Obietnica Łucji - Dorota Gąsiorowska - ebook + książka

Obietnica Łucji ebook

Dorota Gąsiorowska

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie pełne jest nieprzewidzianych zbiegów okoliczności.

Uciekając przed swoją przeszłością Łucja przypadkowo trafia do Różanego Gaju – uroczego miasteczka ze starym zniszczonym pałacem. Przypadek sprawia, że zaprzyjaźnia się z młodą, ciężko chorą kobietą i składa jej niezwykłą obietnicę: ma odnaleźć ojca jej córeczki.

Kiedy w zaskakujących okolicznościach poznaje genialnego muzyka i jego zimną, bezduszną partnerkę Adelę, zaczyna dostrzegać, że przypadki odgrywają w jej życiu coraz ważniejszą rolę. A może to wcale nie są zbiegi okoliczności?

Obietnica Łucji to wzruszająca opowieść o nadziei i prawdzie. Historia o przeznaczeniu, które zawsze chodzi swoimi ścieżkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 473

Data ważności licencji: 2/18/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1 Podróż w nieznane

–Pani Łucjo, czy na pewno chce pani to zrobić? – Szczupła fryzjerka patrzyła na siedzącą przed nią kobietę. – Ma pani takie długie, piękne włosy… Po co od razu tak radykalna zmiana? Przecież możemy je skrócić, choćby do linii ramion. – Odłożyła nożyczki. Miała nadzieję, że klientka zmieni zdanie.

Łucja była jednak nieugięta. Podjęła decyzję, dlatego piętnaście minut później długie pasma jej hebanowych gęstych włosów pokrywały posadzkę salonu fryzjerskiego. Pochyliła głowę, patrząc na nie nieruchomo. Wstała i wyprostowała plecy, jednocześnie spoglądając w lustro. Teraz była inna. Długie włosy przeobraziły się w parocentymetrową, zgrabną fryzurkę. Znowu popatrzyła na odbicie, tym razem uważniej.

– Tak, teraz jestem naprawdę inna. Mogę zacząć nowe życie. – Wyjęła z portfela banknot o dużym nominale. – Dziękuję, reszty nie trzeba. – Położyła pieniądze na stoliku.

– Ale… pani Łucjo, to zbyt wiele. – Fryzjerka wydawała się skrępowana. Chyba nigdy nie dostała tak wysokiego napiwku.

Łucja popatrzyła na nią łagodnie. Nieraz korzystała z usług tego salonu w samym centrum Wrocławia i bardzo ceniła sobie profesjonalizm zatrudnionych tu fryzjerek.

– Jestem tutaj ostatni raz, dlatego… – Nie dokończyła.

– Ale jak to? – Fryzjerka była zawiedziona i zdezorientowana. – Myślałam, że jest pani zadowolona z naszych usług.

– Bo zawsze byłam. – Łucja uśmiechnęła się ciepło. – Po prostu trudno będzie mi do was przychodzić, ponieważ… wyjeżdżam. – Zrobiła zagadkową minę.

– Szkoda. – Fryzjerka wydawała się naprawdę zmartwiona. Polubiła Łucję. Wszyscy w salonie ją lubili. I to nie tylko dlatego, że była właścicielką dobrze prosperującego biura podróży i zostawiała duże napiwki, ale głównie dlatego, że była fantastycznym człowiekiem. Niby skryta i nieśmiała, ale w kontaktach z pracownikami salonu zawsze szczera i miła.

– Może jednak jeszcze kiedyś nas pani odwiedzi?

– Nie sądzę, żebym zdecydowała się tu wrócić. – Łucja zacisnęła usta.

– To w takim razie… powodzenia, pani Łucjo! – Fryzjerka wyciągnęła do niej rękę.

– Dziękuję. – Klientka odwzajemniła ten przyjacielski gest. – Teraz będzie mi szczególnie potrzebne. – Uśmiechnęła się w zamyśleniu.

Godzinę później szła zatłoczonym peronem, taszcząc sporą walizkę. Niewielkie kółeczka starały się dopasować do chropowatej struktury płytek, gdzieniegdzie oblepionych śniegiem. Nawet jak na połowę stycznia było go całkiem sporo. Co kilka metrów pracownicy porządkowi z wielkimi łopatami na bieżąco odgarniali świeży puch.

Łucja zerknęła w niebo. Było całkiem jasno, ale mglista aura i śnieg padający nieustannie od prawie dwóch tygodni zabieliły krajobraz do tego stopnia, że trudno było zorientować się nawet, która jest godzina. Popatrzyła na boczny zegar na słupie. Jedenasta pięćdziesiąt. Mój pociąg powinien być lada chwila – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, szczelniej opatulając się puchatym szalem.

Faktycznie, dwie minuty później na tor obok niej wtoczył się pociąg. Weszła do pustego przedziału i zajęła miejsce przy oknie. Zdjęła wełniane rękawice i ciasną czapkę. Jej dłonie natknęły się na kilka niesfornych kosmyków. Odruchowo zerknęła w swoje odbicie na szybie. Tak, to była ona… nowa ona. W tym momencie po raz kolejny żegnała starą siebie. Zaczynała nowe życie, które miało wyglądać zupełnie inaczej niż dotychczasowe. Bała się, ale jednocześnie odczuwała podekscytowanie i ulgę.

Właściwie trochę się sobie dziwiła, że tak pochopnie podjęła decyzję. Jedno przypadkowe ogłoszenie w cieniutkiej gazetce, a ona już wybierała numer, wiedząc, że ta oferta jest właśnie dla niej. Nigdy nie czytała tego typu gazet. Ten egzemplarz zaplątał się w jej skrzynce pocztowej. Najpierw chciała go wyrzucić do kosza, razem ze stertą ulotek i gazetek reklamowych, ale w ostatniej chwili pomięte, lekko zawilgocone kartki wsunęła do torebki.

Teraz jechała w nieznane. Czuła rytmiczny stukot kół na zamarzniętych szynach.

Z wykształcenia była historykiem i pedagogiem, ale jako nauczycielka pracowała tylko przez trzy lata, zaraz po studiach, chociaż ta praca bardzo jej się podobała. Od pierwszego dnia polubiła ten cały harmider na przerwach i ciszę wypełniającą salę przed niezapowiedzianą kartkówką. Już wtedy jednak marzyła o własnym biurze. Systematycznie odkładała pieniądze, wierząc, że to marzenie uda się kiedyś spełnić. Któregoś dnia jej mąż Karol dostał spadek po krewnym. Właśnie wtedy podjęli decyzję o otwarciu biura podróży, a konsekwencją była rezygnacja Łucji z pracy w szkole. Początkowo brakowało jej dziecięcego gwaru i śmiechu, ale stworzenie firmy wymagało całkowitego zaangażowania. Od razu wpadła w wir nowej, wymarzonej pracy. A teraz znowu miała być nauczycielką, tyle że w jakiejś wiejskiej szkółce, w wiosce na Podkarpaciu.

Dlaczego dobrze sytuowana kobieta porzuca wygodne życie w wielkim mieście? Na to pytanie mogła odpowiedzieć tylko ona sama, choć właściwie decyzja, którą podjęła pod wpływem impulsu, nawet dla niej była zagadką. Jak i to, że bez żalu zostawiła wielki apartament na jednym z pięknych wrocławskich osiedli, chociaż kiedyś czuła się tam jak w raju. Mogła tam swobodnie oddychać – mieszkanie prawie wcale nie miało drzwi, posiadało za to duże okna i jasne ściany, dzięki czemu wydawało się jeszcze bardziej przestronne. Nie było w nim wielu sprzętów, tylko kilka wygodnych mebli sprowadzonych na zamówienie z Włoch.

Podłoga z egzotycznego drewna, nieprzykryta dywanami, była gładka i ciepła. Łucja lubiła czuć ją pod stopami. Piękny taras wychodził na nieduży park. Mogła stąd co wieczór podziwiać jaskrawo- różowe zachody słońca. Choć ostatnio te zachody jakby straciły blask. Nie były już takie piękne albo to ona nie potrafiła się już nimi zachwycać. Nie chciała tam dłużej mieszkać.

Nie żałowała starego życia. Nie była w nim szczęśliwa, nie była spełniona. Sukces finansowy przyniósł jej materialną stabilizację, ale nie dał zadowolenia. Tak bardzo pragnęła dziecka. Nie udało jej się jednak zostać matką. Teraz miała czterdzieści lat i ciężki bagaż doświadczeń, w tym niezbyt udane małżeństwo.

Łucja obudziła się i zobaczyła, że już jest ciemno. Z daleka widać było światła miasta. Popatrzyła na zegarek. Dochodziła osiemnasta, minęły cztery godziny, odkąd ostatnio sprawdzała. Zauważyła konduktora i wyszła na korytarz. Upewniła się, że na następnej stacji będzie musiała przesiąść się do kolejnego pociągu. Przez długą podróż miała wrażenie, że jedzie na koniec świata. Uczucie to wzmagała ciemność panująca na zewnątrz.

Wysiadła na jasno oświetlonym dworcu w niedużym miasteczku. Jej drugi pociąg przyjechał już po kilku minutach, nawet nie zdążyła zmarznąć. Wagon nie był tak czysty i wygodny jak poprzedni, ale przynajmniej było w nim ciepło.

Zdjęła płaszcz. Miejsca było sporo, więc postawiła walizkę na podłodze. Usiadła i zacisnęła dłonie na brzegu plastikowego siedzenia. Kiedy pociąg ruszył znów wpadła w zadumę, dokonując dokładnego przeglądu kolejnych lat życia.

