcepanowe kuleczki i wielobarwne posypki zdawały się wołać do mnie: „skosztuj nas, na pewno się nie zawiedziesz”. Nie mogłam się napatrzeć na ten kolorowy kolaż rozmaitości.

Usłyszawszy jakieś głosy i śmiech, cofnęłam się do wyjścia.

– Soniu, pozwól, że przedstawię ci mojego syna Błażeja i jego narzeczoną Laurę – odezwał się Gabriel, gdy dostrzegł mnie w drzwiach.

Zobaczyłam przed sobą ciemnowłosego, postawnego mężczyznę i uśmiechniętą, śliczną kobietę z burzą sięgających ramion, miedzianych włosów.

– Bardzo mi przyjemnie, jestem Sonia. – Wymieniłam się uściskami z gośćmi.

– A ta młoda dama ma na imię Marysia. – Gabriel wyciągnął rękę w stronę dziewczynki, która być może dla figli kucnęła i schowała się pod kontuar, a teraz ciekawsko spoglądała w naszą stronę. Zadziwiło mnie niesłychane podobieństwo małej do Laury. Marysia wyglądała jak jej wierna kopia. Te same lekko falowane, miedziane włosy, zielone oczy i zgrabny, nieco zadarty nosek.

Na początku dziewczynka wydała mi się trochę speszona, ale spojrzawszy na Gabriela, uśmiechnęła się, po czym wygramoliła się spod blatu i podała mi rękę.

– Witaj, Marysiu – przywitałam się z małą.

– Dobry wieczór – odpowiedziała i zaraz przylgnęła do Laury.

– Córeńko, trzeba rozpiąć kurtkę, bo już jesteś cała zgrzana – zauważała troskliwie Laura.

Gabriel zaprosił przybyłych na kolację i kilka minut później wszyscy wspinaliśmy się schodami do mieszkania Witkowskich. Żeby się tam znaleźć, nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, gdyż jedne z drzwi na zapleczu wiodły na klatkę schodową, która prowadziła do ich lokum.

Gdy tylko Gabriel otworzył drzwi wejściowe, w przedpokoju już pojawiła się Rozalia.

– Ale niespodzianka! – Ucieszyła się, widząc rodzinę.

– Podobno w tej kuchni serwują dziś coś dobrego – zażartował Błażej.

– Serwują, serwują – potwierdziła wesoło Rozalia. – Rozbierzcie się i do jadalni.

– Nie będziemy przeszkadzać, macie dzisiaj gościa… – krygowała się Laura.

– No wiesz, kochana! – zawołała jej teściowa z udawanym oburzeniem. – W kuchni Witkowskich nigdy nie zabraknie ani jedzenia, ani miejsca dla bliskich.

Marysia, widząc babcię, uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Maryniu, zdejmij kurteczkę i chodź z babcią. Pomożesz porozkładać talerze – zaproponowała Rozalia dziewczynce.

Weszliśmy do przestronnego pokoju jadalnego, pośrodku którego stał owalny stół nakryty jasnym obrusem, a jedną ze ścian ozdabiał okazały przedwojenny kredens. Przystanęłam obok, podziwiając umieszczony w nim porcelanowy serwis kawowy z delikatnym kwiatowym deseniem, gdy za sobą usłyszałam Laurę.

– Piękny, prawda? – zagadnęła z uśmiechem.

– O tak, wygląda na zabytkowy – potwierdziłam, na jednej z filiżanek dostrzegając drobny ubytek i lekkie przetarcie na wzorze cukiernicy.

– Zgadza się, to wyjątkowa pamiątka. Cenna tym bardziej, że jego poprzedni właściciele, dziadkowie Gabriela, Marcin i Sabina, byli założycielami Złotego Serca – wyjaśniła Laura.

– Domyślam się więc, że są bohaterami opowieści związanej z tym miejscem – zauważyłam.

– Tak – potwierdziła Laura. – Ech, gapa ze mnie. Dopiero teraz skojarzyłam, że przecież przyjechałaś tu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii.

Uśmiechnęłam się uprzejmie na tę wzmiankę. Tak jak Gabrielowi i Rozalii, mnie też sprawiła przyjemność wizyta Błażeja, Laury i uroczej Marysi, ale czułam się trochę zawiedziona, podejrzewając, że pewnie dzisiejszego wieczoru nie będziemy mieli okazji dłużej i szczegółowo o niej pomówić. Moje przypuszczenia szybko zresztą okazały się słuszne. Gdy chwilę później wszyscy usiedliśmy nad talerzami z apetyczną makaronową zapiekanką z kurczakiem i pieczarkami, tylko na początku wspomniano coś o moim przyszłym artykule, a potem rozmowa obracała się głównie wokół spraw kawiarni, wyrobu czekolady i zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Panująca przy stole atmosfera była tak miła, że bardzo szybko zostałam wciągnięta w ożywioną wymianę zdań, a po kilkunastu minutach miałam wrażenie, że znam tę rodzinę od dawna. Czułam się w ich towarzystwie wyjątkowo swobodnie, tym bardziej że nikt nie dał mi odczuć, że jestem tutaj obca.

Tego wieczoru mieszkanie Witkowskich przeżyło prawdziwy najazd. Ledwo zjedliśmy kolację i przenieśliśmy się na sofę do pokoju obok, gdy zabrzęczał dzwonek przy wejściu.

– Któż to może być? – zastanawiał się Gabriel, kierując się z uczepioną jego ręki Marysią do przedpokoju, a po chwili od wejścia słychać było jego radosny głos. – Kolejna niespodzianka! Rozalko, dzieci przyjechały!

Okazało się, że Witkowskim złożyła nieoczekiwaną wizytę także ich córka Hania z mężem Krzysztofem i synkiem Michałkiem. Chłopczyk, na oko kilka lat starszy od Marysi, początkowo wydawał się skrępowany moją obecnością, ale kiedy zauważył, że jego mama, która usiadła obok mnie, wesoło ze mną gawędzi, w końcu też się do mnie przekonał.

– Polubił cię – stwierdziła Hania, spostrzegłszy w pewnej chwili, że Michał już drugi raz mnie zagadnął. – Chyba po raz pierwszy tak szybko się otworzył przed nowo poznaną osobą. Był czas, że w ogóle bał się ludzi, ale niestety jako dziecko doznał wielu przykrości ze strony rówieśników.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Gdy tylko weszli, zauważyłam, że chłopiec ma zespół Downa, a ponieważ wyczułam, że jest przy mnie zawstydzony, niepewna jego reakcji, nie starałam się wciągać go w rozmowę.

– Na szczęście teraz to zupełnie inne dziecko – dodała Hania, pieszczotliwie gładząc synka po starannie przyciętych włosach.

Uśmiechnęłam się, a mój wzrok nieoczekiwanie zatrzymał się na wydatnym brzuchu kobiety, na którym teraz lekko opinała się, wcześniej spływająca luźno sukienka. Nie uszło to jej uwadze.

– A niebawem Michaś będzie miał siostrę – oznajmiła wesoło.

– Cudownie – przyznałam i niemal natychmiast udzielił mi się radosny nastrój Hani. – A można zapytać, kiedy termin?

