Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Ty decydujesz, jak wiele prawdy dasz radę odkryć. Zaufaj sobie.
Ava, odnosząca sukcesy młoda pisarka, przeprowadza się do domu rodziców w samym sercu Puszczy Zielonej, którym ma się zaopiekować podczas ich nieobecności. Choć panujące wokół cisza i spokój wydają się idealnie sprzyjać pracy, z jakiegoś powodu Ava nie może skończyć najnowszej powieści.
Co gorsza, pewnego dnia zaczynają się jej przydarzać dziwne rzeczy: najpierw od nieznanego nadawcy otrzymuje zaskakujący prezent – rzeźbę pięknej kobiety. Potem w ogrodzie dostrzega niezwykłego gościa – dziwną ważkę, która wydaje jej się wysłanniczką nie z tego świata. W tym samym czasie do opuszczonego domu w sąsiedztwie chatki Avy wprowadza się młody mężczyzna, którego zachowanie wzbudza jej niepokój. Ale najgorsze jest to, że rodzice, w których Ava zawsze miała oparcie, coś przed nią ukrywają. Ich każda rozmowa telefoniczna przynosi więcej pytań niż odpowiedzi.
Ava postanawia działać. Podążając tropem otrzymanego prezentu, trafia na ślad francuskiej pisarki i tajemnicy sprzed lat. Kim była ta zagadkowa dziewczyna i czemu nazywano ją córką powietrza?
Czy Avie uda się odkryć prawdę? Jakie zmiany zwiastuje baśniowa ważka? I czy największy sekret nie został ukryty w rodzinnym domu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 738
Data ważności licencji: 9/25/2029
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z całego serca polecam tę zachwycającą opowieść, którą przeczytałam z zapartym tchem. Dorota Gąsiorowska to prawdziwa mistrzyni słowa. Córka powietrza to literacka uczta dla miłośników zagadek, tajemnic rodzinnych i… magii. Gwarantuję niezapomniane wrażenia podczas lektury.
Katarzyna Czarnecka-Kuc
autorka bloga „Matka Książkoholiczka”
Wielobarwna jak skrzydła ważki, ulotna jak magia, którą autorka misternie wpłata między wierszami... Dorota Gąsiorowska maluje słowami piękny literacki obraz skrywający rodzinne tajemnice. Wejdź do tego wyjątkowego świata, w którym królują natura, pasja i miłość.
Joanna Wolf
autorka bloga „NIEnaczytana”
Piękna opowieść, skrząca się od magii jak skrzydła niebieskiej ważki, która jest mgnieniem świata baśni w realnym życiu. Dorota Gąsiorowska ponownie udowadnia, że jest mistrzynią słowa, czarów oraz przeplatania przeszłości z teraźniejszością. Jej nazwisko na okładce to nie obietnica, ale gwarancja najlepszej literackiej przygody.
Dominika Orluk
@rude.kadry
Fascynująca, nieprzeciętna, wielowymiarowa! Otulony magiczną aurą las staje się schronieniem dla rodzinnej tajemnicy, przynosząc ukojenie niepewnemu kobiecemu sercu. Autorka dzieli się miłością do natury i nieoczywistych zjawisk, z wrażliwością wiąże współczesną bohaterkę z balladą sprzed lat, zachwycając wyobraźnię czytelnika. To absolutnie piękna i nastrojowa historia!
Miłka Kołakowska
@mozaikaliteracka
To powieść eteryczna niczym powiew wiatru, finezyjna jak skrzydła ważki. Autorka po raz kolejny fascynująco splata baśń z rzeczywistością, a przy tym ukazuje rodzinne relacje, romantyczne uczucia, piękno natury, macierzyńskie emocje i artystyczne pasje!
Dagmara Łagan
@books.cat.tea, autorka bloga „BooksCatTea”
Dorota Gąsiorowska ponownie zabiera czytelników do magicznego świata natury, gdzie między jawą a snem niespiesznie odkrywana jest prawda o sobie. W Córce powietrza autorka kreśli historię sekretów pewnej rodziny, opowiada o kruchości życia, sile przyjaźni i wierze w miłość. Dajcie się ponieść mocom żywiołów i posłuchajcie klimatycznej opowieści splatającej przeszłość z teraźniejszością!
Ewa Pajdzik-Mętel
autorka bloga „Nie tylko o książkach”
Tego lata pogoda wyjątkowo kaprysiła. Raz świeciło słońce i dzień rozpieszczał przyjemną aurą, a nazajutrz lało jak z cebra. Istny chaos. „Kto by za tym nadążył”, myślałam posępnie, podchodząc do okna w sypialni. Planowałam, że dziś zaszyję się w ogrodzie i spróbuję popracować, ale zanosiło się na deszcz. Od północy dobiegały coraz głośniejsze pomruki zbliżającej się burzy.
„Czy to w ogóle ma jakiś sens…” Zniechęcona, spojrzałam na leżący na komodzie laptop. Nie pamiętałam już nawet tej chwili, kiedy ostatni raz udało mi się coś napisać. Siedem, osiem miesięcy temu? Może nawet dawniej. Im bardziej się spinałam, tym było gorzej. Potrafiłam godzinami bezproduktywnie patrzeć w monitor. Z jałowej bieganiny nieskładnych myśli nie potrafiło urodzić się nawet jedno zdanie. Wypróbowałam niemal wszystko, co tylko przyszło mi do głowy. Laptop wędrował ze mną w różne miejsca. Kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie, zabierałam go do parku, kawiarni i nad Wisłę, ale za każdym razem, gdy tylko otwierałam plik, by coś napisać, natrafiałam na ścianę. Nie mam pojęcia, co stało za moją niemocą twórczą. Może zwyczajnie się wypaliłam.
Miałam dwadzieścia siedem lat i osiągnęłam spory sukces jako autorka powieści fantasy. Wydając sześć lat temu swoją debiutancką książkę, marzyłam tylko o tym, by znalazło się choć niewielkie grono odbiorców, dla których moja historia będzie ważna, ale efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie dość, że książka osiągnęła wielki sukces w Polsce, to jeszcze sprawiła, że stałam się znana także za granicą. Moją Elianę, władczynię andaluzyjskich wzgórz przetłumaczono na dziesięć języków. Również pozostałe tomy cyklu cieszyły się wielkim powodzeniem. W ciągu roku z nikomu nieznanej dziewczyny z Mokotowa stałam się cenioną pisarką. Muszę przyznać, że świetnie poradziłam sobie z narzuconą mi nową rolą i obowiązkami. Z uśmiechem i wielką pewnością siebie, która zwykle charakteryzuje ludzi sukcesu, udzielałam licznych wywiadów i biegałam na spotkania związane z promocją moich kolejnych tytułów. Przed wydawcą idealnie wywiązywałam się także z kolejnych projektów. Wymyślony świat moich bohaterów stał przede mną otworem. Znałam ich i wydawało się, że bez końca mogę pisać o coraz to nowych krainach i śmiałych przygodach wykreowanych przeze mnie postaci. Uwielbiałam stan, kiedy na kilka godzin przepadałam w tej fantazyjnej przestrzeni. Okazało się jednak, że wraz z zakończeniem serii odeszła także moja wena. Chociaż miałam kilka pomysłów na nowe książki, nie potrafiłam ich napisać. Historie się rozmywały, rozcieńczane zniechęceniem i wątpliwościami, za każdym razem, gdy z coraz większym zmęczeniem wpatrywałam się w drgający monotonnie na białym ekranie kursor. W takich chwilach jawił mi się on jako najgorszy prześmiewca. A ja upewniałam się, że moja umiejętność, czy też – jak uważali niektórzy – talent, raz na zawsze przepadła.
W odnalezieniu inspiracji nie pomogła mi nawet przeprowadzka do małego kurpiowskiego domku nieopodal niewielkiej miejscowości Czarnia przy Puszczy Zielonej. Kiedy rodzice poprosili mnie, żebym przeniosła się tam na czas ich podróży zagranicznej i miała oko na niewielki dobytek, stwierdziłam, że może to właśnie to. Że może wraz z odgłosami lasu, świergotem ptaków i brakiem typowych dla miejskiej aglomeracji bodźców, z dala od tłumów i hałasu spłynie na mnie upragnione natchnienie. Rzeczywistość szybko sprowadziła mnie jednak na ziemię. Cisza zaczęła dźwięczeć mi w uszach, a spokój zamienił się w monotonię. Nadzieje, że usiądę przy ustawionym pod starą wierzbą stoliku i będę gładko przelewać na papier moje przemyślenia, okazały się płonne. Inspiracji jak nie było, tak nie było, a mnie z dnia na dzień zaczęła ogarniać coraz większa frustracja. Po czterech miesiącach mieszkania w uroczej chacie miałam już po dziurki w nosie odosobnienia, na które sama się skazałam. Co więcej, nie wyobrażałam sobie, jak przetrwam tu jesień i zimę. Rodzice w najlepszym razie mieli wrócić dopiero w kwietniu następnego roku. A dzisiaj na domiar złego były moje urodziny. Przypomniałam sobie o tym, ledwo weszłam do kuchni i spojrzałam na kalendarz ścienny. Czy szesnastego lipca może zdarzyć się coś wyjątkowego? A może właśnie dziś stanie się to, czego od dawna tak bardzo pragnęłam – zacznę znów pisać.
Nie miałam planów na najbliższe godziny. Ot, dzień jak co dzień. Gdybym była w Warszawie, pewnie dałabym się wyciągnąć gdzieś znajomym, ale nie jestem i prawdopodobnie znów przyjdzie mi snuć się po domu, gdzie wszystko znałam już na pamięć. Mogłam też wybrać się na spacer po okolicy. Przyznam, że usilnie starałam się dostrzec wyjątkowość tego miejsca. Chodziłam do puszczy i tak, jak to nieraz radzą w różnych poradnikach, próbowałam wsłuchać się w siebie i w naturę. Podejrzewając, że twórczy zastój może mieć przyczynę w jakichś moich problemach z przeszłości, zaopatrzyłam się w wiele polecanych książek psychologicznych, a potem, wgłębiając się w ich treść, usiłowałam dociec, dlaczego moje życie w pewnej chwili stało się takie jałowe. Bo to przecież nienaturalne, żeby coś, co wcześniej przychodziło mi tak łatwo, dziś stanowiło barierę nie do pokonania. Brak pracy oznacza stagnację, a ta pozbawia człowieka sił życiowych.
Pisanie było nie tylko moją pracą, ale też pasją, dawało mi solidnego kopa, a bez tego nie żyłam, tylko wegetowałam. Ostatecznie przeanalizowawszy, nie wiem, ile razy, moją życiową sytuację, wciąż znajdowałam się w punkcie wyjścia. Skończyły mi się już pomysły, jak przerwać impas.