Wspomnienia bolały, ale nie wypierała ich. Dzięki nim była teraz taka, jaka była. Mimo kruchości, silna i niezależna.

Nie bała się zmian. Nigdy nie obawiała się wchodzić na nieznane tereny, dlatego jej pracy towarzyszyły nieustanne sukcesy. Biuro podróży prowadziła razem z mężem… teraz już byłym mężem.

Znów popatrzyła na swoje odbicie w oknie. Uśmiechnęła się do siebie. Nadal wyglądała młodo. Była ładna. Miała rzadko spotykany, trochę orientalny typ urody i bardzo ciemne oczy. W tych oczach przeważnie ukryta była tęsknota. Położyła dłonie na kolanach. Dopasowane spodnie opinały jej szczupłe, długie nogi. Potem przesunęła ręce wyżej. Chwyciła brzeg obszernego swetra w kolorze dojrzałej śliwki i naciągnęła go. Znowu zerknęła na szybę i ponownie zobaczyła tylko swoje odbicie. Pomyślała, że w tych krótkich włosach wygląda trochę jak chłopak. Nie było to jednak prawdą. Miała łagodne rysy i piękny dziewczęcy uśmiech, ale rzadko się uśmiechała. Często słyszała, że jest podobna do Audrey Hepburn. Miała szczupłą sylwetkę. Przy wzroście metr siedemdziesiąt ważyła jedynie pięćdziesiąt trzy kilogramy – tyle samo od lat. Tylko piersi miała obfite, kształtne i bardzo kobiece. To właśnie na nich najczęściej zatrzymywały się męskie spojrzenia, za to jej oczy onieśmielały. Tylko Karol… Tylko jej były mąż potrafił patrzeć w nie bez mrugnięcia. Umiał wyczytać z nich jej uczucia. Do czasu.

Starała się dostrzec coś za oknem, ale na dworze było bardzo ciemno. Podłożyła sobie pod głowę miękki szalik i wtuliła się w niego, a monotonny rytm sunącego po szynach pociągu znów ją uśpił. Spała czujnie. Co chwilę budziła się i upewniała, że ma przed sobą jeszcze spory kawałek drogi. Jechała już ponad pięć godzin, kiedy pociąg znów wyraźnie zwolnił. Wyprostowała się z myślą, że to chyba będzie ta stacja. Wyjęła z bocznej kieszonki bagażu niewielki notes, otworzyła go i przeczytała notatki na temat trasy dojazdowej. Włożyła puchatą wełnianą czapę i owinęła się długim szalem. Chwilę potem była już przy wyjściu. Pociąg gwałtownie się zatrzymał. Drzwi przeciągle zaskowyczały i ciężko się rozchyliły, wpuszczając do środka mroźne powietrze. Chyba jestem na miejscu – pomyślała. Zerknęła na nieduży szyld z nazwą stacji. „Różany Gaj” – przeczytała. „Piękna nazwa. Tylko gdzie te róże?”. Popatrzyła na biały pejzaż.

Gdy wyszła z wagonu, owiało ją lodowate powietrze. Zadrżała, mocniej naciągając przykusy płaszczyk. Kozaki na sporym koturnie przy każdym kroku pozostawiały na śniegu nieregularne ślady.

Nie wiedziała dokładnie, w którą stronę powinna się udać. Poszła więc w kierunku niewielkiej, oświetlonej budki, na tle białego krajobrazu przypominającej jaśniejącą latarnię morską. Z trudem ciągnęła walizkę, której kółeczka oblepione grubą warstwą marznącego śniegu odmówiły posłuszeństwa.

Niestety oświetlona jarzeniówkami kasa biletowa była pusta. Łucja rozejrzała się z obawą. Nagle dostrzegła mężczyznę w grubym kożuchu i wielkiej włochatej czapie. Widać było, że się śpieszył. Wysoko podnosił nogi, brnąc w śniegu. Gdy stanął tuż przed nią, był tak zdyszany, że nie mógł wymówić słowa. Nie wiedziała, czy te obfite pąsy na jego twarzy były skutkiem siarczystego mrozu, czy zakłopotania, gdyż wydawał się wyjątkowo zmieszany.

– Tak ba-bardzo prze-przepraszam panią za-za to spóźnienie – wyjąkał biedaczyna. – Jo wy-wyjechoł wcześnie, ale drogę nom za-zasypoł śnieg. Sypie i sypie, nasi nie nadążają z łodśnieżaniem. – Popatrzył na Łucję wzrokiem zbitego psiaka.

– Nic nie szkodzi. Zresztą stoję tutaj niedługo – skłamała. Nie chciała, żeby biedny człeczyna czuł się jeszcze gorzej.

Jego sięgająca piersi broda pokryta była drobnymi diamencikami lodu, podobnie jak obfite brwi. Łucja odniosła wrażenie, że zajmują one prawie połowę czoła.

– Niech pani da tę wa-walizeczkę i pójdzie za mnum. Niestety trzeba będzie podejść kawałeczek. Moje sanie nie dojechoły do stacji. – Znów popatrzył na nią strapiony. – Szkoda ino, że mo pani takie cie-cieniutkie trzewicki, bo nóżki mogą pani zmarznąć. U nos to zimy solidne. Trza chodzić w grubych, wysokich butach. Zwykle śniegu momy po sam pos.

– Dam sobie radę – skwitowała krótko Łucja, starając się przyciągnąć walizkę bliżej siebie.

– Pani mi to do. – Wyjął z jej rąk bagaż i podniósł go wysoko. – Niech pani idzie za mnum. Jo już trocha wy-wydeptoł ścieżkę – powiedział, po czym odwrócił się w stronę ciemnej otchłani lasu.

Łucja poszła posłusznie za nim, wpadając po kolana w zaspy śniegu. Po piętnastu minutach wędrówki, kiedy jej buty i spodnie były już prawie całe przemoczone, przy jednej z większych zasp zauważyła dwa gniade konie i podłużne, obszerne sanie.

– No to my do-doszli – odezwał się mężczyzna. – Mam tylko nadzieję, że dojedziemy bez nie-niespodzionek i odstawię panią do domu Matyldy. – Starał się żartować, ale widząc posępną, zmęczoną twarz Łucji, tylko przygryzł górną wargę. Jego wąsiska zadrżały, poruszone wiatrem wiejącym od strony lasu.

Łucja usadowiła się wygodnie na siedzisku wymoszczonym grubym kożuchem, wsuwając zziębnięte stopy w grubą warstwę owczej skóry.

Mężczyzna obszedł sanie i na moment zatrzymał się przy koniach. Pieszczotliwie poklepał je po długich szyjach, dotykając potarganych grzyw.

– No, moje zuchy, je-jedziemy do Matyldy!

Konie, jakby rozumiejąc wypowiedziane słowa, nagle ruszyły, ugniatając kopytami warstwy śniegu.

Łucja, nieprzyzwyczajona do takich warunków, poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Uniosła głowę. Nad sobą miała tuziny roziskrzonych blaskiem księżyca śnieżnych gwiazdeczek, które wirowały w powietrzu.

Jechali może pół godziny. Łucja straciła poczucie czasu. Sanie sunęły szybko, a konie poruszały się w równym rytmie, mimo że śniegu wciąż przybywało.

W pewnym momencie wypatrzyła w oddali kilka świateł migających między drzewami.

– Chyba dojeżdżamy – odezwała się cicho.

– Dojeżdżomy, dojeżdżomy – potwierdził mężczyzna, jednocześnie poganiając konie. – Zaraz pani będzie na miejscu. Pani Matylda już tam czeka z goruncom zupom – dodał jeszcze.

Światła z minuty na minutę robiły się coraz wyraźniejsze. W końcu okazało się, że pochodzą z przydrożnych niewielkich domostw.

Nagle sanie się zatrzymały. Konie sprawiały wrażenie znudzonych jazdą. Potrząsały tylko grzywami, wyraźnie się niecierpliwiąc.

– Dowiozłem panią na mie-miejsce. – Mężczyzna wyskoczył z sań i wytaszczył z nich walizkę, po czym podszedł do kobiety i wyciągnął rękę.

Łucja, wspierając się na jego ramieniu, zeskoczyła w sam środek białego puchu. Przed sobą miała bramę z kutego żelaza i lekko rozchyloną furtkę. Tuż za nią zauważyła szary budynek z licznymi oknami. W otwartych na oścież drzwiach stała uśmiechnięta kobieta otulona grubą chustą.

– Matyldo! – krzyknął mężczyzna. – Jo przywiózł ci tę nauczycielkę.

Niziutka kobieta, pani Matylda, starała się go zatrzymać, ale on już stał przy koniach, a zaraz potem sadowił się w saniach. Łucja weszła do środka, powitana ciepłym uśmiechem gospodyni.

2 Witaj, Różany Gaju

Następnego dnia obudziła się wcześnie. Za oknem panowała jeszcze zimowa szarówka. Płatki śniegu odbijały się od zmrożonej okiennej szyby. Łucja wysunęła stopę spod grubej pierzyny, z lubością zauważając, że w pokoju panuje miłe ciepło.