– Początek stycznia. Właściwie to już siedzimy jak na rozżarzonych węglach – odparła kobieta z humorem, ale na jej ładnej okrągłej buzi pojawił się cień zatroskania.

Siedzący obok niej mąż od razu to zauważył i wspierająco położył rękę na jej dłoni. Odebrałam Krzysztofa jako najbardziej nieśmiałego z towarzystwa, ale sprawiał wrażenie niezwykle ciepłego, sympatycznego mężczyzny. Tego wieczoru rzadko jednak zabierał głos, przeważnie tylko potakiwał głową albo odpowiadał na zadane pytania. To już nawet ja, obca przecież osoba, miałam dziś dużo więcej do powiedzenia. W pewnym momencie dzieciaki usiadły przy biurku w drugim pokoju, gdzie dziadek wręczył im kartki z bloku rysunkowego i kredki. Oboje podobno bardzo lubili rysować i podczas rodzinnych uroczystości, gdy nacieszyli się już towarzystwem bliskich, zwykle przepadali w kolorowym świecie tworzonych przez siebie postaci i bajkowych krain.

W ciągu dwóch godzin sporo się dowiedziałam o rodzinie Witkowskich i wcale nie było mi żal, że z dzisiejszym wieczorem wiązałam inne plany. Gabriel i Rozalia zgotowali mi wspaniałe powitanie, a pojawienie się ich dzieci z najbliższymi, choć nieplanowane, stanowiło idealny dodatek do tego początku. Mój pobyt zapowiadał się wyśmienicie. Już dawno tak cudownie się nie bawiłam i nie czułam się tak swobodnie i miło w towarzystwie właściwie obcych osób. A może to dlatego, że brakowało mi domowego ogniska, a tutaj przekonałam się, jak naprawdę powinna wyglądać rodzinna relacja. Pierwsi wyszli Krzysztof i Hania z Michałkiem, choć ten ani myślał rozstawać się jeszcze z Marysią. Niestety minuty na minutę przybywało śniegu i obawiano się, że później może być trudno dojechać do Kalinowa, pobliskiej miejscowości, gdzie mieszkali. Zaraz po nich zaczęli się zbierać Laura i Błażej, mimo że Gabriel z Rozalią nalegali, by jeszcze zostali, bo przecież mieszkali w pobliżu. Z rozmów wywnioskowałam, że syn Witkowskich przyjechał tutaj z Krakowa, gdzie pracuje w szpitalu dziecięcym jako kardiolog, ale nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam. Dopiero słowa jego narzeczonej wszystko wyjaśniły.

– Odwiedź nas, gdy następnym razem wybierzesz się nad jezioro – powiedziała Laura, wkładając płaszcz.

Spojrzałam na nią pytająco. Jak bowiem miałam ich odwiedzić, jeśli nie wiedziałam, jak do nich trafić. Niezręcznie było mi przyznać się do tego, bo być może nieuważnie jej słuchałam. Wspominała, że mieszkają w jakimś wyremontowanym drewnianym domu i że ona sama przyjechała do Bukowej Góry kilka lat temu. A ponieważ zakochała się w synu Gabriela i Rozalii, jak i w samej miejscowości, potem nie wyobrażała sobie już życia w innym miejscu.

– Nie pobłądzisz, przy drodze stoi tylko jedna chałupa – rzekła z humorem Laura, poprawiając córeczce szalik.

– Mieszkacie w tym ładnym drewnianym domu z werandą i starym sadem? – zapytałam.

– Tak – odparła, po czym pochyliła się i po cichu zaczęła coś tłumaczyć coraz bardziej marudnej, zmęczonej i sennej Marysi.

– W takim razie na pewno się u was pojawię – zapewniłam z uśmiechem.

– Wybierz się szybko, bo na dniach zapowiadają śnieżycę, więc potem możesz już tak łatwo nie dotrzeć do jeziora – zauważyła Laura.

Gdy przedpokój opustoszał, także i ja zaczęłam się zbierać do wyjścia.

– Już nas zostawiasz? – spytała Rozalia i zaraz dodała z przepraszającą miną: – Wiem, że ten wieczór ułożył się inaczej, niż zaplanowaliśmy.

– To było cudowne spotkanie, świetnie się bawiłam – zapewniłam ją szczerze. – Jest już późno, a państwo są bardzo zmęczeni.

Znużenie po całym dniu pracy sprawiło, że Rozalia nie zaprotestowała, a jedynie cicho westchnęła.

– Moja droga, jeśli nie masz nic zaplanowane na jutrzejszy wieczór, zapraszamy – rzekła, wciąż nie mogąc się pozbyć poczucia winy. – Co się odwlecze, to nie uciecze.

– Będzie mi bardzo miło.

– A i za dnia do nas zaglądnij – dodała, gdy stałam już przy drzwiach.

Tej nocy znów spałam jak kamień, więc gdy nazajutrz się obudziłam, byłam pełna wigoru. Ledwo się umyłam, ubrałam i zjadłam śniadanie, a już zapragnęłam wyjść z domu. Po wczorajszym, pełnym ciepłych rozmów wieczorze zaraz zatęskniłam za serdecznością Witkowskich, więc pierwsze kroki odruchowo skierowałam do Złotego Serca. Stanąwszy jednak przed witryną, od razu zmieniłam zdanie. Choć dopiero minęła dziesiąta, w kawiarni panował spory ruch; zauważyłam, że wszystkie stoliki są zajęte. Nie chciałam odciągać Rozalii od pracy rozmową, dlatego przeszłam dalej w górę uliczki i nie wiedzieć kiedy, nogi same poprowadziły mnie na drogę wychodzącą z miasteczka. Ciągnęło mnie nad jezioro. Z każdym krokiem rosło we mnie jakieś nieuchwytne pragnienie, by znów zobaczyć to miejsce.

Oprócz dzikiej, teraz uśpionej przyrody, częściowo ściętej mrozem tafli wody, szuwarów obleczonych w zmarznięty śnieg, nie zauważyłam tam nic, co szczególnie zapadłoby mi w pamięć, mimo to czułam nieodparte pragnienie, by tam pójść. Przyjrzeć się temu miejscu jeszcze raz i być może zobaczyć to, czego nie dostrzegłam wczoraj. Skoro z jeziorem Marana wiązała się miejscowa legenda, o czym wspomniano w czasie wczorajszej rozmowy, musiało być wyjątkowe.

Szłam tak żwawo, że ani się obejrzałam, a już minęłam ogromne głazy i starą drewnianą kapliczkę przy skręcie z szosy w lokalną drogę. Po kilku minutach przechodziłam obok domu Laury i Błażeja. Z komina ulatywał dym, kreśląc na błękitnym niebie białe zawijasy, a z jednego z okien spod szydełkowej zazdrostki zachęcająco spoglądał na mnie rozmaryn przypominający niewielkie drzewko. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu, przypominając sobie o wczorajszym zaproszeniu Laury. Nagle zapragnęłam wejść do tego przytulnego domu i ogrzać się w jego ciepłym wnętrzu. Przeszłam przez furtkę, która okazała się otwarta, i ruszyłam do wejścia. Najpierw tylko zapukałam, lecz kiedy po dłuższym czasie nikt nie podszedł do drzwi, wcisnęłam przycisk dzwonka. Wszystko wskazywało na to, że nie zastałam właścicieli, dlatego odczekawszy jeszcze chwilę, w końcu zawiedziona opuściłam posesję.