Zaczęłam popadać w ten posępny nastrój, z którego zwykle było mi później trudno się wydostać, kiedy usłyszałam samochód na drodze. Odruchowo narzuciłam na piżamę to, co miałam pod ręką, czyli obszerną koszulę flanelową, i poczłapałam do wyjścia. Gdy schodziłam z werandy, która, tak jak okiennice pomalowane w kurpiowski wzór, stanowiła oryginalną ozdobę tego domku, samochód kuriera podjeżdżał już do naszej działki. Znajdujący się w pewnej odległości od ludzkich siedlisk teren nie był ogrodzony. Mało kto, poza listonoszem i właśnie kurierem, tutaj się zapuszczał. Głównie z tego powodu, spragnieni ciszy i spokoju rodzice kupili to miejsce. Oboje wciąż byli aktywni zawodowo, pracowali w branży reklamowej, ale swoje zajęcie od kilku lat z powodzeniem wykonywali zdalnie. Teraz, kiedy świat stanął dla większości ludzi otworem, mogli działać także za granicą, czego dowodem był ich wyjazd.
Pamiętam, że gdy sześć lat temu natrafili na ofertę sprzedaży tej chaty, usilnie starałam się im wybić ten pomysł z głowy. Stuletni dom był zrujnowany, a okalający go ogród zarośnięty chaszczami do tego stopnia, że nie dało się swobodnie i bez zadrapań przemierzyć niemal niewidocznej ścieżki, by dojść do drzwi. Co tu dużo mówić, nie było nawet drzwi. Zastępowały je fragmenty desek obite jakąś dyktą. Całość zrobiła na mnie raczej posępne wrażenie, ale rodzice zobaczyli na tym kawałku ziemi to coś, co potem w szybkim tempie kazało im zabrać się do dzieła. Remont chaty znacznie uszczuplił ich oszczędności, ale po dwóch latach intensywnych działań ekipy budowlanej budynek i dziesięć arów ziemi, na których stał, wydawały się nie do poznania. Miejsce zdziczałych krzewów, samosiejek i gąszczu zielska zastąpił uroczy i zadbany ogród. Zostało kilka starych, ale wciąż dających owoce drzew, a także rozłożysta wierzba płacząca, pod którą ustawiono niewielką ławkę i stolik – ulubione miejsce pracy mamy. Jak okiem sięgnąć człowiek widział jedynie zieleń. Sielskość w pełnej krasie, tak zazwyczaj twierdzili wszyscy, którzy tutaj trafiali. Znajomi rodziców rozpływali się w pochwałach, gdy po weekendzie wracali do Warszawy wyciszeni i wypoczęci, z naładowanymi bateriami. Jedyną rysę na idealnym wizerunku tego zadbanego teraz miejsca stanowiła stojąca w niewielkim oddaleniu stara chata, w której nikt nie mieszkał. Pamiętam, że gdy pierwszy raz tu przyjechałam, tamten usytuowany bliżej ściany lasu dom w porównaniu z tym, który chcieli kupić rodzice, wydawał mi się nawet całkiem przyzwoity. Widocznie ktoś musiał w nim jeszcze do niedawna mieszkać, bo w odróżnieniu od wystawionej na sprzedaż chaty, która tak zauroczyła moich rodziców, okna domu przy wysokich sosnach miały wszystkie szyby, a nawet w miarę solidne drzwi i werandę. Teraz jednak robił nie najlepsze wrażenie. Rodzice próbowali pozyskać jakieś informacje na temat sąsiedniej działki, ale jedyne, czego się dowiedzieli, to że kiedyś mieszkała tam pewna starsza pani. Prawdopodobnie nie miała rodziny, bo od jej śmierci nikt się tam nie pojawił, a domu dotąd nie wystawiono na sprzedaż.
– Dzień dobry! – przywitał się kurier. – Pani Ava Brus?
– Dzień dobry, tak to ja – odparłam, schodząc ze schodków, a kiedy stanęłam przy samochodzie, z ciekawością zajrzałam do jego wnętrza.
Młody chłopak, którego widziałam tutaj po raz pierwszy, z lekkim sapnięciem wyjął ze środka sporych rozmiarów starannie zabezpieczoną przesyłkę. Już wyrywałam się, żeby po nią sięgnąć, ale kurier mnie powstrzymał.
– Jest dość ciężka. Gdzie ją zanieść? – Jego spojrzenie machinalnie powędrowało w stronę niedomkniętych wejściowych drzwi.
– Można postawić o tam, na werandzie. – Nieco zdezorientowana wskazałam miejsce.
Niczego ostatnio nie zamawiałam, dlatego tym bardziej zastanawiałam się, co jest w środku. Przesyłka mogła mieć niewiele ponad metr wysokości i pewnie z pół metra szerokości, a po minie taszczącego ją chłopaka wywnioskowałam, że paczka rzeczywiście nie należała do najlżejszych. Wkrótce zresztą sama się o tym przekonałam. Ledwo samochód dostawczy zniknął mi z oczu, pochyliłam się i wyciągnęłam ręce po pakunek. Był rzeczywiście ciężki i od razu odstawiłam go w to samo miejsce. Jednocześnie usłyszałam dobiegający z głębi domu sygnał telefonu. Zostawiłam paczkę i wbiegłam do środka.
– Happy birthday to you! Happy birthday to you…! – W słuchawce usłyszałam rodziców wyśpiewujących specjalnie dla mnie urodzinowy szlagier. Musieli się przy tym nieźle bawić, bo zanim skończyli, co chwilę wybuchali śmiechem. – Wszystkiego najlepszego, skarbie – powiedziała po chwili mama już nieco poważniej.
– Dziękuję – odparłam, uśmiechając się, bo rozmowa z mamą i tatą zawsze poprawiała mi humor.
Oboje, a zwłaszcza mama, byli osobami, o których mówi się, że są pozytywnie zakręceni. W ich życiu nieustannie musiało się coś dziać, wciąż poszukiwali inspiracji. Nawet gdy osiedli w kurpiowskiej głuszy, zwiedzali na rowerach okoliczne, bliższe i dalsze zakątki, a mama nauczyła się nawet pięknego kurpiowskiego haftu.
– A prezent, kochanie, dostarczy posłaniec. Strasznie mi przykro, że w tym roku nie możemy osobiście złożyć ci życzeń i być z tobą w tak ważnym dla ciebie dniu… – trajkotała mama, lecz weszłam jej w słowo.
– Właśnie był u mnie kurier – oświadczyłam radośnie, z pewnym uczuciem ulgi, że to, nad czym jeszcze chwilę wcześniej się zastanawiałam, już się wyjaśniło.
– Cudownie! – Mama się ucieszyła, a po krótkiej pauzie spytała nieco nieśmiało: – I jak, podoba się? Trafiliśmy?
– Nie wiem – odparłam z rozbrajającą szczerością. – Nie zdążyłam jeszcze otworzyć paczki. Zaraz to zrobię.
Mama zasugerowała, żebym od razu tam zajrzała, ale ja, usiadłszy w moim ulubionym miejscu w pokoju na sofie przy oknie, skąd miałam piękny widok na wielokolorowe kosmosy, i słuchając najświeższych informacji, okraszonych właściwą moim rodzicom porcją dowcipu, dałam się porwać rozmowie na kilkanaście minut. Gdy tylko odłożyłam telefon, z jeszcze większą ciekawością ruszyłam do drzwi, zastanawiając się, co też takiego wymyślili w tym roku, żeby sprawić mi niespodziankę.
Ledwo weszłam na werandę, gdy z oddali usłyszałam odgłos jakiegoś pojazdu, a zaraz zza młodego zagajnika wyłonił się znajomy samochód.
Po kilku miesiącach mieszkania tutaj znałam już tego słynącego z żartobliwego usposobienia kuriera, dlatego gdy tylko zauważyłam umieszczone na aucie znajome logo firmy dostawczej, odruchowo się uśmiechnęłam i podeszłam do samochodu.
– Pani Avo, przesyłeczka dla pani, na dobry początek dnia. – Kurier z uśmiechem i typową dla niego werwą wręczył mi nieduży pakunek. – I jeszcze autograf… – Zatrzymał mnie, bo zaaferowana pewnym odkryciem, nie odrywając wzroku od umieszczonej na paczce etykiety nadawczej, bezwiednie ruszyłam do schodków werandy.
– Aaa, tak, rzeczywiście – odparłam rozkojarzona, a kiedy złożyłam swój podpis na tablecie, znów spojrzałam na blankiet, z którego wynikało, że nadawcami przesyłki, którą właśnie trzymałam, byli moi rodzice.
Uwadze kuriera najwyraźniej nie umknęła moja pełna zdziwienia mina, gdyż zanim się oddalił, upewnił się jeszcze, czy wszystko w porządku. Uśmiechem od ucha do ucha i przekonującym skinieniem głowy zapewniłam go, że idealnie wywiązał się ze swojego obowiązku, a gdy odjeżdżając, zerknął jeszcze badawczo w moją stronę, pomachałam do niego i rzuciłam entuzjastycznie:
– Dobrego dnia, panie Jacku!
Zaraz potem pokonałam jednym susem drewniane schodki werandy, dopadłam do ławki i szybko rozpakowałam przesyłkę. Wyjąwszy nietypowy szmaragdowy notes z roślinnym ornamentem i eleganckie pióro w podobnym odcieniu zieleni, westchnęłam. Wypadałoby się ucieszyć albo przynajmniej poczuć coś na kształt wdzięczności, ale zamiast tego zalała mnie fala znajomego zniechęcenia. Ten, wydawałoby się, miły gest rodziców, sprawił mi przykrość. Otworzyłam notes na pierwszej stronie i przeczytałam dedykację: „Kochana Avo, mnóstwo magicznych krain czeka, aż je odnajdziesz. Nie bój się ich odkrywać i bądź pierwszą osobą, która sprawi, że dla wielu staną się one realne. Mama i tato”.