Wyskoczyła i włożyła gruby, miękki szlafrok. Podeszła do sporego pieca, położyła dłoń na rzeźbionych kaflach. Podziwiała misterny kwiatowy motyw, dzięki któremu ten żółty piec wyglądał jak niepowtarzalne dzieło sztuki. Oparła się o niego plecami, chłonąc całą sobą to przyjemne ciepło, które przeniknęło wprost do jej wnętrza, i ciekawie rozglądnęła się po pokoju. Dopiero teraz zaczęła dostrzegać to, co poprzedniego wieczoru jej umknęło.

Pokój był niewielki i kwadratowy. Jednoosobowe łóżko stało pod ścianą ozdobioną kolorową, wyplataną makatką. Po drugiej stronie łóżka znajdował się mały stolik ze wsuniętym do połowy stołkiem. Drugi stołek ustawiono dalej, przy barwnej szafie udekorowanej malunkami. To ona była niewątpliwie najciekawszym i najładniejszym elementem pomieszczenia. Mieszanka żywych kolorów, w których dominował odcień palonej cegły, czyniła pomieszczenie bardzo przytulnym.

Na ścianach wisiało kilka różnej wielkości obrazków. Łucja zauważyła, że wszystkie przedstawiały ptaki. Lekkie i zwiewne z rozłożonymi skrzydłami, gotowe do odlotu.

Mocniej przycisnęła dłoń do kafli, przesuwając ją w bardziej rozgrzane miejsce. Jeszcze raz omiotła wzrokiem cały pokój. Podobało jej się tutaj. Było ciepło i przytulnie. Bezpiecznie. Odniosła jednak wrażenie, że długo tu nie zostanie. Może to przez te ptaki? – pomyślała, zerkając na malowidła naprzeciw pieca. Wpatrzyła się w środkowy obrazek, przedstawiający największego ptaka, który wyglądał, jakby jeszcze stał w miejscu, a jednocześnie już szybował. Jego oczy były jak żywe, przepełnione nadzieją, oczekiwaniem i fascynacją. Cóż za paradoks – stwierdziła ze smutkiem. W jej rodzinnym domu też były ptaki. Tylko że te, które zapamiętała z dzieciństwa, były smutne i zakurzone. Wypchane smętnie patrzyły ze ściany plastikowymi oczami. Codziennie straszyły ją nastroszonymi piórami, kiedy przemykała ciemną sienią ze swojego pokoju do kuchni. Tata z zamiłowania był myśliwym i często ozdabiał trofeami niewielki domek na tyłach wsi, tuż przy lesie.

Serduszko małej Łucji kurczyło się za każdym razem, gdy przez okno swojego pokoju, na wąskiej ścieżce prowadzącej do ich domostwa, widziała ojca taszczącego martwe zwierzęta. W takich momentach zawsze czuła to samo: silny ucisk w żołądku i uporczywe nudności. Potem zazwyczaj długo płakała. Wtedy nienawidziła ojca. Jako kilkulatka nie rozumiała tego zła, które ukochany człowiek wyrządzał bezbronnym istotom.

Tak bardzo chciała zapomnieć o dzieciństwie, o dorastaniu w tym smutnym, pełnym ciemnych eksponatów domu. Kiedy jako dziewiętnastolatka wyjechała do Wrocławia, sądziła, że zostawiła za sobą całą przeszłość. Przysięgła sobie, że już nigdy nie wróci na wieś. Wieś kojarzyła jej się z biedą, smutkiem, kurzymi odchodami i samotnością.

Teraz znajdowała się w obcym domu, właśnie na wsi i w dodatku przyjechała tu dobrowolnie, jakby przyrzeczenie nastolatki nagle przestało obowiązywać.

Nadal stała nieruchomo i patrzyła w piękne oczy ptaka ze środkowego obrazu, mocno przytulając się do rozgrzanej tafli pieca.

W jej rodzinnym domu też były takie piece, ale… przeważnie zimne. Dopóki mieszkał z nimi tato, ich drewutnia pełna była kawałków równo ułożonego drewna, a piece – lśniące i ciepłe. Ale kiedy odszedł, te same piece były już tylko wychłodzone i brudne.

Nie chciała pamiętać ojca ani tej brudnej, zimnej chaty.

Któregoś dnia tato po prostu wyszedł z domu i nie wrócił. Zostały po nim tylko te wypchane zwierzęta, głównie ptaki: bażanty, sokoły, sowy, i regularne alimenty, które każdego miesiąca przynosił listonosz.

– Dlaczego tatuś odszedł? – Tak często zadawała matce to pytanie, ale ona patrzyła w okno i nie odpowiadała. Tylko jeden, jedyny raz spojrzała w oczy Łucji i powiedziała coś, czego jej dziecięcy, naiwny umysł nie potrafił zaakceptować, a słowa matki niczym najgorsza klątwa wyzwoliły w niej pokłady smutku, z którymi nie umiała sobie poradzić do dzisiaj.

– Tato cię nie kocha, Łucjo… mnie też nie. Obie jesteśmy do niczego! Jesteśmy złe!

– Ale dlaczego?! – Mała Łucja patrzyła na matkę, której twarz stawała się z każdą chwilą coraz mniej wyraźna. Obfite łzy zalewały dziecięcą buzię. – Dlaczego jesteśmy złe? Dlaczego, mamusiu? – Jej głos coraz słabiej odbijał się od szarych ścian, ale matka tylko odwróciła głowę.

Nigdy więcej nie rozmawiały na temat ojca. Wcale nie rozmawiały. To znaczy mówiła przeważnie Łucja, a matka patrzyła w okno.

Dotąd czuła w sobie ten jej niemy, niewyrażony żal.

A potem, któregoś dnia, kiedy nie mogła już znieść ciszy panującej w domu, odważyła się i pozdejmowała ze ścian wypchane zwierzęta. Upchnęła je do foliowego worka i wyniosła na strych. Nie miała śmiałości ich wyrzucić. Poza tym nadal miała nadzieję, że może któregoś dnia tato wróci, wtedy ona skłonna byłaby je znieść i powiesić z powrotem. Ale tato nie wrócił, a wypchane straszydła pozostały na strychu.

Łucja odeszła od pieca i podeszła do okna. Opady śniegu były tak intensywne i tak ograniczały widoczność, że poza trzepakiem stojącym najbliżej domu pani Matyldy nie widziała już nic.

Poprzedniego dnia z panią Matyldą przywitały się bardzo ciepło. Łucja była jednak tak zmęczona podróżą, że zrezygnowała z kolacji i po szybkiej kąpieli poszła spać.

Teraz otworzyła walizkę i wyjęła z niej ulubione dżinsy i gruby sweter z alpaki. Pośpiesznie rozczesała włosy – z przyzwyczajenia. Właściwie nie musiała tego robić, ale nadal nie mogła przywyknąć do nowej fryzury. Pierwszy raz miała tak króciutkie włosy. W dzieciństwie zawsze nosiła warkocze do pasa, które każdego ranka zaplatała jej matka. Robiła to z taką pasją, jakby tej zwykłej czynności nadawała jakieś szczególne znaczenie. To była jedyna chwila w ciągu całego dnia, kiedy Łucja mogła nawiązać z nią jakikolwiek kontakt, bo potem… matki już nie było.

Właściwie nie znała szczęśliwej matki. Kiedy Łucja miała zaledwie trzy lata, zmarł jej kilkumiesięczny braciszek. Odtąd matka była smutna. Dla małej dziewczynki wyglądało to tak, jakby ten bobas, który zazwyczaj wisiał przy matczynej piersi, zabrał również ją. Bo odkąd Pawełka zakopano w ziemi, na twarzy matki już nie pojawił się uśmiech. Ten uśmiech był tylko dla niego, dla jej braciszka. On sobie go zawłaszczył. Właśnie tak wówczas Łucja myślała. Czuła, że brat odebrał jej to, co jej się należało: miłość i troskę. Była na niego zła. Była zła na matkę. Na ojca już trochę mniej, bo skoro nie było Pawełka, to tato musiał odejść. Bo przecież ona była do niczego. Nie mogła zastąpić Pawełka, była tylko dziewczynką.

Niemy płacz ściskał jej gardło. Była sama ze swoim żalem, ze swoją samotnością, ze swoim smutkiem. Ale potem musiała być silna. W wieku ośmiu lat musiała stać się dorosła, by przeżyć i dać sobie radę w świecie.

Wstawała więc wczesnym rankiem i rozpalała w żeliwnym piecu kuchennym. Potem zwykle robiła sobie śniadanie do szkoły. Przygotowywała też śniadanie dla matki, ale ona zazwyczaj bardzo mało jadła. Kiedy po południu Łucja wracała ze szkoły, posiłek matki nadal tkwił na talerzu. Ośmioletnia dziewczynka musiała zajmować się dwudziestoparoletnią kobietą.

Łucja znów popatrzyła na okno i znów dostrzegła tylko biel, zamrożoną i bezkształtną jak chłód w jej sercu. To zimno i ten lód tkwiły w nim nadal, choć wspomnienie matki przez lata wyblakło. Przecież ona nie żyje już tyle lat. Po co ja w ogóle do tego wracam? Dlaczego w tym grzebię? – zastanawiała się.

Przez lata życia we Wrocławiu udawało jej się utrzymywać te ciemne wspomnienia w sporej odległości od siebie, na całkiem długiej smyczy. Teraz jednak wróciły. Jakby wyjeżdżając poza granice miasta i porzucając stare życie, została pozbawiona tej iluzorycznej ochrony.