Potem obrałam kurs na jezioro. Przechodząc obok błękitnej kapliczki, zatrzymałam się, odczuwając takie samo jak poprzednio wzruszenie. Wpatrywałam się w wiekową, w wielu miejscach nadkruszoną figurkę Maryi, wyblakłe kwiaty wychylające się z fajansowego wazonu i w wątły płomyk lampionu, żałując, że wcześniej nie wpadłam na pomysł, bym i ja zapaliła tutaj symbolicznie znicz, tym bardziej że ten właśnie dogasał. Ta maleńka, ukryta pośród pól świątynia miała w sobie coś niesamowitego. Przywodziła na myśl opowieści bajarzy o dawnych czasach, kiedy ludzie żyli jeszcze w zgodzie z naturą, a świat nie pędził tak jak dziś, na oślep. Później, idąc dalej, co parę metrów oglądałam się za siebie, łowiąc wzrokiem coraz mniej wyraźną niebieską plamkę pośród lśniącej bieli.

Właśnie wspięłam się na łagodny pagórek, skąd rozpościerał się ładny widok na najbliższą okolicę, gdy zauważyłam, że ktoś zbliża się do kapliczki. Stanęłam i wytężyłam wzrok, starając się dostrzec coś więcej. Niestety z tej odległości nie można było zobaczyć nic poza rozmytymi konturami sylwetki. Wydawało mi się, że to mężczyzna. Wędrowiec zatrzymał się przed kapliczką, pokręcił się obok, a potem stał przez kilka minut nieruchomo. Nie wiem, czy mnie dostrzegł, ale ja dość uporczywie na niego patrzyłam.

Gdy wreszcie ruszyłam dalej, co jakiś czas oglądałam się przez ramię dotąd, aż coraz bledszy błękitny punkt zupełnie nie zniknął mi z oczu. Właśnie minęłam brzozowy młodniak, skąd były już tylko dwa kroki do jeziora. Z oddali majaczyła nawet migotliwa plama wody, kiedy nagle zdecydowałam się zawrócić. Naszła mnie myśl, że może jeszcze zdążę spotkać się z osobą, dla której z jakiegoś powodu ten przydrożny świątek jest ważny. Niestety czekał mnie zawód. Wspiąwszy się na pagórek, ujrzałam jedynie oddalającą się sylwetkę wędrowca, którego widok tak mnie zaintrygował. Tak jak przypuszczałam, przechodząc potem obok kapliczki, zauważyłam, że płonął w niej nowy lampion. Po mężczyźnie pozostały też ślady dużych butów na puszystym śniegu, którego w ciągu ostatnich dwudziestu minut znów zaczęło przybywać, i równo ułożone kwiaty w jarmarcznym wazonie obok zadowolonej, jak mi się wydawało, figurki Maryi.

Podążałam potem zamyślona, główkując nad tym, co ujrzałam, a raczej czego nie udało mi się zobaczyć, i omal nie przeoczyłam Laury, która stanąwszy za ogrodzeniem swojej posesji, żywiołowo do mnie machała.

– Cześć! – zawołałam, zatrzymując się przed furtką.

Laura zdążyła ją już otworzyć i teraz gestem dłoni zapraszała mnie, żebym weszła.

– Cieszę się, że się tu wybrałaś – powitała mnie, sięgając po postawioną obok samochodu wypakowaną po brzegi torbę. – Właśnie wróciłam, odwiozłam Marysię do szkoły i przy okazji zrobiłam zakupy.

– Byłam u was wcześniej, ale nikogo nie zastałam – wyjaśniłam. – Dlatego ruszyłam w stronę jeziora.

– A widzisz, to dobrze, że się nie minęłyśmy. Błażej z samego rana pojechał do pracy, a ja, żeby zacząć ogarniać nowy dzień, musiałam najpierw wybrać się do sklepu po kawę, bo zabrakło. Mam nadzieję, że się ze mną napijesz – powiedziawszy to, Laura ziewnęła. Nie dało się ukryć, że jest niewyspana. – Nie wiem, czy wspominałam ci, że jestem nocnym markiem i najlepiej pracuje mi się po zmroku. Wczoraj, gdy wróciliśmy do domu jeszcze usiadłam nad projektem i gdyby nie Marysia, która o trzeciej w nocy się wybudziła, pewnie bym skończyła. Zaczęła marudzić, że miała jakiś straszny sen, więc musiałam się z nią położyć – wyjaśniła.

Wiedziałam, że Laura jest graficzką i od wielu lat pracuje jako wolny strzelec. Wspominała, że teraz projektuje okładki książek jakiejś historycznej serii.

Dwie minuty później stałam już w przytulnej kwadratowej sieni o ścianach w ładnym oranżowym odcieniu. Laura postawiła torbę obok drzwi, żeby zdjąć kurtkę i odebrać ode mnie płaszcz, które zaraz powiesiła na stojącym w rogu drewnianym wieszaku.

– Wejdź i się rozgość. – Gospodyni wskazała na otwarte drzwi z lewej strony i szerokim gestem zaprosiła mnie do środka. – A ja na chwilę zniknę w kuchni.

W progu obrzuciłam spojrzeniem ładne wnętrze, wiekową komodę z oryginalnymi uchwytami w kształcie kołatek, biblioteczkę z mnóstwem książek, wyłożony kaflami piecyk kominkowy, w którym przyjemnie buzował ogień, i stojący nieopodal niego fotel w ciekawy etniczny wzór. Dopiero po chwili dostrzegłam leżącego na nim rudego kota, który leniwie podniósł głowę i wlepił we mnie zielone ślepia, przez co poczułam się tutaj jak intruz. Mimo wszystko wkroczyłam i usiadłam na kanapie pod oknem, co jakiś czas zerkając na zwierzę, które nieustannie mnie obserwowało. Skojarzyłam, że to pewnie ten sam kot, którego poprzednio widziałam tutaj za ogrodzeniem. W pewnym momencie zszedł na podłogę, po czym powoli zbliżył się do mnie i jednym susem wskoczył na kanapę. Od razu wyciągnęłam rękę, by go pogłaskać, a on na szczęście przyjął te pieszczoty, wyrażając aprobatę cichym mruczeniem.

– Widzę, że poznałyście się już z Dewą – zauważyła wesoło Laura, wchodząc do pokoju z tacą, na której stały filiżanki, dzbanek z kawą i talerz z kawałkami wiśniowego ciasta.

– Ach, więc to kotka. – Spojrzałam na Dewę, która, miałam wrażenie, właśnie obdarzyła mnie kocim uśmiechem.

– Kotka i największy pieszczoch, jakiego znam. Mieszka tutaj ze mną od początku. Przyplątała się na spacerze, ledwo przyjechałam do Bukowej Góry, i ze mną została. – Na twarzy Laury pojawił się sentymentalny uśmiech.