W rzeczy samej powinnam być wdzięczna, kajet był niezwykły, a dedykacja budująca. Pewnie wierzyli, że te słowa mnie zainspirują. Że może okażą się dla mnie magicznym zaklęciem i odczarują moją niemoc twórczą. Niestety stało się zupełnie inaczej. Ostatnio wszystko, co kojarzyło mi się z pisaniem, działało na mnie niczym płachta na byka. Byle zdanie wyłowione przez przypadek w internecie potrafiło mnie całkowicie rozstroić. W czasie, gdy – jak mi się wydawało – zbijałam bąki, mogłabym już napisać książkę, a może nawet dwie. Nieustannie podsycałam w sobie wyrzuty sumienia z powodu niezamierzonej bezczynności. Prezent od rodziców tylko utwierdził mnie w moim poczuciu beznadziejności. Zamknęłam notes i powiodłam wzrokiem w kierunku pozostawionej przy drzwiach nierozpakowanej przesyłki. Nie miałam ochoty do niej zaglądać. Ktokolwiek ją przysłał, znał mnie i prawdopodobnie doszedł do takich samych wniosków, co rodzice, że pisarce, która od dłuższego czasu nie stworzyła nic nowego, przyda się jakiś bodziec związany z jej twórczym zajęciem. Szczerze mówiąc, obawiałam się tego prezentu. Po chwili ciekawość zwyciężyła jednak zniechęcenie. Wstałam i powoli podeszłam do pakunku. Najpierw ostrożnie go dźwignęłam, a potem z trudem przeniosłam do kuchni.
– Uff – sapnęłam z ulgą, stawiając przesyłkę obok stołu, i zabrałam się do rozpakowywania.
Rzeczywiście dokładnie ją zabezpieczono przed zniszczeniem w czasie podróży, dlatego teraz niełatwo było się pozbyć kolejnych warstw folii bąbelkowej i taśmy. Miałam wrażenie, że nigdy nie dotrę do wnętrza paczki i w trakcie rozwijania zaczęłam się już trochę niecierpliwić. A kiedy ostatnia powłoka wylądowała na podłodze i wreszcie moim oczom w pełnej krasie ukazała się zawartość pakunku, patrzyłam na nią ze zdziwieniem.
– Rzeźba…? – wymówiłam bezgłośnie, bo choć wcześniej nie miałam pojęcia, co może być w paczce, raczej nie wpadłabym na to, że otrzymam w prezencie rzeźbę.
Figura była piękna, wykonana z kamienia o niespotykanym, modrym odcieniu. Przedstawiała chyba jakąś mityczną postać, może boginię. Z każdą chwilą przyglądałam się jej z coraz większym zainteresowaniem, a pierwsze zdziwienie zastąpiło pewnego rodzaju uniesienie, może nawet radość. Nie byłam koneserką sztuki i szczerze powiedziawszy, nie znałam się na niej za bardzo. Ta kamienna postać kobiety wydawała mi się jednak wyjątkowa. Patrząc na nią, odniosłam niejasne wrażenie, jakby mi była bliska. Jakbym kiedyś ją gdzieś widziała. Zamyśliłam się, starając się przypomnieć sobie nieliczne momenty, kiedy odwiedzałam galerie i wystawy, najczęściej jako osoba towarzysząca. Ocknęłam się i sięgnęłam po leżącą z boku, ukrytą pod zwałami folii etykietę adresową. Byłam ciekawa, kto przysłał mi tak wyjątkowy prezent. Niestety, chociaż hojny darczyńca znał mój aktualny adres, wyglądało na to, że sam nie chciał się ujawnić. Dowiedziałam się tylko, że przesyłka została nadana we Francji. Niewiele osób wiedziało, gdzie teraz mieszkam. Właściwie tylko wydawca i kilkoro najbliższych znajomych. Pomyślałam, że może to ktoś z tego grona, ale już w następnej chwili wydało mi się to raczej mało prawdopodobne. Szybko wykluczyłam kolejne osoby. Telefony od znajomych z urodzinowymi życzeniami, jakie odebrałam w ciągu kolejnej godziny, sprawiły, że od razu skreśliłam ich z listy podejrzanych. Zresztą nie znalazłam powodu, dlaczego ktoś z nich miałby wysłać do mnie prezent z Francji. Dzwoniła także zaprzyjaźniona redaktorka z wydawnictwa, a rozmowa z nią, choć miła, niestety znów podsyciła mój niepokój. Delikatnie, choć z naciskiem, zapytała o moją nową książkę, a ja nie miałam już siły wymyślać wymówek. Do tej pory, gdy tylko rozmowa schodziła na ten temat, zawsze udawało mi się jakoś wybrnąć. Ale nie było sensu dalej udawać. Wydawca czekał na nowy tytuł i miał prawo wiedzieć, na czym stoi. Nie mogłam wciąż chować głowy w piasek, licząc na cud. Ten cud od kilku miesięcy bowiem nie chciał się zdarzyć. Ostatecznie, choć powinnam być pokrzepiona licznymi życzeniami, w swoje urodziny czułam się tak fatalnie, jakby to był jeden z gorszych dni w moim życiu. Wiem, że większość znajomych pewnie w dobrej wierze mimochodem też wspomniała o mojej nowej książce i życzyła mi obfitego przypływu weny, ale w obecnej sytuacji odebrałam to jako szczególną presję, a zamiast wdzięczności na te szczere przecież słowa wezbrała we mnie złość i pojawiło się irytujące przekonanie, że to niestety się nie spełni.
– Dzień dobry – powiedziałam, podchodząc znów do rzeźby i wbrew temu, co czułam przed chwilą, zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu.
W tej figurze dostrzegłam to, czego, zaaferowana, wcześniej nie zauważyłam. Bił od niej jakiś szczególny rodzaj blasku, rzucający poświatę na podłogę w miejscu, w którym stała. Także cień kobiecej postaci z długimi puklami spływającymi na fałdy sięgającej do jej bosych stóp sukni odbijał się na kremowej ścianie lśniącym refleksem. Chwila ta wydała mi się tak piękna, że na moment zastygłam w bezruchu. Dopiero nieoczekiwany odgłos, może uderzenie w szybę, sprawił, że oderwałam wzrok od rzeźby. Ruszyłam do okna i pchnęłam je lekko, bo najwyraźniej wiatr musiał je zatrzasnąć. Wychyliłam się, przesuwając wzrokiem po żółtych i różowych jeżówkach, gdy nagle z przeciwległej strony, od sadu, zauważyłam lecącą w moją stronę ważkę. Z wrażenia aż otworzyłam szerzej oczy, nie była to bowiem zwykła ważka. Wielkością mogła śmiało konkurować ze sporych rozmiarów wróblem, a do tego jej kolor wydał mi się niesamowity, intensywnie niebieski. Skrzydła ważki mieniły się natomiast wszystkimi odcieniami tęczy. Nigdy wcześniej nie widziałam tak dużej i wyjątkowej ważki. Jeszcze bardziej zdumiałam się, gdy usiadła na parapecie nieopodal mnie. Nie chcąc jej spłoszyć, najpierw tylko jej się przyglądałam, ale po chwili wyciągnęłam do niej rękę. Patrzyła na mnie badawczo swoimi wielkimi lśniącymi oczami, jakby nabierała do mnie zaufania, gdy nagle spokojnie poderwała się do lotu i ku mojemu zdziwieniu, usadowiła się na mojej dłoni.
– Cześć, piękna – powiedziałam, nie mogąc oderwać oczu od tej niesamowitej istotki, która skojarzyła mi się z wróżką albo jakimś innym magicznym stworzeniem.
W odpowiedzi ważka pomachała muślinowymi skrzydełkami, delikatnie łaskocząc moją rękę, co sprawiło mi wyjątkową przyjemność. Nieraz w pobliżu stawu znajdującego się kawałek za opuszczoną chatą widywałam ważki latające przy brzegu, ale żadna nie mogła równać się z tą, która właśnie siedziała mi na dłoni. Tamte, choć piękne, wszystkie były do siebie podobne: zielone, złotawe albo opalizująco niebieskie, stanowiły piękny dodatek do dzikiego pejzażu. Widok żadnej z nich nie oczarował mnie jednak na tyle, by na tak długo zatrzymać moją uwagę. By tak mnie zachwycić. Nawet nie potrafię opisać, jaki poczułam zawód, gdy raptem ważka poderwała się i pofrunęła w stronę sadu. Patrzyłam na nią, aż zniknęła mi z pola widzenia. Potem z miłym uczuciem, że właśnie przydarzyło mi się coś wyjątkowego, wróciłam do rzeźby, zastanawiając się, gdzie powinnam ją postawić.
– Może w sypialni, żebym mogła widzieć ją zaraz po przebudzeniu albo spoglądać na nią tuż przed snem? A może w dużym pokoju, nazywanym przez rodziców pewnie nieco na wyrost salonem, bo tam bez wątpienia chyba pasowała najbardziej? – myślałam na głos.
W momencie, gdy chciałam unieść posąg, żeby przenieść go w inne miejsce, kątem oka dostrzegłam wychylający się spod szafki brzeg kartki. Gdy po nią sięgnęłam, okazało się, że to koperta.
Bez zastanowienia rozdarłam jej brzeg i wyjęłam kremową kartkę z czerpanego papieru ozdobionego przepięknym motywem drobnego liścia paproci. Spojrzałam z ciekawością na znajdujące się na niej skreślone starannie kilka zdań.
Droga Avo,
niech Sylfida otworzy przed Tobą drzwi do krainy nieograniczonych inspiracji, gdzie zawsze odnajdziesz to, czego będziesz potrzebowała.
Ktoś, dla kogo jesteś bardzo ważna
Zaszokowana, przeczytałam wiadomość, a w ciągu kolejnych kilku minut zrobiłam to jeszcze wiele razy.
Kim była osoba, która przekazała mi rzeźbę Sylfidy? Dlaczego się nie podpisała? Czy ją znałam i czy już kiedyś się spotkałyśmy? Pytania w mojej głowie wciąż się mnożyły, a im więcej ich było, tym większa ogarniała mnie ciekawość.
Znużona brakiem kolejnych pomysłów na wytłumaczenie tej dziwnej sytuacji, wsunęłam najkrótszy list, jaki otrzymałam w życiu, do koperty, by zaraz odłożyć ją na półkę. Potem podeszłam do rzeźby.
– Przynajmniej wiem, kim jesteś, Sylfido – zwróciłam się do posągu jak do człowieka.
Prawdopodobnie to przez refleks słonecznego światła, który akurat padł na twarz kamiennej figury, a może na moment znów obudziła się moja wyobraźnia, ale odniosłam wrażenie, że Sylfida się do mnie uśmiechnęła. Co więcej, uległam złudzeniu, że powieki kamiennej bogini, jak ją nazwałam w myślach, nieznacznie drgnęły. Przez ułamek sekundy Sylfida jawiła się mi jako prawdziwa kobieta z krwi i kości. Cofnęłam się o krok i przetarłam twarz dłońmi, dochodząc do wniosku, że to najpewniej efekt zbyt wielu emocji. W końcu urodziny ma się tylko raz w roku, a na dodatek nieczęsto dostaje się tak osobliwe podarki od tajemniczych darczyńców. Poza tym nie dało się ukryć, że ostatnio moja kondycja psychiczna nie przedstawiała się najlepiej. Nie było dnia, żebym usilnie nie próbowała obudzić uśpionej wyobraźni. Ale finał za każdym razem okazywał się marny. A to miało, niestety, na mnie fatalny wpływ.
