Córka ziemi. SERIA CÓRKI ŻYWIOŁÓW - Dorota Gąsiorowska - ebook

Córka ziemi. SERIA CÓRKI ŻYWIOŁÓW ebook

Dorota Gąsiorowska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy człowiek jest gotowy poznać prawdę, ona sama odnajdzie do niego drogę…

Weronika ma niezwykły dar – potrafi zobaczyć gotową rzeźbę w jeszcze nieoszlifowanym kamieniu. Jej intuicja i umiejętność wsłuchania się w to, co mówi natura, uczyniły z niej rzeźbiarkę światowej sławy.

Kiedy właściciel malowniczego pałacu w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej zleca Weronice odtworzenie stojącej niegdyś w pałacowym ogrodzie rzeźby Freyi – nordyckiej bogini miłości i magii, mimo nieokreślonego niepokoju dziewczyna podejmuje wyzwanie. Dzieło ma być gotowe na otwarcie hotelu. Jednak niespodziewanie w studni na terenie posiadłości zostają znalezione ludzkie szczątki.

Weronika musi znowu zaufać swojej intuicji.

Czy naprawdę jest córką ziemi? Czy jej wrażliwość pomoże w odkryciu prawdy o tym, co wydarzyło się w pałacu przed laty?

Pierwsza część nowej serii bestsellerowej autorki Doroty Gąsiorowskiej. CÓRKI ŻYWIOŁÓW to cykl o kobietach w szczególny sposób związanych z naturą, które podążając za swoją intuicją, potrafią dostrzec więcej niż inni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 588

Data ważności licencji: 7/16/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dorota Gąsiorowska skradła moje czytelnicze serce! Córka ziemi to magiczna historia, o której nie da się zapomnieć po odłożeniu książki. Autorka z każdym rozdziałem odsłania coraz więcej tajemnic pewnej rodziny, a teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Kim jest tytułowa córka ziemi? Tego nie mogę wam zdradzić. Przeczytajcie i poczujcie ten niesamowity klimat.

Katarzyna Czarnecka-Kuc

autorka bloga „Matka Książkoholiczka”

Zanurzona w mroku tajemnic z przeszłości opowieść, która otuli was swoją wyjątkową atmosferą. Dorota Gąsiorowska z właściwą sobie wrażliwością, krok po kroku odsłania sekrety ukryte za murami starego pałacu. Niczym rzeźbiarka ze słów płynących wartkim strumieniem wykuwa historię córki ziemi, otwierając przed czytelnikiem drzwi do fascynującego świata natury, który potrafi być naprawdę... magiczny. Polecam!

Joanna Wolf

autorka bloga „NIEnaczytana”

Odmalowany słowami obraz zakorzenionych w przeszłości tajemnic i poruszającego oblicza samotności. Pełen miłości i szacunku do natury, nastrojowo otulający eteryczną magią. Iście fascynująca i emocjonująca opowieść. Można zatracić się w barwnych doznaniach!

Dagmara Łagan

@books.cat.tea, autorka bloga „BooksCatTea”

Nastrojowa podróż do tajemnic przeszłości! Historia nasączona aurą magicznej, rodzinnej legendy – piękna, zagadkowa, nieprzeciętna! Córka ziemi to nie tylko początek fascynującej sagi, to przede wszystkim chwile pełne wzruszeń i spojrzeń na różne oblicza samotności. To także opowieść o nieśpiesznie rodzącej się miłości – prawdziwie chwytająca za serce!

Miłka Kołakowska

@mozaikaliteracka

Dorota Gąsiorowska przenosi czytelników w świat pełen tajemnic, magii i niezwykłych postaci, a jednocześnie inspiruje do refleksji nad naszą relacją z naturą. Wspaniałe połączenie realizmu magicznego z opowieścią o ludzkich emocjach i sile przyrody. Intrygująca, zachwycająca, niezapomniana!

Dominika Orluk

@rude.kadry

Dla Basi W.V., która pomogła mi przejść na drugi brzeg rzeki

Weronika

Ciepły czerwcowy wiatr kołysał gałęziami starego jaśminowca, a jedna co chwilę postukiwała w okno mojej pracowni. Najpierw to zignorowałam, ale widok krzewu ubranego w biel tak pięknych kwiatów nieustannie przyciągał wzrok, sprawiając, że od kwadransa nie mogłam się skupić na pracy. Rzuciłam spojrzenie na zegar ścienny z dużymi wskazówkami i stwierdziłam, że na dziś koniec. Kiedy pełna zapału, z kubkiem parującej kawy, wkroczyłam tu o siódmej, nie sądziłam, że czas tak szybko minie. Teraz było kilka minut przed szesnastą i dopiero gdy odłożyłam dłuto i młotek, poczułam, jaka jestem zmęczona. Ale towarzyszyła mi też satysfakcja. Mnóstwo satysfakcji. Mojej rzeźbie brakowało jedynie ostatnich szlifów i musiałam przyznać, że wyglądała imponująco. Nie chodziło o jej wielkość – moje prace zwykle nie przekraczały metra wysokości. Chodziło raczej o głębię przekazu, o coś, co bardziej czułam, niż widziałam. O coś, dzięki czemu powoływane przeze mnie do życia postaci, jak mawiano, sprawiały wrażenie wyjątkowych. Skandynawska bogini słońca Sol miała wygląd pięknej młodej kobiety i myślę, że idealnie udało mi się ją ukazać. Zresztą biały kamień, który wykorzystałam, miał cudowną, lekko lśniącą, złotawą poświatę, przez co jasne szaty Sol błyszczały i wydawało się, jakby z jej lekko uniesionych dłoni ulatywały drobne iskierki, którymi miała uświęcać świat.

Już od trzech lat rzeźbiłam wyłącznie w kamieniu, ponieważ był dla mnie jedyny w swoim rodzaju i zarazem magiczny. Wcześniej eksperymentowałam z różnymi materiałami. Rzeźbiłam w glinie i brązie, przez krótki okres flirtowałam też ze snycerstwem, ale to kamień zwyciężył i jemu oddałam serce. Na początku często wybierałam do pracy miękki piaskowiec, rzadziej marmur i granit, jednak najbardziej pokochałam zwykłe, polne kamienie, które często znajdowałam podczas moich wędrówek. Właściwie to chyba one mnie odszukiwały, bo już nie raz zdarzało się, że zupełnie nagle wyrastały przede mną, jakby spod ziemi. A kamieni w mojej okolicy nie brakowało. Dom, w którym zamieszkałam po śmierci ukochanej babci, znajdował się blisko Ojcowskiego Parku Narodowego i większość dolinek usiana była różnej wielkości głazami. Kochałam to miejsce, od dzieciństwa znałam okoliczne zakątki, do których tłumnie ciągnęli turyści: między innymi ruiny dawnej warowni w Ojcowie, zamek w Pieskowej Skale, monumentalną Bramę Krakowską prowadzącą do Groty Łokietka czy Maczugę Herkulesa, a także miejsca znane tylko tutejszym. Mieszkałam z rodzicami na Mazowszu, ale jako dziecko spędzałam u babci każde wakacje i ferie. Właśnie ze względu na nią wybrałam studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, a w późniejszym czasie, kiedy zachorowała, opiekowałam się nią aż do momentu, gdy zmarła. Wciąż bardzo przeżywam odejście ukochanej babci i choć od jej śmierci minęły już cztery lata, nieraz wydaje mi się, że widzę ją roześmianą i spokojną, krzątającą się w ogródku lub siedzącą na ławce pod jabłonką. Zawsze wiedziałam, że kiedyś tu osiądę. To było i jest moje miejsce na ziemi. Pracownię urządziłam w dawnym pomieszczeniu gospodarczym przylegającym do domu. Kiedyś do tego budynku wchodziło się osobnym północnym wejściem, ale po remoncie, gdy zdecydowałam się go nieco rozbudować, część tylnej ściany korytarza w domu wyburzono, wstawiono drzwi i teraz mogłam się łatwo przemieszczać pomiędzy mieszkaniem a miejscem pracy.

Rzuciłam jeszcze pełne satysfakcji spojrzenie na moją Sol, zdjęłam rękawice i fartuch, który powiesiłam na wbitym w ceglaną ścianę kołku, i skierowałam się do wyjścia, gdy nagle usłyszałam odgłos podjeżdżającego pod dom samochodu. Otworzyłam drzwi i już po chwili znalazłam się w korytarzu pachnącym drewnem starych sosnowych schodów i dębowej podłogi pamiętającej jeszcze lata trzydzieste ubiegłego wieku. Tylko na chwilę weszłam do kuchni, by odłożyć naczynia, i ciekawa, kogóż to niesie, powędrowałam do wyjścia.

Właściwie się nie zdziwiłam, gdy zobaczyłam czerwonego seata, z którego wysiadła moja przyjaciółka Aśka. Nie widziałyśmy się już od trzech tygodni, co wcześniej wydawało się nie do pomyślenia. Niestety teraz nie byłyśmy już beztroskimi studentkami Akademii Sztuk Pięknych, każda z nas miała na karku trzydzieści dwie wiosny i zobowiązania zawodowe. O ile ja, choć postrzegano mnie jako pracoholiczkę, starałam się czas poświęcony na twórczość dozować sobie w granicach rozsądku, Aśka na razie nie mogła pozwolić sobie na odpoczynek. Otwartemu dwa lata temu studiu aranżacji wnętrz poświęcała maksimum czasu i uwagi. To oczywiście przynosiło efekty, ale cierpiało na tym jej, kiedyś bardzo bujne, życie towarzyskie.

Zeszłam po schodkach na trawnik i przywitałam się z przyjaciółką.