– Przyjechałaś sama…? – palnęłam, bo tak wywnioskowałam ze słów Laury. Zresztą wczoraj też opowiadała o swoich zmaganiach z kupnem domu i remontem na odległość. Zaraz jednak pożałowałam swojego wścibstwa. Po moim najwyraźniej nietaktownym pytaniu Laura natychmiast posmutniała.

– Tak, sama. Marysia, mimo że jest moją córeczką, pojawiła się w moim życiu dopiero kilka lat temu. To smutna historia – odparła z westchnieniem po dłuższej chwili, miętoląc w palcach mereżkę na brzegu obrusu.

Myślałam, że nie zechce kontynuować tematu i chyba wolałabym, gdyby zaczęła mówić o czymś innym, ale ona uznała, że chce mi wszystko wyjaśnić.

– Mój były mąż mi ją odebrał i tak to wszystko sfabrykował, bym myślała, że Marysia nie żyje. Cztery lata temu pojawiła się z moją byłą teściową pod moim domem. Okazało się, że po śmierci syna wychowywała ją Rita. Gdy się dowiedziała, że jest nieuleczalnie chora, zaczęło uwierać ją sumienie i zdecydowała się wyznać mi prawdę – rzekła gorzko.

– Aż nie wiem, co powiedzieć. – Poruszona pokręciłam głową.

Przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek i takie historie nie mają prawa się zdarzyć. Czyta się o nich jedynie w książkach. Nawet nie byłam w stanie sobie wyobrazić, co czuła ta młoda, zaledwie kilka lata starsza ode mnie kobieta. Zawsze wydawało mi się, że to mnie jest trudno w życiu. Bez oparcia rodziny, odarta z miłych wspomnień i rzucona bezwzględnie na pożarcie brutalnemu światu dorosłych. Ale co musiała czuć kobieta zmuszona w samotności przeboleć stratę swojego dziecka.

– Na szczęście los okazał się dla mnie przychylny. A wszystko zdarzyło się tutaj, w Bukowej Górze. Tu całkowicie odmieniło się moje życie – powiedziała Laura nieco weselszym tonem, być może starając się zagłuszyć złe wspomnienia. – Od dawna nikomu tego nie mówiłam.

Nie byłam pewna, czy nowa znajoma czuje potrzebę, by dalej drążyć ten temat. Siedziałam więc w skupieniu i czekałam, czy Laura zechce odkryć jeszcze przede mną jakieś fakty ze swojej przeszłości.

– Sama się przekonasz, że to wyjątkowe miejsce. Zwłaszcza że Rozalia i Gabriel zdradzą ci historię Złotego Serca. Aż mnie korci, żeby opowiedzieć ci, jak to było ze mną, kiedy ich poznałam i dzięki pewnemu wydarzeniu związanemu z ich wytwórnią czekolady przekonałam się, że magia naprawdę działa – rzekła tajemniczo Laura, jeszcze bardziej rozpalając moją ciekawość.

– Co to za wydarzenie? – Uśmiechnęłam się chytrze, niczym lis.

– Ech, nic więcej ode mnie nie wyciągniesz. W swoim czasie rodzice Błażeja wprowadzą cię w arkana tej wiedzy. – Laura pogroziła zabawnie palcem przed moim nosem. – Nie chcę psuć ci zabawy.

– Czuję się wielce zaintrygowana – oznajmiłam z uśmiechem.

Już wczoraj świetnie się bawiłam w towarzystwie Laury, ale dzisiaj, w jej domu, miałam wrażenie, że jeszcze lepiej ją poznałam. Ona też najwyraźniej poczuła się przy mnie dobrze, bo opowiedziała mi szczegółowo historię Marysi. Choć już dawno pokonała trudne emocje, wciąż ze ściśniętym gardłem mówiła o brutalności byłego męża i swojej naiwności, przez którą w porę nie dostrzegła jego prawdziwej twarzy. Nie wiedzieć kiedy stała się ofiarą, a rozrastający się w niej strach pozbawił ją najpierw motywacji, a potem siły, by uwolnić się od tyrana. Ta opowieść idealnie nadawała się na artykuł. Nie miałam jednak pewności, czy Laura byłaby w stanie na tyle się otworzyć, by podzielić się ze światem swoją straszną historią. W każdym razie ja widziałam w tym wielki potencjał. Uważałam, że gdyby opisać w artykule niektóre fakty i pominąć to, czego Laura nie chciałaby ujawniać, można by dotrzeć do wielu kobiet, które nieraz pozbawione nadziei, ukryte przed światem, nie wierzą w lepsze jutro. Tymczasem nie odważyłam się zaproponować tego Laurze. Zresztą na razie powinnam się skupić na tym, po co tutaj przyjechałam – na historii Złotego Serca.

Z minuty na minutę relacja Laury stawała się coraz weselsza. Dowiedziałam się, że niedługo po przyjeździe do Bukowej Góry poznała nie tylko Witkowskich, którzy otworzyli przed nią drzwi do swojego domu i swoich serc, ale także ich syna Błażeja, z którym nieoczekiwanie połączyła ją prawdziwa miłość. Wspaniale się słuchało takiej dobrej, pokrzepiającej opowieści, dającej nadzieję, że skoro udało się Laurze, to przecież może się udać każdemu. Rozmowa z nią dodała mi skrzydeł i w pewnej chwili ja też ośmieliłam się opowiedzieć co nieco o moim życiu. Z natury byłam dość skryta i żadnej z koleżanek, których w moim otoczeniu nie było zbyt wiele, nigdy nie odważyłam się przyznać do tego, że zostałam odrzucona przez ojca. Wobec prawdopodobnie często przesłodzonych historyjek dziewczyn czułam się gorsza, wybrakowana i niegodna, by zwracano na mnie uwagę. Przy Laurze było inaczej. Mogłam bez skrępowania wyrzucić z siebie większość traum upychanych przez lata na dnie serca. Potrafiłam o tym mówić.

Zaabsorbowane rozmową wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy ciasto do ostatniego kawałka. Laura zaproponowała, że jeszcze dołoży placka, ale stwierdziłam, że najwyższa pora się zbierać. Między słowami wyłapałam, że znajoma ma dziś sporo obowiązków, a ja bądź co bądź urlopowiczka, nie zamierzałam zabierać jej więcej czasu. Nie chciała mnie tak łatwo wypuścić, próbując przekupić jeszcze jakimiś łakociami, i musiałam obiecać, że niebawem znów ją odwiedzę.

Zaproponowała, że mnie podwiezie, lecz bijąc się w pierś, oznajmiłam, że uwielbiam chodzić na piechotę i dopiero teraz widzę, jak bardzo brakowało mi spacerów. Laura narzuciła płaszcz i wyszła ze mną przed furtkę. Obie w tym samym czasie spojrzałyśmy na wijący się między dolinkami zarys dróżki ledwo widoczny w otoczeniu srebrzących się w słońcu, zasypanych śniegiem pól i łąk.

– A dlaczego właściwie nie doszłaś dziś nad jezioro? – zainteresowała się nagle Laura, bo wcześniej wspomniałam jedynie, że zawróciłam.

To banalne pytanie sprawiło, że w pierwszej chwili mnie zamurowało.