Uniosłam Sylfidę i przemaszerowałam z nią po kolejnych pomieszczeniach, lecz nim minął kwadrans, obie wróciłyśmy do kuchni. Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest najodpowiedniejsze pomieszczenie dla tak wyjątkowego prezentu, ale nie mogłam nic poradzić na to, że gdziekolwiek postawiłam rzeźbę, miałam poczucie, że tam nie pasuje. To trochę tak, jakby to ona sama decydowała, gdzie powinnam ją zanieść. Nie pasowała ani na komodzie w sypialni, ani na – mogłoby się wydawać wręcz idealnym – okrągłym stoliczku w salonie, przy ścianie wyłożonej starą cegłą. Ostatecznie postawiłam ją na stojącej obok zabytkowego kaflowego pieca modrzewiowej półce. W sporej odległości od piecyka i zlewozmywaka nie była narażona na zniszczenie, a poza tym, jak uznałam, wyglądała tam naprawdę efektownie. W kuchni przebywałam najczęściej, nie dlatego, żebym lubiła gotować. Wręcz przeciwnie, pichciłam tylko wtedy, gdy naszła mnie na to wyjątkowa ochota. Zwykle jadałam proste potrawy, byle nie trzeba było ich zbyt długo przygotowywać. Kuchnię rodziców uwielbiałam raczej za klimat. Urządzili ją w staroświeckim stylu, starając się jak najwierniej oddać ducha takiego pomieszczenia z czasów, kiedy wybudowano dom. Lubiłam siadać w drewnianym bujanym fotelu przy oknie i czytać, co jakiś czas spoglądając na kolorowy o tej porze roku, niewielki, ale malowniczy ogród. Przynajmniej z tym nie miałam problemu, czytanie wciąż zapewniało mi mnóstwo wrażeń i stanowiło ucieczkę od codzienności. Jadąc tutaj, zabrałam ze sobą sporo książek, ale okazało się, że najchętniej sięgam po klasyki z biblioteczki rodziców, które przewieźli tu z warszawskiego mieszkania. Ostatnio, chociaż znałam je już niemal na pamięć, wróciłam do kryminałów Agathy Christie i, o dziwo, nawet teraz odkrywałam w nich coś nowego.
Tego wieczoru zostałam w kuchni dłużej niż zwykle. Tym razem jednak nie czytałam i nie gapiłam się na kwiatki w ogrodzie. Moją uwagę bowiem w całości zawłaszczyła rzeźba. Siedząc w bujanym fotelu i popijając ziołową herbatę, którą znalazłam w szafce rodziców, pewnie wyglądałam jak starowinka, kiedy tak z zadumą wpatrywałam się w Sylfidę. Przynosiło mi to jakiś rodzaj ulgi, uspokajało, a jednocześnie miałam wrażenie, że kiedy to robię, coś się we mnie układa. Jakbym wracała do siebie, do tej znajomej Avy, może odrobinę niepokornej i zbyt niecierpliwej, ale też odkryłam w sobie jakiś inny wymiar. Miejsce, które zdało mi się tajemnicze i które bardzo chciałam poznać. Poza tym coś jeszcze chodziło mi po głowie. Szukając dla rzeźby miejsca, na jej spodzie zauważyłam sygnaturę: W.O. Podejrzewałam, że najpewniej są to inicjały artysty, który ją wykonał. Odkrywszy je, zaczęłam się zastanawiać, kim jest osoba, która stworzyła tak wyjątkowe dzieło. Byłam jej ogromnie wdzięczna za to, że mogę cieszyć się tym cudownym przedmiotem, który, jak czułam, będzie miał dla mnie wielkie znaczenie.
Nie wiem dlaczego, może odezwał się mój szósty zmysł, ale coś mi szeptało, że autorką posągu jest kobieta. W żadnym razie nie chciałam odmawiać wrażliwości ani talentu mężczyznom, ale od rzeźby biła tak subtelna i czarowna energia, jaką według mnie była w stanie podzielić się jedynie kobieta. Nawet w myślach zaczęłam przegląd wszystkich żeńskich znajomych mi imion zaczynających się na literę „W”. „Wiktoria, Weronika, Wanda, Wiesława, Wioletta…”, wyliczałam, przyłapując się na tym, że chociaż nie znam imienia autorki Sylfidy, odbieram ją jako kogoś młodego. Dziwne było to wrażenie, tak jak dziwne, ale z każdą chwilą coraz przyjemniejsze, było wpatrywanie się w moją kamienną boginię.
Pewnie za bardzo się tym przejęłam, ale w nocy śniła mi się pracownia rzeźbiarska, a w niej dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w pokrytym pyłem uniformie i z zawiązaną finezyjnie chustką na głowie, spod której wymykały się ciemne kosmyki. Sen okazał się niebywale realistyczny, jeden z tych, kiedy mamy nieodparte wrażenie, że w nim uczestniczymy. Po przebudzeniu dokładnie pamiętałam kilka przedmiotów z zagraconej pracowni, a nawet nasłonecznione okno, na którego parapecie siedział sporych rozmiarów ptak. Przy skupionej na pracy artystce, która trzymała w dłoni dłuto, kręciły się dwa białe koty. Przez cały poranek towarzyszyło mi przyjemne wrażenie bliskości z tą kobietą. Doświadczyłam tego wyjątkowo wyraźnie, gdy znów usiadłam w pobliżu mojej Sylfidy, by choć przez chwilę na nią popatrzeć. Wtedy poczułam w sobie to charakterystyczne, przyjemne łaskotanie, które zawsze popychało mnie do twórczej pracy. Od tak dawna nie doznawałam takiego stanu, że w pierwszej chwili aż mnie to przeraziło. „Czy ja jeszcze w ogóle potrafię pisać…?”, zapytałam w myślach Sylfidę. Nie odpowiedziała, przecież martwe przedmioty nie potrafią mówić. Ale wątpliwości, które przed momentem poczułam, równie szybko zniknęły. Rzuciwszy w stronę mojej bogini pełne wdzięczności spojrzenie, jakby rozpierający mnie twórczy szał był jej zasługą, podekscytowana, popędziłam do sypialni, gdzie zostawiłam laptop. Wzięłam go z komody i od razu wróciłam do kuchni. Usiadłam przy stole w pobliżu okna, skąd też mogłam zerkać na ogród, i otworzyłam nowy plik. Najpierw napisałam tytuł, który od wielu miesięcy, czasem z coraz większym zniechęceniem, lecz uparcie powtarzałam w myślach. A potem z pewną obawą, jakbym znów na nowo odkrywała klawiaturę, wstukałam pierwsze zdanie. Kolejne popłynęły już lekko i nim się spostrzegłam, odpuściłam kontrolę, oddając się wyłącznie kreatywnej fali.
Pracowałam nieprzerwanie ponad trzy godziny i pewnie nadal nie odrywałabym wzroku od monitora, gdyby mojej uwagi nie odwrócił pewien dźwięk. Przeniosłam spojrzenie na szybę, w którą, jak mi się wydawało, coś uderzyło. Wstałam, unosząc ręce, żeby trochę rozluźnić zastane mięśnie, i podeszłam do lekko uchylonego okna, otwierając je na całą szerokość. Zauważyłam siedzącą nieopodal znajomą ważkę. Licząc, że znów do mnie podfrunie, ochoczo wyciągnęłam do niej dłoń. Ale ona nagle poderwała się do lotu i niczym mały samolocik zaczęła kołować nad trawnikiem w pobliżu jabłonki. Podziwiałam ten misterny spektakl natury, gdy nieoczekiwanie mała czarodziejka znów zbliżyła się do okna i ku mojemu zdziwieniu wleciała do kuchni. Sądziłam, że we wnętrzu domu straci orientację, ale ona jak gdyby nigdy nic znalazła sobie odpowiednie miejsce, siadając na uniesionej w górę dłoni Sylfidy. Scena ta miała w sobie coś tak zadziwiająco uroczego, że trudno było mi oderwać od niej wzrok. By nie spłoszyć ważki, przyglądałam się wszystkiemu z oddali. Gdybym posiadała choć odrobinę talentu malarskiego, na pewno szybko sięgnęłabym po ołówek albo farby, by uwiecznić tę chwilę. Starałam się jednak zapamiętać ten obraz, żebym mogła za jakiś czas oddać go w taki sposób, w jaki potrafiłam najlepiej, opisując widzianą moimi oczami rzeczywistość.
Ważka, tak jak się pojawiła, równie nieoczekiwanie wyfrunęła. Dopadłam do okna z nadzieją, że może przysiadła w pobliżu i będę mogła na nią jeszcze popatrzeć. Zanim całkiem zniknęła mi z oczu w gałęziach starej antonówki, mignęły mi jeszcze jej krystaliczne skrzydełka i modry korpus.
Wróciłam do rzeźby i stanąwszy naprzeciw, próbowałam poukładać sobie wszystko to, co wydarzyło się od rana, a Sylfida patrzyła na mnie swoim mądrym, nieodgadnionym spojrzeniem. Odniosłam wrażenie, choć najpierw wydało mi się to śmieszne, że czegoś ode mnie oczekuje. Do czegoś próbuje mnie nakłonić. Od dziecka charakteryzowała mnie bogata wyobraźnia, pewnie bez niej nie zajęłabym się pisaniem. Nigdy nie negowałam spraw związanych z metafizyką, ale skupiałam się głównie na realnym życiu i jakoś szczególnie nie zastanawiałam się nad duchowością. Dzięki wrażliwości nie pozostawałam jednak zupełnie obojętna na wyjątkowość natury. Uważałam, że to właśnie w niej kryją się odpowiedzi na zadawane przez człowieka od wieków pytania dotyczące egzystencji. Mimo wszystko, jako wychowanej w mieście dziewczynie, dotąd nie udało mi się nawiązać z Matką Ziemią jakiejś szczególnej więzi. Nawet tutaj, w miejscu wydawałoby się wręcz do tego idealnym, nie umiałam czerpać prawdziwej przyjemności z przebywania na łonie natury. Lubiłam spacery, ale zbyt długa wędrówka mnie nużyła. Po pierwsze bałam się, że w puszczy mogę pobłądzić, więc zwykle nie chodziłam zbyt daleko, a po drugie truchlałam z obawy, że zza krzaków może wychynąć jakieś zwierzę, skłonne jeszcze mnie pożreć, a w najlepszym razie solidnie poturbować. Najbardziej przerażała mnie możliwość spotkania żmii, a na myśl o wilkach i dzikach dostawałam palpitacji serca. Nie wspominając już o kleszczach. Zgodnie z maksymą „strzeżonego Pan Bóg strzeże” wolałam więc ograniczyć spacery do minimum.