– Cieszę się, że wreszcie wpadłaś – powiedziałam nieco rozkojarzona, wciąż bowiem myślami byłam w mojej pracowni.

– Na pewno? – Asia spojrzała na mnie z zabawną, trochę pobłażliwą miną, a potem dotknęła palcem mojego policzka i sugestywnie zdmuchnęła kurz z opuszki.

– Dopiero co skończyłam – wyjaśniłam, bo w tym momencie zorientowałam się, jak wyglądam. Zdjęłam wprawdzie fartuch i rękawice, ale moje robocze bawełniane ogrodniczki i kwiecista chustka zawiązana na głowie w turban i tak były całe zapylone. – Zaraz zrobię się na bóstwo.

– Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. – Przyjaciółka popatrzyła na mnie badawczo.

– No jasne, że nie. Nawet nie wiesz, jak się za tobą stęskniłam. Chodź, coś przekąsimy. – Cmoknęłam Aśkę w policzek i uświadomiłam sobie, że lodówka świeci pustkami. Od kilku dni praca pochłaniała mnie tak bardzo, że rzeczywistość przegrywała z wyobraźnią i na wiele godzin znikałam w wyimaginowanym świecie moich postaci. Na szczęście takie chwile zdarzały się wyłącznie na ostatnim etapie tworzenia, gdy do ożywienia rzeźby brakowało ostatnich szlifów. Kończąc jakiś projekt, byłam jak w transie. To tak, jakbym się bała, że mogę przeoczyć ten szczególny moment, gdy na świecie miało się pojawić moje kolejne „dziecko”.

– Już o tym pomyślałam – oznajmiła Aśka, unosząc bawełnianą siatkę z zawartością.

Zrobiło mi się głupio, ale tylko przez chwilę.

– Jak ty mnie dobrze znasz – powiedziałam, ciesząc się w duchu, że dzięki mojej niezastąpionej przyjaciółce prawdopodobnie będę miała szansę zjeść dziś ciepły posiłek. W ciągu ostatnich trzech dni żywiłam się bowiem niemal wyłącznie czerstwym chlebem i pesto.

– Przyznaj się, znów głodowałaś? – Asia niby żartowała, ale z troską w oczach.

– Powiedzmy, że jadłam tyle, ile konieczne – odparłam.

Kiedy weszłyśmy do domu, na moment zniknęłam w łazience, żeby szybko doprowadzić się do porządku. Umyłam ręce i twarz, zdjęłam z głowy chustę, a potem rozczesałam falujące ciemne włosy, które jak zazwyczaj nie dały się poskromić. W konsekwencji związałam je w koński ogon. Od jakiegoś czasu kusiło mnie, żeby je ściąć, ale Aśka sumiennie starała się wybić mi ten pomysł z głowy, twierdząc, że byłoby to ciężkim grzechem. Wychodząc, rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie w lustro. Westchnęłam, ujrzawszy kasztanowe oczy i bladą cerę, którą ocieplało kilka piegów na nosie i policzkach. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio miałam makijaż. Mawiano, że jestem całkiem ładna, tyle że nieczęsto miewałam okazję, by włożyć jeden z tych ciuchów, w których kobiety czują się atrakcyjne. Na co dzień paradowałam w roboczych spodniach i fartuchu, pod który wkładałam bluzkę lub sweter. A włosy, ponoć moją największą ozdobę, każdego dnia traktowałam niezwykle surowo, zwijając w ciasny supeł, a potem z konieczności chowałam je pod chustą.

Kilka minut później usiadłyśmy w kuchni. Właściwie można byłoby pomyśleć, że od czasów młodości mojej babci niewiele się tu zmieniło – wewnątrz wciąż królowały wiekowe dębowe meble. Teraz jednak, po przestawieniu ich i połączeniu z nowymi, lżejszymi sprzętami, kuchnia była nie tylko nastrojowa, ale i funkcjonalna. Dzięki takim drobnym elementom, jak choćby dziergane ręcznie zazdrostki w oknach czy kilka oprawionych w drewniane ramki obrazków przedstawiających scenki z wiejskiego życia, powieszonych na błękitnej ścianie, można było odnieść wrażenie, że w tym miejscu zatrzymał się czas. Błękit był ulubionym kolorem mojej babci i odkąd pamiętam, kuchnia zwykle pomalowana była jakimś odcieniem niebieskiego. Nie chciałam tego zmieniać, bo ściany przywodzące na myśl pogodne niebo kojarzyły mi się z dzieciństwem i bezpieczeństwem. Serce kuchni niewątpliwie stanowił stary kaflowy piec. Teraz pełnił on wyłącznie funkcję dekoracyjną, lecz ja wciąż miałam przed oczami babcię wkładającą do piekarnika pyszne kołacze, podczas gdy na blasze w emaliowanym garnku bulgotała grochówka albo kapuśniak.

Asia wyjęła pachnącego nieziemsko kurczaka po meksykańsku w termicznym opakowaniu. Wstyd się przyznać, ale rzuciłam się na to danie jak wygłodniały wilk. Wyjęłam wprawdzie z szuflady mosiężne sztućce, ale nie zdążyłam pomyśleć, by przełożyć obiad na przyzwoite porcelanowe talerze, tylko od razu wzięłam się do jedzenia.

– Aż miło patrzeć, jak pałaszujesz – stwierdziła Aśka, przyglądając mi się z zadowoleniem. – Chyba dobrze trafiłam.

– Idealnie – przyznałam rozanielona, nabierając na widelec kolejną porcję ryżu. – Jak ja ci się odwdzięczę za tyle dobra.

– O to się nie martw, wbrew pozorom nie jestem aż tak bezinteresowna – oznajmiła, przełknąwszy kolejny kęs.

Popatrzyłam na nią ciekawie, bo w jej głosie usłyszałam pewną nutę tajemniczości. Wydało mi się to dziwne, gdyż Aśka zwykle od razu wykładała kawę na ławę.

– No co tak mi się przyglądasz? – Uśmiechnęła się chytrze. – Zrobisz dobre espresso i po sprawie.

Ponieważ ostatnio odnosiłam wrażenie, że kolejne letnie dni umykają zbyt szybko, a mnie wyjątkowo brakowało świeżego powietrza, zaproponowałam, żebyśmy wyszły na werandę. Aśka uwielbiała przesiadywać w mojej kuchni, którą zresztą urządziłam według jej projektu, ale jako mieszczuchowi pomysł spędzenia czasu na świeżym powietrzu bardzo jej się spodobał. Jak zwykle okazała się niezastąpiona, bo zadbała o mój żołądek podwójnie. Przywiezione przez nią wykwintne tartaletki wydawały się idealnym dodatkiem do mocnej kawy.

– Teraz to już naprawdę do końca życia będę twoją dłużniczką – zapewniłam, całkiem odprężona, opierając się na wyścielonej pledem ławce, i z rozkoszą włożyłam do ust błyszczącą w słońcu jagodę, którą chwilę wcześniej zdjęłam z ciastka.

– Oj tam. – Asia się uśmiechnęła, patrząc na rozłożyste drzewo w pobliskim sadzie. – Odwdzięczysz się niebawem. Twoje szarlotki nie mają sobie równych. A widzę, że szara reneta wyjątkowo pięknie obrodzi w tym roku. No, chyba że znów do jesieni przepadniesz w pracowni.

– Ech, nie… – rzekłam bez przekonania, bo na dobrą sprawę nie miałam pojęcia, nad czym będę pracować jesienią i zimą. Choć już nie raz planowałam dłuższy odpoczynek, kiedy kończyłam jedną rzeźbę, zwykle od razu pojawiał się kolejny kamień i związana z nim inspiracja. A wtedy wszystkie moje myśli i uczucia zaczynały krążyć wokół nowego projektu. Żyłam opowieścią, jaką kamień w cichy, tylko dla mnie słyszalny sposób starał mi się przekazać, i na kilka tygodni, czasem trochę dłużej, stawał się on całym moim światem, a ja obdarzałam go bezinteresowną, niemal matczyną miłością.

– A właśnie, jak tam twoja bogini? – Aśka spojrzała na mnie z pozorną obojętnością. Nie pytała, czy może zobaczyć, bo doskonale wiedziała, że dopóki nie ukończę rzeźby, nikomu jej nie pokażę, ale nietrudno było zauważyć, że zżera ją ciekawość.

– Jeszcze trochę i będę mogła ci ją przedstawić – odparłam z humorem.

– Trochę, to znaczy ile? – spytała, popijając kawę.

Zamyśliłam się i spojrzałam na otaczającą mnie ze wszystkich stron zieleń, zatrzymując wzrok na skalnej ścianie, przy której stał mój dom. Nie potrafiłam dokładnie odpowiedzieć na to pytanie, bo „trochę” mogło oznaczać, że Sol zabłyśnie w pełnej krasie już jutro, a równie dobrze może nastąpić to za tydzień.

– Przecież wiesz…

– Taak, wiem, tylko…

– Co? – Zainteresowałam się, bo widziałam, że przyjaciółka chce mnie o coś zapytać. Wyczułam to, zaraz gdy tylko się dziś zobaczyłyśmy.

– Masz w planie kolejny projekt czy tak jak mówiłaś ostatnio, zamierzasz wreszcie odpocząć? – Rezolutna i wygadana Aśka wyjątkowo powoli zamieniała dziś myśli w słowa.

– Nie wiem – odparłam szczerze, nieznacznie wzruszając ramionami, i spojrzałam na nią znacząco. – Wydaje mi się, że chyba chcesz mi coś powiedzieć…

– Tak, rozgryzłaś mnie. – Aśka uśmiechnęła się nieco sztucznie. – Mam dla ciebie zadanie.

– Zadanie? – Nie zrozumiałam.