Głośno przełknęła ślinę. Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Wyszła na szeroki, jasny korytarz. Zauważyła, że również jego ściany zostały ozdobione oryginalnymi malowidłami, ale nie było na nich ptaków. Były piękne kobiety na wysokich obcasach, szczęśliwe i roześmiane, tańczące i uwodzicielskie.

Jedyne, co przyszło jej do głowy w tym momencie, to to, że gospodyni jest artystką. Jednak o ile wiedziała, pani Matylda, emerytowana nauczycielka, w przeszłości uczyła polskiego, a nie sztuki.

Przeszła kilka kroków i znalazła się w niewielkiej, przytulnej kuchni. Pani Matylda przywitała ją anielskim uśmiechem. Jej drobne ciało schowane było za grubą wełnianą chustą ręcznej roboty.

– Jak miło, że pani już wstała, pani Łucjo. Mam tyle spraw do przekazania. – Uśmiechnęła się.

Łucja położyła dłonie na wysokim oparciu krzesła, jakby zastanawiała się, czy powinna usiąść, czy poczekać, aż zostanie o to poproszona przez starszą panią, u której była przecież gościem.

Pani Matylda, jakby wyczuwając jej wahanie, podeszła do stołu i odsunęła krzesło, zachęcając gościa do spoczynku.

Łucja usiadła ostrożnie, obawiając się, że pogniecie mocno wykrochmaloną, haftowaną poduchę, którą wymoszczone było siedzisko. Pani Matylda obserwowała ją z boku, nie kryjąc rozbawienia.

– Pani Łucjo, proszę czuć się swobodnie. O ile wiem, ma pani spędzić u mnie przynajmniej rok. Nie zostaje więc pani nic innego, jak tylko polubić mój skromny domek. – Matylda przysunęła się bliżej Łucji i chwyciła ją za rękę.

Nauczycielka odwzajemniła się uśmiechem i nie cofnęła ręki, jak zwykle w tego typu sytuacjach. Nie lubiła bliskiego kontaktu z ludźmi, trzymała spory dystans. Obawiała się bliskich relacji. Nikt nie nauczył jej, jak okazywać komuś uczucia, chociażby sympatię. Sama odkrywała swój wewnętrzny świat, zawsze w pojedynkę. Starała się odkryć również świat swojej matki, ale ona nie była dla niej najlepszym wzorcem.

Dlatego teraz, siedząc przy niedużym okrągłym stole, w towarzystwie dopiero poznanej pani Matyldy, czuła się nieco dziwnie, nietypowo, ale miło. Dłoń Matyldy była ciepła. Nie gorąca i spocona, jak u jej zabieganych kontrahentów w przyciasnych garniturach, ale miękka i przyjazna. Dziwne. Poprzez taki jeden – wydawałoby się – niepozorny gest można wyczuć intencje drugiej osoby o wiele lepiej, niż wdając się w bezowocne dyskusje, które często nie pozostawiają po sobie nic oprócz pustych słów. Szczery dotyk, niczym barometr, wykrywa prawdziwe ciśnienie uczuć – pomyślała Łucja.

Matylda przysunęła do niej dzbanek.

– Pani Łucjo, cieszę się, bo teraz przynajmniej będę miała z kim napić się kawy. – Popatrzyła na kobietę nieco uważniej. – Chcę, żeby pani wiedziała, że ja nie zamierzam pani niczego narzucać. Mam nadzieję, że będzie się pani tutaj czuła swobodnie. Proszę się rozejrzeć po całym domu. Jak pani zauważyła, nie jest duży. W gruncie rzeczy mamy do dyspozycji tylko parter. Piętro od lat jest zamknięte. Odkąd moje córki się wyprowadziły, stało się bezużyteczne. Po prostu łatwiej mi utrzymać porządek, mieszkając na pierwszym poziomie. Z ogrzewaniem też jest o wiele lepiej. Po cóż mnie, starej kobiecie, ogrzewać puste pokoje i rozpalać piece, w których ogień wygasnął dawno temu. – Znów popatrzyła na Łucję nieco uważniej, a ona dostrzegła w jej wzroku przebłysk melancholii. – Pani Łucjo – odezwała się Matylda po chwili. – Wszystkie sprzęty w kuchni są sprawne. Może pani korzystać i z lodówki, i z kuchenki gazowej. Jeżeli oczywiście wyrazi pani taką potrzebę, to ja chętnie dla pani coś ugotuję.

– Nie trzeba. Nie chcę pani fatygować. Dam sobie radę… zawsze dawałam. – Ostatnie słowa wymówiła nieco ciszej i odwróciła głowę do okna.

Kuchenne okno było duże. Zajmowało prawie całą szerokość ściany. Krótkie firanki odsłaniały większą część szyby. Monotonna biel na zewnątrz nadal ograniczała widoczność.

Łucja znów utkwiła wzrok w znieruchomiałych kłębach śniegu. Teraz wyglądał jak kasza manna, którą często jadała w dzieciństwie.

– Pani Łucjo. – Matylda przesunęła w jej kierunku szklany dzbanek z mlekiem.

Łucja wzdrygnęła się, odsuwając od stołu.

– Nie, dziękuję. Ja… nie lubię mleka.

Gospodyni odstawiła dzbanek na róg stołu.

– To już coś wiem na pani temat. Nie lubi pani mleka, więc ja na przyszłość będę ten dzbanek trzymać od pani z dala. Bo widzi pani… kiedy ludzie mieszkają pod wspólnym dachem, to takie proste, codzienne sprawy, wzajemne przyzwyczajenia stają się dla obu stron oczywistością.

Łucja starała się uśmiechnąć, ale jej twarz przybrała tylko posępny wyraz. Nienawidziła mleka. Z odległości kilku metrów wyczuwała jego lepki, słodkawy smak. Kiedy widziała białą ciecz, od razu miała przed oczami obraz pojawiający się często w jej snach jako najgorszy koszmar.

Drewniana, wypełniona nieświeżą słomą obora, a w niej duża biało-brązowa krowa. Żeby miały z matką co jeść, Łucja musiała codziennie o świcie zrywać się z łóżka i chodzić do mieszkającego dwa kilometry dalej gospodarza, by tę krowę wydoić. W zamian dostawała bańkę mleka. Mogła ugotować dla siebie i dla matki kaszę… mogła nie czuć głodu. Biała ciecz wypełniała pusty żołądek, ale pozostawiała w ustach mdławy posmak. Od tamtej pory mleka nie cierpiała, a zapach obory wyczuwała z daleka. Teraz siedziała i z obrzydzeniem wpatrywała się w dzbanek.

Pani Matylda cierpliwie jej się przyglądała, o nic nie pytając. Zauważyła, że Łucja jest jakaś strapiona. Przy pierwszym spotkaniu wydała się jej wycofana, ale sądziła, że to zmęczenie po podróży. Zresztą to, że taka wielkomiejska kobieta chciała zatrzymać się w maleńkiej wiosce, której nie było na większości map, od początku wydawało jej się podejrzane.

Kiedy jej dobra znajoma, dyrektorka szkoły podstawowej, poprosiła ją, by przyjęła na stancję nową nauczycielkę historii, ucieszyła się, ale nie kryła obaw. Od lat jednak mieszkała samotnie i radowała ją myśl, że oprócz niej w opustoszałym domu będzie ktoś jeszcze.

W końcu stało się. Łucja zjawiła się u niej, a ona była teraz jeszcze bardziej pewna, że dla młodej, pięknej kobiety, która właśnie siedziała przed nią, ten wyjazd i ta praca były ucieczką. Przed czym uciekała? Tego taktowna Matylda nie zamierzała dociekać. Zaufała Łucji i polubiła ją, jeżeli oczywiście można polubić kogoś w kilka minut.

Matylda wstała od stołu i schowała dzbanek z mlekiem do lodówki. Łucja uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.

3 Nowa praca

Szkoła podstawowa w Różanym Gaju okazała się niedużym budynkiem, który z daleka wyglądał jak spłaszczone pudełko od zapałek. Mimo niewielkich rozmiarów zwracał na siebie uwagę, gdyż świecił cytrynową, niedawno położoną elewacją i nowymi oknami.

W progach maleńkiego pokoju nauczycielskiego Łucję powitała uśmiechnięta dyrektor Lucyna Zielna. Niska i tęga ciemnowłosa polonistka ciepło spoglądała na nią zza okrągłych, lekko zaparowanych okularów. Dokładnym ruchem dłoni zdjęła je i jeszcze dokładniej zaczęła przecierać zawilgocone szkła miękką bawełnianą szmatką, którą wyjęła z kieszeni tweedowej marynarki.

– Witam panią. – Wyciągnęła rękę, pośpiesznie zakładając okulary.

Łucja uśmiechnęła się trochę nieśmiało, z rezerwą, i powoli podnosząc dłoń, odwzajemniła uścisk.

– Dobrze, że już pani do nas dotarła. Wprawdzie ferie trochę się nam przedłużyły ze względu na zbyt duże mrozy, ale w końcu trzeba było szkołę otworzyć. – Dyrektorka popatrzyła na Łucję badawczo, lekko pochylając głowę, jakby zza grubych szkieł starała się dostrzec u nowej pracownicy coś, czego nie sposób byłoby zaobserwować, patrząc wprost.

– Też się cieszę, że w końcu tutaj dojechałam. – Łucja rozejrzała się po białych ścianach.