Wpatrując się teraz w doskonale mi już znajomą twarz Sylfidy, nagle to poczułam i wiedziałam, co powinnam zrobić. Obrazy wnętrza rzeźbiarskiej pracowni, jak i pracującej w niej kobiety z mojego snu dzięki intensywności przeżyć dzisiejszego dnia nieco się rozmyły. Nadal jednak były w mojej głowie i na przekór rozsądkowi wiedziałam, że nie są mi obce. Musiałam chociaż spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Miałam niewiele danych, bo jedynie inicjały autora. Podekscytowana wróciłam do laptopa i z entuzjazmem zaczęłam poszukiwania. Muszę przyznać, że w ciągu kilku lat pracy nad książkami nabrałam wprawy w wyławianiu z przestrzeni internetu różnych potrzebnych mi informacji. Działałam metodycznie, najpierw próbowałam znaleźć jakieś ogólne informacje na temat polskich rzeźbiarzy. Potem z tej grupy wyselekcjonowałam kobiety. Niestety liczne grono szybko się przerzedziło, a ja nadal nie znalazłam dziewczyny, której zamglony wizerunek był dla mnie głównym bodźcem poszukiwań. Mimo wszystko nie poddawałam się, lecz uparcie starałam się natrafić na jakiś nowy trop. Gdybym akurat pisała książkę na temat rzeźbiarstwa, miałabym już porządny research. Tymczasem jednak interesująca mnie informacja nadal pozostawała przede mną ukryta. „Czyżby przeczucia mnie zmyliły? A może Sylfidę stworzył mężczyzna?” Tak czy owak, biorąc pod uwagę wszystkich znalezionych przeze mnie artystów zajmujących się rzeźbiarstwem, inicjały żadnego z nich nie pasowały do sygnatury na posągu mojej boginki. I kiedy już miałam się poddać, natrafiłam na pewien artykuł, który wiele mi rozjaśnił. Przeczytawszy, że sprawa dotyczy mieszkającej w małej miejscowości w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej młodej rzeźbiarki, Weroniki Olszewskiej, aż pisnęłam. Jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, wiedziałam, że to musi być ona, dziewczyna z mojego snu. Niestety do artykułu nie dołączono jej zdjęcia, bo i sprawa była delikatna, a pani Olszewska występowała tu raczej w charakterze poszkodowanej, o której jedynie wspomniano. Chodziło o zniszczenie wyrzeźbionego przez Olszewską posągu, który miał stanąć w ogrodzie jakiegoś starego dworu po remoncie przekształconego w hotel. Odnowiony zabytkowy budynek wraz z parkiem wyglądał urokliwie. Przebiegłam wzrokiem po kilku dołączonych do tekstu fotografiach, a kiedy doczytałam do końca, tym samym upewniwszy się, że nie znajdę tu niczego więcej na temat interesującej mnie rzeźbiarki, zapobiegliwie wrzuciłam artykuł do ulubionych i zamknęłam go, by jak najszybciej skupić się na poszukiwaniu interesującej mnie artystki.
– To ona! – krzyknęłam, nie potrafiąc zapanować nad emocjami, gdy na ekranie laptopa zobaczyłam tę twarz. To bez wątpienia była dziewczyna z mojego snu. Długie, ciemne, lekko falowane włosy, brązowe oczy i uśmiech Mona Lisy. Liczyłam, że dowiem się o Weronice czegoś więcej, ale nie było tego za wiele. Dwa obszerne wywiady, które przeczytałam, upewniły mnie jednak co do tego, że jest ona wyjątkową osobą. I właściwie stanowiły odpowiedź na moje pytanie. Młoda artystka od kilku lat rzeźbiła niemal wyłącznie w znalezionych przez siebie dużych polnych kamieniach, a jako temat swoich prac upodobała sobie kobiece postacie, boginie. To wyjaśniało, jak pojawiła się moja Sylfida. Stworzyła ją Weronika.
Sprawa zagadkowego ofiarodawcy wciąż nie dawała mi spokoju, ale teraz o wiele bardziej nurtowała mnie osoba, która tchnęła życie w podarowaną mi rzeźbę. Chociaż wokół tej sytuacji wciąż pozostawało wiele niejasności, domyślałam się, dlaczego tak się stało. Nie potrafiłam tego logicznie wytłumaczyć, ale praca Weroniki sprawiła, że ruszyłam z miejsca. Uzdrowiła moją zachwianą wiarę w swoje umiejętności. Odczarowała podsycane jeszcze przeze mnie i narosłe w ciągu wielu miesięcy stagnacji ponure, zgubne myśli. W jakiś magiczny sposób strząsnęła z nich szary pył, a w moje serce wlała nadzieję. Nie wiem, jak się to stało, ale byłam pewna, że to zasługa mojej Sylfidy i kobiety, która powołała ją do życia. Weronika w jednej chwili zawłaszczyła większość moich myśli. Bardzo chciałam ją poznać i poczułam, że zrobię wszystko, by tak się stało.
Moje pogaduszki z Sylfidą w ciągu kolejnych dni stały się już niemal rytuałem. Nie wstydziłam się rozmawiać z moją rzeźbą i zupełnie naturalnie zaczęłam traktować ją jak kogoś bliskiego. Najbliższego. Większość dnia spędzałam jednak na pisaniu, starając się nadrobić stracony czas, więc wbrew wcześniejszym postanowieniom sprawa Weroniki Olszewskiej zeszła na dalszy plan. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że zatraciłam się w pisaniu. Przy komputerze spędzałam chyba jeszcze więcej czasu niż wcześniej, choć już kiedyś rodzice nazwali mnie tytanem pracy. Chociaż momentami odczuwałam wielkie zmęczenie, satysfakcja z kolejnych, w szybkim tempie przybywających zapisanych stron była dla mnie wielką pociechą, dzięki czemu bagatelizowałam piekące oczy, a nawet bóle głowy i kręgosłupa. Nie mogłam wręcz nasycić się znajomą czynnością, którą od tak dawna nie dane było mi się cieszyć. Odgrodziłam się od świata i tak jak kiedyś, znów przepadłam w krainie moich bohaterów. Knucie intryg z ich udziałem sprawiało mi niezwykłą frajdę, a obmyślanie kolejnych scen stało się motorem, napędzając moje myśli i wyobraźnię.
Tym razem akcję umieściłam w lesie Huelgoat, w Bretanii. To miejsce, z którym związanych jest wiele legend arturiańskich, od dawna pobudzało moją wyobraźnię i marzyłam, by kiedyś tam się wybrać. Poza służbowymi wyjazdami w celach promocji mojego cyklu prywatnie rzadko fundowałam sobie dłuższe podróże. Przeważnie goniły mnie terminy oddania kolejnych książek, a poza tym wiedząc, że tak wielu czytelników w różnych zakątkach świata czeka na moje powieści, nie potrafiłam pozwolić sobie na wakacje, nawet kiedy rzeczywiście był na to czas. To nazywa się chyba pracoholizm. Ale jakkolwiek by to ująć, uwielbiałam ten stan permanentnego zatracenia się w tworzonych przez siebie historiach. Kto wie, może tym razem, zważywszy, że na miejsce akcji nowej książkowej serii wybrałam właśnie okolice Huelgoat, uda mi się wybrać do Francji i odwiedzić niewielkie, zabytkowe miasteczko noszące tę samą nazwę, co pobliski las. Póki co jednak pisanie przesłoniło mi wszystko inne.
Tego dnia pisałam pod wierzbą i muszę przyznać, że pobyt na świeżym powietrzu dobrze mi zrobił. Nabrałam rumieńców, a w trakcie pracy ziewałam o wiele rzadziej niż zwykle. Zaopatrzona w dzbanek zrobionej przez siebie różano-miętowej lemoniady, ulokowałam się w lekkim półcieniu i zawzięcie stukałam w klawiaturę. Nowa historia niebywale szybko nabierała tempa. Cieszyłam się więc, że wszystko idzie zgodnie z planem i tak, jak obiecałam wydawcy, za trzy miesiące będę mogła oddać gotowy tekst. Miałam nadzieję, że pierwszy tom, jak i sam pomysł na nowy cykl spodobają się redaktorce. Mnie ta opowieść wciągnęła bez reszty. Odkąd kilka dni temu, niepewna, lecz nie tracąc nadziei, otworzyłam nowy plik i z rozmysłem wybrałam znamienny dla mnie tytuł Grota Dziesięciu Tajemnic, żyłam tą historią, a w ciągu dnia zdarzało się naprawdę niewiele chwil, bym o niej nie myślała. Jak wskazywał tytuł, każda część miała być poświęcona rozwikłaniu jednego z dziesięciu sekretów. Pierwszy tom był dla mnie najważniejszy, czytelnik musiał bowiem dobrze poznać bohaterów, którzy będą później pojawiać się w kolejnych częściach. Na szczęście główne postacie zostały już wykreowane, a fabuła, póki co, rozwijała się świetnie.
Kiedy na moment zrobiłam sobie przerwę, żeby napić się orzeźwiającego napoju, zauważyłam przelatującą nieopodal „moją” ważkę. Trudno byłoby jej nie zauważyć. Od chwili, gdy pierwszy raz mi się pokazała, a potem wleciała do kuchni, siadając na dłoni Sylfidy, widywałam ją regularnie. Czasem przyfruwała bliżej, bym mogła ją lekko dotknąć, a jeśli nie miała na to ochoty, zawsze kręciła się gdzieś w okolicy, tak żebym mogła ją zobaczyć. Lubiłam te szczególne momenty. Nieraz odnosiłam nawet wrażenie, że ta finezyjna istotka jest jedną z bohaterek mojej nowej książki. Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz, kiedy udało mi się przerwać twórczy marazm i znów zaczęłam pisać, potrafiłam docenić w pełni piękno, ciszę i niepowtarzalność miejsca, w którym tymczasowo mieszkałam. Wprawdzie wciąż nie mogłam przekonać się do samotnych spacerów po puszczy, ale za to częściej krzątałam się po działce, wsłuchiwałam się w głosy różnych ptaków, a wieczorami od czasu do czasu siadywałam na niewielkim pomoście przy mieszczącym się za drugą chałupą stawie, gdzie przed snem odprężałam się przy rechocie żab.