– Zrobiło mi się zimno – odparłam po dłuższej pauzie, bo przecież musiałam coś odpowiedzieć. Głupio brzmiałoby bowiem, gdybym wyznała prawdę, że rzuciłam się pędem za nieznajomym spod kapliczki. Szybko doszłam jednak do wniosku, że może od Laury dowiem się czegoś na interesujący mnie temat. – Ale mam nadzieję, że zanim całkowicie zasypie Bukową Górę, jeszcze zdążę się tam wybrać.

– Możemy pójść razem, Marysia uwielbia tam biegać. Szaleje w śniegu, a powiem ci, że nawet mnie udziela się jej nastrój, choć zwykle przegrywam w bitwie na śnieżki. Żebyś ty widziała, co się tam wyprawia, gdy jeszcze dołączą do nas Michaś z Hanką. Oj, dzieje się wtedy, dzieje… – mówiła, podśmiewając się, Laura.

– Na pewno jest bardzo wesoło – zgodziłam się z nią i zaraz nabrałam ochoty, żeby wziąć udział w takiej zabawie.

– Przyznam ci się, że my też zwykle wybieramy się ambitnie nad jezioro, ale przeważnie zawracamy zaraz przy kapliczce. Marysia uwielbia to miejsce. Choć bardzo żywiołowe z niej dziecko, przed kapliczką potrafi stać spokojnie przez kilka minut i wpatrywać się w płomyk lampionu. Za każdym razem liczy też płatki stojących w wazoniku kwiatków, mimo że ich liczbę od dawna zna już na pamięć – opowiadała Laura z uśmiechem.

– Mnie też bardzo się spodobało to miejsce, panuje tam wyjątkowy spokój – potwierdziłam, zadowolona, że temat starej kapliczki nieoczekiwanie sam pojawił się w czasie rozmowy. – To miłe, że nawet zimą ktoś o nim pamięta i zapala tam znicz.

– Tak jest już od dawna. W każdym razie, odkąd ja tutaj osiadłam, nie przypominam sobie, żeby kiedyś zgasnął tam płomień. Pan Maurycy dba, by światło zawsze oświetlało tę starą, podobno pamiętającą jeszcze czasy pierwszej wojny, figurkę Maryi.

– Pan Maurycy? – Coraz bardziej zaintrygowana, zatrzymałam na Laurze pytające spojrzenie.

– Tak, Maurycy Borowski. Powiem ci, że kiedy zamieszkałam w Bukowej Górze, dopiero gdzieś po roku się dowiedziałam, kto dba o tę starą kapliczkę. Pamiętam, że wielokrotnie chodziłam tam, żeby spotkać osobę, która tak sumiennie zapala znicze, ale długo nie mogłam na nikogo natrafić. Kiedyś wreszcie spotkałam pana Maurycego i zagadka została rozwiązana – wyjaśniła Laura z humorem.

– Wiesz, dlaczego to robi? Może ma jakąś szczególną intencję… – zagaiłam delikatnie, licząc na kolejną porcję informacji.

– Nie mam pojęcia. – Laura odruchowo rozłożyła ręce. – To miły starszy pan, chyba samotny, dlatego myślę, że może przychodzi tam dla zabicia czasu.

– Ale ten gest jest taki wymowny – zauważyłam.

– Naprawdę nie wiem. – Laura machinalnie znów odwróciła się w stronę pagórka, za którym w małej dolince kryła się błękitna kapliczka. – Kilka razy rozmawialiśmy ze sobą, ale raczej nie odważyłabym się zadać mu tak osobistego pytania.

Laura miała całkowitą rację, bo przecież nawet jeśli pan Maurycy regularnie przychodził do kapliczki i o nią dbał, robił to z jakichś prywatnych względów, a może z przyzwyczajenia. I tylko moja wyobraźnia podpowiadała mi niestworzone rzeczy. Ale choć wytłumaczyłam to sobie w myślach, coś wewnątrz mnie szeptało, że ta zwyczajna historia o starszym panu oddającym się zadumie w cieniu przydrożnego świątka ma jakieś drugie dno. Bardzo chciałam poznać pana Maurycego i wierzyłam, że uda mi się to, zanim stąd wyjadę.

Dzień przeleciał błyskawicznie i ani się obejrzałam, jak stałam pod zamkniętą już kawiarnią i nieśmiało pukałam w szybę.

– Jesteś! – powitał mnie ucieszony Gabriel i wpuścił mnie do środka. – Zaczekaj chwilkę, sprawdzę tylko, czy w pracowni wszystko pogaszone, i zaraz idziemy na górę. Jest szansa, że Rozalia czeka już na nas z czymś smacznym – oznajmił z zadowoleniem.

Stanęłam przy kontuarze i popatrzyłam przez lekko oszronioną szybę, za którą znów prószył drobny śnieżek. W Złotym Sercu odczuwało się już świąteczną atmosferę. Na drzwiach zauważyłam jodłowy wieniec przystrojony szyszkami i ozdobami ze słomy, a na narożnej szafce z prawej strony stała choinka udekorowana kolorowymi bombkami, lukrowanymi pierniczkami o różnych kształtach i oczywiście firmowymi czekoladkami. W kilku miejscach dostrzegłam też poustawiane bajeczne porcelanowe domki z małymi świeczkami.

– Możemy iść – zakomunikował nagle Gabriel, stanąwszy w drzwiach pracowni.

Kiedy do niego podeszłam, zgasił główne światło, po czym skierowaliśmy się ku drzwiom prowadzącym do wyjścia z zaplecza na klatkę schodową.

Dziś też w mieszkaniu Witkowskich unosił się aromatyczny zapach jedzenia, pod którego wpływem od razu poczułam, że jestem głodna. Bardziej interesowała mnie jednak rozmowa i miałam nadzieję, że tego wieczoru nic już nie zakłóci jej przebiegu. Chciałam wreszcie ruszyć z artykułem, a do tego potrzebowałam konkretnej historii. Wszyscy troje usiedliśmy przy stole w jadalni, lecz dopiero gdy odłożyliśmy puste talerze po zupie dyniowej i Rozalia nalała każdemu do filiżanki herbaty z cytryną i imbirem, Gabriel z przekonującym uśmiechem stwierdził, że choć opowieść o Złotym Sercu kojarzy się z listopadem, to jednak grudzień, jeden z najbardziej magicznych miesięcy, jest idealny, by przekazać tę niesamowitą historię. Coraz bardziej się niecierpliwiłam, gdy Gabriel przekomarzał się z Rozalią, kto ma zacząć. Starsza pani twierdziła, że to właśnie jej mąż jest idealnym bajarzem, on zaś jako dżentelmen chciał oddać pierwszeństwo żonie. Mnie było wszystko jedno, kto to zrobi. Czułam w sobie narastające napięcie, które jak najszybciej chciałam ugasić usłyszaną historią. Stanęło na tym, że to Gabriel został wybrany, żeby zacząć opowieść. Zanim wszyscy rozparliśmy się wygodnie na krzesłach, Rozalia wyjęła jeszcze z kredensu i położyła na stole talerz z przygotowanymi wcześniej na tę okazję czekoladowymi ciastkami.