Kiedy przechodziła przez wąziutki korytarz, nie zauważyła w tym budynku nic szczególnego. Minęła kilkoro zamkniętych drzwi, niewielkie zaplecze, będące wejściem do sanitariatów, przeszła przez ciąg niskich schodów, ale nic nie przykuło jej uwagi. W tej szkole wszystko było poprawne. Szablonowe, schludne i czyste. Pani dyrektor też wydawała się właściwą osobą na właściwym miejscu.

– W końcu będę mogła złapać oddech. Odciąży mnie pani, przejmując część moich godzin lekcyjnych. Muszę przyznać, że zdecydowanie lepiej czuję się na swoim polu. Języka polskiego uczę z pasją i oddaniem, a historia? No cóż, trzeba przyznać, że starałam się, jak mogłam, by przekazać tym młodym ludziom rzetelną wiedzę, ale… W każdym razie cieszę się, że teraz pani obejmie u nas wakat nauczyciela historii. – Znów spojrzała na Łucję sondująco.

– Ja też się cieszę – odparła szybko Łucja, cofając się do drzwi. – Może zapozna mnie pani z… – Nie zdążyła dokończyć, gdyż dyrektorka żwawo weszła w rolę gospodyni budynku.

– Tak, oczywiście. Proszę za mną. – Zeszły na parter. – Tutaj uczą się zerówka i pierwsza klasa, tak więc pani nie będzie zbyt często przebywać na tym poziomie, chyba że wypadnie zastępstwo. – Zamyśliła się i potarła czoło. – Dwa lata temu panowała wyjątkowo nieznośna odmiana grypy, która unieruchomiła w domach wszystkich belfrów. W ostateczności na „posterunku” zostałyśmy tylko ja i pani Halinka, matematyczka. Uczniowie jakoś się trzymali, tak więc frekwencja była prawie stuprocentowa. Musiałyśmy połączyć klasy. Wyszło na to, że maluchy uczyły się w jednej sali z szóstoklasistami. Widzi pani… nauczyciel musi umieć radzić sobie w każdej sytuacji. Rozumie mnie pani?

– Oczywiście. – Pod naciskiem wzroku przełożonej Łucja zmieszała się i odwróciła głowę.

– Nie chcę być wścibska, ale pani w zasadzie niedługo była nauczycielką… – Popatrzyła na nową historyczkę, jakby czekała na jakieś wyjaśnienia z jej strony.

– No… tak – przyznała Łucja.

– Mam tylko nadzieję, że poradzi sobie pani. Ma pani odpowiednie wykształcenie, więc myślę, że podjęłam słuszną decyzję.

Łucja popatrzyła jej w oczy z wdzięcznością. Dyrektorka podniosła wyżej głowę i poprawiła kręcone włosy, trudno powiedzieć, czy krótkie, czy długie. Fryzura była po prostu nieokreślona.

– Pani Łucjo, wie pani, dlaczego zdecydowałam się panią przyjąć? – Dyrektorka popatrzyła na nią badawczo.

– Bo… nie było innych kandydatów?

– Oj nie! Moja droga, kandydatów było sporo. Bezrobocie w tym regionie jest bardzo duże.

– Więc dlaczego? – Łucja wyprostowała się i zastygła w oczekiwaniu. Dopiero teraz dotarł do niej paradoks tej sytuacji. Bo przecież jako nauczycielka historii nie mogła pochwalić się zbyt długim stażem pracy, a to w głównej mierze decydowało o zatrudnieniu.

– Właściwie nie zastanawiałam się zbyt długo. Od razu wiedziałam, że jest pani idealną osobą na to miejsce. Moja droga, jest pani pasjonatką, kocha pani zabytki, a to naprawdę wyróżniająca cecha u prawdziwego historyka. Książkowa wiedza to nie wszystko. Żywię wielką nadzieję, że uda się pani to zamiłowanie przelać na naszych uczniów. Tutaj, w Różanym Gaju, niewiele się dzieje, ale zabytkowych miejsc mamy w bliższej i dalszej okolicy całkiem sporo. – Pani Lucyna oczekiwała od Łucji jakiegoś potwierdzenia.

Cóż, Łucja faktycznie kochała zabytki, piękne miejsca owiane aurą tajemnicy, zastygłe w minionym czasie, będące świadkami dawnych wydarzeń. Właśnie to zamiłowanie i dusza odkrywcy pchnęły ją kilkanaście lat temu do stworzenia nietypowego biura podróży. Otwierała je z myślą o ludziach tak jak ona kochających tajemnicze miejsca, a tych na świecie nie brakowało. Szybko jednak okazało się, że twórczy zamysł nie szedł w parze z koniunkturą. Na egzotyczne, nietypowe wyprawy Łucji, na których chciała pokazać klimatyczne, często zapomniane miejsca, rzadko kogo było stać. Mimo to jej biuro nie upadło. Po kilku latach działalności dzięki niepowtarzalnej ofercie stało się bardzo znaną, choć niszową jednostką na rynku. Przez ten czas zgromadziło sporo stałych klientów. Ciągle też dochodzili nowi. Niestety, byli to zazwyczaj niezbyt rządni przygód i estetycznych wrażeń pseudopodróżnicy, którzy wybierali biuro Łucji wyłącznie z pobudek snobistycznych. Za tę ekskluzywność trzeba było sporo zapłacić.

Teraz Łucja stała przed kobietą, która nieoczekiwanie przypomniała jej o tym, co dawno przestało mieć dla niej znaczenie. No tak, przecież w rozmowie telefonicznej z panią Lucyną faktycznie wspomniała coś o zamiłowaniu do „staroci”. Tylko że po niemal dwudziestu latach to jej hobby było już trochę nieaktualne.

Kiedyś, jeszcze jako studentka historii, potrafiła wsiąść do pociągu i samotnie, z niewielkim plecakiem, przemierzyć kilkadziesiąt kilometrów, by zobaczyć stary zrujnowany dworek, o którego istnieniu często nie mieli pojęcia nawet okoliczni mieszkańcy.

Kilkakrotnie odwiedziła wszystkie zamki na Szlaku Orlich Gniazd. W pamięci miała też dokładnie sklasyfikowaną większość warowni krzyżackich.

To hobby było jej wielkim atutem. Potrafiła tak umiejętnie poszerzyć szablonową wiedzę akademicką o własne przemyślenia oraz ciekawostki i często poprzeć to fotografiami, że nawet część profesorów na uczelni była pod ogromnym wrażeniem.

„Podróżniczka” – tak o niej mówiono. Zwykle małomówna i wycofana, na zajęciach grała pierwsze skrzypce. Nikt jednak nie był w stanie nawiązać z nią głębszych relacji. Wyciągana na studenckie imprezy, na piwo czy do kina, zwykle wymawiała się jakimiś prozaicznymi czynnościami. Dlatego po kilku odmowach po prostu przestano ją zapraszać. Po pewnym czasie nikogo już nie dziwił widok dziewczyny z zielonym plecakiem, wypchanym zazwyczaj książkami historycznymi i przewodnikami.

Po piątkowych zajęciach zwykle szła na stację kolejową, z której jednym z wielu pociągów jechała w nieznane, by znów odkryć zapomniany fragment historii, który kiedyś był przecież czyjąś codziennością.

To właśnie wtedy w jej młodej duszy zrodził się pomysł otwarcia biura podróży. W tym czasie była biedna jak mysz kościelna. Z niewielkiej renty po zmarłej matce i niedużego stypendium skrupulatnie odkładała do szmacianej sakiewki każdą zaoszczędzoną złotówkę.

Właściwie najwięcej wydawała na podróże po Polsce. Przyzwyczajona do skromnego życia, na jedzenie nie przeznaczała zbyt dużo pieniędzy. Jadła tyle, by nie czuć głodu, ale intuicyjnie wybierała produkty, które służyły jej zdrowiu. Nigdy nie przywiązywała zbyt dużej wagi do jedzenia, do tego całego ceremoniału związanego z przyrządzaniem potraw. Może to nawyki z dzieciństwa? A może po prostu bliższe jej były doznania duchowe niż satysfakcja związana z zaspokajaniem potrzeb zmysłowych.

Dziewczyny zazdrościły jej figury. Nie wiedziały jednak, że „Podróżniczka” nie dba o to, by ładnie wyglądać. Naturalny czar i niepowtarzalność schowała głęboko w sobie. Uznała, że tak będzie lepiej – dla niej i dla wszystkich, z którymi gdzieś się spotykała w życiu.

Dlatego zazwyczaj jej prawie czarne oczy konkretnie i chłodno patrzyły na świat, informując otoczenie, że ich piękna właścicielka nie ma zbyt wielkiej ochoty na konfrontację. Gruba bariera, którą budowała wokół siebie od pierwszego dnia na uczelni, trochę pękła, kiedy w słoneczny październikowy dzień spotkała w parku Karola, studenta politechniki.

Od tamtej pory Karol z rozwichrzoną głową, jak o nim mówiono, pozostał w jej życiu. Na długie lata. A teraz?

Łucja chrząknęła i obciągnęła obszerny sweter, jednocześnie poprawiając włosy. Wciąż robiła to w wyuczony sposób. Teraz brakowało jej tych kilkudziesięciu centymetrów jedwabnego piękna, które zwykle zasłaniało kark, ramiona i przysłaniało oczy. Zauważyła, że pani Lucyna przygląda się jej z zainteresowaniem. Dyrektorka trzymała elegancki srebrny długopis i co chwilę stukała nim w poręcz schodów, przy których się zatrzymały. Łucja tak zatopiła się we wspomnieniach, że nawet nie zauważyła, kiedy polonistka wyjęła długopis z etui.