– Pewnej osobie bardzo zależy, żebyś coś dla niej wyrzeźbiła – oznajmiła ostrożnie przyjaciółka i zerknęła na mnie niepewnie.

– Przecież wiesz, że od wielu lat nie tworzę na zamówienie. – Byłam zaskoczona, że w ogóle wyszła z taką propozycją. Doskonale wiedziała, że od dawna nie pracowałam w ten sposób. Owszem, poszczęściło mi się i jak mało który twórca mogłam pozwolić sobie na całkowitą niezależność. Tworzyłam wyłącznie z potrzeby serca, a moje rzeźby miały swoich odbiorców w różnych częściach świata.

Kiedy podjęłam decyzję, że chcę się zająć rzeźbiarstwem, brałam pod uwagę różne scenariusze. Wielu znajomych przekonywało mnie, że dzisiaj nie jest to łatwy kawałek chleba. Ja jednak zaufałam sobie, bo niemal od dziecka słyszałam w duszy ten cichutki głos, sugerujący mi, w którą stronę powinnam pójść, kiedy dorosnę. Po ukończeniu studiów przez dwa lata pracowałam w jednej z krakowskich galerii, a po godzinach rzeźbiłam na zamówienie. Niestety przynosiło mi to jedynie częściową satysfakcję, wiedziałam, że coś mi umyka. Czułam się niespełniona. Życzenia klientów bywały różne i choć zwykle odchodzili zadowoleni, oceniając moje prace bardzo wysoko, ja miałam wrażenie, że rozmieniam się na drobne. Nie było w tym pasji ani tej specyficznej radości, tak bardzo charakterystycznej dla beztroskiej twórczości. Właśnie wtedy, w czasie spaceru, nieopodal domu natrafiłam na duży jajowaty kamień o lekko zielonkawej barwie. Przytargałam go jakoś do pracowni i w ciągu kilku dni zamieniłam w roześmianą driadę. To był moment, który wiele zmienił w moim życiu. Właściwie zmienił wszystko. Od tamtej pory zaczęła się dziać magia. Bo jak wytłumaczyć to, że moja kamienna leśna boginka zachwyciła pewną znaną agentkę, którą miałam okazję poznać, pracując w galerii?

Barbara przyjechała kiedyś do mnie znienacka i ujrzała efekt mojej ostatniej pracy, kiedy z zadowoleniem szukałam dla niego miejsca w starym ogrodzie przy domu, gdzie większość drzew sadził jeszcze mój prapradziadek. Właśnie przystanęłam pod wysoką osiką, która chyba przywołała mnie drżeniem swoich jasnozielonych liści, kiedy zauważyłam jadący w stronę mojej posesji samochód. Potem wszystko potoczyło się szybko. Barbara przez dłuższy czas patrzyła na moją rzeźbę z jawnym zachwytem i od razu zaproponowała, że się nią zaopiekuje. Dobrze wiedziałam, co znaczy owo „zaopiekowanie”, i choć w pewnym sensie trudno mi było się rozstać z moją „pierworodną”, uległam namowom agentki, która niedługo potem wzięła mnie pod swoje skrzydła. A decyzja ta okazała się jedną z najlepszych.

– Wiem, ale to… To coś szczególnego. Inaczej nie brałabym tego pod uwagę – wyjaśniła oględnie Aśka.

– O co chodzi? – spytałam bez cienia ciekawości, bo i tak wiedziałam, co odpowiem.

– Pewien znajomy poprosił mnie, żebym cię o to spytała. Zorientowani w tej dziedzinie wiedzą, że nie tworzysz na zlecenie, ale Maksowi strasznie zależy, żebyś się tym zajęła.

– Co to za Maks? Czy wy…

– O nie, broń Boże, nic z tych rzeczy. – Aśka się roześmiała. – Łączą nas jedynie sprawy zawodowe. Ostatnio niewiele rozmawiałyśmy i nie zdążyłam ci wspomnieć, że złapałam świetny projekt. Mam się zająć urządzeniem starego pałacu. Jeszcze trwają tam ostatnie poprawki po remontach, ale sprawa coraz bardziej nabiera tempa.

– Pałacu?! Bomba! – Od zawsze zdawałam sobie sprawę, że z Aśki jest zdolna bestia, lecz dotąd, choć miała na koncie wiele prestiżowych projektów, żaden z nich nie mógł się równać z tak wielkim przedsięwzięciem.

– Może nawet wiesz, gdzie to jest, bo to niedaleko od ciebie. Pewnie jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów. We Wrzosnówku, jakoś w połowie między Skałą a Ojcowem – dodała Aśka, tym samym jeszcze bardziej rozbudzając moją ciekawość.

– Niedaleko…? – zastanowiłam się na głos, a moje myśli poszybowały do starego, zrujnowanego pałacu, gdzie zawędrowałam jeszcze jako nastolatka. Pech chciał, że później pobłądziłam i z duszą na ramieniu, prawie o zmierzchu szukałam drogi powrotnej. W końcu udało mi się dotrzeć do domu, ale dostałam okropną burę od babci, a zresztą sama miałam wielkiego stracha i postanowiłam już więcej tak daleko się nie zapuszczać. Odtąd chadzałam jedynie oznakowanymi szlakami albo dróżkami, które pokazał mi dziadek, bo tam czułam się bezpiecznie. Czasem jakiś chochlik podkusił mnie, żeby zejść ze ścieżki, ale mimo wszystko tamto pamiętne wydarzenie nauczyło mnie ostrożności. Ale było też coś, z czym ów dzień kojarzył mi się miło. Niewielki okrągły bursztyn, wyglądający tak, jakby znalazł się tam przez zupełny przypadek, stanowił dla mnie wielką zagadkę. Często się zastanawiałam, co piękny jantar może robić na takim górzystym terenie, nieopodal pałacu. A raczej ponurego i zniszczonego budynku, który kiedyś był okazałą rezydencją. W jaki sposób tam się znalazł? Czy ktoś go zgubił? Do tej pory wciąż dokładnie pamiętałam miejsce, gdzie na niego natrafiłam. Lśnił w zachodzącym słońcu, przywodząc na myśl brunatnozielone szkiełko. Jakże się wtedy zdziwiłam, gdy schyliwszy się niemal w ostatniej chwili, sięgnęłam po niego i natychmiast poczułam w dłoni jego ciepło.

– Tak, jeśli chcesz nawet teraz możemy tam podjechać – powiedziała Aśka, tym samym wyrywając mnie z rozmyślań.

– A ten projekt… Czego właściwie miałby dotyczyć? – spytałam nieco wbrew sobie, wciąż czując wewnętrzny opór przed tą propozycją.

– Chodzi o kopię jakiejś rzeźby ogrodowej. Maksowi zależy, żeby znalazła się w miejscu, gdzie kiedyś stał oryginał.

– Kopię… – Westchnęłam i przewróciłam oczami. – Od dawna tego nie robiłam.

– Nika, do niczego nie będę cię namawiała. Obiecałam jednak Maksowi, że ciebie o to zapytam, więc sama rozumiesz…

– Rozumiem – rzekłam z uśmiechem, bo jak dotąd nie czułam ze strony Aśki żadnego nacisku. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale ta propozycja w pewien sposób mnie zaintrygowała.

To zaciekawienie wzrosło jeszcze w ciągu kilkunastu kolejnych minut, gdy przyjaciółka z przejęciem opowiadała, co planuje w związku z nowym projektem. Na razie były to jedynie przymiarki, ale zapowiadało się imponująco. Aśka wydawała się tym naprawdę podekscytowana. Znałam ją nie od dziś i wiedziałam, że jako ekstrawertyczka szybko wpadała w zachwyt, a w sytuacjach, kiedy niektórzy wróżyli niepowodzenie, ona niezrażona wypatrywała triumfu. Dzisiaj w jej wzroku było jeszcze coś innego. Nie chodziło wyłącznie o zapał, miałam przeczucie, że z jakiegoś powodu przyjaciółka sprzedałaby dla tego zlecenia duszę.

Nie zdarzało się to często – bo kiedy kończyłam jakieś dzieło, moje myśli obracały się wyłącznie wokół niego – lecz dziś, po rozmowie z Aśką, miałam wrażenie, że zupełnie zapomniałam o mojej Sol. Nieustannie przetwarzałam w głowie informacje usłyszane od przyjaciółki i wbrew pierwszym odczuciom coraz bardziej intrygował mnie pałac, który zapisał się w mojej pamięci jako zrujnowane domiszcze w samym sercu lasu. Podejrzewałam, że strach i dziewczęce wyobrażenia nieco zniekształciły tamten obraz, bo ze słów Aśki wynikało, że do posiadłości Ordońskich można swobodnie dojechać z głównej drogi i żeby tam dotrzeć, wcale nie trzeba się przedzierać przez najdziksze leśne ustronia.