– To jak, drogie panie… – Gabriel przybrał pocieszny wyraz twarzy. – Jesteście gotowe na tę ekscytującą historię z dreszczykiem? – żartował, ku zgrozie coraz bardziej zniecierpliwionej Rozalii, która aż przewróciła oczami.

– No mówże już, Gabrielu, bo jak nie, to ja to zrobię – ponagliła.

– Dobrze – zgodził się Gabriel, w zadumie pocierając brodę. Zapatrzył się w płomień stojącej na stole, wetkniętej w mosiężny kaganek świecy, a jego wzrok z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej nieobecny, jakby starszy pan odpłynął hen myślami i teraz był już przy bohaterach historii, którą lada moment miał opowiedzieć.

Opowieść Gabriela

Nie wiedział, gdzie się znajduje i jak długo idzie. Przez chwilę musiał się nawet zastanowić, kim jest ten chyba jeszcze młody człowiek z długimi, posiwiałymi włosami i sięgającą torsu brodą. Odziany w łachmany, z dziurawą płachtą, którą wręczyła mu jakaś litościwa gospodyni, gdy akurat przechodził obok jej domostwa, wędrował już od dawna. Od momentu, gdy udało mu się cudem wydostać z rosyjskiej niewoli.

„Kiedy to było…?” Marcin bezradnie rozejrzał się wokół. Nie miał pojęcia, co to za miejsce, ale czuł, że to polska ziemia. Pachniała bowiem inaczej niż zgnębiony mrozami obszar koło Nowonikołajewska. Liczył na to, że jeśli jeszcze nie dotarł do Maciejowa, rodzinnej miejscowości na Podkarpaciu, to przynajmniej jest gdzieś niedaleko. W oddali dostrzegł migoczącą w słońcu, rozległą taflę wody. Nie pamiętał wprawdzie w rodzinnej okolicy żadnego jeziora, ale teraz niczego nie był już pewien. Zdawało się, że niedożywione, chude ciało i wyjałowiony, zmęczony umysł nie należą do niego. W niewoli nieraz miewał momenty załamania i prosił Boga o śmierć, lecz potem zwykle się reflektował, patrzył na wyraźne linie niebieskich żył na rękach, dostrzegając w sobie życie. Było ono kruche, ledwo się tliło w wątłym mężczyźnie, jakim stał się w zaledwie dwa lata, ale mimo wszystko nadal miał w sobie zapał. Postawną, barczystą sylwetkę zastąpił obleczony w szorstką skórę szkielet, a niebieskie, niegdyś wesołe oczy przypominały raczej mętną wodę w stawie niźli błękit uwodzicielskiego spojrzenia przystojnego chłopaka, któremu kilka lat wcześniej nie mogła się oprzeć żadna panna w okolicy.

Usiadłszy pod starą brzozą, zebrał nieco sił po ostatnim żmudnym odcinku wędrówki i pomyślał, że podejdzie jeszcze do brzegu. Przynajmniej się obmyje, bo od dawna nie miał ku temu okazji. Dziś wyruszył skoro świt, ledwo zapiał kogut w zagrodzie chaty, za którą, zagrzebany w stercie chrustu, znalazł na noc schronienie. Usłyszawszy kura, nie chcąc, by ktoś go zobaczył, choć jeszcze z resztkami snu pod powiekami, od razu wyruszył w drogę. Leśne ścieżki ledwo majaczyły w bladym świetle budzącego się dnia, ale Marcin po wielu tygodniach wędrówki nauczył się już odczytywać sygnały przyrody. Wiedział, jak iść, by o zmroku nie wpaść w łapy wygłodniałego zwierza, i z rozwagą omijał mokradła. Wierzył, że coś nad nim czuwa, bo przecież wiele razy już stała nad nim kostucha, a jednak zawsze jej umykał. Wszak w tej uciążliwej wędrówce trzymało go jedno pragnienie – marzył o tym, by znów wejść do rodzinnej chaty, pokłonić się ojcu i paść w ramiona matce, do których wyrywało się serce. Poorana trudami życia, choć zwykle pogodna twarz rodzicielki i surowe, ale miłosierne i sprawiedliwe spojrzenie ojca były mu ponad wszystko drogie. Ich obraz przechowywał w głowie niczym najcenniejszą relikwię, której żadne zło świata nie może zbrukać. Nie bacząc zatem na to, że jest coraz słabszy i wymizerowany, w największych chwilach zwątpienia widząc przed oczyma rodzinną chatę z ulatującym z komina dymem, Marcin krok za krokiem, z determinacją podążał przed siebie.

Gdy stanął na brzegu jeziora, kucnął i rozgarnąwszy zmarznięte i gdzieniegdzie oszronione kępy trawy, z czułością dotknął chłodnej ziemi. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale coś mu szeptało, że właśnie dotarł do celu. Nie znał tego miejsca, był pewien, że nigdy wcześniej go nie odwiedził. Trzęsąc się z zimna, rozebrał się do pasa i obmył ciało lodowatą wodą. Przenikliwy chłód sprawił, że zadygotał, ale mimo wszystko, na tyle, na ile dał radę, starał się zmyć z siebie trud wędrówki. Na koniec wdział brudne łachmany i padł na trawę. Potoczył znużonym spojrzeniem po najbliższej okolicy. Jezioro wyglądało tak, jak po pierwszych przymrozkach, stąd Marcin wywnioskował, że może zaczął się już listopad. Świadczyły o tym zarówno zmarniałe rośliny, jak i częściowo zamarznięta przy brzegu woda. W oddali wznosił się niewysoki pagórek i majaczył las. Brązowo żółte liście wciąż pokrywały część gałęzi drzew, ale wyglądało na to, że to już ostatni oddech przed zimą. Że lada chwila ta najsurowsza ze wszystkich pór roku upomni się wreszcie o należne jej miejsce w cyklu dorocznych zmian.

Nagle poczuł głód tak dotkliwy, że aż musiał objąć rękoma zapadnięty brzuch. Zakręciło mu się w głowie, dlatego wsparł się zaraz na rękach, by nie upaść. Zastanowił się, ileż jeszcze wytrzyma jego wycieńczone ciało bez posiłku. Jak długo będą w stanie nieść go patykowate nogi, które w ostatnich dniach zdawały się plątać przy byle podmuchu wiatru. I wreszcie, czy on sam da radę wykrzesać jeszcze z siebie odrobinę siły potrzebnej do tego, by przetrwać. Zapatrzył się w bezkres przejrzystego nieba, a to przynajmniej przyniosło mu trochę ukojenia. Piękno świata na przekór wszystkim jego bezeceństwom wciąż zaskakiwało doskonałą harmonią i człowiek nie był w stanie go tego pozbawić.