Tym razem „moja” ważka przysiadła na skraju stolika. Skorzystałam więc z okazji i wyciągnęłam do niej rękę, delikatnie poruszając palcami, co miało ją zachęcić, żeby na nią weszła. Wydawało mi się, że miała na to ochotę, gdy nieoczekiwanie spłoszył ją hałas, jaki robił zbliżający się samochód. Nagle wzbiła się do lotu i zniknęła w gąszczu liści nade mną. Wstałam, ale nie opuszczając mojego zielonego miejsca pracy, jedynie rozchyliłam gałęzie i przez powstały w ten sposób prześwit zerknęłam na prowadzącą do domu kamienistą drogę. Spodziewałam się, że lada moment zobaczę auto kuriera albo listonosza, lecz zamiast tego ujrzałam pędzący beżowy pojazd, za którym wzbijał się tuman kurzu. Już miałam wyjść, ale w ostatniej chwili coś mnie przed tym powstrzymało. Samochód nie zatrzymał się przed domem moich rodziców, tylko przeciął trawnik leżący poza należącą do nich posesją i pomknął dalej, ostatecznie stając przy opuszczonej chacie. Przesunęłam się w prawo i wciąż ukryta za zielonymi witkami przyglądałam się dalej.
Teraz dokładnie widziałam samochód i mężczyznę, który z niego wysiadł. W luźnych lnianych spodniach, rozchełstanej kraciastej koszuli i włosami niedbale związanymi w kucyk, w pierwszym momencie zrobił na mnie wrażenie obdartusa. Po chwili doszłam jednak do wniosku, że pewnie ma taki, na swój sposób oryginalny styl, co potwierdzało jeszcze zabytkowe auto, którym przyjechał. Kiedy otworzył bagażnik i wytaszczył z niego trzy walizki, a ze środka mnóstwo różnej wielkości pakunków, aż zaklęłam pod nosem. Sądząc po liczbie bagaży, wyglądało na to, że zamierza zatrzymać się tutaj na dłużej.
– Jeszcze tego mi brakowało – odezwałam się do siebie z niezadowoleniem.
Teraz, gdy pisanie szło mi tak dobrze, jedyne czego potrzebowałam, to święty spokój, a niechciane towarzystwo obcego człowieka odbierałam jako zagrożenie dla stanu wewnętrznej dyscypliny, jaką udało mi się ostatnio wypracować. Obserwując, jak podśpiewywał sobie pod nosem, z zadowoleniem wnosząc do domu kolejne bagaże, czułam narastającą irytację. Czyż nie wyjechałam z Warszawy, by znaleźć cichą przystań? Kiedy tak przyglądałam się mężczyźnie, coś we mnie szeptało, że ta cicha przystań od tej chwili nie będzie już taka spokojna. Gdy rozpakowawszy auto, niechciany sąsiad zniknął za drzwiami domu, usiadłam przy stoliku i dopiłam lemoniadę. Potem próbowałam jeszcze pisać, ale byłam zbyt rozkojarzona. Najmniejszy dźwięk dochodzący od strony chaty, do której zawitał nowy lokator, sprawiał, że mój wzrok uciekał w tamtym kierunku. Rozdrażniona, wyłączyłam laptop i wziąwszy go pod pachę, z pustym dzbankiem w dłoni, ruszyłam do domu.
Na szczęście złość szybko ze mnie wyparowała i nawet próbowałam siebie przekonać, że może nie taki diabeł straszny, jak go malują, tym bardziej że sąsiad przez całe popołudnie nie wyściubiał nosa z chaty. Nie byłabym jednak sobą, gdybym co jakiś czas nie spoglądała w kierunku najbliższej posesji, sprawdzając, co tam się dzieje. Póki co panował spokój.
Po przyrządzonym naprędce obiedzie, złożonym z pieczonych ziemniaków, kilku liści sałaty i podgrzanego gotowego zraza, posilona i zmotywowana, pełna zapału znów zabrałam się do pracy. Teraz jednak zostałam w domu. Ponieważ nie udało mi się wcześniej skończyć ważnej sceny, chciałam zrobić to jak najszybciej. Czułam, że rozpiera mnie energia, dlatego szybko włączyłam laptop i bez trudu przeniosłam się do świata moich bohaterów. Nie minęło pół godziny, gdy usłyszałam dochodzący z zewnątrz hałas. Oszołomiona, podeszłam do okna, starając się odnaleźć źródło dźwięku. Szybko zorientowałam się, że nieznośnie głośna muzyka dochodzi z domu przybysza. Zamknęłam w kuchni okno, ale niewiele to dało, pomyślałam więc, że może w mieszczącym się z drugiej strony domu salonie albo w pokoju służącym mi za sypialnię nie będzie słychać tego jazgotu. Nic bardziej mylnego, wydawało mi się, że od częstotliwości basów aż dudnią ściany. Nie było wyjścia, musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.
– Co za bezczelny typ. Już ja mu pokażę. Przyjeżdża taki znienacka i już myśli, że jest panem świata – pomstowałam, w bojowym nastawieniu kierując się do drzwi.
Ledwo wyszłam na werandę, muzyka ucichła. Zawahałam się. Zeszłam ze schodów i zastanawiając się, co zrobić, przez kilka minut wpatrywałam się w widoczny od tej strony fragment sąsiedniej chaty. Pomyślałam, że jeśli pójdę tam teraz, kiedy było już cicho, facet pomyśli, że jestem czepialska. Ale z drugiej strony, jeśli on miałby tu zostać na dłużej, na co prawdopodobnie się zanosiło, chyba lepiej od razu ustalić pewne zasady. Ostatecznie wróciłam do domu i sięgnęłam po komórkę. Szybko wybrałam numer mamy i niecierpliwie czekałam, aż się odezwie. Odebrał tata. Mama była akurat na spacerze i zapobiegliwie nie zabrała telefonu, żeby jej nie rozpraszał. Przez kilkanaście minut drążyłam interesujący mnie temat, starając się wyciągnąć od ojca jakąkolwiek informację o sąsiednim domu i mieszkających w nim kiedyś ludziach. Niestety nie powiedział mi nic, czego już bym nie wiedziała.
– Tato, no pomyśl jeszcze – męczyłam dalej. – Może jednak coś zauważyliście. Naprawdę przez te wszystkie lata nikogo tam nie było?
– Nie. – Zdecydowany głos ojca pozbawił mnie złudzeń. – Przecież dobrze wiesz. Sam jestem zdziwiony, że ktoś tam się pojawił. W obecnej sytuacji może powinienem jak najszybciej przyjechać, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają. Nie wiadomo, kto to. Nie darowałabym sobie, gdyby okazało się, że jesteś narażona na niebezpieczeństwo albo jakieś nieprzyjemności z powodu tego człowieka. W dzisiejszych czasach ludziom nie można bezgranicznie ufać, tym bardziej że te domy, nasz i tamten przy sosnach, leżą w sporej odległości od innych zabudowań.
Poczułam, że tata potraktował sprawę zbyt poważnie, dlatego od razu postarałam się wybić mu ten pomysł z głowy. Nie chciałam go denerwować, a moja dociekliwość najwyraźniej dała mu do myślenia. Wyczułam jego szczery niepokój z powodu tej sytuacji.
Przez kolejne minuty przybranym na potrzebę chwili, pewnym siebie tonem próbowałam go przekonać, że wysnuł złe wnioski z naszej rozmowy, bowiem żadnego, nawet najmniejszego zagrożenia nie ma. Nie wydawał się przekonany, ale obiecał, że nie będzie robił z siebie pajaca i bez wcześniejszego uzgodnienia ze mną nie wsiądzie w najbliższy samolot i nie pojawi się w środku nocy na progu naszego domu. Sądząc po jego reakcji, mogłam się domyślić, że spojrzenie mamy na tę sprawę będzie podobne. Jeśli nie będzie bardziej zaniepokojona. Zanim się rozłączyłam, kazałam mu obiecać, że na razie nic jej nie powie. Kręcił nosem, bo najwyraźniej ten pomysł niezbyt mu się spodobał i nie był pewien, czy da radę trzymać język za zębami. Udało mi się ugrać tylko tyle, by zaręczył, że do jutra nie piśnie mamie nawet słowa na temat nowego sąsiada, ale jeśli do tej pory niczego więcej na jego temat się nie dowiem, mama zostanie o wszystkim poinformowana. Musiałam się na to zgodzić i szybko pożałowałam nieprzemyślanego telefonu. Mama była osobą dość impulsywną. Czasem byle drobiazg potrafił wyprowadzić ją z równowagi. Naprawdę chciałam jej tego oszczędzić.
Późnym popołudniem zrobiłam kolejne podejście do pisania. Przez godzinę udało mi się uspokoić nerwy i upewniwszy się, że wokół mam sprzyjające warunki, filiżankę kawy pod ręką, a na oparciu krzesła miękki pled, włączyłam laptop. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła dziś spokojnie usnąć, nie dokończywszy kluczowej sceny. Oczyma wyobraźni już widziałam, jak moja książkowa bohaterka wchodzi do najmroczniejszej ze wszystkich jaskiń, krok za krokiem schodząc do wnętrza ziemi. Niemal czułam na ciele panujący tam chłód i wilgoć, a w uszach dźwięczały mi łopot skrzydeł przelatujących nietoperzy i spadające z dachu krople wody, gdy nagle z zewnątrz znów dotarł do mnie znienawidzony dźwięk.
– Do jasnej cholery! – zaklęłam siarczyście, poderwałam się jak oparzona i bez zastanowienia popędziłam do drzwi.
Na moment zatrzymałam się na trawniku, wpatrzona w pootwierane na oścież okna w domu nowego sąsiada, ale kolejna fala nieznośnej, a na pewno zbyt głośnej muzyki, szybko popchnęła mnie naprzód. Po kilkunastu sekundach już stałam pod jego domem i dobijałam się do drzwi.
– Jest tam kto?! – Nikt się nie pojawił przez kilka minut i moja irytacja sięgnęła zenitu. Jeszcze raz zadudniłam w wyblakłe drewniane drzwi, wyglądające tak, jakby trzymały się na zawiasach wyłącznie na słowo honoru. Znów nie doczekałam się reakcji, ruszyłam więc w kierunku otwartego okna. – Jest tam kto?! – powtórzyłam z wyraźną furią w głosie. W obecnej sytuacji niewiele trzeba było, żebym wybuchła. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś tak wyprowadziło mnie z równowagi. Pewnie musiało być to wieki temu. Bez skrupułów zajrzałam do wnętrza i na moment przed oczami mignęła mi sylwetka mężczyzny. – Gościu, do cholery, ucisz tę muzykę! – wydarłam się.