Nawet po wyjściu Aśki nie mogłam znaleźć sobie miejsca i wciąż rozmyślałam o jej propozycji. Pierwszy raz od bardzo dawna wyjęłam drewnianą szkatułkę, w której trzymałam różne pamiątki z dzieciństwa i przedmioty cenne dla mnie pod względem emocjonalnym, po czym usiadłszy na brzegu łóżka, wysypałam jej zawartość na wełnianą narzutę. Tylko rzuciłam okiem na złoty pierścionek z ametystem, pamiątkę po babci, i koronkowy łańcuszek z prawdziwą perłą, który prababcia dostała od swojego ukochanego w dniu ślubu, gdy spod sterty cennej biżuterii wyłowiłam niepozorny bursztyn. Dziś wydawał mi się o wiele mniejszy, a jego kiedyś zielonkawy odcień połyskiwał bardziej złotem. Niemniej zrobił na mnie tak samo piorunujące wrażenie, jak w chwili gdy go znalazłam. Poza tym przypominał o przeszłości, która w pewnym sensie dziś do mnie wróciła. Nie byłam zbyt sentymentalna, jednak teraz pozwoliłam wspomnieniom się omotać. Na chwilę znów stałam się małą dziewczynką, siedziałam na tym samym co dzisiaj, drewnianym łóżku z rzeźbionym wezgłowiem, tyle że wówczas nieopodal krzątała się babcia. Niosące się po wypolerowanej dębowej podłodze szuranie jej kapci zawsze mnie uspokajało. Z rodzicami miałam dość poprawne stosunki, ale nigdy nie łączyła nas tak szczególna relacja jak mnie i babcię. Odkąd się usamodzielniłam, widywaliśmy się zwykle z okazji świąt i uroczystości rodzinnych, od czasu do czasu dzwoniąc też do siebie, ale miałam wrażenie, że rozmawiamy wyłącznie dla zasady. Mama i tato o wiele lepiej rozumieli się z moim starszym bratem Robertem, który był ich dumą. W zasadzie jakoś nigdy szczególnie go nie faworyzowali, ale mimo wszystko wiedziałam, że Robert zdecydowanie lepiej wpasowuje się w tę rodzinę niż ja. Trudno mi było się równać ze znanym prawnikiem odnoszącym spore sukcesy, które często raczył wymieniać ojciec. Wydawało mi się, że mnie komplementowano jedynie dlatego, że tak wypada. Ani mamy, ani tym bardziej taty nie interesowało to, co robię. Oczywiście chwalili mnie, ale od dzieciństwa czułam, że robią to tylko z uprzejmości. Robert był w porządku i może gdybym urodziła się nieco wcześniej, lepiej byśmy się dogadywali, lecz dzieląca nas różnica osiemnastu lat okazała się zbyt duża, byśmy jako rodzeństwo poczuli silną więź. Ponoć byłam bardzo wyczekiwanym dzieckiem, po urodzeniu Roberta mama dość długo starała się zajść w ciążę i wiem, że kilka razy poroniła. Wydała mnie na świat, mając czterdzieści cztery lata. Myślę, że chyba nie tak wyobrażała sobie ponowne macierzyństwo. A może była już zbyt zmęczona, by poświęcić mi więcej uwagi? Tego nie wiem, w każdym razie babci udało się załatać emocjonalną lukę, której nie dopatrzyli moi rodzice.

Kiedy teraz trzymałam w dłoni ten mały jantar, naprawdę znów poczułam się tamtą małą dziewczynką, przywołując w sobie całkiem wyraźne obrazy minionego świata. To zadziwiające, że przedmioty mają niesamowitą moc przenoszenia nas w czasie i ożywiania przeszłości.

Nagle podjęłam decyzję, by znów zobaczyć tamto miejsce. Ogarnęło mnie tak wielkie podekscytowanie, jakbym stała przed ważnym wyzwaniem. Szybko powkładałam pamiątki do szkatułki, po czym schowałam ją na dnie szuflady pociemniałej od upływu czasu sosnowej komody i zamknąwszy okno, skierowałam się do wyjścia. Gdy przekręcałam klucz w zamku i zbiegałam po drewnianych schodkach, kierując się wyłożonym płaskimi kamieniami chodnikiem do wiaty, gdzie stał mój mini morris, zachowywałam się niemal jak w transie. Nie słyszałam ani świergotu ptaków, ani szumu drzew, poruszanych narastającym wiatrem. Nie widziałam intensywnych kolorów lata ani modrego nieba, na którym tuż nad moim domem kołowała znajoma pustułka. Chciałam jak najszybciej skonfrontować wspomnienia z tym, co ujrzę.

Choć Aśka dokładnie wytłumaczyła mi, jak się dostać do pałacu, jadąc znajomą drogą, miałam wrażenie, że widzę tę okolicę po raz pierwszy. Wypatrując skrętu w prawo, niecierpliwie lustrowałam pobocze porośnięte drzewami, zza których co parę metrów prześwitywały skałki. Kiedy wreszcie dojrzałam tablicę informacyjną z nazwą „Wrzosnówek”, a kawałek dalej niepozorną gruntową drogę, skręciłam w nią niemal w ostatniej chwili. Później kierowałam się w górę lekkiego wzniesienia i przez kilka minut nie widziałam nic poza panoszącą się po obu stronach zielenią drzew i wybujałymi chwastami. W pewnej chwili w oddali wyłoniła się potężna kuta brama z wysokim fragmentem muru z jasnego piaskowca. Jak się zorientowałam, dalej ciągnęło się już ogrodzenie z siatki. Żeby nie zastawiać wjazdu, zaparkowałam nieco dalej na poboczu, zamknęłam auto i z ciekawością zbliżyłam się do furty, odruchowo naciskając na mosiężną klamkę. Właściwie nie zdziwiło mnie, że była zamknięta, choć w pewnym sensie poczułam się zawiedziona. Nie wiem, na co liczyłam, jadąc tutaj. Chyba miałam nadzieję, że tak jak kiedyś, teraz też uda mi się wejść na pałacowy teren. Chciałam zobaczyć to miejsce, zanim podejmę decyzję. O ile solidna brama i część muru wyglądały na wiekowe, siatka była nowa, o czym świadczyły bryły świeżej ziemi przy niedawno powstałym fundamencie. Ruszyłam wzdłuż ogrodzenia, a moje buty co chwilę zapadały się w rozmiękłe po niedawnym deszczu podłoże. Nie przejmowałam się tym zbytnio, za to coraz intensywniej wpatrywałam się w teren za siatką, szukając pałacu. Ale mogłam zobaczyć jedynie charakterystyczną dla czerwca jaskrawą zieleń dzikich roślin, które najlepiej rosną tam, gdzie nikt w to nie ingeruje. Dość wyraźnie widziałam też wysokie starodrzewy i zarys jakiegoś niskiego budynku, który na pewno nie był pałacem. Nie tracąc nadziei i nie zważając na błoto, postanowiłam iść dalej. W pewnej chwili w prześwicie niskich choinek dostrzegłam, jak mi się wydawało, jasną elewację. Chcąc potwierdzić przypuszczenia, wspięłam się po siatce. Niewiele brakowało, żebym przeskoczyła na drugą stronę, ale na szczęście pozostało mi choć trochę zdrowego rozsądku. Coraz śmielej zaglądałam na posesję, kiedy nagle zza najbliższej ściany świerków wyszedł mężczyzna. W równym stopniu zaskoczona, przestraszona i zażenowana, straciłam równowagę, moja stopa w bucie z masywną podeszwą wysunęła się z oczka siatki i nim się spostrzegłam, runęłam na ziemię jak długa.

– Nic się pani nie stało? – usłyszałam po chwili, zbierając się z błotnistego podłoża.

– Nie – odparłam i zawstydzona, zerknęłam z ukosa na stojącego pod siatką mężczyznę. Zdawałam sobie sprawę ze swojego nieciekawego położenia i uważałam, że wszelkie tłumaczenia z góry skazane są na porażkę.

– Przyszła pani tutaj do kogoś w odwiedziny? – podkpiwał mężczyzna, wyraźnie rozbawiony, opierając dłonie na ogrodzeniu.

Zagotowało się we mnie. Wiem, że zawiniłam, niczym podglądaczka uczepiona ogrodzenia obcesowo gapiłam się na czyjąś posesję. Brakowało mi jedynie aparatu, by wzięto mnie za namolnego paparazzo. Mimo to kpina w głosie mężczyzny wyjątkowo mnie zdenerwowała.

– Bawi to pana? – spytałam i buńczucznie spojrzałam mężczyźnie w oczy.

– Ależ skąd – odparł nieco skruszony, wyraźnie starając się stłumić uśmiech. – Martwię się, że mogła pani sobie zrobić krzywdę.

– Nic mi nie jest – rzekłam dumnie i powoli zaczęłam się cofać. Choć kiedy dotarło do mnie, jak wyglądam, z ust wymknęło mi się ciche westchnienie. Spodnie i ręce umazane błotem i na dodatek te nieciekawe okoliczności.

– Jest pani pewna? – Mężczyzna ruszył wzdłuż siatki, idąc w moim tempie.

W końcu przystanęłam, uznawszy, że należy mu się jakieś wytłumaczenie. Nie wiedziałam, czy mieszka tu, czy może pracuje, ale miał prawo się niepokoić, widząc, że ktoś nieznany wspina się po ogrodzeniu.

– Przepraszam – bąknęłam, świadomie omijając go wzrokiem. – Kiedyś… bardzo dawno temu byłam tutaj, tak mi się wydaje, że to właśnie to miejsce, i teraz po latach chciałam znów je zobaczyć.

– Aaa, to wszystko wyjaśnia – powiedział, tym razem bez ironii.

Jego ciepły głos sprawił, że wreszcie odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Dziwne, ale odniosłam wrażenie, że były podobne do moich, ciemne, kasztanowe i na pewno przyjazne. W każdym razie w jego spojrzeniu było coś tak przyciągającego, że teraz patrzyłam już na niego bez cienia skrępowania. Nie potrafiłam jednoznacznie określić jego wieku, delikatne zmarszczki wokół oczu, które pojawiały się, gdy się uśmiechał, mogły świadczyć, że jest trochę starszy ode mnie. Ale chłopięca fryzura, brązowe, modnie przystrzyżone, choć trochę niesfornie układające się włosy zdecydowanie ujmowały mu lat.

Odwdzięczyłam się uśmiechem, czując wyraźną ulgę, że mimo okoliczności potraktował mnie po ludzku. W każdym razie wydawało się, że zrozumiał moje poniekąd enigmatyczne wytłumaczenie.