Nagle głowę Marcina przeszył pulsujący ból, ale wbrew temu odczuciu po jego ciele zaczęło się rozlewać przyjemne ciepło. Jeszcze moment walczył ze sobą, by nie wtulić twarzy w rachityczne źdźbła traw i nie zapaść w sen, bo zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia chwila. Zmęczenie wzięło górę i Marcin nieoczekiwanie się położył, zawijając pod głową zszarganą kapotę. Na moment zamknął oczy, ale czując na ciele dotkliwy podmuch wiatru, przekręcił się na bok, a wreszcie usiadł, by nasunąć na zziębnięte nogi resztę lichego odzienia. Lecz o dziwo, dotykając ziemi, między palcami ujrzał trawę tak zieloną, jaka może być tylko latem. Przetarł oczy, żeby odrzeć je z iluzji, co nagle go nawiedziła, ale znów zobaczył życiodajną zieleń. Co więcej, brzeg jeziora, gdzie kilkanaście minut wcześniej przysiadł, wydawał się mu teraz zupełnie innym miejscem. I nie chodziło tylko o to, że wokół niego pachniały wielokolorowe polne kwiaty, nad którymi radośnie latały różne owady, a jego twarz mile łaskotały słoneczne promienie. To raczej samo wybrzeże zdawało się być innym miejscem. Po drugiej stronie jeziora zauważył kilka przycupniętych na zielonym zboczu chat, ale dalej, na niewielkim wzgórzu, gdzie przed chwilą widział jedynie wysokie, obleczone w barwy późnej jesieni drzewa, teraz dostrzegł warowny gród. Chcąc się pozbyć zaskakującej wizji, znów przetarł oczy, a potem kilkukrotnie poruszał powiekami, ale kiedy je rozchylił, nadal otaczało go to samo niepospolite piękno.

Wtem dojrzał kołującego ponad warownią ptaka, który z każdą chwilą się do niego przybliżał. Kiedy Marcin mógł mu się już lepiej przyjrzeć, stwierdził, że to najpewniej sokół; wskazywały na to jego rozłożyste, ogromne skrzydła i królewska sylwetka. Widok ten przyniósł zmęczonemu mężczyźnie nową falę ukojenia. Nieoczekiwane pojawienie się tego wyjątkowego ptaka było jak dobry znak, jak upragnione światło jutrzni po przymusowych latach wszechobecnego mroku. Co więcej, ptak był coraz bliżej miejsca, gdzie siedział strudzony wędrowiec. W pewnej chwili sokół zakołował nad nim i, by mu się lepiej przyjrzeć, mężczyzna musiał bardziej odchylić głowę. Zauważył, że ptak trzyma coś w dziobie. Starał się dociec, co to może być, gdy raptem trzymany przez sokoła przedmiot wypadł mu z dzioba. Marcin zdążył jedynie pomyśleć, że może to jedzenie, bo przecież tego teraz najbardziej pragnął, gdy nagle coś pacnęło go w głowę. Uderzenie okazało się na tyle silne, że świat zawirował mu przed oczami i padł na trawę jak długi.

Ile czasu tak leżał, nie wiedział, lecz gdy wreszcie usiadł, znów dojrzał ten piękny, niemal bajkowy świat. Pomyślał nawet, że pewnie umarł i zaraz stanie przed obliczem Świętego Piotra. Żywił nadzieję, że święty wpuści go do raju. Marcin nie był aniołkiem, ale w życiu zawsze kierował się Dekalogiem i wartościami wpojonymi przez rodziców. Gdyby miał różaniec, odmówiłby teraz chociaż dziesiątkę, ale jak na złość, nie dość, że go nie posiadał, to jeszcze trudno było mu przypomnieć sobie proste i jakże dobrze znajome słowa pacierza. Ogarnęła go dziwna niemoc. „Czy tak wygląda świat po drugiej stronie? Czy zaraz trafię do czyśćca? A może nie zasługuję na szansę i odegnają mnie do piekielnych bram”, rozważał coraz bardziej przejęty chłopak.

Wtem znów spojrzał na jezioro. Tym razem nie przecierał już oczu, choć zdumienie, jakie go ogarnęło, było znacznie większe niż wcześniej. Do miejsca, gdzie siedział, kierowało się wysmukłe, ozdobne czółno z pozłacanym kadłubem. Siedziała w nim urocza niewiasta. Marcin wpatrywał się w nią jak urzeczony, tak była piękna. Najpierw pomyślał, że widzi anioła – choć przecież te zawsze kojarzyły mu się z włosami koloru lnu, natomiast głowę nieznajomej ozdabiały długie miedziane pukle. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu, gdy cudna dziewoja wyszła z łodzi, a potem powoli ruszyła w jego kierunku. Gdy stawiała na trawie bose stopy, z porastających ziemię kwiatów, jakby w hołdzie dla swojej pani, co rusz wyfruwały wielobarwne motyle. Miała na sobie zwiewną suknię, która zdawała się utkana z tkaniny delikatniejszej niż owadzie skrzydła. Marcin nie był w stanie oderwać oczu od tego nieziemskiego zjawiska. W pewnej chwili, gdy niemal był pewien, że piękna nieznajoma zaraz go dotknie – już bowiem wyciągała w jego stronę smukłą dłoń – ona nagle przykucnęła i jęła szukać czegoś w trawie. Z kępy długich źdźbeł wydobyła kamienne serce, po czym włożyła je w rękę oszołomionego chłopaka, oznajmiając dźwięcznym głosem, że dzięki niemu zapewni sobie i swojej rodzinie szczęście. Że gdy się obudzi i otworzy oczy, odnajdzie miłość życia i zostanie w Bukowej Górze do końca swoich dni, bo właśnie to miejsce wybrało go, żeby mógł być tu szczęśliwy i stworzyć coś, co będzie przynosiło ludziom słodycz, rozkosz i radość. Choć serce Marcina wyrywało się z piersi, ściśnięte gardło sprawiało, że nie był w stanie wymówić nawet słowa. Chciał jej rzec, a nawet wykrzyczeć, że to właśnie ona jest tym nieopisanym szczęściem i wielką miłością, że tylko z nią będzie mógł zaznać rozkoszy życia, lecz ona nagle wstała i zaczęła się oddalać. Gdy już niemal wchodziła do łodzi, z ust Marcina wreszcie wyrwały się tłumione słowa.

– Nie odchodź! – wrzasnął i znów ogarnęła go wcześniejsza niemoc.

Na ten okrzyk nieznajoma uniosła jedynie rękę, a on miał wrażenie, że z jej drobnej otwartej dłoni ulatują złociste cytrynki i nieco mniejsze modraszki. Potem, usadowiwszy się w czółnie, sięgnęła po wiosło i odbiła od brzegu.

Marcin patrzył na odpływającą łódź i wzbierała w nim coraz większa rozpacz. Chciałby tak wiele powiedzieć tej cudnej pannie, pragnął patrzeć w jej zielone oczy. Marzył, by ją utulić lub choćby na nią spojrzeć, ale ona z każdą chwilą coraz bardziej się od niego oddalała.

– Jak masz na imię, o piękna pani?! – zapytał głosem jak dzwon, kiedy już się wydawało, że z jego krtani w najbliższym czasie nie wydostanie się nawet słaby dźwięk.

Odwróciła się w jego stronę i Marcin nawet miał nadzieję, że cudnej krasy białogłowa zaraz zawróci czółno, lecz ona jedynie wstała i patrzyła na niego z oddali.

– Imię moje Marana, znaczy wodna – usłyszał, gdy pomyślał, że nieznajoma lada chwila zniknie mu z oczu i nigdy więcej nie ucieszy go jej kojący głos.