Niestety ani mnie nie zobaczył, ani nie usłyszał. Wychodził właśnie z pokoju, więc dostrzegłam jedynie tył jego wymiętej koszuli i duże słuchawki na uszach. Przynajmniej wiedziałam, dlaczego moje słowa do niego nie docierają. Ale skoro miał słuchawki, to czemu z głośnika ryczała ta szalona muzyka? W innych okolicznościach może nawet by mi się spodobała, kompozycja przypominała soundtrack z filmu akcji, z wyraźnymi i ostrymi akcentami smyczków. Dziś jednak dla mnie brzmiało to jak totalny chaos. Zauważyłam, że w pomieszczeniu leżały rozbebeszone walizki, a część rzeczy powieszono na oparciu stojącego nieopodal krzesła. Niezrażona, przemknęłam wzdłuż domu do kolejnego otwartego okna i tym razem śmiało tam zajrzałam. Może gdybym miała lepszy refleks, nowy lokator starej chaty by mnie dojrzał, ale kiedy wsparta na lichym parapecie, zajrzałam do pokoju, on zdążył już wygodnie ułożyć się na tapczanie pod ścianą. Z zamkniętymi oczami poruszał głową, być może w takt płynącego ze słuchawek utworu. Opadły mi ręce, skapitulowałam. Zdałam sobie sprawę, że żeby mógł mnie dojrzeć, musiałabym wleźć tam przez okno i nim potrząsnąć. Obawiałam się, że z takiej sytuacji najpewniej wyszłabym z uszczerbkiem na zdrowiu, bo facet bez dwóch zdań uznałby mnie za włamywaczkę. Nie powiem, żeby perspektywa wymierzenia mu solidnego kuksańca nie kusiła. Rozszalałe emocje popychały mnie do tego, by po swojemu wymierzyć sprawiedliwość. Nie wiem, jak skończyłaby się taka akcja, na szczęście nieco odetchnęłam i choć nie bardzo mi się to uśmiechało, w końcu zrobiłam w tył zwrot. Dochodziłam właśnie do mojego domu, gdy upiorna muzyka nagle ustała, a za sobą usłyszałam głos:
– Dzień dobry! – wołał obiekt mojej irytacji, idąc za mną.
Przystanęłam, czekając, aż mężczyzna podejdzie. Złość częściowo ze mnie wyparowała, istniała więc szansa, że nasza rozmowa nie będzie zbyt burzliwa.
– Cześć, fajnie cię poznać, Emil jestem. – Z łobuzerskim uśmiechem przyjezdny wyciągnął do mnie rękę.
Nieznajomy sprawiał przy tym wrażenie, jakby był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Miałam jednak co do niego mieszane uczucia. Z jednej strony jego bezpośredni sposób bycia wydał mi się rozbrajający. Czułam, że facet da się lubić, że nawet mógłby być z niego fajny kumpel. Ale z drugiej strony ten jego rozanielony wyraz twarzy w pewnym sensie działał mi na nerwy.
– Chciałem przyjść się przywitać. Mieszkasz tu, tak? – Rzucił okiem na moją chatę.
– Tak – odparłam oszczędnie, wymieniając uścisk ręki i po chwili dodałam: – Ava jestem.
– Fajne imię, takie mało spotykane. – Wyszczerzył się w uśmiechu, co znów wywołało we mnie niezrozumiałą irytację. – W takim razie będziemy sąsiadami. Pewnie zauważyłaś, że przyjechałem tu z tymi wszystkimi bambetlami.
– O tak, trudno byłoby to przeoczyć – zauważyłam nieco kąśliwym tonem. – A raczej nie usłyszeć.
Spojrzał na mnie tak, jakby nie wiedział, o co chodzi.
– Zawsze słuchasz tak głośno muzyki? – Patrząc Emilowi prosto w oczy, uniosłam lekko brew.
– Eee, no… tylko czasami – wydukał i z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Mój sugestywny wyraz twarzy najwyraźniej dał mu coś do zrozumienia, bo zaraz się zmitygował. – Przepraszam za ten popis. Po prostu kiedy byłem tu ostatnio, w tej chacie – spojrzał mimochodem na mój dom – nikt nie mieszkał. Nie skojarzyłem… to znaczy za późno pomyślałem, że teraz może to komuś przeszkadzać. Sorry…
– Czyli jednak lubisz słuchać głośno. – Widząc jego chwilowe zmieszanie, uśmiechnęłam się, żeby uniknąć krępującej atmosfery.
– Czasami… – odparł z szelmowską miną, dodając jednak szybko z wyciągniętymi w górę rękoma: – Ale nie masz się czego obawiać. To się już nie powtórzy, co złego to nie ja. Będę siedział cicho jak mysz pod miotłą.
Wszystko wskazywało na to, że Emil mnie nie zauważył, gdy zaglądałam do jego chaty. W pierwszej chwili kusiło mnie, by mu o tym powiedzieć, ale uznałam, że teraz to bez znaczenia. Najważniejsze, że osiągnęłam cel, ryk głośników ustał. Mogłam mieć nadzieję, że rzeczywiście, tak jak zaręczył, podobna sytuacja więcej się nie powtórzy.
– W porządku – powiedziałam ugodowo, żeby nie wyjść na sztywniarę. Ale wolałam zaznaczyć, żeby w przyszłości uniknąć takich sytuacji. – Taki hałas trochę rozprasza mnie w pracy.
– Rozumiem, że działasz zdalnie. Czym się zajmujesz? – Spojrzał z ciekawością.
– Pisaniem – odparłam oględnie, a on na szczęście więcej nie dopytywał. Zazwyczaj informacja, że jestem pisarką, robiła na nowo poznanych osobach pewne wrażenie i potem zawsze musiałam o sobie sporo opowiadać. A teraz wolałam tego uniknąć. Pomyślałam jednak, że też powinnam się o nim czegoś dowiedzieć, tym bardziej że obiecałam to tacie, który, jak podejrzewałam, nie da mi spokoju i niebawem pewnie będzie chciał wyciągnąć ode mnie konkretne informacje na temat mieszkańca sąsiedniej chaty. Zrewanżowałam się więc pytaniem. – A ty gdzie działasz?
– Aaa, tu i tam, głównie w branży gamingowej – odparł krótko.
Nie wiem, jak potoczyłaby się dalej nasza rozmowa, gdyby w kieszeni spodni nowego znajomego nie rozdzwoniła się komórka. Nie odebrał jej wprawdzie przy mnie, ale musiało być to jakieś ważne połączenie, bo kiedy na wyświetlaczu zauważył numer, przeprosił mnie, po czym pożegnał się i ruszył w stronę swojej chaty.
Nie minęła godzina, a zadzwonił mój tata. Wiadomość, że poznałam nowego lokatora od dawna niezamieszkanej chaty, i moja krótka relacja na ten temat niezbyt go zadowoliły. Zadawał pytania, na które ja niestety nie znałam odpowiedzi.
– Ale co to znaczy, że w branży gamingowej, nie pytałaś więcej?
– Och, tato, daj spokój. Co ty myślisz, że będę maglować dopiero co poznanego faceta? – Z niezadowoleniem prychnęłam, bo było dokładnie tak, jak podejrzewałam, analityczny i drobiazgowy z natury tata zawsze musiał mieć szeroki obraz każdej sprawy.
– Nie zaszkodziłoby, jakbyś go trochę przemaglowała. Lepiej dmuchać na zimne, gdy on tam teraz ma mieszkać. Nie wiesz, na jak długo przyjechał?
– Nie, nie wspomniał o tym – odparłam, wzdychając, bo zaczynałam mieć już dość tej rozmowy.
Przekazałam ojcu to, co wiedziałam, i dalsze drążenie tematu nie miało sensu. Dobry kwadrans męczył mnie kolejnymi pytaniami i oczywiście musiałam dać słowo, że jak tylko dowiem się o Emilu czegoś więcej, zaraz zadzwonię, żeby to przekazać. Zanim się rozłączył, ze trzy razy przypominał mi, żebym zamknęła drzwi na klucz, kiedy jestem w domu, i skontaktowała się z nim zaraz, jeśli tylko coś mnie zaniepokoi. Byłam zmuszona to obiecać, chociaż nie zamierzałam stosować się do ojcowskich rad. Fakt, nie znałam Emila i właściwie nic o nim nie wiedziałam, czułam jednak, że nie grozi mi z jego strony nic złego. Może to kobieca intuicja albo naturalna zdolność odbioru intencji drugiego człowieka, ale coś mi mówiło, że przy nowym sąsiedzie jestem naprawdę bezpieczna.
Spotkanie z Emilem trochę mnie ośmieliło i później coraz chętniej spoglądałam w kierunku jego domu. Kilka razy nawet mignęła mi w oddali jego sylwetka, ale tego dnia raczej rzadko był na zewnątrz. Tak jak obiecał, wokół panowała cisza jak makiem zasiał. Jeśli słuchał muzyki, to pewnie przez słuchawki, ponieważ gdy zauważyłam go przy stojącej obok chaty szopie, miał je na uszach. Najwyraźniej więc tym razem wszystko zadziałało, jak trzeba. Byłam mu za to wdzięczna. Ponadto fakt, że dotrzymał słowa, dobrze o nim świadczył.
Pod wieczór znów ruszyłam z pisaniem i ważna scena, która nie dawała mi spokoju, wreszcie znalazła się w mojej książce. Gdy wyłączyłam laptop, wskazówki zegara pokazywały kilka minut po pierwszej. Zwykle nie pracuję w nocy, ale dziś wyjątkowo o tak później porze czułam przypływ twórczego zapału i musiałam to wykorzystać. Odkąd wróciłam do pisania, miałam wrażenie, że ta historia chce jak najszybciej się zmaterializować. Aż łaskotały mnie czubki palców, kiedy z podekscytowaniem stukałam w klawiaturę, ożywiając kolejnych bohaterów i miejsca, do których już niebawem mieli zawitać.
Zanim położyłam się do łóżka, przez okno w sypialni zerknęłam jeszcze na sąsiednią chatę. W jednym z okiem paliło się światło. Najwyraźniej Emil też nie spał.