– A może… – zaczął, ale nie dowiedziałam się, co chciał powiedzieć, bo w tym samym momencie usłyszeliśmy dobiegający z oddali odgłos prawdopodobnie odpalanej kosiarki i jakieś pokrzykiwania. Mężczyzna na moment odwrócił się w tamtym kierunku, a kiedy ponownie na mnie spojrzał, oznajmił, jak mi się wydawało, z pewnym niezadowoleniem: – Przepraszam, ale obowiązki wzywają. Miło było panią poznać.

– Mnie również – odparłam oficjalnie, a kiedy już miałam odejść, dodałam jeszcze: – Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe. Strasznie głupio to wszystko wyszło.

– Nie ma sprawy. – Spojrzał na mnie łobuzersko. – Wierzę, że mnie pani nie okłamała i naprawdę się pani nie poturbowała.

– Poza tym, że wyglądam jak włóczęga, naprawdę nic mi nie jest – zapewniłam.

Kiedy dotarłam do samochodu, błoto z moich dłoni już prawie odpadło. Wyjęłam z bagażnika ścierkę i przetarłam trochę spodnie, żeby nie pobrudzić tapicerki. Zanim odjechałam, popatrzyłam nieco dłużej na bramę, za którą, jak przeczuwałam, ukryła się jakaś tajemnica. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego i z jakiego powodu, ale wiedziałam, że właśnie teraz coś lub ktoś związany z tym miejscem domaga się mojej uwagi. To było jak krótki, jasny przekaz. Wymowny slajd. Urywek ważnego filmu. W każdym razie kiedy w mojej głowie przez kilka sekund pojawił się obraz małego bursztynowego koralika, wbrew temu, co jeszcze niedawno twierdziłam, wiedziałam, jaką podejmę decyzję.

Freya

Jestem, jaka jestem. Powtarzam te słowa aż do znudzenia, przyglądając się swojemu odbiciu w przepływającym nieopodal naszej chaty strumieniu. Widzę w nim swoje płowe włosy, które teraz, kiedy kucam, sięgają trawy, okrągłą buzię i ciekawskie oczy. Mówią, że mają niesamowity odcień chabru i że ktoś, kto został obdarowany tak niepowtarzalną urodą, musi być niezwykły. Ale szczerze mówiąc, ja nie widzę w sobie nawet jednej cechy, która czyniłaby mnie wyjątkową. Chociaż właściwie w pewien sposób chyba zawsze byłam inna. Już choćby to, że mieszkamy z mamą w samym sercu lasu, czyni mnie odmienną. Przez jedenaście lat, czyli odkąd pojawiłam się na świecie, nie widziałam prawie nic poza naszym starym borem. Ale tutaj znam każdy zakątek. Niestraszne mi nawet jaskinie ani co bardziej mroczne zakamarki, gdzie chadzam bez lęku, choć mama nieustannie przestrzega mnie, by się tam nie zapuszczać. Nie boję się ciemnych cieni, które za każdym razem, kiedy wchodzę na ich teren, chcą mnie przerazić. Jestem córką ziemi i wiem, że potrafię nad wszystkim zapanować. Zresztą uczucie strachu nie jest mi znane, a to daje mi władzę nad tym, czego przeważnie boją się ludzie. Niepojęte i niezbadane zazwyczaj budzi trwogę, ale przecież nawet ja, mimo że wciąż jeszcze jestem dzieckiem, wiem, że świata nie da się zrozumieć. Można myśleć, że wie się o nim wszystko, ale to tylko iluzja, bo za jedną odkrytą tajemnicą chowa się kilka następnych, i na pewno nie starczyłoby jednego ziemskiego życia, by zgłębić nawet niewielki fragment tej wiedzy.

Dziś jednak przyglądam się sobie uważniej i zastanawiam się, czy potrafiłabym żyć tak, jak te dziewczynki, które obserwowałam zza drzewa. Miały piękne sukienki z mnóstwem falbanek i koronek, a starsza niosła nad głową błękitną parasolkę, co bardzo mnie rozśmieszyło, bo wyglądało to tak, jakby chowała się przed deszczem, a przecież dziś od samiutkiego świtu świeci słońce i jest bardzo gorąco. Tak gorąco, że nawet zdjęłam sukienkę i biegam w cienkiej bawełnianej koszulce. Przynajmniej nie muszę się martwić marudzeniem mamy, że znów pobrudziłam się sokiem z jagód i malin. Mama nie lubi, gdy tak się zachowuję. Twierdzi, że jestem dzikuską, i od jakiegoś czasu ciągle mnie poucza, jak mam się sprawować. Trochę mnie to śmieszy, ale widzę, że ma wówczas takie poważne i jakby zmartwione spojrzenie, więc staram się opanować. Kiedy mówi, że pewnego dnia będę musiała opuścić las, zupełnie jej nie wierzę. Bo gdzie indziej miałabym mieszkać? W wiejskiej chacie, pośród innych ludzi, tym samym przyjmując ich zwyczaje? Nie, ta myśl od razu wydaje mi się tak niedorzeczna, że ją odrzucam. Nie potrafiłabym żyć według narzuconych mi reguł. Udusiłabym się, gdyby ktoś kazał mi mieszkać w ciasnej izbie, w wiosce, gdzie dach jednej chałupy przytula się do drugiej. Życie to wolność i nigdy nikomu nie dam jej sobie odebrać. Na pewno nie umiałabym też żyć tak, jak te dwie ładne dziewczynki, które dzisiaj widziałam. Wydawały mi się takie smutne i bladziutkie, zwłaszcza ta wyższa, o ciemnych włosach. Zastanawia mnie, co robiły na leśnej ścieżce. Wyglądały tak szlachetnie, jak bohaterki opowieści o starym zamku, którą czytałam w jednej z maminych książek. Nawet dzieciaki z wioski, bojąc się, że pobłądzą, rzadko wchodzą do lasu. A te panienki w jaśniutkich buciczkach i zwiewnych sukienkach sprawiały wrażenie, jakby znalazły się tam przez przypadek. I chyba czuły się tam nieco zagubione. A może pobłądziły?

Trochę się zamyśliłam, co zresztą zdarza mi się dość często, lecz w pewnej chwili słyszę głos mamy. „Freya!”, woła już któryś raz, i podejrzewam, że pewnie znów skarci mnie, że zbijam bąki, jak często mówi. Mama chciałaby, żebym pomagała jej warzyć zioła i przyrządzać mikstury, ale mnie to nudzi. Żeby nie sprawiać jej przykrości, za każdym razem, kiedy stara się mnie czegoś nauczyć, próbuję przybrać najbardziej mądrą z moich min, ale gdy co jakiś czas wyrywa mi się ciche ziewnięcie, mama tylko kiwa głową i pobłażliwie się uśmiecha, mówiąc: „Ach, Freya, jak ja mam do ciebie dotrzeć”. Tych słów maminych też nie rozumiem, bo niby jak mama miałaby dotrzeć do moich najbardziej nieposkromionych myśli i uczuć, których nawet ja nie umiem odgadnąć. To niemożliwe. Tak sobie nieraz myślę, że może gdy będę już taką starą i siwą kobietą jak zmarła trzy lata temu babcia Amla, wtedy osiągnę tę wielką mądrość, jaką daje dobre życie w zgodzie ze sobą. Zanim po raz ostatni zamknęła oczy, często mi powtarzała: „Freya, idź zawsze swoją drogą i nie oglądaj się na innych”. Tak też robię – biegam codziennie znanymi mi ścieżkami i nie oglądam się na innych nie dlatego, że może chciałabym ich naśladować, ale ponieważ poza zwierzętami nikogo nie spotykam. Mimo wszystko dokładnie pojmuję wagę babcinych słów i wiem, że zawierają mądrość wielu lat doświadczeń, bólu, radości i tego, co nieuchronne.

Słysząc kolejny już raz jeszcze nieco donośniejszy głos mamy, wyciągam stopy z wody, wycieram je w trawę i pędzę do chaty.

– Freya. – Mama znów przygląda mi się z troską. – Gdzieś ty znów dzisiaj chodziła? Nie widziałam cię od kilku godzin…

– Tam, gdzie zwykle – odpowiadam z figlarną miną. Nie chcę zdradzać szczegółów, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu, a widzę, że na stole już stoi miska, a w garnku na palenisku bulgocze zupa, której zapach przyjemnie roznosi się po kuchni. Niemal natychmiast czuję wielki głód i pewnie rzuciłabym się pędem do jedzenia, ale wiem, że najpierw muszę się oporządzić. Mama dba o to, żeby nawet w takiej leśnej skromnej chacie przestrzegać porządku i czystości. Zanim więc usiądę do stołu, muszę najpierw umyć ręce i uczesać, a najlepiej związać włosy, żeby nie wpadały do jedzenia.