Potem stanąwszy po kostki w wodzie, jeszcze próbował ją zatrzymać, machając zapamiętale rękoma niczym rozbitek. Jeszcze miał nadzieję, jeszcze wierzył, że ta cudna panna wróci do niego. Ale czółno bezpowrotnie się oddalało i po chwili pozostały po nim jedynie rozchodzące się faliście pasy wody do momentu, aż jezioro znów przypominało gładkie, przejrzyste lustro. Marcina zadziwił jego kolor. Błękitny, krystaliczny, wyglądający tak, jakby odbijało się w nim samo niebo. Zastanowił się, czy to w ogóle możliwe, by woda w jeziorze miała taką doskonałą barwę. W każdym razie po raz pierwszy w życiu widział tak niebywałe zjawisko. Nagle znów zwrócił wzrok ku wzniesieniu, gdzie stała warownia, potem ogarnął spojrzeniem brzeg, na koniec popatrzył na rosnące tuż obok, wydzielające słodką woń kwiaty, których nazw nie znał, nigdy wcześniej bowiem takich nie widział, gdy zaczęła ogarniać go ta sama, co wcześniej senność. Tym razem nie starał się walczyć ze zmęczeniem, lecz z lubością wtulił się w zielone, miękkie poszycie, myśląc, że od dawna nie było mu tak dobrze.

I znów nie wiedział, co się z nim dzieje i gdzie jest, gdy po jakimś czasie usłyszał nad sobą kobiecy głos. Ciężkie powieki nie chciały się otworzyć, a usta przemówić. Czuł, że ktoś dotyka jego ręki, chyba sprawdzając mu tętno, a później ta sama dłoń muskała jego czoło. Miał wrażenie, że zapada się w niebyt, że dryfuje gdzieś pomiędzy tą cudowną krainą, której słodycz wciąż w sobie odczuwał, a znajomą rodzinną wioską. W otwartych drzwiach widział matulę, ale wydała mu się dziwnie markotna i jakaś taka przezroczysta, niczym duch. W oknie z jaskrawoczerwonymi pelargoniami stał ojciec, ale i on nie wyglądał na zadowolonego. Przeganiał Marcina, gdy tylko ten chciał się do nich zbliżyć. Nie pozwolił podejść do chaty. Odpędzając jedynego syna, mełł w ustach przekleństwa, co było do niego niepodobne, bo przecież z natury był łagodny i kulturalny. Marcin czuł się zagubiony.

– Proszę pana, jak się pan czuje?

Marcin próbował rozewrzeć powieki, ale wciąż ogarniała go ta dziwna, obezwładniająca słabość.

– Maranaa… – wydukał i wreszcie otworzył oczy. Miał nadzieję, że zobaczy miedzianowłosą nieznajomą, ale zdziwiony spostrzegł, że pochyla się nad nim jasnowłose dziewczę. Pierwszym, co ujrzał, były jej oczy w prześlicznym, chabrowym odcieniu i zaplecione w długi warkocz włosy w kolorze dojrzałej pszenicy. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna jest piękna, ale to nie była Marana. Po dłuższej chwili udało mu się odzyskać jasność widzenia, a zmysły powoli wróciły do równowagi. Z pomocą dziewczyny usiadł i ze smutkiem zauważył, że znów otacza go zmarniała, zmrożona trawa, a zamiast przejrzystego błękitu jeziora widzi teraz jego burą wersję. Zachodził w głowę, co tutaj zaszło. Nie potrafił wytłumaczyć wydarzeń, które stały się jego udziałem, i pewnie złożyłby je na karb wycieńczenia, gdy nagle, przesunąwszy ręką w lewo, natrafił na coś twardego. Uniósł znalezisko przed oczy i zamarł. Miał przed sobą kamienne serce, które mimo braku słońca lśniło tak pięknie, jak gdyby właśnie musnął je jeden z jego promieni. Marcin wpatrywał się w ów osobliwy kamień z taką determinacją, jakby chciał, by ten odpowiedział na dręczące go pytania. Z namysłem podrapał się po długiej brodzie, gdy znów usłyszał dźwięczny głos dziewczyny.

– Jak się pan tu znalazł? – spytała z troską.

– Ja… szedłem długo, bardzo długo… nie wiem. – Tylko tyle był w stanie powiedzieć.

– Dobrze, proszę nie tłumaczyć. Lepiej niech się pan nie odzywa. Widać, że jest pan na wskroś wyczerpany. Bałam się, że pan nie żyje – oznajmiła dziewczyna, a przy ostatnich słowach nieznacznie opuściła wzrok, uświadomiwszy sobie zapewne, że mogła urazić nimi nieznajomego. Wyglądał strasznie i nieładnie pachniał, ale ona pod łachmanami i skołtunionymi włosami od razu dojrzała przystojnego młodzieńca. – Jeśli da pan radę, pójdziemy do naszej chaty, tam rodzice się panem zajmą. Pomożemy panu.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Przepiękna i mądra historia o tym, że każdy z nas ma szansę na szczęście.

Ciepła, magiczna, przywracająca nadzieję oraz wiarę w miłość i cuda.

Magdalena Kordel

Dzięki tej powieści przeniesiesz się do zimowej scenerii Bukowej Góry, usiądziesz w manufakturze czekolady Złote Serce, skosztujesz pyszności i posłuchasz opowieści błękitnego jeziora. Ta książka zajęła szczególne miejsce w moim sercu. Polecam gorąco!

Katarzyna Czarnecka-Kuc autorka bloga „Matka Książkoholiczka”

Dorota Gąsiorowska niczym gawędziarz przy akompaniamencie trzaskającego w kominku ognia snuje pachnącą czekoladą opowieść o wielkiej miłości i cieple rodzinnego domu. Czy stara legenda zachowała swą magiczną moc? Daj się porwać tej pięknej historii, która wprowadzi cię w atmosferę świąt Bożego Narodzenia.

Joanna Wolf autorka bloga „NIEnaczytana”

Rozkosznie rozgrzewająca serce powieść! Pełna świątecznej magii i pachnąca czekoladowymi pralinami historia o wybaczaniu i drugich szansach, rodzinnej bliskości i legendarnej kawiarni z duszą. O miłości czułej, a zarazem trwałej niczym tajemnicze kamienne serce. Tylko Dorota Gąsiorowska potrafi z nici ludzkich losów tkać tak urokliwe i zajmujące opowieści!

Dagmara Łagan @books.cat.tea autorka bloga „BooksCatTea”

Każde zdanie Doroty Gąsiorowskiej wypełnione zostało baśniową atmosferą. Słodkie praliny i aromatyczna gorąca czekolada towarzyszą tej historii przesyconej magią błękitnego jeziora. Niezwykle kameralna, rozgrzewająca i sentymentalna. Jestem oczarowana szeptem dawnej przepowiedni!

Miłka Kołakowska @mozaikaliteracka

Autorka ponownie zabiera czytelników w literacką podróż, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością. To jak chwila spędzona przy kominku z kubkiem gorącej czekolady, po długim spacerze wśród wirujących płatków śniegu. Przy Opowieści błękitnego jeziora można zanurzyć się w bajkowej atmosferze nadchodzących świąt. Z całego serca polecam!

Dominika [email protected]