Nazajutrz ledwo wstałam i jako tako się ogarnęłam, a już siedziałam przed monitorem bezgranicznie zanurzona w tworzonej przez siebie opowieści. Przez kilka miesięcy posuchy zapomniałam już, jaka to przyjemność przenieść się do magicznej krainy, gdzie mogłam całkowicie oderwać się od problemów współczesnego świata. Ależ mi tam było dobrze. Przedpołudniowe sobotnie godziny szybko mi umykały, a za to tekstu w laptopie obficie przybywało. Tak jak wczoraj, dziś też pisałam w kuchni, ale w czasie krótkich przerw wychodziłam na zewnątrz, żeby trochę się rozprostować, odetchnąć rześkim powietrzem i posłuchać świergotu ptaków. Właśnie przystanęłam na moment pod wierzbą, gdy usłyszałam warkot silnika. Wychylając się zza zielonych witek, spojrzałam na drogę i zauważyłam jakieś czerwone auto, które zaraz przemknęło nieopodal niczym błyskawica i zatrzymało się pod domem Emila. W jednej chwili w drzwiach pojawił się gospodarz, dość wylewnie witając się z przybyłymi – młodą kobietą i mężczyzną w podobnym wieku. Dość wylewnie, to chyba zbyt mało powiedziane, bo darli się przy tym i śmiali, jakby byli w stanie wskazującym na spożycie. A do tego jeszcze ten pies, wielki, ruchliwy i odkąd wyskoczył z auta, nieustannie szczekający. Dojrzałam go właśnie w chwili, gdy zaczął ujadać i robił to tak głośno, że aż mi dudniło w uszach. Może zwyczajnie zdziczałam przez tych kilka miesięcy na odludziu, ale teraz kumulacja tych wszystkich odgłosów przyprawiała mnie niemal o zawrót głowy. Czworonóg popiskiwał i wciąż szczekał, skacząc na Emila, który sprawiał wrażenie uradowanego.
– Ależ ja za tobą tęskniłem, druhu – usłyszałam jego głos, kiedy akurat kucał i czochrał po grzbiecie zwierzaka, który jakimś cudem przysiadł przed nim spokojnie i przynajmniej przez chwilę nie było go słychać.
Potem cała czwórka zniknęła w chacie i zapanowała cisza. Odetchnęłam i z ulgą rozkoszowałam się spokojem. Nie długo jednak, bo za moment zza otwartego na oścież okna dobiegł głośny kobiecy śmiech będący jedynie preludium do tego, co nastąpiło potem. Śmiechy, szczekanie, wzajemne przegadywanie się, a to wszystko odbywało się tak głośno, że byłam zmuszona wrócić do domu. Mogłam wiele zrozumieć, przecież sama lubiłam spotkania z przyjaciółmi i bynajmniej nie siedzieliśmy wtedy cicho. Potrzebowałam towarzystwa, rozmów, muzyki i pozytywnej energii, bo to wszystko inspirowało mnie zarówno do twórczego życia, jak i pisania. Nie wiem, dlaczego ten gwar tak negatywnie teraz na mnie wpływał, dlaczego te podniesione, rozbawione głosy tak mnie drażniły, a szczekanie psa irytowało. Na warszawskim osiedlu co chwilę słychać było ujadające psy i jakoś nigdy nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Czyżby kilka miesięcy życia na odludziu, brak kontaktu z cywilizacją oraz, co też brałam pod uwagę, nadszarpnięte nerwy z powodu niepisania tak bardzo na mnie wpłynęły? Niemożliwe, żebym aż tak się zmieniła. Teraz jednak najbardziej zależało mi, żeby szybko skończyć książkę i najlepiej od razu rozpocząć kolejną. Jedyne czego potrzebowałam, to cisza, spokój, czyli idealne warunki do pracy. Na resztę dnia zabarykadowałam się więc w domu, idąc za przykładem nowego sąsiada, włożyłam na uszy słuchawki i przy muzyce Gealdýra starałam się pracować. Tekstu przybywało, lecz nie tak efektywnie jak wcześniej. Nucąc mój ulubiony ostatnio utwór Ēwa, wstałam, żeby wstawić wodę na kolejną herbatę, gdy coś mignęło mi za oknem. Podeszłam bliżej do szyby i zaraz gwałtownie od niej odskoczyłam. Serce biło mi przy tym jak szalone. Od razu spadłam z obłoków na ziemię, kiedy w szparze otwartego okna zauważyłam znajomą twarz z szelmowskim uśmiechem. Zdjęłam gwałtownie słuchawki, szykując się na porządne kazanie, ale zaskoczenie zawiązało mi usta i przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie wypowiedzieć nawet słowa.
– Przyszedłem po ciebie, księżniczko, żebyś dołączyła do naszego zgranego trio… – powiedziawszy to, Emil czknął, głupawo się uśmiechnął i zaraz dodał, czochrając po głowie opierającego przednie łapy na ścianie domu psa, który też zawadiacko na mnie popatrywał. – Właściwie to kwartetu… Będzie okazja lepiej się poznać.
Nietrudno było zauważyć, że sąsiad jest nieźle zaprawiony.
– Wejść po ciebie przez okno czy otworzysz mi drzwi? – Emil uniósł nogę i wydawało się, że jest gotów zrealizować to, co chodziło mu po głowie.
Dopiero wtedy odzyskałam głos.
– Wybacz, ale pracuję – wyjaśniłam sucho i zmroziłam go lodowatym spojrzeniem.
– W sobotni wieczór? – Sprawiał wrażenie mocno zdziwionego.
– Tak – odpowiedziałam, jednocześnie lekko popychając skrzydło okna, żeby w razie czego zamknąć mu je przed nosem.
– Eee, nie może być tak, że my tam balujemy, a ty siedzisz tu sama. Nie pozwolę na to… – Zarechotał.
– Boże, gościu, nigdzie z tobą nie pójdę, wracaj do siebie. Krzyżyk na drogę… – rzuciłam coraz bardziej rozsierdzona i nie wiem, jak skończyłaby się ta sytuacja, bo facet ewidentnie nie chciał przyjąć odmowy, gdyby nagle obok nie pojawiła się jego znajoma.
– Emil, co ty odwalasz, wracaj do domu – złajała go i odciągnęła od okna. – Przepraszam za niego, naprawdę nie wiem, co mu się dziś stało. To chyba efekt tutejszego świeżego powietrza. – Uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. – A tak w ogóle to jestem Kaśka.
– Ava – rzekłam chłodno, mimo że dziewczyna sprawiała miłe wrażenie i w odróżnieniu od swojego towarzysza była trzeźwa.
Najwyraźniej odczuła narzucony przeze mnie dystans, bo nie starała się na siłę przedłużać rozmowy.
– Jeszcze raz przepraszamy, to się już nie powtórzy – odezwała się jeszcze z oddali, biorąc pod ramię nieco zamroczonego kolegę.
Jeszcze długo po tym, jak poszli, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Krzątałam się po domu, potem wychodziłam na zewnątrz i sprawdzałam, czy przypadkiem Emilowi albo któremuś z jego znajomych nie przyjdzie do głowy znów się do mnie wybrać. Z sąsiedniej chaty nie dochodziły wprawdzie żadne odgłosy, ale wolałam pozostać czujna. W takich okolicznościach o pisaniu nie było mowy. Nie dałam rady się skupić i jedyne, na czym mogłam się skoncentrować, to bezcelowe przeglądanie wiadomości. Zwykle nie czytałam informacji z portali nachalnie serwujących bzdurne plotki o pseudocelebrytach i sensacyjne, często naciągane wieści, ale dziś, mimo że z każdym przeczytanym akapitem rosła we mnie irytacja i niezgoda na ten sztucznie kreowany w mediach, ogłupiający świat, kręcąc głową, przelatywałam wzrokiem kolejne zdania. Na szczęście w końcu poszłam po rozum do głowy i powiedziałam sobie dość.
– Ja już chyba do reszty zdurniałam. – Wstałam, ruszyłam w stronę łazienki i z politowaniem spojrzałam na swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie w przedsionku.
„Najwyższa pora się kłaść”, doszłam do wniosku, dostrzegając sińce pod zmęczonymi niebieskimi oczami i bledszą niż zwykle cerę. Przy moich bardzo jasnych, wręcz białych włosach, na tle ściany w odcieniu cappuccino wyglądałam jak mara. Sięgające do połowy szyi włosy, które zwykle same ładnie się układały, lekko podwijając się do wewnątrz, dziś smętnie opadały, tu i ówdzie wyginając się nie w tę stronę, w którą powinny.
Kąpiel zrobiła swoje i wreszcie się odprężyłam. Przebrana w piżamę, wróciłam do kuchni z zamiarem wyłączenia laptopa, kiedy mój wzrok przyciągnęła rzeźba Sylfidy. Podeszłam do niej i dotknęłam jej wyciągniętej w górę dłoni w miejscu, gdzie niedawno usiadła ważka. Ogarnęło mnie przyjemne wrażenie, jak zawsze zresztą, gdy byłam w pobliżu mojej bogini albo na nią patrzyłam. Nagle naszła mnie pewna myśl. Zdałam sobie sprawę, co powinnam zrobić, choć jeszcze przez chwilę próbowałam odsunąć od siebie ten pomysł. Ostatnio, całkowicie zajęta pisaniem, nie zastanawiałam się nad artystką, która wyrzeźbiła Sylfidę. Zaakceptowałam też fakt, że raczej nie dowiem się niczego więcej o moim tajemniczym darczyńcy. Zrobiłam, co mogłam, skontaktowałam się z firmą kurierską, która dostarczyła do mnie przesyłkę, ale niewiele tam wskórałam. Robiłam jeszcze inne podchody, starając się natrafić na ślad tej osoby w internecie, ale najwyraźniej chciała pozostać anonimowa. Teraz jednak temat do mnie powrócił, przynajmniej jeśli chodziło o Weronikę Olszewską.
Ponownie ulokowałam się na krześle i przysunęłam do siebie laptop. Wpadłam na pomysł, jak znaleźć tę dziewczynę. Wpisałam w Google interesującą mnie frazę i po chwili na ekranie pojawił się obraz odrestaurowanego dworu, od niedawna funkcjonującego jako hotel, w miejscowości Wrzosnówek nieopodal Ojcowskiego Parku Krajobrazowego. Okazało się, że są w nim wolne miejsca. Chociaż ten plan pod wieloma względami wydał mi się szalony, zarezerwowałam tam na następny dzień jednoosobowy pokój. Miałam do przejechania ponad czterysta kilometrów i na dobrą sprawę jeszcze nie wiedziałam, jak zabiorę się do moich poszukiwań. Mimo wszystko postanowiłam zaryzykować. Skoro świt, gotowa na przygodę, wsiadałam do samochodu z niewielką walizką i bagażem podręcznym. Przyroda dopiero leniwie budziła się do życia, za to we mnie buzowały emocje, jakie zwykle odczuwa się, mając przed sobą perspektywę zrobienia czegoś niesamowitego. Gdy odpaliłam silnik, mój wzrok powędrował na moment w stronę pnącej się z przodu werandy pomarańczowej róży. Na jednym z kwiatów, machając lekko skrzydłami, siedziała „moja” ważka. Uznałam to za dobry znak. Ta podróż musiała przynieść zamierzony efekt.