– Pani Łucjo, w razie jakichś wątpliwości, proszę… – Podała jej kartkę wyrwaną z notesu. – Proszę wybaczyć, że tak w biegu i na korytarzu. Napisałam pani swój domowy adres i numer telefonu. Od czasu, gdy rozmawiałyśmy po raz ostatni, zmieniłam numer. Chcę, żeby pani wiedziała, że zawsze chętnie służę pomocą. Może się pani do mnie zwracać o każdej porze. Zresztą pani Matylda, u której się pani zatrzymała, też może pomóc rozwiać wiele wątpliwości. W przeszłości sama uczyła, kiedy jeszcze szkoła mieściła się w budynku gospodarczym na terenie pałacowego parku Kreiwetsów, kilka kilometrów za wsią. W każdym razie lata praktyki w zawodzie są jej ogromnym atutem. Zresztą do dziś pani Matylda służy nam pomocą. – Dyrektorka włożyła etui do obszernej kieszeni marynarki.

– Powiedziała pani pałac? – Łucję wyraźnie zainteresowały ostatnie słowa.

– Tak – odparła zapytana mimochodem, kierując się w górę schodów i gestem zachęcając Łucję do pójścia za nią.

– Nie wiedziałam, że w tej okolicy jest jakiś pałac. – Łucja pośpiesznie stawiała kroki, starając się nadążyć za przełożoną.

– Ach! – Pani Lucyna machnęła ręką. Wydawało się, jakby myślami odbiegła od tematu rozmowy. – Może słowo „pałac” to przesada. „Pałacyk” będzie w tym przypadku właściwsze. – Zatrzymała się w połowie schodów i odwróciła do Łucji, patrząc na nią uważniej. – Ten pałac… pałacyk to bardzo piękny zabytek, o ciekawej bryle architektonicznej. Zresztą sama może go pani zobaczyć. Pałac z parkiem i zabudowaniami gospodarczymi, jak wspomniałam, leży kawałek za wsią. Trzeba iść w stronę stacji kolejowej, tylko od sołtysa skręcić w prawo, na las. Dojdzie pani wtedy do drewnianego krzyża, a stamtąd to już rzut kamieniem. Ale pani chyba tamtędy przejeżdżała… Teren parku widać z daleka.

– Pani dyrektor, ja właściwie nie widziałam w Różanym Gaju nic poza domem pani Matyldy i szkołą. Gdy przyjechałam, było już bardzo ciemno, zresztą ciągle padał śnieg.

– No tak. – Dyrektorka spojrzała na szybę, od której odbijały się lekko zmrożone drobinki śniegu. – Zapomniałam, że przecież pani dopiero co do nas zawitała. Może zbyt szybko ściągnęłam panią do szkoły? Może potrzebuje pani kilku dni na aklimatyzację? – Popatrzyła pytająco.

– Nie, nie… Ja w każdej chwili mogę zacząć pracę. Właściwie od zaraz. – Łucja z góry schodów zerknęła w stronę szatni, do której zaczęli się schodzić pierwsi uczniowie.

– To cudownie. – Pani Lucyna zatarła ręce. – Szczerze mówiąc, na to liczyłam, ale nie chciałam naciskać. Nie będę ukrywała, że potrzebujemy pani bardzo, właśnie teraz. Przejdźmy do pokoju nauczycielskiego, zapozna się pani z innymi uczącymi. Wszyscy są pani bardzo ciekawi. Wie pani, jak to jest na wsi. – Spojrzała na Łucję przelotnie.

Niestety, Łucja wiedziała aż nazbyt dobrze, jak to jest na wsi. A właściwie wiedziała, jak jest na jej wsi, którą zapamiętała z dzieciństwa, ale nie miała pojęcia, jak jest tutaj, w Różanym Gaju.

Trochę obawiała się tych nowych znajomości. Nie lubiła mówić o sobie. Nie chciała dzielić się z kimś swoim życiem, była chłodna i wycofana. A może tylko taki obraz siebie stworzyła w umyśle? Może tak naprawdę była otwarta i pomocna?

– Pani dyrektor, proszę mi powiedzieć coś więcej na temat tego pałacu – odezwała się Łucja nieco głośniej.

Dyrektorka zrobiła dwa duże kroki. Odwróciła się dopiero, gdy pokonała całe schody i znalazła się na piętrze.

– Pani Matylda może pani opowiedzieć wiele o tym miejscu. Chyba ma nawet klucze do głównego wejścia. – Pani Lucyna wyglądała tak, jakby się nad czymś zastanawiała. – Chociaż z tymi kluczami to nie jestem pewna – dodała po chwili. – Ostatnio ktoś podobno kupił to miejsce. Może to i dobrze, pałacyk z roku na rok popadał w ruinę. Wszyscy się zastanawiamy, kto to taki, bo wie pani, jak to jest na wsi…

Łucja przytaknęła, ale pani Lucyna nie domyślała się tego, że ona rzeczywiście wie i że tak naprawdę jest dziewczyną ze wsi.

Drzwi pokoju nauczycielskiego były otwarte na całą szerokość. W środku panowało spore poruszenie. W ciągu kilkunastu minut nauczyciele zdążyli się zebrać, przemykając niezauważeni bocznym, odśnieżonym wejściem.

Wbrew wcześniejszym obawom Łucji wszyscy powitali ją serdecznie, ale bez zbytniej poufałości. Po kilku minutach rozmowy już wiedziała, że w tym miejscu będzie jej się dobrze pracowało i że być może zostanie tu na dłużej.

Pierwszy dzwonek zadźwięczał donośnie. Łucja poszła w stronę klasy, która została jej przydzielona. Piątoklasiści stali już przed zamkniętą salą i przyglądali się z ciekawością nowej nauczycielce. Dzieci wręcz lustrowały ją wzrokiem. Przez moment poczuła się nieswojo. Nie lubiła być w centrum uwagi. Najchętniej schowałaby się za najbliższym rogiem i udawała, że to wszystko jej nie dotyczy. Niestety, ta sytuacja była jak najbardziej prawdziwa, a ona właśnie wchodziła w nową rolę, o której miała niewielkie pojęcie. Nie wiedziała, jak rozmawiać z dziećmi. Nawet będąc dzieckiem, zawsze rozmawiała tylko z dorosłymi. Popatrzyła na pełne wyczekiwania buzie dzieciaków i pośpiesznie przekręciła klucz, otwierając drzwi na całą szerokość.

– Zapraszam do środka. – Uśmiechnęła się serdecznie.

Dzieci wpadły do klasy i zajęły swoje miejsca. Łucja rozejrzała się po sali. Tak jak wszystko w tej szkole, sala była czysta i utrzymana w idealnym porządku. Kilka kwiatów doniczkowych na parapecie oddzielało chłodną biel zimowego parkingu, na którym stały trzy samochody przykryte śnieżnymi czapami, od ciepłej, prawie domowej atmosfery pomieszczenia. Pomalowane na zielono ściany sprawiały, że w sali było niemal wiosennie.

Łucja odłożyła torebkę na biurko i stanęła na środku sali.

– To… może ja się przedstawię – zaczęła nieśmiało.

Wszyscy uczniowie nadal przyglądali jej się z niemalejącym zaciekawieniem. Czuła się jak eksponat muzealny, który przez lata spoczywał w magazynie, a teraz nagle został wystawiony na widok publiczny.

– Nazywam się Łucja Wróblewska. – Chrząknęła i wyprostowała się, chcąc dodać sobie odwagi.

– My wiemy, jak pani się nazywa – odezwał się piegowaty chłopiec z okrągłą buzią, siedzący najbliżej niej.

– Tak? – Popatrzyła na niego niepewnie.

– My wszyscy czekaliśmy na panią – dodała ciemnowłosa dziewczynka z przedostatniej ławki. – Pani dyrektor opowiadała nam o pani.

– Aha. – Łucja starała się uśmiechnąć. Wiedziała, że właśnie teraz musi wejść w rolę nauczycielki.

Popatrzyła na uczniów. Zrobiła kilka kroków. Chciała znaleźć się bliżej dzieciaków. Zdawała sobie sprawę, że musi przełamać tę barierę, bo inaczej ich współpraca będzie ograniczona. Wiedziała, że musi być prawdziwa, zarówno wobec tych żywo wpatrzonych w nią uczniów, jak i wobec siebie.

– No, tak… Dobrze. – Pokręciła głową, uśmiechając się, na co dzieci odpowiedziały jej szczerym, gromkim śmiechem.

Nie jest źle. Dasz radę – pomyślała, dodając sobie otuchy.

– Wiecie więc, jak się nazywam. Pewno wiecie też, że przyjechałam do was z miasta, ale na pewno nie wiecie, że moja poprzednia praca nie miała nic wspólnego z nauczaniem, więc muszę prosić was o wyrozumiałość.

– Ale my o tym też wiemy – odezwał się niski chłopak, siedzący obok piegowatego z okrągłą buzią.

– Hm… Muszę przyznać, że naprawdę dużo o mnie wiecie. – Policzki Łucji pokryły się rumieńcem, ale nie czuła się skrępowana. Dzieci okazały się bardzo sympatyczne i wydawało się jej, że przyjęły ją pozytywnie.

– No dobrze, moi drodzy, w takim razie powiedzcie mi, co jeszcze o mnie wiecie. – Podeszła do biurka i usiadła na miękko wyścielonym krześle.