Kiedy potem pałaszuję zabielaną śmietaną zupę szczawiową, dyskretnie przyglądam się mamie, która wciąż zajęta różnymi sprawami, nieustannie się krząta. Właściwie nie potrafię przywołać w pamięci obrazu mamy, która odpoczywa. Jej drobne spracowane dłonie każdego dnia ugniatają dziesiątki różnych roślin, które i ja znam, gdyż co dzień mijam je w lesie i na polanie, ale o wiele bardziej wolę je podziwiać, kiedy wyrastają z ziemi i pełne życiodajnych soków radują moje oczy swoimi kolorami. Mama ma tę mądrość, której ja na pewno nie posiądę. Wiem wprawdzie, które zioło leczy jaką przypadłość. Znam zapisane w starym zeszycie przepisy, według których mama przyrządza mikstury i różne maści, ale kiedy wykonuję polecenia mamy, kiedy jej pomagam i spędzam czas w drugiej izbie, przy kuchni, myślę tylko o tym, by już znaleźć się w lesie pośród przyjaciół drzew i porozrzucanych tu i ówdzie kamieni, które stanowią dla mnie największą niespodziankę i zagadkę. Chciałabym znów usiąść i słuchać ich opowieści, bo każdy z nich, choć nieruchomy, ma zapisaną w sobie historię. A ja ogromnie lubię je poznawać. Niestety, wygląda na to, że ten dzień już do końca spędzę z mamą. Dziś wydaje się jeszcze bardziej zmęczona niż zwykle. Nigdy się nie skarży, ale zauważam, że – co do niej niepodobne – na moment przysiadła, chowając twarz w dłoniach. Wydaje się taka zatroskana, że aż ścisnęło mi się serce. Powzięłam więc decyzję, że dziś dam z siebie wszystko. Przejmę od mamy większość obowiązków. Zaraz po posiłku wyrywam się do pracy, proponując, że posprzątam chatę, a potem wyliczam kolejne czynności, które mogłabym wykonać. Tymczasem mama podchodzi do mnie z uśmiechem i spokojnie mówi, że wystarczy, gdy przyniosę jej świeżego krwawnika. Ona w odróżnieniu ode mnie woli przebywać w chacie i zajmować się warzeniem leśnych leków, jak je określa. Dlatego cieszę się, gdy mogę pomóc jej w sposób, który najbardziej lubię. Pobiegnę na polanę za najstarszymi dębami, bo tam rośnie najpiękniejszy krwawnik, i narwę go dla mamy.

Mimo wszystko przed wyjściem myję i wycieram lnianą ściereczką kilka flaszek, do których mama zaraz przeleje przygotowane wcześniej ziołowe odwary, po które zapewne jeszcze dziś ktoś się zgłosi. O ile mama zachęca mnie do pomocy przy ziołach, zawsze przegania mnie na poddasze, gdy przychodzą do niej klientki. A mnie właśnie to najbardziej ciekawi. Kobiety ze wsi opowiadają tak wiele różnych historii, że często przysiadam u szczytu schodów i słucham tych głupich plotek, jak mówi o tym mama. Cóż mogę poradzić, kiedy te „głupie” plotki tak mnie zajmują. Zarazem myślę, że są też ciekawą atrakcją dla dziewczynki, która na co dzień nie ma kontaktu z ludźmi. To dziwne, bo z jednej strony zdaję sobie sprawę, że obok istnieje inny świat, gdzie życie się toczy odmiennym od mojego i mamy torem. Z drugiej – gdy pomyślę, że miałabym to poznać, wszystko we mnie się kurczy i wzbraniam się przed tym. Nie jestem aż tak głupia. Wiem, że dzieci z pobliskiej wsi nie potrafią czytać i rachować, nie są im znane różne nauki. A mnie mama wszystkiego tego nauczyła. W naszej izbie oprócz kilku prostych drewnianych mebli stoi też zamykana biblioteczka z przeszklonymi drzwiczkami, w której znajduje się mnóstwo książek. Nieraz się zastanawiałam, skąd mama je wszystkie wzięła i właściwie w jaki sposób nauczyła się tego wszystkiego, co tak stara się mi przekazać. Bo przecież nie opowiedziały jej o tym mieszkające w naszej głuszy zwierzęta. Chociaż uważam, że przyroda i tak jest najlepszym i wyjątkowym nauczycielem, jestem pewna, że mama musiała wcześniej mieszkać w innym miejscu, bo wydaje się, że o ludziach wie wszystko. Szkoda, że gdy tylko ją o to zagadnę, natychmiast zmienia temat.

Tak jak podejrzewałam, późnym popołudniem przychodzi do nas pani Madejowa, której niski, dudniący głos bardzo dobrze znam.

– Dzień dobry! – roznosi się z sieni jej tubalne niczym męskie pozdrowienie. – Mam nadzieję, że Wiedząca ma dla mnie to, o com ostatnio prosiła.

Słyszę, że wita się z mamą, a potem przechodzą do izby, gdzie przyjmuje się gości. „Wiedząca”, tak mówią o mojej mamie. Nie „wiedźma”, bo może z jakiegoś powodu odwiedzający ją ludzie boją się użyć takiego określenia. Kiedyś słyszałam, że ktoś, według mnie słusznie, nazwał ją zielarką. Ale przeważnie zwracają się do niej „Wiedząca”. Jedno jest pewne, moja mama na pewno bardzo dużo wie, więc uważam, że do niej to określenie bardzo pasuje.

To pani Madejowa przynosi zwykle najciekawsze nowiny. Dlatego, gdy tylko ją słyszę, wychodzę z mojego małego pokoiku, po cichutku zbliżam się do schodów i niezauważona przysiadam na najwyższym ze stopni. Potem nadstawiam uszu. Ale choć wytężam słuch, dziś jak rzadko kiedy kobiety ściszają głos i rozmawiają tak, że prawie nic z tego nie rozumiem. Zdesperowana, schodzę kilka stopni niżej i tutaj jest już o wiele lepiej.

– Nie wiem, czy Wiedzącej już donieśli, że znów nadjechali do pałacu. – Mówiąc to, Madejowa raz za razem pokasłuje.

Uparcie nadstawiam uszu, lecz mama nic nie mówi. Tylko lekko wzdycha, ale niewykluczone, że jedynie mi się to wydawało.

– Z dziewczynek to już panienki – ciągnie Madejowa mimo wyraźnego braku odzewu ze strony mojej mamy, a ja wiedziona ciekawością wędruję jeszcze niżej i przysiadam na pierwszym schodku, gdzie – nie daj Boże – w każdej chwili mogę zostać zauważona.

Żądna poznania najświeższych nowin, nie zważam na to.

– Gadają, że teraz mają zostać na dłużej, bo ponoć jaśnie pani podupadła na zdrowiu i musieli znów tu zjechać. Mówię to, bo kiedy medyk nie zaradzi, to mogą się do Wiedzącej odezwać i prosić o radę.

– Nie sądzę, żeby ktoś z pałacu się u mnie pojawił, skoro mają tak wyśmienitą opiekę medyczną. Zresztą, myślę, że nikt z nich by się nie odważył po tym, kiedy… – Mama nagle milknie, a ja zostaję z rozpalonymi ciekawością policzkami i jej niewypowiedzianym do końca zdaniem, licząc na to, że lada chwila je dokończy. Lecz mama, najprawdopodobniej celowo, zmienia wątek i zaczyna mówić o przygotowanym dla Madejowej lekarstwie. Słyszę dźwięk obijających się o siebie flaszek, a potem prawią jedynie o dolegliwościach tej starszej kobiety. Gdy się orientuję, że dziś oprócz nowiny, że do pałacu zjechali właściciele, których – jak wynikało ze słów Madejowej – nie było tutaj przez dłuższy czas, niczego więcej nie usłyszę, zupełnie tracę zainteresowanie toczącą się w izbie rozmową, wspinam się po schodach i zmykam do mojego pokoiku.

Gdy nazajutrz się budzę, na ramionach czuję mięciutkie i ciepłe futerka moich Kotów. Natychmiast wyczuwają, że nie śpię, i podnosząc łepki, oba jednocześnie patrzą na mnie z uwielbieniem. Wiem, że jestem dla nich kimś ważnym, a i one są dla mnie wyjątkowe. Pojawiły się u nas w dniu, kiedy się urodziłam. Babcia mówiła, że gdy w leśnej głuszy rozległ się mój pierwszy krzyk, chwilę później na próg naszej chaty ktoś podrzucił dwa białe kociątka. Podobno mama miała potem straszne urwanie głowy, bo nie dość, że musiała się opiekować niemowlakiem, to jeszcze przyszło jej karmić butelką dwa maleńkie kotki, które oderwane od matki, nie potrafiły jeszcze samodzielnie jeść. Od tamtej pory moi czworonożni przyjaciele zawsze są gdzieś blisko mnie. Mam wrażenie, że nigdy nie spuszczają mnie z oczu. Próbowałam kilka razy nadać im imiona, ale wyczuwałam, że tego nie chcą. Pozostały więc Kotami i tak też je nazywam. Zawsze chodzą razem, więc kiedy wołam: „Koty!”, zaraz oba przybiegają.

Uwielbiam budzić się w ich mięciutkich objęciach, mogłabym przeleżeć tak cały ranek, ale zwykle na dworze słyszę pisk Anady i wiem, że powinnam otworzyć okno, żeby się z nią przywitać. Dzisiaj też moja przyjaciółka sokolica woła mnie już od świtu, strasząc przy tym okoliczne ptaki. Wzdycham, bo naprawdę nie mam jeszcze ochoty wychodzić spod ciepłej pierzyny, ale z drugiej strony już się za Anadą stęskniłam. Nie widziałam jej od kilku dni, bo niezależna i dzika sokolica czasami znika gdzieś na pewien czas. Zawsze jednak wraca i wówczas siada na najdalej wysuniętej gałęzi starej akacji tuż przy naszej chacie i woła mnie niecierpliwie. Stawiam więc na wełnianym dywaniku najpierw jedną stopę, a potem drugą, delikatnie odsuwając od siebie niezadowolone Koty, podchodzę do okna, wychylam się i uśmiecham szeroko na widok mojej pierzastej przyjaciółki. Promienie dopiero co budzącego się słońca łaskoczą moją pyzatą buzię, gdy wystawiam rękę, przywołując ptaka. Przylatuje natychmiast, ale widząc moje nieosłonięte ręce, nie siada na moim przedramieniu, tylko sadowi się we wgłębieniu strzechy i patrzy na mnie przyjaźnie. Jestem pewna, że właśnie się do mnie uśmiecha. Żeby Anada mogła być bliżej mnie i nie pokaleczyła mi skóry swoimi ostrymi szponami, mama uszyła specjalną skórzaną rękawiczkę, dzięki której moja przyjaciółka i ja czasami możemy razem wędrować. Szkoda tylko, że ja nie mogę obejrzeć naszych lasów z góry, tak jak sokolica. Pod tym względem ptaki są dla mnie doskonałe. Jakże pięknie musi wyglądać świat widziany z nieba. Czasami, gdy na moment kładę się na ciepłej, omszałej ziemi i patrzę na układające się w różne kształty chmury, mam wrażenie, że i ja mogłabym fruwać. A gdy zamykam wówczas oczy, czuję, jakby świat wokół mnie wirował, a ja, córka ziemi, wznoszę się w przestworza i widzę świat z nieograniczonej perspektywy. Anada przybliża się do mnie i ufnie kładzie główkę na mojej dłoni. Gładzę jej delikatne jasnobrązowe piórka i wiem, że gdyby zaszła taka potrzeba, moja przyjaciółka skłonna byłaby poświęcić za mnie życie. Łączy nas niewidoczna nić zależności, która sprawia, że ja też oddałam jej serce. Ten las jest całym moim światem, moim szczęściem. Nie znam innego życia i wcale o nim nie marzę. Wystarczą mi historie, które mogę przeczytać w książkach i opowieści ludzi ze wsi, choć te, mimo że ciekawe, nie są aż tak ładne jak sytuacje opisane przez pisarzy.

