Opowiadania podróżne - Małgorzata Winkler-Pogoda - ebook + książka

Opowiadania podróżne ebook

Małgorzata Winkler-Pogoda

5,0

Opis

Czy na tarasach ryżowych można zgubić przyjaźń? Co da się wyczytać z magicznych wzorów perskiego dywanu? Co wspólnego ma nocny autostop z kawą po turecku? Czternaście opowiadań, które łączy motyw podróży na krańce świata lub bardzo blisko. Właściwie sama podróż jest głównym bohaterem. 

Każda z opisanych historii „ze szlaku” toczy się w innej przestrzeni: Japonia, Uzbekistan, Namibia, Finlandia czy Indonezja. Podróżnicy ruszają w drogę, samotnie lub w towarzystwie, by poznać egzotyczne miejsca, innych ludzi, przeżyć przygodę ze światem, dokonać własnych odkryć, poszukać inspiracji i zaskoczeń, dotrzeć do wyznaczonego celu.

Co znajdą podczas swoich wypraw? Czego doświadczą? Uważne obserwacje realiów z różnych części świata przeplatają się w tych opowieściach z subtelnym humorem, ironią lub smutkiem.  

Zapraszamy w fascynującą literacką podróż!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Małgorzata Winkler-Pogoda

Copyright © by W. L. Białe Pióro

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcia: Małgorzata Winkler-Pogoda

Opracowanie graficzne: Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Agnieszka Niezgoda

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie II, Warszawa 2024

Druk: TOTEM Inowrocław

ISBN 978-83-66945*90-6

Pierwsza wersja opowiadania pt. Gepard ukazała się w czasopiśmie „Party” w 2018 r.

Dla Z.

Gepard

Przed nimi była czerwona szutrowa droga wiodąca prostą kreską tam, gdzie nad horyzontem niebo zmieniało kolor z cie-mnoniebieskiego na granatowy, prawie czarny.

– Czy to, co tam widać, oznacza burzę? – zapytała Iwona, z niepokojem wpatrując się w dal. – Nie za wcześnie na porę deszczową?

– Jak widać, nadchodzi z północy – odparł Piotr. – W Namibii też czasem pada. – Prowadził dżipa pustą drogą, w zasięgu wzroku nie było żadnego pojazdu, ani z tyłu, ani z naprzeciwka. Gdyby nie to, że samochód wzbijał kłęby czerwonego pyłu i wlókł je za sobą jak rudy kłębiasty ogon, można by się pobawić w najszybszego kierowcę rajdu Dakar.

Nic z tego, dwie pasażerki nie pozawalały, żeby poczuł się rajdowcem. Iwona głośno protestowała. Nie lubiła, żeby kurzyły się ubrania. Plecaki dodatkowo wkładali w specjalnie uszyte pokrowce, ale i tak po całym dniu podróży, gdy rozbijali biwak na kempingu, wszystko, co mieli, grubą warstwą pokrywał rdzawy pył. Anka, młodsza siostra Piotra, chciała, żeby jechał powoli, bo lubiła obserwować zwierzęta, które ku jej radości pojawiały się przy drodze. Obserwowanie ich i fotograficzne safari było najpiękniejszą częścią podróży w tym kraju na końcu świata, dokładnie na południowo-zachodnim krańcu Afryki.

Anka z nieustającym zachwytem celowała obiektywem w strusie dostojnie kroczące wśród traw, brązowe antylopy kudu o pięknych oczach, z uszami przypominającymi nietoperza, niedorzecznie ubarwione zebry, które stadami wędrowały, gęsiego, w poszukiwaniu wody, małe antylopy springbok, szukające cienia pod konarami akacji parasolowatej, i samotne, dostojne oryksy. Oryks stał się podczas tej podróży ulubioną antylopą Anki. To była antylopa-symbol, symbol Namibii, z długimi szablowatymi rogami i ciekawymubarwieniem. Antylopa lubiąca czerwone wydmy pustyni Namib, najstarszej pustyni świata. Oryks miał w Namibii sporą konkurencję w kategorii „najpiękniejsze zwierzę”, ale Anka postanowiła dać mu fory, bo nigdy wcześniej w Afryce nie widziała tej antylopy, tylko tutaj.

Podróżowali we troje już ponad tydzień. Przylecieli do Windhoeku, stolicy Namibii, gdzie ulice, których nazwy kończyły się: „strasse”, przeplatały się z tymi kończącymi się słowem:„street”. Wypożyczyli samochód z rozkładanym na dachu namiotem i ruszyli na objazd kraju, w którym nie ma zabytków, ale przyroda jest niesamowitym bogactwem.

Anka czasem wyjeżdżała z bratem na wakacje, ale w większej grupie znajomych. Tym razem znajomi się wykruszyli, zajęci życiem rodzinnym i dziesiątkami codziennych spraw. Wyjazd do Namibii planowali więc tylko we czworo: Piotr ze swoją dziewczyną i Anka z chłopakiem. Niestety, ich związki rozpadły się pod koniec długiej zimy. Anka śmiała się, że nie były mrozoodporne. Nie dotrwały do wymarzonej afrykańskiej podróży. Postanowili jechać we dwoje, jednak parę miesięcy przed wyjazdem Piotr poznał w pracy Iwonę. Kobietę piękną, energiczną i bardzo ekspansywną. Zafascynowała go, chciał zrobić na niej wielkie wrażenie – zaproponował więc wielką podróż. Z jego siostrą w pakiecie. Iwona przyjęła zaproszenie. Anka tylko wzruszyła ramionami. Poczuła jednak niepokój, czy wytrzyma dwa tygodnie z menedżerką z korporacji, która prawdopodobnie woli pobyt w luksusowym hotelu na Malediwach, niekoniecznie w zapylonym namiocie na kempingu bez wody.

– Dobra, zmniejszą się koszty pobytu – powiedziała, gdy brat poinformował ją, że dołączy do nich Iwona, kandydatka na jego dziewczynę. – Rozumiem, że chcesz ją sprawdzić w trudnych warunkach.

– Między innymi. Ona lubi podróżować. Będzie dobrze. Polubisz ją, ma ciekawe pomysły. Może tylko trochę za dużo gada…

– Zawsze można się wyłączyć, nawet w samochodzie. Bardziej się boję, czy nie będzie narzekała na warunki, fatalne toalety, upał i tak dalej… – wyliczała Anka. – To ryzyko podróżować z osobą, którą się mało zna.

– Eee, przesadzasz. Ludzie czasami ogłaszają, że szukają towarzysza na daleką wyprawę. Nie uprzedzaj się, daj Iwonie szansę – poprosił.

– Dobrze. Niech ci będzie. Może się zaprzyjaźnimy.

– Dzięki, wiem, że na ciebie zawsze mogę liczyć.

Niestety, mimo szczerych chęci Anka już po paru dniach wiedziała, że nie zaprzyjaźni się z kimś tak egocentrycznym. Gdyby miała krótko podsumować Iwonę, byłoby to: „Ja, ja, ja i ja”. A jej często powtarzana maksyma: „Trzeba sprawdzić podstawowe fakty i działać” bardzo ją irytowała. Piotr przyjmował tę opinię obojętnie. Ankę denerwowało, że Iwona ciągle opowiada o swojej pracy w różnych korporacjach, sukcesach w sprzedaży szczoteczek do zębów, o krajach, które odwiedziła, i dalekich podróżach, również służbowych. Zauważyła, że nieszczególnie interesuje ją Namibia, niepowtarzalne krajobrazy i bogactwo egzotycznych zwierząt spokojnie stojących przy drogach niczym pospolite europejskie krowy. Ale naprawdę złościło ją to, że gdy były same, Iwona opowiadała jej o licznych podbojach i armii narzeczonych.

Nie ma wyczucia – myślała wtedy Anka. – Brak jej audytorium. Tak bardzo chce podkreślić swoją atrakcyjność i wyższość, że zapomina, do kogo mówi, do siostry kolejnego szeregowca w tej kompanii adoratorów.

Czarne chmury znalazły się tuż nad nimi, a niewielka trąba powietrzna wirowała w odległości kilkudziesięciu metrów, przeganiając stadko antylop i szakala samotnika.

– Ominie nas? – zapytała z niepokojem Iwona.

– Już przeszła bokiem – powiedział Piotr. – Fajnie zobaczyć coś takiego z bliska, to znaczy z pewnej odległości – dodał.

– Kiedy będziemy w Opuwo?

– Już niedługo. Zrobimy tam zakupy, a potem od razu jedziemy na kemping w parku.

W Opuwo, największym mieście na północy kraju, zatrzymali się przed dużym sklepem OK Grocer. Klienci tworzyli mieszankę różnych plemion. Kobiety z plemienia Herero nosiły wzorzyste suknie, długie do kostek, w stylu wiktoriańskim, i kolorystycznie dobrane kapelusze w kształcie krowich rogów. Kobiety z plemienia Himba, z nagimi piersiami, odziane w skóry i skórzane ozdoby zwracały uwagę niezwykłym strojem, misterną fryzurą z warkoczyków usztywnionych czerwoną glinką i czerwoną barwą ciała nasmarowanego ziemią w kolorze ochry.

– Co za mieszanka! – zauważyła Iwona, obserwując kobiety. – Te w sukniach wyglądają, jakby się tu przeniosły wehikułem czasu z dziewiętnastego wieku, a te Himba to chyba z epoki kamienia łupanego.

Uzupełnili zapasy i ruszyli do Parku Narodowego Etosha, gdzie planowali nocować. Budyniowy kolor nieba na zachodzie oznaczał, że wkrótce zajdzie słońce, było przecież już po szóstej.

Szybko rozłożyli biwak w Okaukuejo camp, jednym z dogodnych miejsc na wycieczki po parku, i zjedli kolację: ryż z gulaszem z kudu i gotowaną dynią.

Iwona i Piotr mieli dyżur na zmywaku. Anka chwyciła więc aparat i pobiegła na „przedstawienie teatralne”, czyli do water hole, wodopoju, który znajdował się za ogrodzeniem kempingu. Wzdłuż zabezpieczonego prądem ogrodzenia ustawiono wiele ławek dla widzów, część z nich była już zajęta. W całodobowym spektaklu ciągle zmieniali się aktorzy, trwał kolejny, nie wiadomo który akt. Zapadł afrykański wieczór, czyli egipskie ciemności, ale reflektory zamontowane w parku dobrze oświetlały scenę – sadzawkę i jej najbliższe otoczenie. Do wodopoju zbliżyła się samotna żyrafa. Upłynęło wiele czasu, zanim podeszła i, uginając przednie nogi jak niezgrabny pająk, piła łapczywie. Obok niej gasiło pragnienie stadko zebr i kilka oryksów. Po chwili w tym oryginalnym barze wywiązała się bójka, dwie zebry zaczęły się gryźć i kopać. Przy wodopoju zjawili się kolejni aktorzy: kilkanaście słoni. Inne zwierzęta natychmiast odsunęły się od wody i zrobiły miejsce dla olbrzymów – mistrzów gry psychologicznej. Anka obserwowała spektakl z zachwytem.

– Czy mogę tu usiąść? – usłyszała pytanie zadane po angielsku. Skinęła, niechętnie odwracając głowę. Jasnowłosy mężczyzna stał przy ławce i wskazywał miejsce obok Anki.

Na scenie rozgrywał się kolejny akt. Słonie po kąpieli odeszły w ciemność. Żyrafa znów zbliżyła się ostrożnie i na chwilę zanurzyła pysk w wodzie. Ze swojej szansy skorzystała też druga żyrafa, mniejsza, a także rodzina zabawnych guźców.

– Zauważyłaś, że żyrafa nigdy nie wchodzi do wody? – odezwał się mężczyzna. Miał przyjemny głos z twardym akcentem. – Inne zwierzęta wchodzą do stawu, ona nigdy.

Anka przyjrzała mu się. Ogorzała twarz, koszula i krótkie spodenki w kolorze khaki, jak na fotosafari, mocne buty za kostkę. Bardzo przystojny. Strażnik parku po godzinach? Miejscowy? A może turysta z Niemiec?

– Interesują cię żyrafy? – zapytała bezmyślnie, na odczepnego. Była zła, że zakłócił jej spokój i przeszkadza w obserwacji zwierząt.

– Też. Mam na imię Willem. Jesteś tu na wakacjach? Skąd przyjechałaś?

Przedstawiła się. Willem zapytał, czym się zajmuje.

– Jestem dziennikarką jednego z portali internetowych. A ty?

– Prowadzę farmę, niedaleko. Przyjechałem tu w sprawie mięsa.

– Hodujesz bydło? – zapytała. Nie chciała być niegrzeczna, ale najchętniej powiedziałaby mu, żeby siedział cicho i jej nie przeszkadzał.

Roześmiał się. Miał bardzo białe zęby.

– Nie. Gepardy.

– Masz farmę gepardów? – Anka spojrzała na niego zdumiona. To taki żart? W każdym razie oryginalny tekst. Takiego jeszcze nie słyszała. – Naprawdę?

– Tak. Jestem z rodziny Afrykanerów – powiedział Willem. – Mój ojciec wiele lat temu uratował gepardy sierotki, tak to się zaczęło. Potem przybywały kolejne. Niektóre udało się wypuścić na wolność, inne zostały z nami. Tak powstał pomysł na farmę, która pomaga w ochronie gepardów. Leczymy ranne, opiekujemy się porzuconymi maluchami. Mamy oswojone i półdzikie. W sumie kilkanaście.

– W domu?

– W domu obecnie tylko trzy. – Uśmiechnął się, widząc, jakie zrobił wrażenie.

– Geparda można oswoić?

– Tak, jako jedynego z wielkich kotów afrykańskich.

Anka była tak zaskoczona, że przez długą chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Co za facet! Przystojny jak Robert Redford, taki z Pożegnania z Afryką, do tego z gepardami. Mężczyzna z gepardem to coś niebywałego, bardzo rzadko spotykanego. To całkiem inne zjawisko niż facet z psem czy z królikiem. Iwona i Piotr nie uwierzą, gdy im o nim opowie.

Tymczasem na scenie przy sadzawce zaszła zmiana, z lewej kulisy mroku wynurzyli się kolejni aktorzy. Wielki nosorożec szedł przodem, za nim podążał malutki.

– Popatrz – powiedział półgłosem Willem. – Czarna Dama ciągnie przyczepkę.

– Co? – Anka nie zrozumiała.

– To samica nosorożca czarnego. Młode zawsze idzie za nią, musi widzieć matkę. Dlatego od razu można poznać, że to nosorożec czarny. Samica białego nosorożca zawsze prowadzi młode z przodu. Nazywamy ją: Biała Dama pchająca wózek. Ale białych nosorożców jest bardzo mało, coraz mniej, więc rzadko można zobaczyć matkę z młodym.

Anka, mimo że była zachwycona przedstawieniem przy wodopoju i chciała je oglądać w ciszy, chętnie odpowiadała na pytania nowego znajomego. Opowiedziała mu o swojej podróży. O tym, co szczególnie utkwiło jej w pamięci. Wschód słońca, podziwiany kilka dni wcześniej na szczycie stumetrowej czerwonej wydmy nr 45 w Parku Narodowym Namib-Naukluft. Słońce w kolorze bladego żółtka szybko zmieniało się w płonącą pomarańczę. Od strony Atlantyku skradały się chmury i powoli jak okręty wrogiej floty wpływały między wydmy. Następnie Sossusvlei, „Martwe Bagno”, wyschnięte jezioro, po którym została biała skamieniała niecka wśród czerwonych piaszczystych pagórków. W niej tkwił rzadki bezlistny las. Drzewa, które umarły stojąc. Mumie drzew. Drewniane, rozpadające się, gubiące konary. Zakonserwowana przeszłość w scenerii niczym z innej planety. Krajobraz, który można zobaczyć tylko tu, w tym pustynnym zakątku na końcu świata, zanim martwy las rozsypie się i zniknie. Anka wspomniała, że brat zachwycił się rezerwatem Spitzkoppe, granitowymi skałami pośród sawanny, przypominającymi bochny chleba, bilardowe kule olbrzyma, skalne rydze, wśród których można było biwakować. Niebo, ciężkie od gwiazd, spadało na głowę, gdy spali na skałach, a rano budziły ich piski góralków skalnych – podobnych do gigantycznych świnek morskich najbliższych krewniaków słonia, jak twierdzą niektórzy naukowcy.

Willem słuchał jej uważnie, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie.

Za dużo gadam, jak Iwona – zreflektowała się Anka. – On to wszystko zna, przecież tu mieszka.

Ponownie spojrzała na scenę nad wodą. Wszystkie postacie przedstawienia zastygły nieruchomo. Żyrafa trwała wyprostowana i nieporuszona. Matka-nosorożec położyła się przy skałach. Jej dziecko zasnęło obok. Anka nadała mu imię Mały Śpioch. Z ciemności dobiegł odległy ryk. Lew? Tymczasem w światła rampy wbiegł ochoczo kolejny nosorożec. Nie zwracając uwagi na towarzystwo wokół, natychmiast wpakował się do wody aż po brzuch i pił, głośno siorbiąc. Na taką bezczelność nie mogła pozwolić samica. Podniosła się błyskawicznie i zrobiła w stronę wody kilka szybkich kroków, sapiąc gniewnie i celując rogiem w intruza, który znieruchomiał jak posąg. Aktorzy znowu na długo zastygli w swoich pozach.

Anka i Willem pożegnali się po północy. Willem też nocował na terenie parku, bramy już dawno zamknięto. Następnego dnia Anka z Piotrem i Iwoną planowali całodniowe fotosafari. Willem zaproponował, żeby kolejną noc spędzili u niego, na prywatnym kempingu, który znajdował się na pobliskiej farmie. Anka obiecała, że zjawią się po południu.

Jeździli dżipem po parku, od wodopoju do wodopoju, bo to one właśnie przyciągały zwierzęta wszystkich gatunków, które żyły w parku. Bogactwo przypominające zwierzęcy raj.

Iwona i Piotr byli bardzo ciekawi mężczyzny z gepardami. Zgodzili się, żeby skorygować plan wyprawy i pojechać na tę farmę. Iwona żałowała, że to nie ona pierwsza poznała prawdziwego Afrykanera.

– Złowiłaś ciekawy okaz – skomentowała, gdy Piotr nie słyszał. – Do tego samotny. Ja też powinnam złapać kontakt z jakimś tubylcem, a nie tylko przesiadywać w dżipie albo koło namiotu.

– Na safari musisz siedzieć w dżipie, inaczej kontakt z tubylcem może źle się skończyć – odparła Anka. Zamierzała opowiedzieć jej, co spotkało pewnego Niemca, który wysiadł z auta, by zrobić sobie zdjęcie na tle stada antylop, gdy nieoczekiwanie wyszło do niego z krzaków równie piękne stworzenie, tylko mięsożerne. Dała jednak Iwonie spokój.

Na farmę gepardów trafili bez problemu. Mieli szczegółową mapę, pomogły też tablice reklamowe przy szutrowej drodze.

Pracownik kempingu wskazał im miejsce na biwak. Każde z miejsc otaczały drzewa i krzewy. W pobliżu znajdował się niewielki basen. Po drugiej stronie drogi biwakowała jakaś rodzina.

Gdy już się rozpakowali, Iwona i Piotr wskoczyli do basenu. Anka nie poszła pływać, bo dostała esemesa od Willema.

Czekał na nią przy bramie do swojego domu. Gdy się zbliżała, zobaczyła, że nie jest sam. Towarzyszył mu kot. Wielki dziki kot. Stał przy jego nodze. Gepard. Razem wyglądali wspaniale.

– Przedstawiam ci moją przyjaciółkę – powiedział Willem na powitanie. – To Berta. Jest o mnie bardzo zazdrosna. Broni domu, dlatego musi wiedzieć, że cię znam, że nie jesteś wrogiem. Nie lubi nieproszonych gości. Mieszka z nami od dziesięciu lat. Mam jeszcze dwie ślicznotki. Chodź. – Poprowadził ją do ogrodu za domem, gdzie w trawie leżały dwie gepardzice. Była oszołomiona.

– Nie mogę uwierzyć, że dzikie gepardy są u ciebie domowe i ogrodowe.

Roześmiał się.

– Możesz je nawet pogłaskać. Tylko schowaj ciemne okulary, bo lubią je porywać. Chętnie też zabierają czapki. – Gdy się zbliżył, samice zaczęły pomrukiwać i popiskiwać. – Tak się witają – przetłumaczył.

Anka początkowo nieśmiało głaskała leżące gepardy, miały twardą szorstką sierść, miodowe oczy i białe wąsy. Potem, zachwycona wielkimi kotami, nie mogła od nich odejść.

– Czarne kreski na pysku, jakby od łez, to ochrona przeciwsłoneczna – powiedział Willem. – Te koty są stworzone do prędkości, biegają najszybciej na ziemi.

– Widać, że je uwielbiasz. Poświęcasz im tyle czasu i troski. Czy oprócz ciebie i ojca ktoś jeszcze z wami mieszka? – zapytała, zanim zdążyła pomyśleć.

– Takie adoratorki potrafią przegonić każdą kobietę – powiedział ze śmiechem. – Żadna nie wytrzymuje konkurencji.

Berta podeszła do niego i łbem domagała się głaskania. Potem stanęła na tylnich łapach, a przednie położyła mu na ramionach. Willem pieszczotliwie ją objął i głaskał po grzbiecie. Wyglądali, jakby tańczyli. Mężczyzna i wielki kot.

Szybko zapadał zmierzch. Anka godzinę bawiła się z gepardami. W końcu uznała, że siedzi tam za długo. Przy pożegnaniu Willem zaproponował, że następnego dnia zaprosi ich trójkę na karmienie tych gepardów, które żyły na farmie półdziko, na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, w ogrodzonych sektorach i były raz dziennie dokarmiane mięsem z rzeźni. Niektóre z gepardzich rodzin miały młode. Willem zachęcał, by je zobaczyć.

Anka wróciła na kemping.

– Byłaś na randce? – zapytała Iwona, przygotowując późną kolację. – Jak tam twój Tańczący z gepardami?

– Niesamowity. Ma bardzo ciekawą pracę – odparła krótko. – Zazdroszczę mu.

Piotr koniecznie chciał poznać więcej faktów. Anka opowiedziała, że farma Willema jest dotowana przez rząd jako biorąca udział w programie ochrony zwierząt. Poza tym dodatkowe dochody przynosi kemping i płatne wycieczki dla turystów.

– Zaprosił nas na taką wycieczkę jutro, na pokaz karmienia gepardów i objazd farmy.

W pewnym momencie zauważyli, że Iwony już nie ma w pobliżu.

– Gdzie ona jest? – zaniepokoił się Piotr. – Mam nadzieję, że nie poszła sama w odwiedziny do gepardów? Jest ciemno. Czy ona zwariowała?

– Może potrzebuje adrenaliny, to bardzo w jej stylu – powiedziała Anka. – Chyba że chce pożyczyć soli. Ale tu nie można tak łazić. Ona chyba nie wie, że gepardy nie siedzą na tamtej posesji zamknięte w klatkach…

Tymczasem Iwona już zbliżała się do domu Willema. Nacisnęła klamkę furtki przy bramie wjazdowej, furtka była otwarta. Iwona bardzo chciała poznać nowego znajomego Anki, o którym już tyle słyszała. Wymyśli jakiś pretekst. Zapyta go, dlaczego bar na kempingu jest zamknięty. Chętnie zaprosiłaby Willema na drinka. Anka wyraźnie trzyma go z daleka od niej. Na pewno jest zazdrosna. Boi się, że… Nagle zauważyła, że jakieś duże zwierzę zbliża się do niej susami – w gepardzim tempie.

Gdy upadła na ziemię, zdążyła jeszcze pomyśleć, że nie zastosowała się do własnej reguły: nie sprawdziła podstawowych faktów.

Perski dywan

Wybrała się na konferencję w Isfahanie poświęconą perskim kobiercom. Zanim trafiła do tego zabytkowego miasta, wraz z małą grupą muzealników przez kilka dni zwiedzała inne ciekawe miejsca. Oczarował ją blask największego brylantu Daria-i-Noor i barwa największego rubinu w skarbcu Iranu. Oglądała lustrzane sale pałacu Golestan, gdzie odbywała się osławiona konferencja w Teheranie. Chodziła ulicami starożytnego Persepolis, po którym zostały okruchy budowli z piaskowca, schody i płaskorzeźby przedstawiające dawnych Persów. Widziała grobowce królów uznanych za wielkich, Cyrusa Wielkiego, który uwolnił Żydów i trafił na karty Biblii, czy Kserksesa Wielkiego, który kazał wychłostać morze, gdy sztorm zniszczył most budowany nad Hellespontem. Odpoczywała w ogrodzie w mieście Shiraz, gdzie w zamierzchłych czasach uprawiano znany szczep winny, ale wina Shiraz od dawna nie można w nim kupić. Podczas jazdy do Jazdu pokazywano jej najstarsze drzewo na świecie, gigantyczny rozłożysty cyprys, który podobno liczył ponad cztery tysiące lat, ale to tylko przypuszczenia. Widziała na wzgórzach zoroastriańskie Wieże Milczenia, platformy dla zmarłych, które przypominały jej znany obraz Beksińskiego. W pustynnym mieście Jazd była w Świątyni Ognia, gdzie wysiadywały stare kobiety w chustach, ale nie czarnych, powszechnie spotykanych w Iranie, tylko białych w różowe różyczki. Zapamiętała jazdowe wieże-wiatrołapy, które mogłyby stanowić scenografię jakiegoś filmu w stylu Gwiezdnych wojen. I tak dotarli do Isfahanu.

Swoje wrażenia z podróży układała chaotycznie na kartkach notatnika w pokoju hotelowym, przygotowując się zarazem do konferencji. Następnego dnia rano miała na niej wygłosić referat o kobiercach perskich w kolekcji Pałacu pod Blachą w Warszawie. Po chwili zamknęła notes i wyszła z hotelu, który znajdował się niedaleko szerokiej wyschniętej rzeki, nad nią kilka wieków temu przerzucono trzy mosty o ciekawej architekturze. Na jednym z mostów mieściły się nawet pałace szacha. Od kilku miesięcy nie było wody w rzece i nieliczni turyści fotografowali most z jej środka, z żabiej perspektywy (jeśli były tam kiedykolwiek jakieś żaby, co wątpliwe) albo rybnej, a właściwie dennej. Zrezygnowała z przejścia rzeki suchą nogą i wzięła taksówkę na plac Imama. Wczoraj trafili tam całą grupą. Odwiedzali najpiękniejsze w Iranie meczety, ten „zakrzywiony” w stronę Mekki, i ten niewielki, kolorowy, przepięknie zdobiony, tkwiący przy placu niczym smakowite ciastko na krawędzi stołu, i jeszcze na deser pałac szacha naprzeciwko, dla którego prostokątny plac był jak sala tronowa. Plac Imama nie był wielki, ale ogromny, drugi co do wielkości na świecie. Otoczono go ze wszystkich stron dwupoziomowymi arkadami, gdzie mieścił się bazar. Istny skarbiec w podcieniach, w półcieniu, podzielony na setki sklepików i straganów, gdzie musiał trafić każdy, kto odwiedzał Isfahan. Plac był tętniącym sercem miasta, tłumnym i gwarnym, gdzie stukały po bruku kopyta małych koników ciągnących dwukółki z tymi, którzy woleli objechać plac, niż go obejść.

Chciała tam pospacerować we własnym rytmie, obserwować ludzi, spokojnie podziwiać wspaniałe rękodzieło, a przede wszystkim tkaniny i kobierce. Snuć się w tę i z powrotem. Nasycić się tym niezwykłym miejscem, gdzie jak przypuszczała, nigdy już nie wróci. Uwielbiała wschodnie bazary. Bogactwo kolorów i oferowanych cudów, smaków i zapachów. Ten bazar działał na wszystkie zmysły. Miniaturowe obrazki malowane na kości lub papierze, drewniane figurki misternie rzeźbione przez artystów tak, by formuła „szach mat” (król nie żyje) zabrzmiała nad dziełem sztuki, rudo lśniąca miedziana biżuteria, połyskujące srebrzyście naczynia, pachnące inkrustowane szkatułki, miękkie drukowane obrusy sofre, suszone owoce usypane w stożki, czarne czadory na manekinach.

Ona też przebrała się w płaszcz i chustę obcej kultury. Krótki letni kremowy płaszcz pełnił funkcję tuniki do dżinsowych spodni. Do tego cienka niebieska chusta pasująca do oczu, trochę zsunięta w tył, spod której wystawała blond grzywka. Końce chusty zarzucone luźno na ramiona. W tym stroju czuła się jak aktorka w kostiumie scenicznym, przygotowanym specjalnie na to przedstawienie – nie przeszkadzał, raczej ją bawił. Dzięki ubraniu pozornie wtapiała się w tłum i była jak niewidzialna, dopóki ktoś nie spojrzał jej w twarz. Wtedy w czarnych oczach przechodnia błyszczało zainteresowanie i często słyszała wypowiadane po angielsku wesołe: witamy w naszym kraju.

Szła powoli, okrążając bazar w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Już zauważyła kilka ciekawych sklepików oferujących dywany, w jednym z nich siwy sprzedawca zapraszał ją na herbatę. Odmówiła, ale zamierzała tam wrócić. Gdy okrążała bazar po raz drugi, tym razem w przeciwną stronę, dała się skusić na irańskie lody, czyli ryżowe nitki w soku, przypominające sorbet. Wyszła na plac, po wschodniej stronie jeszcze słoneczny, po zachodniej już cienisty. Cień powoli zwiększał swoją przewagę, zagarniał plac dla siebie. Słońce zachodziło tu wcześnie, już po szóstej, a ludzie, coraz bardziej ożywieni, krążyli wokół, siedzieli na murkach lub na kamiennych płytach, rozmawiali głośno, śmiali się lub w milczeniu kontemplowali zachód słońca malujący się na ceramicznych kopułach. Pomyślała, że to bardzo ładni ludzie. Młode kobiety i młodzi mężczyźni o dużych ciemnych oczach, czarnych brwiach, ciekawych twarzach, zębach jak z telewizyjnych reklam past wybielających. W żadnym miejscu na świecie nie widziała tylu pięknych, uśmiechniętych osób. Uśmiechali się do niej.

Jestem w kraju młodych ludzi, bardzo ciekawskich – pomyślała, gdy po raz dziesiąty w ciągu kwadransa musiała odpowiadać, skąd przyjechała, czy podoba jej się Isfahan i czy można zrobić sobie z nią zdjęcie na tle meczetu.

Gdy zaczęła tworzyć się kolejka chętnych do zdjęcia z cudzoziemką, szybko skończyła jeść lody, wstała z murku i ukryła się w czeluściach bazaru. Z niemałym trudem odnalazła sklep z dywanami, który chciała odwiedzić przed powrotem do hotelu.

Weszła do środka. Na ścianach niewielkiego pomieszczenia były porozwieszane kobierce i kilimy różnych wielkości. Te najstaranniej wykonane, najbardziej fantazyjne. Na półkach leżały zwinięte dywany średnie lub małe. W rogach sklepu stały w rulonach powiązane niczym snopki. Rozpoznawała po wzorach, z jakiego regionu pochodzą te na ścianach. Znała te motywy i żywe barwy. Kobierce gęsto wypełnione wzorem, z niesymetrycznymi węzłami. Zabole, isfahany, tabrizy, kaszkaje, kermany, beludże…

Zza dywanowej kurtyny osłaniającej część przeznaczoną na zaplecze wyszedł mężczyzna, ale nie był to sympatyczny czarnooki zgarbiony staruszek, z którym wcześniej rozmawiała. Ten był wysoki, wyprostowany i młody, mniej więcej w jej wieku, jak przypuszczała, po trzydziestce. Znieruchomiał, gdy ją zobaczył w pustym sklepie. Wpatrywał się w nią intensywnie czarnymi oczami, jego grube zrośnięte brwi wyglądały jak krucze skrzydła. Po niezręcznie długiej chwili drgnął, powiedział coś cicho w swoim języku, wskazał miejsce na dużym pufie przy stoliczku i zniknął na zapleczu. Domyśliła się, że zaprosił ją na herbatę. Usiadła i patrzyła na królestwo dywanowych obfitości. Pokręciła głową. Brakowało tylko latającego dywanu, ale i bez tego czuła, że unosi się lekko nad ziemią. Prawie odleciała, bo spojrzała w oczy perskiego czarnoksiężnika, przynajmniej tak przypuszczała.

Wrócił z tacą, na której znajdował się metalowy czajniczek z herbatą, dwie małe szklanki i talerzyk z kostkami cukru. Ustawił naczynia na stoliku, tacę oparł o zwinięty stojący dywan. Usiadł naprzeciwko i spojrzał na nią. To był wzrok hipnotyczny i hipnotyzujący, przenikliwy, ale ciepły. Pełen zachwytu i smutku. Ciekawości i lekkiego żalu. Radości i tęsknoty. Czegoś nieuchwytnego, ale wyrazistego. Po chwili wstał, z najwyższej półki zdjął niewielki rozmiarami dywan i rozwinął go u jej stóp. Usiadł ponownie.

Oderwała od niego wzrok i popatrzyła na dywan. Miał wyraziste zestawienie barw i zawiły wzór pełen ornamentów. Kolor to życie, przypomniała sobie cytat ze znanego irańskiego filmu.

– Nareszcie przyszłaś – powiedział mężczyzna. – Dlaczego tak późno?

– Czekałeś na mnie? – zapytała. – A gdzie jest ten staruszek, sprzedawca dywanów?

– Musiał wyjść. Czasem mu pomagam. To mój dziadek. Mamy manufakturę dywanów, to rodzinna firma. A ty czym się zajmujesz?

– Konserwacją tkanin w dalekim kraju na północy – powiedziała.

Nalał jej czarnej herbaty, a potem sobie i wraz ze szklaneczką uniósł wzrok.

– Co robiłaś wcześniej?

– Studiowałam wzornictwo, a potem długo szukałam pracy. Wyszłam za mąż.

– Kochasz go? – zapytał.

Nie odpowiedziała.

– A ty kochasz żonę?

Odwrócił wzrok, a potem znowu na nią spojrzał.

– Musiałem się ożenić. Trzy lata temu. To była decyzja rodziny, a właściwie obu rodzin. Małżeństwo aranżowane przez swatkę. Gdybyś przyjechała kilka lat temu…

– Macie dzieci? – przerwała mu.

– Dwoje. Mało, tak jak w Europie. A ty masz dzieci?

– Jeszcze nie. Nie wiem, czy chcę.

– Gdybyś tu żyła, na pewno byś chciała. Chciałbym mieć córkę taką jak ty, z twoimi oczami – powiedział.

– Tu żyć? Z tobą? Jestem chrześcijanką. Twoja rodzina by tego nie zaakceptowała.

– Jesteśmy szyitami. W naszej rodzinie była kobieta z Europy. Brat mojego dziadka w latach czterdziestych ożenił się z dziewczyną, która opiekowała się polskimi sierotami. Miała takie jasne oczy jak ty. Lubiłem ją. Zabawnie mówiła w naszym języku. Niestety, już nie żyje.

– Była tu szczęśliwa?

– Nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Jej mąż bardzo ją kochał.

– Gdybyśmy się spotkali kilka lat temu, chciałbyś być ze mną? Przecież nie możesz tego wiedzieć, bo mnie nie znasz.

– Znam. To, co wiem i widzę, wystarczy. Czekałem na ciebie bardzo długo.

– Jak to?

– Kiedyś otrzymałem przepowiednię, usłyszałem ją przy grobie Hafiza.

– Kto to Hafiz?

– Klasyk poezji perskiej. Żył wiele wieków temu, ale każdy w tym kraju zna jego wiersze na pamięć. Chwalił piękno i uroki życia. Opiewał miłość.

– Co było w tej przepowiedni? – zapytała.

– Przyjdzie do mnie kobieta o jasnej twarzy z włosami jak słoneczne promienie i oczami w kolorze nieba. Będzie miała ze sobą dywan.

Wypiła kilka łyków herbaty – była mocna.

– Nie mam dywanu – powiedziała.

– Ale masz dywanikową torbę – zauważył z uśmiechem.

– Zajmuję się kobiercami, również perskimi – przyznała się.

– Wiem, dziadek mi przekazał, że pojawiłaś się w naszym sklepie. Dokładnie cię opisał. Jest dobrym obserwatorem. Wiedziałem, że ty to ty – powiedział, a w jego oczach zapłonęły wesołe iskierki.

– Ja jestem tą dziewczyną z przepowiedni? – zapytała, unosząc brwi.

– Tak, ale się spóźniłaś.

Pokręciła głową.

– Na pewno nie chodziło o mnie.

– Spójrz na ten dywan, zaprojektowałem ten wzór. Opowiada o nas – powiedział. – To moja wersja naszej historii.

Popatrzyła na kobierzec. Był to wyjątkowo piękny isfahan wykonany z najlepszej wełny na osnowie z jedwabiu, naturalnie błyszczący. Dominowały dwie barwy, czerwona i granatowa, i ich jaśniejsze pochodne. Rozety, medaliony, motywy kwiatowe i ogrodowe w miłej dla oka symetrycznej kompozycji. Usiłowała odczytać tajemny wzór. Osobistą opowieść ukrytą w węzełkach, w zestawieniach, w splotach nitek. Nie umiała, brakowało jej wyobraźni, a może odwagi.

– Gdzie się poznaliśmy? – zapytała po chwili.

Patrzył na nią w skupieniu.

– Dziesięć lat temu przyjechałaś na studia do Isfahanu, na wymianę studencką. Przyszłaś do sklepiku mojego dziadka, by oglądać kobierce. Zaprosiłem cię na wycieczkę po mieście. Pojechaliśmy oglądać pałac zwany Czterdzieści kolumn, bo tam dwadzieścia kolumn przegląda się w wodzie. Wskazał miejsce na dywanie. Później spotykaliśmy się niemal codziennie… Poprosiłem, żebyś tu została. Zgodziłaś się. Na naszym weselu było trzysta osób. Kobiety i mężczyźni bawili się osobno, tak każe tradycja – zaczął nowy wątek i wskazał inny symetryczny ornament.

Do niej należała osnowa, ale siedziała nieruchomo i na niego patrzyła.

– Zamieszkaliśmy w mieszkaniu o wielu pokojach. Osobno, nie w domu twoich rodziców – odezwała się po chwili.

– Gotowałaś dziwne zupy, które lubiłem – dodał.

– Dziwiłam się, że w Iranie też je się kiszone ogórki, tak jak w moim kraju. Ale czasem podaje się je inaczej, na ciepło.

– Pamiętam twój pierwszy Nowy Rok tutaj. Śmiałaś się, że żyjesz w średniowieczu, pod koniec czternastego wieku, a więc odbyłaś podróż w czasie. U nas czas w kalendarzu płynie inaczej – powiedział.

– Dziwiło mnie, że Nowy Rok zaczyna się w marcu i jest także Świętem Wiosny, z pisankami, zielonym żytkiem i polewaniem wodą, a do tego te noworoczne fajerwerki. Tyle rzeczy było znajomych, ale wszystko razem – inne. Raz pojechałeś na pielgrzymkę do…

– Do Karbali – podpowiedział z lekkim uśmiechem.

– Tak, prawda.

Nić nieistniejących wspomnień się zerwała. Zapadło milczenie, które popijali herbatą.

Sięgnął po kostkę cukru. Ta zabawa stawała się coraz bardziej ekscytująca. Przesunęła spojrzeniem po wzorze na dywanie, szukając podpowiedzi.

– Kiedyś pojechaliśmy w odwiedziny do mojej rodziny w Teheranie – podjął nowy wątek. – Podano wielki przysmak, gotowaną głowę owcy. Gdy ją zobaczyłaś, zwymiotowałaś – powiedział z rozbawieniem.

Uśmiechnęła się.

– Wolałabym, żebyś tego nie pamiętał, a zwłaszcza reakcji twojej rodziny.

– Tego się nie da zapomnieć.

– Chciałam mieć perskiego kota, takiego pięknego, puszystego, który by ze mną siedział w tym dużym mieszkaniu – powiedziała po chwili. – Ty całe dnie spędzałeś w firmie lub w sklepie z dywanami. Lubię koty. One zatrzymują czas. Pamiętasz, co mi wtedy odpowiedziałeś?

– Nie.

– Że w Iranie nie ma kotów perskich, są tylko dachowce.

Opuścił wzrok na dywan.

– Ale szukałem takiego kota dla ciebie, zwłaszcza gdy złamałaś nogę. Niestety, nikt ich nie hodował w Isfahanie – może tu dla nich za gorąco.

– Złamałam nogę? – zdziwiła się.

– Tak. Zaprosiłem cię na pokaz zurchane. Ćwiczyłem to wówczas od kilku lat. To połączenie sztuki cyrkowej z modlitwą, walka i trochę też taniec. Maczugi, łuki, żonglerka. To stara perska tradycja, związana z przygotowywaniem powstania przeciw Arabom. Ćwiczenia przy dźwięku bębna i dzwonków. Wtedy trenowaliśmy w dawnej łaźni. Przyszłaś na pokaz dla znajomych. Gdy wychodziłaś, pośliznęłaś się na schodach. Fatalny upadek…

W tym momencie do sklepu wszedł siwy sprzedawca, pozdrowił ją i, zanim zniknął na zapleczu, powiedział coś do wnuka w języku farsi. Młodszy mężczyzna krótko odpowiedział. Miał niski głos o miłym brzmieniu, tak samo hipnotyczny jak spojrzenie. Ponownie dolał herbaty z czajniczka, wystarczyło tylko na pół jednej szklaneczki.

Powrót staruszka uświadomił jej, że musi już iść. Było późno. Straciła poczucie czasu. Jak długo tam siedziała? Kwadrans? A może godzinę? Nigdy do tej pory nie odbyła tak fascynującej rozmowy, chociaż nie powiedziała ani słowa, przynajmniej tak przypuszczała. Nie mogła prowadzić tak osobliwego dialogu, to nie w jej stylu. Przecież on tylko patrzył, była tego pewna. Jego oczy wiele mówiły, były nad wyraz wymowne. Nie wiedziała, czego właściwie doświadczyła. Czy to był stan nietypowego rozmarzenia czy jakiś egzotyczny trans?

Wypiła herbatę do końca i wstała. Nic więcej nie może się wydarzyć.

On też wstał i powoli zaczął zwijać dywan. Odłożył go na półkę, tak jak się odkłada niezrealizowane marzenia, niechętnie, z rezygnacją.

– Co będzie z tym dywanem? – zapytała po angielsku.

– Jest bezcenny, niepowtarzalny. Opowiada pewną historię, tak jak wspomniałem – odparł również w tym języku. – Nie na sprzedaż, jeśli o to pytasz.

– Dziękuję za herbatę. Przykro mi, że dotarłam tu tak późno. Nigdy nie zapomnę tego spotkania – powiedziała. – Być może mielibyśmy ciekawe życie, razem – dodała w myślach – ale tego się już nie dowiemy.

– Ja to wiem – powiedział na głos. W jego oczach pojawił się dziwny błysk, a potem lekki smutek.

Perski czarnoksiężnik – pomyślała ponownie. Wzięła torbę i powoli ruszyła do wyjścia.

Staruszek znowu pojawił się w sklepie i powiedział coś, co chyba było pożegnaniem.

– Dziękuję za herbatę i za… ciekawą opowieść – zwróciła się do młodszego mężczyzny.

On w odpowiedzi przyłożył dłoń do serca i skłonił się lekko.

– Bądź szczęśliwa tam, dokąd zmierzasz. Może jeszcze się spotkamy.

– Może. Nigdy nie wiadomo.