W sali zapanowała głucha cisza. Łucja patrzyła kolejno po twarzach uczniów, ale oni najwyraźniej uznali, że to, co mieli do przekazania, już powiedzieli.

– W takim razie zacznijmy od sprawdzenia listy obecności. Każde z was mi się przedstawi, a ja postaram się was zapamiętać. Jeżeli nie uda mi się dzisiaj, to sądzę, że jutro będzie już o wiele lepiej, a do końca tygodnia będę pamiętała wasze twarze, nawet z zamkniętymi oczami.

Otworzyła dziennik, a w klasie zapanował lekki rozgardiasz, jaki zwykle bywa na początku lekcji.

Klasa liczyła zaledwie osiemnaście osób, ale Łucja, która miała słabą pamięć do twarzy, po pierwszej prezentacji z całej osiemnastki potrafiła rozpoznać bezbłędnie może ze trzy osoby. Skończyło się na tym, że każdy uczeń miał przygotować i postawić na ławce kartkę z imieniem i nazwiskiem. Tak było najprościej.

Kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę, o dziwo wszyscy pozostali na miejscach, nie wykazując najmniejszej ochoty, by wyjść. Łucja też została za biurkiem.

Uff, nie było tak źle. Pierwsze koty za płoty. Inauguracja mojego roku szkolnego chyba się udała – pomyślała. Zerknęła na duży ścienny zegar nad drzwiami.

W klasie piątej, w której objęła również wychowawstwo, czekały ją jeszcze dwie godziny: jedna lekcja historii i godzina wychowawcza. Później miała poprowadzić zajęcia w klasach czwartej i szóstej.

Uśmiechnęła się do odbicia w szybie. Poszło gładko. Materiał lekcyjny znała doskonale. Zawsze miała fenomenalną pamięć do dat i wydarzeń, poza tym świetnie kojarzyła fakty i potrafiła łączyć je w całość. Nawet teraz, kilkanaście lat po studiach, które skończyła z wyróżnieniem, z łatwością mogła przywołać interesujące ją wydarzenia i fakty historyczne.

Po trwającej czterdzieści pięć minut godzinie lekcyjnej, której połowę zajęły rozmowy i poznawanie się, Łucja mogła z całą pewnością stwierdzić, że ta praca jej odpowiada. Była podekscytowana i szczęśliwa. Czegoś takiego nie czuła od dawna.

Do biura podróży ostatnio chodziła niechętnie. Wcześniej bardzo długo nie czuła żalu, że odeszła ze szkoły, mimo że spełniała się jako nauczycielka. Karol bardzo wspierał ją we wszystkich działaniach związanych z pracą w biurze. Kiedy jednak zorientował się, że Łucja świetnie radzi sobie sama, odsunął się na bok. A ona spełniała się jako bizneswoman, niestety tylko do czasu. Przez ostatnie dwa lata we Wrocławiu cierpiała na chroniczne zmęczenie. Zmagała się też z objawami depresji. Czuła, że życie przecieka jej przez palce, że coś ważnego ją omija, a ona stoi cały czas w miejscu. Kiedy pełna wiary i pasji zakładała biznes, nie dopuszczała do siebie myśli, że coś może pójść nie tak. I było nawet lepiej, niż planowała. Nie przewidziała tylko, że kiedyś przyjdzie taki moment, w którym się wypali. W pewnej chwili poczuła, że to jej dawniej świeże, pełne pięknego aromatu marzenie się ulotniło. Gdy tylko przekraczała próg kiedyś ukochanego biura, czuła, że uchodzi z niej powietrze. Siadała wówczas na wygodnym, obitym skórą fotelu i patrzyła tępo w sufit. Coraz częściej nachodziła ją myśl o ucieczce. Zaczęła nawet uczęszczać na terapię do znanego psychologa, wierząc, że dzięki tym spotkaniom uda jej się znów wskrzesić pasję. Niestety, kiedy terapeuta zaczął drążyć temat dzieciństwa, dopatrując się jej problemów właśnie w nim, przestała chodzić na spotkania. Chęć ucieczki narastała z każdym dniem. Łucja nie wiedziała jednak, dokąd miałaby uciec. Tak długo wierzyła, że Wrocław stanie się jej ostoją. Wydawało jej się, że była w nim szczęśliwa i spełniona.

W ciągu tych dwóch trudnych lat coraz częściej wracała myślami do okresu pracy w szkole, kiedy miała jeszcze ten zapał, który teraz uleciał z niej jak powietrze z pękniętego balonu. Szkolne wspomnienia wróciły wraz z pojawieniem się Kamili – nauczycielki fizyki i klientki jej biura. Od razu przypadły sobie do gustu. Często chodziły razem na kawę do jednej z modnych kafejek. Kamila dużo mówiła o swojej pracy, a Łucja chętnie tych opowieści słuchała. Nigdy jednak nie przyznała się do tego, że sama kiedyś uczyła. Kamila była dyplomowaną nauczycielką, z długim stażem, przy którym przygoda Łucji ze szkołą była epizodem. Pod wpływem opowieści coraz częściej myślała o tym, jak wyglądałoby teraz jej życie, gdyby nie porzuciła pracy nauczycielki. Przez tyle lat wspomnienia pierwszej pracy się rozmyły, ale pozostało po nich miłe wrażenie, że to, co działo się wówczas, było dla niej dobre, a ona była na właściwym miejscu. Nie myślała jednak o powrocie do szkoły. Obawiała się, że teraz nie poradziłaby sobie jako nauczycielka.

Myśl o pracy w szkole jednak w niej dojrzewała. Była trochę jak powiew orzeźwiającego wiatru. Potrafiła przepędzić dojmujące chwile zwątpienia i apatii, które w pewnym momencie stały się chlebem powszednim. Łucja często budziła się i usypiała z tą myślą. Czasem ona ulatywała, potem znów pojawiała się w jej głowie. Właśnie w jednej z takich chwil wpadła w jej ręce ta gazetka. W tym dniu akurat spotkała się z Kamilą i wciąż miała w pamięci urywki rozmowy, która oczywiście dotyczyła tematów szkolnych.

I tak bez większego żalu, unikając niepotrzebnych emocji, oddała biuro byłemu mężowi. Zostawiła mu też apartament. Karol nie był jednak chciwy i dokładnie się rozliczył z lat wspólnego życia, przelewając na jej konto pokaźną sumę. Był dobrym, uczciwym człowiekiem i takim chciała go zapamiętać. Cóż, nie wyszło. Nie oni pierwsi i nie ostatni.

Na wspomnienie męża przygryzła wargę. Nie, nie czuła do niego żalu za to, że opuścił ją po szesnastu latach. Ona opuściła go już dużo wcześniej, nie fizycznie, ale duchowo. Od kilku lat żyli obok siebie, wymieniając tylko zdawkowe uwagi. Po prostu schodzili sobie z drogi. Łucja nieraz zastanawiała się, czy gdyby pojawiło się dziecko, to rozgrzałoby ono ich zmęczone codziennością serca, ale niestety kolejne próby zajścia w ciążę kończyły się niepotrzebnym bólem i niepowodzeniem. Czuła, że powtarzające się poronienia były gwoździem do trumny ich miłości, która z każdym rokiem ulatywała.

Karol nie był już tym wesołym i spontanicznym chłopakiem z rozwichrzonymi włosami. W czasie trwania ich małżeństwa jego fryzura była zawsze nienaganna. Krótkie, równo przycięte włosy zazwyczaj zaczesywał gładko i używał sporo żelu, aby zlikwidować fale, które kiedyś tak bardzo jej się podobały.

Zresztą ona też się zmieniła. Stała się schludna i szablonowa, jak większość kobiet, którym dane było osiągnąć sukces. Ubrana w markowe ciuchy, pachnąca drogimi perfumami, często była obiektem zazdrości. Tak jak za czasów studenckich dziewczyny zazdrościły jej urody i tego „czegoś”, trudnego do zdefiniowania, tak teraz przypadkowe kobiety patrzyły na nią i widziały tylko elegancką, otoczoną luksusem kobietę, pewnie kroczącą środkiem chodnika, zmysłową i niezależną.

Ale to była poza. Gdzieś tam w środku Łucja ukryła dziewczęcy urok, który kiedyś emanował z jej twarzy. Makijaż bardzo jej w tym pomagał. Mogła się za nim schować, mogła dzięki niemu kreować się każdego dnia od nowa, tak jak chciała.

Kiedyś, jeszcze na początku małżeństwa, nie malowała się wcale. Dopiero po kolejnym ważnym spotkaniu, na którym byli oboje z Karolem, za jego namową kupiła niezbędne kosmetyki. Potem codzienny rytuał malowania twarzy stał się tak naturalny, jak mycie zębów i poranny prysznic.

Podręczną kosmetyczkę zabrała ze sobą, ale od przyjazdu do Różanego Gaju użyła tylko tłustego kremu ochronnego. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się sobie naprawdę i swobodnie policzyć pierwsze zmarszczki, bez tego całego kamuflażu. Wciąż była ładna. Oczy, bez kresek i połyskliwych cieni, wydawały się nieco większe. Długie, lekko podkręcone czarne rzęsy wcale nie potrzebowały tuszu. Gładka skóra twarzy, pozbawiona wyprysków i przebarwień, wyglądała pięknie i świeżo. Lekko sine obwódki wokół oczu, świadczące o niedawnym stresie i kilku nieprzespanych nocach, wydawały się niezauważalne przy subtelnych rysach.

Nagle odwróciła głowę, odrywając wzrok od okna. Donośny dźwięk dzwonka, wdzierający się w uszy, przywołał ją do rzeczywistości. Przebiegła wzrokiem po sali. Wszyscy nadal siedzieli na miejscach. Resztki śniadań szybko znikały z ławek, lądując w plecakach.

– To na czym skończyliśmy? – Łucja wstała, podeszła do tablicy i wzięła kredę.

– Tylko nie te daty. – Z tyłu klasy dały się słyszeć zniechęcone głosy.

– Moi drodzy, niestety, nauka historii polega między innymi na chronologicznym wbijaniu sobie do głowy dat ważnych wydarzeń. Dodajcie do tego trochę podstawowej wiedzy, uruchomcie wyobraźnię, a gwarantuję wam, że efekty będą znakomite i… może nawet polubicie historię.

W sali rozległy się donośne śmiechy.

– Już moja w tym głowa, abyście polubili mój przedmiot, ale bez dat ani rusz! – Łucja starała się rozbawić uczniów. Robiła to tak naturalnie, że sama była zaskoczona swoją śmiałością i chyba wrodzoną zdolnością nawiązywania relacji z młodymi ludźmi.

W końcu w sali znów zapanowała cisza, która po gwarnej przerwie była miłą odmianą.

Całą tablicę Łucja zapisała ważnymi wydarzeniami historycznymi i datami. Uczniowie skrupulatnie przenosili je do zeszytów, a ona na moment zatopiła nos w podręczniku od historii. Nagle drzwi klasy się otworzyły i stanęła w nich szczuplutka blondynka o bardzo jasnej twarzy.

– Dzień dobry – odezwała się nieśmiało uczennica, jakby się obawiała, że swoim wejściem naruszy jakieś ustalone przez nauczycielkę zasady.

– Dzień dobry – odpowiedziała Łucja, jednocześnie podnosząc się z krzesła i idąc w jej stronę. – Proszę, wejdź, jeśli twoim zamiarem było trafić do tej klasy – dodała.

– To jest moja klasa, a ja bardzo przepraszam za spóźnienie – odrzekła dziewczynka jeszcze ciszej. Jej głos lekko drżał. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.

W klasie zrobił się szum, wszystkie oczy zwrócone były w stronę tej małej.

– Wejdź i usiądź w swojej ławce – zachęciła Łucja. Niemal pod skórą czuła strach i emocje, które targały uczennicą.

Dziewczynka pomału ruszyła w głąb klasy i zajęła miejsce w ostatniej ławce, w rogu. Jako jedyna siedziała bez pary. Łucja obserwowała ją z daleka.

Dziecko z niewielkiej, sfatygowanej torby wyjęło pióro i zeszyt. Długo nie podnosiło głowy znad blatu ławki. W końcu, gdy uczennica wyprostowała plecy i spojrzała na tablicę, Łucja na jej twarzy zobaczyła ciemne sińce pod błękitnymi oczami. Te oczy były naprawdę niesamowite. Duże i niebieskie, przykuwały uwagę i nurtowały badawczym spojrzeniem. Wydawało się, że ich właścicielka skrywała w nich jakiś niepokojący smutek, tajemnicę. Na pewno nie zachowywała się jak pozostałe dzieciaki z jej klasy.

Łucja nie była w stanie oderwać od niej wzroku. Patrzyła na koniec sali, a ostatnia ławka, wciśnięta w kąt, była dla niej jak slajd z przeszłości. Patrząc na tę małą, widziała siebie. Bo ona zazwyczaj też siedziała sama i też z tyłu. Ostatnie miejsca zwykle były zarezerwowane dla tych „gorszych”.

– Dlaczego pani tak patrzy na Anię? – odezwała się dziewczynka z mysimi warkoczykami, siedząca w pierwszej ławce przy ścianie.

Łucja poczerwieniała. Nie zdawała sobie sprawy, że jej zainteresowanie nową jest aż tak widoczne.

– Bo… bo… – wyjąkała. – Bo chciałabym poznać nową uczennicę.

– Anka wcale nie jest ciekawa. – Głos dochodził ze środkowego rzędu. Łucja obrzuciła chłodnym wzrokiem jego właścicielkę. Wysoka jak na swój wiek dziewczynka, z lekką nadwagą, pogardliwie wydymała usta, zerkając na bladziutką koleżankę.

– Proszę, nie mów tak! – przemówiła Łucja typowym nauczycielskim tonem. – Wszyscy jesteście moimi uczniami i wszyscy jesteście dla mnie jednakowo ważni. – Popatrzyła w stronę tęgawej Natalii, która już na pierwszy rzut oka wydawała się arogancka.

Do końca lekcji Łucja nie mogła się skupić. Jej wzrok nieustannie uciekał w stronę ostatniej ławki. Znów zalała ją fala wspomnień. W złym momencie. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w nią, a ona jak na złość zaczęła się plątać i nieskładnie tłumaczyć nowy materiał. A zapowiadało się tak idealnie – sarknęła w duchu.

Skończyło się na tym, że nie wiedząc, co robić, poleciła, by uczniowie opracowali pytania z książki do lekcji, którą już przerabiali. Rozdała również skserowane wcześniej kartki z zagadnieniami dotyczącymi aktualnego materiału i kazała się z nimi zapoznać. Sama w tym czasie ze wszystkich sił starała się skupić na opisie następnej lekcji, ale ciągle zerkała w stronę Ani. Czuła, jak jej własne myśli niczym natarczywe muchy obsiadają ją, napawając odrazą i niechęcią. Tak… czuła niechęć do tamtych czasów.

Gdy patrzyła na Anię, widziała dawną siebie: wychudzoną dziewczynkę w przyciasnym ubraniu, z lekko podkrążonymi oczami. Nikt nie chciał usiąść obok niej, bo cuchnęła oborą. Obok domów innych dzieciaków też stały obory, ale i tak to ona była tą najgorszą, bo jej nie miał kto obronić, zawsze była sama.

Kiedy skończyła się ostatnia lekcja, wychowawcza, dzieci wybiegły z klasy.

Po tych trzech godzinach Łucja czuła się już „swoja”, akceptowana i lubiana. Gdy szła do pokoju nauczycielskiego, nie czuła już lęku. Powitano ją zresztą entuzjastycznie, proponując kawę i domowe ciasteczka. Widać było, że całe grono pedagogiczne jest w znakomitej komitywie. W pokoju panowała luźna i wesoła atmosfera. Żadna odmowa ze strony Łucji nie wchodziła w grę. Skończyło się na aromatycznej herbacie o smaku czarnej porzeczki, ulubionym napoju pani dyrektor, i domowej szarlotce pani Kasi, nauczycielki przyrody.

4 Spotkanie w pałacowym ogrodzie

Dostępne w wersji pełnej

5 Rozmowa przy herbacie

Dostępne w wersji pełnej

6 Niechciany adorator

Dostępne w wersji pełnej

7 Wizyta w pałacu Kreiwetsów

Dostępne w wersji pełnej

8 Odwiedziny Antosi

Dostępne w wersji pełnej

9 Tajemnicza uczennica

Dostępne w wersji pełnej

10 Historia Ewy

Dostępne w wersji pełnej

11 Ostatnia prośba

Dostępne w wersji pełnej

12 Dobra nowina

Dostępne w wersji pełnej

13 Kulig

Dostępne w wersji pełnej

14 Dzień obfitości

Dostępne w wersji pełnej

15 Wernisaż

Dostępne w wersji pełnej

16 Spotkanie u Adeli i Tomasza

Dostępne w wersji pełnej

17 Tajemnica Ani

Dostępne w wersji pełnej

18 Lekcja gry na fortepianie

Dostępne w wersji pełnej

19 Szczera rozmowa

Dostępne w wersji pełnej

20 Białe pióro

Dostępne w wersji pełnej

21 Pogrzeb

Dostępne w wersji pełnej

22 List

Dostępne w wersji pełnej

23 Kłopoty Matyldy

Dostępne w wersji pełnej

24 Nieoczekiwane lekcje

Dostępne w wersji pełnej

25 Druga twarz Adeli

Dostępne w wersji pełnej

26 Bolesne wspomnienia

Dostępne w wersji pełnej

27 Narodziny

Dostępne w wersji pełnej

28 Wielka Sobota

Dostępne w wersji pełnej

29 Sekret Eleonory

Dostępne w wersji pełnej

30 Niedokończone wyznanie

Dostępne w wersji pełnej

31 Randka mimo woli

Dostępne w wersji pełnej

32 Koncert Tomasza

Dostępne w wersji pełnej

33 Smutne dni

Dostępne w wersji pełnej

34 Kłótnia w domu Matyldy

Dostępne w wersji pełnej

35 Pożegnanie z Anią

Dostępne w wersji pełnej

36 Przemiana

Dostępne w wersji pełnej

37 Powrót do przeszłości

Dostępne w wersji pełnej

38 Stary fortepian

Dostępne w wersji pełnej

39 Etiuda pani Lukrecji

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Dorota Gąsiorowska

Projekt okładki

Magda Kuc

Fotografia na okładce

Copyright © Ilina Simeonova / Trevillion Images

Opieka redakcyjna

Przemysław Pełka

Agata Pieniążek

Redakcja

Agata Gogołkiewicz/Redaktornia.com

Opracowanie tekstu

Karolina Kaczmarek, Editio

ISBN 978-83-240-2731-6

30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

E-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com