Głuchy, głośny trzask dochodzący z dołu przywołuje mnie do rzeczywistości. Wzdrygam się i odruchowo oglądam na drzwi. Anada pieszczotliwie ociera się zakrzywionym dziobem o moją dłoń, a zaraz potem odlatuje. Nie oddala się za bardzo, tylko przysiada na akacji i czujnie wpatruje się w dom. Wsuwam stopy w wydziergane jeszcze przez babcię wełniane kapcie i schodzę po schodach. Nie idę do kuchni, lecz przystaję w sieni i z przerażeniem patrzę na leżący na podłodze wielki sagan. Przenoszę spojrzenie dalej i widzę klęczącą przy ścianie, zgiętą wpół mamę, z głową opartą na nogach.

– Mamuś, co się stało? – Dopadam do niej. – Mamusiu…

Mama unosi głowę i z trudem się do mnie uśmiecha. Teraz dostrzegam, jaka jest blada i jak się stara, bym nie zauważyła, że się źle czuje.

Na próżno jednak takie podchody. Znam każdy grymas mamy, wystarczy spojrzenie w jej znajome piwne oczy, by wiedzieć, co gra w jej duszy. Domyślam się, że cierpi, i chyba coraz trudniej jej to ukryć.

– Freya… moja malutka… – Unosi dłoń i zgarnia mi z czoła splątane włosy. – Uczesz się, kochanie – poucza mnie, ale podejrzewam, że chciała powiedzieć coś zupełnie innego, tylko strach zmusił ją, by w ostatniej chwili zamieniła słowa.

– Co się stało? – pytam, choć boję się usłyszeć prawdę. Zupełnie, jakby od wypowiedzenia tych słów wszystko miało się zmienić.

– Ech, nic, kochanie… Ostatnio jestem strasznie nieporadna, wszystko leci mi z rąk – tłumaczy się niechętnie.

W tej chwili chcę być najlepszą córką, bo ona jest najcudowniejszą mamą, jaką mogłabym sobie wyobrazić. Oprócz leśnych przyjaciół i moich zwierząt mam tylko ją. Choć żyję dopiero kilkanaście wiosen, czuję, jak wiele mi poświęciła. Nie przeszkadza mi nawet to, że tak mało mi o sobie mówi. Wystarczy, że dzięki niej mogę być taką dziewczynką, jaką jestem. Mogę być sobą i żyć w bezpiecznym świecie. Przez cały dzień kręcę się koło mamy, starając się jej pomagać nawet w czynnościach, na których wcale się nie znam. Chodzę za nią krok w krok i choć widzę, że trochę ją to irytuje, bo nie może przede mną udawać, nie daję za wygraną i konsekwentnie podaję jej kolejne pojemniki z ziołami, butelki z miksturami i bardzo staram się zapamiętać to, co kiedyś wydawało mi się zupełnie niepotrzebne. Byle tylko ulżyć mamie, byle jej pomóc. Widzę, jak od czasu do czasu pojękuje i chwyta się za brzuch, ale udaję, że tego nie dostrzegam. Za to jeszcze bardziej się staram i chcę być jeszcze lepsza, skuteczniejsza.

Do lasu zmykam późnym popołudniem, kiedy mama kładzie się w sadzie na prześcieradle rozciągniętym pomiędzy dwiema jabłonkami. Robię to niechętnie, z pewną obawą, zupełnie, jakbym wróciwszy, miała jej już nie spotkać. Odrzucam od siebie te niezrozumiałe i przerażające myśli, ale idąc znajomą ścieżką między wybujałymi skrzypami, wciąż nie mogę się pozbyć tego niepokoju i wędrówka nie sprawia mi tyle radości, co zwykle. Dopiero gdy zza leśnej bramy, którą tworzą wygięte w łuk, splątane graby, nagle, w dzikim pędzie wybiega Hildo, uśmiecham się od ucha do ucha i pochylając się, otwieram na powitanie ramiona. Nie chcąc mnie staranować, dzik wyhamowuje przede mną gwałtownie, a ja dopadam do niego radośnie i obejmuję go tak czule, jak niektóre dzieciaki z wioski przytulają swoje psiaki. Hildo na pewno nie jest psem i podejrzewam, że jego wygląd mógłby niejednego przestraszyć, ale dla mnie mój przyjaciel jest łagodny jak szczeniaczek.

– Hildo, gdzieś ty był? – pytam z czułą pretensją, nie widziałam go bowiem od kilku dni.

Okazuje się, że dziś jest dzień niespodzianek – najpierw o świcie pojawiła się Anada, a teraz Hildo. Gdyby nie złe samopoczucie mamy, ten dzień mógłby być naprawdę jednym z piękniejszych.

Odyniec pieszczotliwie trąca mnie ryjkiem, a ja śmieję się w głos na te jego niezręczne pieszczoty. Nie przeszkadza mi nawet to, że mnie brudzi; pewnie niedawno musiał się tarzać w błocie. Towarzystwo Hilda od razu poprawia mi humor i na pewien czas zapominam o kłopotach. Dokładnie pamiętam dzień, kiedy się poznaliśmy. Hildo był wówczas malutkim warchlakiem. Znalazłam go w lesie podczas jednej z moich wędrówek. Miał zmiażdżoną łapkę, leżał przy spróchniałym konarze zwalonego dawno drzewa i płakał. Tak właśnie wtedy to odebrałam, płakał z bólu i bezsilności. Zawsze byłam szczupłym dzieckiem, a kilka lat temu to już w ogóle wyglądałam na wątłą i nie miałam siły przenieść młodego, choć całkiem sporego zwierzaka. Ile sił w nogach pobiegłam do chaty babci Amli, która na szczęście mieściła się niedaleko. Wróciłyśmy do niego i babcia zabrała go do siebie, a potem przez kilka miesięcy kurowała. Gdy w moim życiu pojawił się kolejny przyjaciel, tym razem nie miałam problemu, jak go nazwać. Doskonale znałam historię bogini Frei, po której nosiłam imię, bo babcia wielokrotnie mi ją opowiadała. Freya jest nordycką boginią miłości, płodności, piękna i magii. Podobno potrafi zamieniać się w sokolicę i dzięki temu może pokonać bardzo długi dystans, jeśli akurat potrzebowała gdzieś się dostać. Czasami jeździ też złotym rydwanem ciągniętym przez dwa białe skrzydlate koty. W każdej chwili może też dosiąść wiernego dzika i kłusować na nim jak na wierzchowcu. Ten dzik nazywał się Hildisvin i początkowo pomyślałam, że właśnie tak będę wołać na mojego warchlaczka. Niemniej po pewnym czasie zauważyłam, że bardziej reaguje na zdrobnienie Hildo. Trochę śmieszy i zadziwia mnie moje podobieństwo do bogini Frei. Bo jakimś dziwnym trafem i ja mam dwa białe koty, chociaż brakuje im skrzydeł i na pewno są bardziej leniwe niż magiczne stworzenia, które służyły bogini. Mam też najwierniejszego przyjaciela dzika. Gdy mama stanęła kiedyś w uchylonych drzwiach chaty i na ścieżce biegnącej wzdłuż potoku zobaczyła pędzącego odyńca, na którego grzbiecie dumnie siedziała jej córka, omal nie zemdlała. Kiedy jednak Hildo grzecznie przed nią przysiadł, a ja z czerwonymi z emocji i radości policzkami zeszłam z jego grzbietu, westchnęła i wreszcie się uśmiechnęła.

– Freya, dziecko, aż się boję, czym ty mnie jeszcze zaskoczysz – powiedziała.

Dokładnie pamiętam te słowa. Myślę, że od tamtej pory pewnie jeszcze nie raz ją zadziwiłam i pewno zrobię jej niejedną niespodziankę, bo taka już jestem, żywe srebro, jak często mawiała babcia. Ale mimo to z pobłażliwym uśmiechem wybaczała mi różne psikusy.

Bardzo brakuje mi babci. Myślę, że i Hildowi też jej brakuje, bo kiedy czasami siadam mu na grzbiecie, od razu pędzi na polanę, nieopodal której stoi jej malutka chata. Dzisiaj też wyciąga przed siebie przednie nogi, zniżając tułów, co oznacza, że chce mnie gdzieś zabrać. Początkowo się opieram i droczę się z nim, czochrając go po szorstkiej sierści, ale nie daje za wygraną. Co chwilę trąca mnie ryjkiem i w końcu ulegam, wsiadam mu na grzbiet, a on z trudem się podnosi i po chwili przedzieramy się między drzewami i mkniemy przez rozlewisko. Szybko docieramy do miejsca, gdzie kilka lat temu znalazłam go rannego. Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu Hildo darzy tę część lasu sentymentem. Zeskakuję z jego grzbietu, zanim zdąży się zatrzymać, i przez chwilę przyglądam się mu, jak podchodzi do starego jesionu o pomarszczonej niczym skóra staruszki korze i przysiada obok, a potem patrzy na mnie z wdzięcznością. Uśmiecham się do niego, mówiąc: „To nasze miejsce, Hildo, tak?”. Na te słowa dzik pokwikuje jakoś tak radośnie, a mnie robi się na duszy jeszcze weselej. Podejrzewam, że Hildo musi dziś odpocząć trochę dłużej, bo pod koniec ledwo już przebierał nogami. Wiem, że nie powinien się aż tak wysilać, w końcu nie jest już najmłodszy, a ja, choć nadal jestem chuda jak tyczka, to ostatnio sporo urosłam. W każdym razie nie jestem już taką małą dziewczynką, jak wtedy, gdy mój czworonożny przyjaciel z łatwością biegał ze mną na grzbiecie, pokazując mi miejsca, do których wcześniej trudno było mi się dostać przez mokradła.

Gdy widzę, że Hildo zamknął powieki i zaczął posapywać, postanawiam trochę rozprostować nogi, bo jadąc, tak mocno przyciskałam je do jego grzbietu, że aż mi ścierpły. Idę przed siebie. Dobrze znam tę część lasu, lubię to miejsce. Nieopodal jest mój ulubiony zakątek, gdzie rośnie rzadka paproć, języcznik zwyczajny, a obok na skałkach tojad przyciąga już z oddali wzrok niebieskim kolorem. W tym rejonie jest dużo jaskiń. Niektóre z nich znam, bo mimo zakazów mamy odważyłam się wejść, by je zobaczyć. Ale choć jestem odważna, do niektórych nawet ja wolę się nie zapuszczać. Nie przerażają mnie nietoperze ani chłód i dziwne o głosy, słucham raczej mojego cichego głosu, który zwykle szepcze gdzieś z mojego wnętrza. A on mówi, żeby tam nie iść. Słucham go i jeszcze nigdy się na nim nie zawiodłam. Babcia Amla często powtarzała, że to głos mojego duchowego opiekuna, a mama twierdzi, że to intuicja czy też szósty zmysł, który posiadają wszyscy ludzie, tylko większość o nim zapomniała. A ja myślę, że to właśnie ja, Freya, mówię do siebie, tylko tak od środka, bo gdybym wypowiedziała te słowa na głos, zabrzmiałoby to trochę śmiesznie. Przecież ludzie chyba nie rozmawiają z samym sobą.

W pewnej chwili widzę okrągły kamień ze złotą poświatą, który tak zachęcająco błyszczy w słońcu, że nie mogę się oprzeć, by do niego nie podejść. Kamieni w tej okolicy nie brakuje, ale ten wydaje się szczególny, zresztą dla mnie wszystkie one są wyjątkowe. Zwykle, gdy przyłożę do któregoś ucho, zamknę oczy, już po chwili słyszę jego cichą opowieść. Nie wiem, czy inni też to potrafią, ale ja – tak myślę – chyba umiem rozmawiać z kamieniami. Są jak ludzie i zwierzęta, tylko nieruchome. Przez to się wydaje, jakby były martwe, ale one doskonale czują otaczający je świat i co najważniejsze, trwają tak od milionów lat. Toteż jest w nich tak wiele mądrości. Podchodzę do złotego kamienia, kucam i niemal odruchowo zamykam oczy, jednocześnie przykładając ucho do chropowatej powierzchni. Wtedy widzę piękną panienkę, która kojarzy mi się ze słońcem, szczęściem i złotem. Uśmiecha się do mnie, wyciąga rękę i w ciągu krótkiej chwili jestem z nią w jej przejrzystym, magicznym świecie. Tańczymy w samym sercu słońca i wiem, że ja też jestem częścią tego piękna. Wciąż czuję dotyk jej lśniącej dłoni, gdy nagle coś trąca mnie nachalnie w bok. Otwieram oczy i widzę Hilda. Stoi obok i wyraźnie się niecierpliwi. Gładzę go po grzbiecie i mówię, żeby biegł przed siebie, a ja wrócę sama. Mój przyjaciel nie daje się jednak przekonać i czeka, aż wejdę mu na grzbiet.

– Ach, Hildo, ty stary uparciuchu – mówię, podnoszę nogę i ostrożnie się na nim sadowię. A potem mkniemy w stronę strumienia płynącego blisko naszej chaty.

Tak jak zazwyczaj, cała ta podróż na grzbiecie Hilda sprawia, że jestem okropnie brudna. Błoto oblepia całe moje trzewiki i dół bawełnianej sukienki. Nie chcę denerwować mamy, zwłaszcza teraz, gdy się źle czuje, więc próbuję zmyć te plamy wodą ze strumyka. Niestety tylko wszystko pogarszam, bo sukienka wygląda koszmarnie. Kiedy widzę, że sama niewiele jestem w stanie wskórać, ze skruchą postanawiam wrócić do domu. Gdy wychodzę zza bujnego zagajnika, gdzie często chowają się lisy, zauważam zbliżającą się do naszej chaty wysoką, szczupłą kobietę. Jestem pewna, że nigdy wcześniej jej nie widziałam. Nie wygląda jak mieszkanka sąsiedniej wsi, zresztą jest zbyt elegancko ubrana jak na wiejską kobietę. Wiedziona ciekawością, przyspieszam kroku, ale z jakiegoś powodu nie chcę, żeby ta pani mnie zobaczyła. Dlatego skradam się, jak tylko ja potrafię, prawie bezszelestnie, chowając się za krzakami. Myślałam, że może uda mi się niepostrzeżenie przemknąć do mojego pokoiku na poddaszu, ale kiedy zauważam przed wejściem mamę, a chwilę potem ona i jej gość siadają na ławce przed chatą, wiem, że nic z tego. Sadowię się zatem przy czereśni o najgrubszym pniu i wyczekuję momentu, aż będę mogła przejść. Nie chcę przynieść wstydu mamie i pokazać się przy gościu w tak zabrudzonym ubraniu. Ale strasznie się niecierpliwię, bo czas mija, a mnie coraz bardziej zżera ciekawość, o czym mama i ta pani rozmawiają. Nie widzę, żeby mama podała jej któreś ze swoich lekarstw. Zresztą kobieta nawet nie weszła do chaty. Wydało mi się to bardzo dziwne, bo przecież wszyscy, którzy odwiedzają mamę, przychodzą tu właśnie w tym celu. Kiedy więc wreszcie tamta kobieta wstaje i odchodzi, oddycham z ulgą, bo jeszcze chwila i na pewno bym tu już nie wytrzymała. Ledwo tracę z oczu jej sylwetkę i już puszczam się pędem do chaty. Dobiegam zdyszana i dopiero kiedy staję naprzeciw drzwi, dostrzegam, że mama wciąż siedzi na ławce, pochyla się i lekko dygocząc, trzyma twarz w dłoniach.

– Mamusiu…? – pytam cichutko, podchodzę do niej ostrożnie i przysiadam obok.

– Freya? – Patrzy na mnie tak, jakby wcale się mnie teraz nie spodziewała. A przecież słońce zaczyna już się zbliżać do czubków najwyższych jodeł rosnących za domem.

Widzę, że płakała, a to sprawia, że cała kulę się w sobie. Cierpienie mamy boli mnie o wiele bardziej niż moje dziewczęce troski. Tym bardziej że nie wiem, co jest powodem maminych łez. Czy sprawiła to rozmowa z tą nieznajomą panią, czy może ból, który – jak podejrzewam – mama odczuwa już od jakiegoś czasu? Wciąż uparcie stara się udawać niezłomną, ale coraz gorzej jej to wychodzi. Podejrzewam, że boli ją tak bardzo, że choćby chciała, nie da rady grać silnej. Teraz tak bardzo żałuję, że wcześniej nie przykładałam się do tego, czego starała się mnie nauczyć, bo może wiedziałabym, jak jej pomóc.

– Przepraszam, że ubłociłam sukienkę. Obiecuję, że zaraz ją upiorę. – Zdenerwowana przesuwam ręką po rdzawych plamach na jasnozielonej tkaninie.

– To nic, kochanie, to nic takiego – mówi mama, a potem nieoczekiwanie przygarnia mnie do siebie i tuli tak mocno, jakby chciała mnie ochronić przed całym złem tego świata.

Jest mi tak dobrze w jej ramionach, że nie chcę się nawet ruszyć, aby nie stracić choćby ułamka tej chwili. Nigdy bardziej nie czułam maminej miłości, a i ja chyba nie kochałam jej mocniej niż teraz. Wiem, że jesteśmy dla siebie wszystkim.

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Freya

Dostępne w wersji pełnej

Weronika

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Dorota Gąsiorowska

Projekt okładki Eliza Luty / pixELLE.pl

Fotografia na okładce © Ivan Ozerov / Stocksy

Projekt logotypów serii Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktorka inicjująca Agata Pieniążek

Redaktorka prowadząca Aleksandra Grząba

Redakcja Dorota Pacyńska

Adiustacja Agata Wawrzaszek i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Korekta Sylwia Kordylas-Niedziółka i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Opieka produkcyjna Maria Gromek

Opieka promocyjna Martyna Całusińska

ISBN 978-83-240-9658-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski