Not Another Love Song - Julie Soto - ebook

Not Another Love Song ebook

Soto Julie

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ona

Gwen Jackson wiedziała od zawsze, że droga do sławy muzyka klasycznego jest pełna ciężkiej pracy, wymaga dokładności i poświęcenia. Bez znaczenia, że kiedyś była cudownym dzieckiem, potrafiącym grać na skrzypcach od chwili, gdy tylko wzięła je do ręki. Teraz, mając dwadzieścia trzy lata, jest jednym z trzydziestu skrzypków w Manhattan Pops Orchestra. Jej życie wypełnia muzyka i niewiele czasu pozostaje jej na cokolwiek innego. Ale gdzieś w środku czuje pustkę.

On

Xander Thorne nigdy nie był „jednym z wielu”. Pierwszy raz ukłonił się na scenie jako małe dziecko i nigdy nie oglądał się za siebie. Jako lider wiolonczeli w zespole Pops nie ma jednak cierpliwości do faktycznego przewodzenia i woli skupiać się na swojej instrumentalnej grupie rockowej, w której szybko staje się gwiazdą. Wszystko wskazuje na to, że to ta kariera staje się najważniejsza. 

I ta jedna szansa na milion

Kiedy zwalnia się najbardziej prestiżowe stanowisko w orkiestrze, Gwen dostaje propozycję przesłuchania, która oznacza ogromny skok w jej karierze. Będzie jednak musiała nie tylko nadzorować Xandera, który ją szalenie pociąga, lecz także sama znajdzie się w centrum uwagi. Ale gdy Gwen przygotowuje się do przyjęcia propozycji, dowiaduje się, że Xander również ubiegał się o to stanowisko, został jednak odrzucony. Teraz Gwen musi przeanalizować ich każde spotkanie, zastanawiając się, czy Xander zamierza ją sabotować, czy też te nie do końca jasne sygnały z jego strony mogą oznaczać coś innego… Czy to będzie ich szansa na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla mamy, która nie pozwalała mi grać na skrzypcach.

Dobra decyzja.

ROZDZIAŁPIERWSZY

Gwen pamiętała ze szkoły średniej wers z Szekspira, który mówił, że muzyka jest pokarmem miłości. W wieku szesnastu lat, czytając po raz pierwszy te słowa zawarte w Wieczorze Trzech Króli, pomyślała, że w takim razie być może jej życie miłosne zapowiada się całkiem nieźle. Po pięciu latach nauki gry na skrzypcach i doszlifowaniu Koncertu skrzypcowego Czajkowskiego pójdzie do szkoły muzycznej Juilliard, zakocha się w muzyku i będą się karmić miłością i muzyką do końca ich szczęśliwego, wspólnego życia.

Teraz, po jedenastu latach poświęconych wyłącznie grze na skrzypcach, z dokładnie zerowym wynikiem, jeśli chodzi o liczbę szalonych romansów, zaczynała podejrzewać, że być może Szekspir gówno wiedział o miłości i muzyce.

Kierowca ubera zwolnił i odwrócił się do niej.

– Czy to tutaj?

Wyciągnęła z ucha tanią słuchawkę, przerywając zawodzenie elektrycznej wiolonczeli Imagine Dragons, i spojrzała przez przyciemnioną szybę w stronę domu.

Czy może raczej rezydencji.

Wyglądającej właściwie jak pałacyk.

Podążyła wzrokiem za obsługą cateringową i florystami maszerującymi podjazdem i zatrzymała go na mężczyźnie w liberii podchodzącym właśnie do samochodu. Pieprzony parkingowy? W samym środku New Jersey?

– Chyba tak! – powiedziała. – Wielkie dzięki. Pięć gwiazdek.

Chwyciła futerał na skrzypce, poprawiła czarną sukienkę i wysiadła z sedana, dając mężczyźnie w liberii znak, że jest z obsługi i nie musi przytrzymywać jej drzwi.

Obrzuciła spojrzeniem piętrowy budynek z białej cegły, górujący nad rozległym trawnikiem. Na Manhattanie zajmowałby z pół kwartału, ale na przedmieściach New Jersey wyglądał naprawdę imponująco. Przyciskając futerał ze skrzypcami do biodra, odgarnęła z oczu ciemną grzywkę i podążyła za pozostałymi pracownikami na tylny dziedziniec.

Czy może raczej do parku.

Wpisanego prawdopodobnie na listę dziedzictwa narodowego.

Stała, wpatrując się w osłupieniu w miękką trawę, szpalery drzew, staw i… łabędzie? Żywe łabędzie? Grywała już na ślubach odbywających się na dziedzińcach, ale żaden z nich nie umywał się do tego. Po lewej stronie, w pobliżu garażu na trzy samochody, znajdowała się sala weselna z parkietem do tańca i dwudziestoma okrągłymi stołami. Na zewnątrz, przed rzędami krzeseł, dumnie wznosił się piękny kwiatowy łuk, a na prawo od niego na trawnik wprowadzono właśnie czarny fortepian Steinwaya. Młody ciemnoskóry mężczyzna pomachał jej zza niego – to był Jacob, jej współlokator, najlepszy przyjaciel i partner grający z nią w duecie.

Gwen sprawdziła godzinę na telefonie i podeszła do niego.

Siedem po trzynastej.

Nigdy się nie spóźniała. To było… upokarzające.

Niestety, transport publiczny nie był dziś dla niej łaskawy i aby dotrzeć na miejsce o właściwej porze, musiała wziąć ubera. Przejazd kosztował ją połowę tego, co płacono jej za ten występ, ale nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby, zjawiając się po czasie, zepsuła ich dwójce reputację i zniweczyła szansę na granie na innych eleganckich przyjęciach.

– Withaj w dhomu, khochanie – zażartował Jacob, udając pretensjonalny wielkomiejski akcent, gdy podeszła bliżej.

Wyglądał bardzo szykownie w czarnej koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci i szarych spodniach.

– Khochanie? Kupmy ten dom – odpowiedziała z tą samą manierą. Często żartowali w ten sposób, gdy trafiali w eleganckie okolice. – Powiedz Haroldowi, żeby złożył ofertę. Cena nie ghra rholi!

– Sprawdziłem ją po drodze w serwisie Zillow – wyznał z błyskiem w brązowych oczach. – Osiem sypialni, Gwen. Osiem!

– Cena?

– Nie mogę ci zdradzić. Zemdlejesz.

Prychnęła i wyjęła nuty. Jej stojak został już ustawiony, podobnie jak krzesło – najwyraźniej nikt nie zamierzał jej pytać, czy woli siedzieć, czy stać.

Jacob złapał tę fuchę dopiero w zeszłym tygodniu. Pierwotny duet odwołał występ z powodu złamania nadgarstka jednego z wykonawców, a asystentka konsultantki ślubnej skontaktowała się z nimi z pytaniem, czy byliby w stanie wystąpić zamiast nich. Na szczęście Gwen nie miała planów na sobotnie popołudnie – przede wszystkim dlatego, że zaproponowali naprawdę dobrą stawkę.

– Właśnie dzwoniła do mnie konsultantka. Powiedziałem jej, że twój uber jest na końcu ulicy, więc cieszę się, że nie skłamałem.

– Złości się? – Gwen otworzyła futerał na skrzypce.

– Nie, ale jedna z druhen jest naprawdę upierdliwa – westchnął Jacob, wymachując dłonią przed twarzą. – Bez przerwy dopytuje, dlaczego jeszcze nie gram. No to powiedziałem jej, żeby zajęła się swoimi sprawami.

Gwen wybuchnęła śmiechem.

– Naprawdę tak powiedziałeś? – spytała.

– Pewnie, że tak. Ma co robić. Nie musi mi jeszcze uprzykrzać życia.

Gwen z uśmiechem rozejrzała się dookoła i upiła łyk z butelki z filtrem. Nie było dziś zbyt upalnie, ale słońce przygrzewało dość mocno, więc cieszyła się, że przed wyjściem posmarowała się kremem przeciwsłonecznym.

Akompaniowanie na ślubach było dla Gwen czymś na kształt wakacji. Nie tylko mogła grać na skrzypcach w pięknych miejscach, ale też dobrze jej za to płacono. A z Jacobem wspierali się i na zmianę grali główne partie – zamiast być po prostu jednymi z wielu osób w dużym zespole. Chociaż, ma się rozumieć, uwielbiała i tę część swojej pracy. Nie zamieniłaby gry w Manhattan Pops, największej orkiestrze wykonującej muzykę popularną w Stanach Zjednoczonych, na nic innego, ale granie solo przed publicznością nie mogło się z tym równać. Kochała to. A poza tym na ślubach nie czuła tak dużej presji. Nie musiała nikomu imponować. Mogła po prostu grać.

– Hej – zagadnął Jacob, wskazując podbródkiem trzy dziewczyny stojące w pobliżu, dwie w sukniach druhen. – Widzisz tę brunetkę? To właśnie Chelsea, ta wścibska. A ta niższa, z brązowymi włosami, w ciuchach boho, to konsultantka ślubna. Z kolei ta blondynka… Nie poznajesz jej?

Gwen wzruszyła ramionami.

– To Hazel Renee. Jest modelką. Ma własną linię kosmetyków do makijażu i w ogóle. I właśnie nakręciła film!

Gwen spojrzała ponownie na blondynkę.

– Spoko.

– „Spoko”? – Jacob westchnął. – Gwen, ogarnij się! Na tym ślubie może być naprawdę sporo szych! To nie w kij dmuchał.

Jej serce przyśpieszyło, ale nie mogła wpaść w panikę. Zanim zdążyła się porządnie zdenerwować, zobaczyła, że konsultantka ślubna idzie w ich stronę.

– Cześć! Ty musisz być Gwen – powiedziała. – Jestem Ama Torres.

Była niska i sprawiała wrażenie młodszej od Gwen, choć pewnie niewiele. Emanowała energią i pewnością siebie kogoś, kto na co dzień kontroluje arsenał nuklearny małego państwa.

Gwen uścisnęła jej dłoń.

– Przepraszam za to drobne spóźnienie…

– Nic się nie stało – zapewniła ją Ama z uśmiechem, który mówił Gwen, że lepiej, by dziś nie popełniała więcej gaf. Zerknęła na zegarek. – Mamy około dwudziestu minut do przybycia pierwszych gości, więc możesz wykorzystać ten czas, jak zechcesz. Moi asystenci są w pobliżu, więc gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać. – Wyglądała, jakby zamierzała odmaszerować, żeby wrócić do gaszenia pożarów, ale nagle się zatrzymała i spojrzała w okolice nóg Gwen. – Czy potrzebujesz kogoś do pomocy w wyjęciu futerału z samochodu?

Gwen miała wrażenie, że coś przegapiła.

– Futerału?

Ama powiodła wzrokiem od niej do Jacoba i z powrotem.

– Gdzie twoja wiolonczela?

Gwen otworzyła usta i zamknęła je z kłapnięciem. Usłyszała, jak Jacob przestaje brzdąkać na klawiszach fortepianu.

– Moja… Słucham? – Przechyliła głowę na bok, sądząc, że się przesłyszała.

– Poprosiłam o duet na fortepian i wiolonczelę – wyjaśniła Ama.

Jacob wstał i podszedł do niej.

– Twoja asystentka poprosiła w mailu o ten duet, a ten duet gra na fortepianie i skrzypcach.

Ama milczała przez chwilę.

– Och, jasne. Okej. – Kiwnęła kilka razy głową. – Dobra. W porządku. Jej palce powędrowały do długiego naszyjnika, którym zaczęła się bawić, ale Gwen widziała niemal oczyma duszy, że trybiki w głowie Amy pracują pełną parą. – Tak się śpieszyliśmy ze znalezieniem kogoś na zastępstwo, że chyba nie sprawdziłam, czy moja asystentka ogarnęła wszystko, jak trzeba…

Gwen patrzyła, jak Ama szuka rozwiązania, które… cóż, nie istniało.

Jacob odchrząknął.

– Zapewniam cię, że jesteśmy naprawdę dobrzy…

– Nie, nie, jestem pewna, że tak – powiedziała prędko Ama, pocierając palcami skronie. – Ale Sonyi bardzo zależało na wiolonczeli…

Gwen i Jacob wymienili spojrzenia. Przerabiali to już wcześniej. Ludzie zawsze twierdzili, że chcą wiolonczelę, podczas gdy tak naprawdę zależało im na kwartecie smyczkowym.

– Chwileczkę – mruknęła Ama i obróciła się na pięcie, aby pomaszerować przez trawnik do wysokiego faceta z włosami zebranymi w koczek, dodającego kwiaty do łuku ślubnego. Gwen patrzyła, jak Ama wskazuje na nich, popatrując z paniką w oczach, a mężczyzna kładzie jej dłonie na ramionach i zaczyna je lekko masować, starając się ją uspokoić.

Gwen wypuściła z sykiem powietrze z płuc.

– Nie wiem, co robić – westchnęła, odwracając się do Jacoba. – Nie znam nikogo, kto zdołałby tu dotrzeć przed szesnastą…

– Gwen – bąknął, kręcąc głową. – Zostałaś wynajęta na ten ślub. Nawet gdybyśmy mieli w okolicy kogoś znajomego, kto gra na wiolonczeli, nie zagram bez ciebie.

Już miała zaprotestować, czując fale frustracji emanujące od Amy, gdy jej uszu dobiegło pytanie wypowiedziane chłodnym głosem:

– Gdzie twoja wiolonczela?

Gdy się odwróciła, zobaczyła ciemnowłosą druhnę, Chelsea, stojącą obok z rękami wspartymi na biodrach i mierzącą ją ostrym wzrokiem. Wyglądała znajomo, ale Jacob nie wspomniał nic na temat tego, że ją rozpoznaje. A nie było szans, by Gwen znała celebrytkę, której nie znał on.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, wróciła Ama.

– Okej, w porządku, tylko spokojnie – wyrzuciła z siebie. – Czy umiesz grać na wiolonczeli? – spytała z nadzieją.

Gwen zamrugała.

– Potrafię grać na wyimaginowanej wiolonczeli mniej więcej tak dobrze, jak na wyimaginowanych skrzypcach.

– Mój mózg nie przetwarza w tej chwili sarkazmu – stwierdziła rzeczowo Ama – więc po prostu… Czy gdybyśmy załatwili wiolonczelę, mogłabyś na niej zagrać?

– To nie działa w ten sposób – westchnął Jacob, gdy Gwen uparcie milczała.

Fakt, grała trochę na wiolonczeli. Nauczycielka gry na skrzypcach udzieliła jej kilku lekcji, kiedy dopiero zaczynała, sprawdzając, jak radzi sobie z różnymi instrumentami smyczkowymi, aby się przekonać, w czym byłaby najlepsza. A Gwen potrzebowała tej fuchy, zwłaszcza po dotarciu tu uberem. Jacob również. I oboje potrzebowali napiwku, który mógł wynieść okrągłe zero, jeśli nie zrobią dobrze tego, do czego ich wynajęto.

– Najwyraźniej nie – parsknęła Chelsea. – Mam nadzieję, że nie płacisz im zbyt wiele…

– Mogłabym to zrobić – powiedziała Gwen – z tym samym uporem i zjadliwością, którą rezerwowała dla mężczyzn mówiących: „Uważaj – to dla ciebie za trudne”.

Ama patrzyła na nią wyczekująco. Gwen usłyszała, jak Jacob zaczyna protestować, podczas gdy Chelsea przewróciła oczami i rzuciła:

– Sprawdzę, czy Alex już wyjechał. – Wyjęła telefon i odeszła.

Ama uścisnęła ramię Gwen i wyszeptała:

– Dziękuję, bardzo ci dziękuję! – Odwróciła się i Gwen usłyszała, jak mamrocze pod nosem: „Nigdy nie sądziłam, że docenię fakt, iż z Alexa jest taki spóźnialski, ale…”.

– Gwen? – Jacob stał przy fortepianie z rozchylonymi ustami. – To dwa zupełnie różne instrumenty, prawda? To jak… używanie całkiem innych partii mięśni!

– Wiem. – Usiadła na krześle i drżącymi palcami otworzyła teczkę z nutami. Wpatrywała się w nie, skanując stronę po stronie i przetwarzając w myśli palcowanie.

To była jedna z najlepszych i zarazem najgorszych jej cech: chęć przypodobywania się. Nadmierne zaangażowanie. Przez większość czasu starała się, jak mogła – i naprawdę dobrze sobie radziła. Ale zdarzały się też prawdziwe katastrofy, tak jak wtedy, gdy wzięła zlecenie na ślub w terminie występu na Broadwayu, rezygnowała z wizyt u lekarzy na rzecz prób w ostatniej chwili czy decydowała się wyprowadzać siedem psów naraz.

– Kiedy ostatnio grałaś na wiolonczeli?

– Osiem… może dziewięć lat temu. – Nadal skupiała się na nutach.

Niestety, jej nuty na skrzypce były w kluczu wiolinowym, co oznaczało, że będzie musiała wyłączyć część swojego mózgu, po prostu czytać nuty i kazać palcom je grać niezależnie od oktawy.

Jacob chwycił swojego iPada i zaczął szukać w Internecie nut na wiolonczelę do utworów, które mieli zagrać, ale potrzebował do tego wi-fi. Gdy odszedł, aby zapytać kogoś o hasło, pojawili się pierwsi goście. Musiał zacząć grać utwory przygotowane na czas przed rozpoczęciem ceremonii…

Gwen wiedziała, że prawdopodobnie wygląda bardzo głupio. Bez wiolonczeli była zmuszona siedzieć bezczynnie i studiować nuty zamiast grać. Nie wiedziała, jak długo tak tkwiła, przerzucając strony. Jej serce przyśpieszało wraz z pojawieniem się na dziedzińcu każdego nowego gościa, a jej umysł wirował od transpozycji, które wykonywała w myślach.

Może nie znajdą wiolonczeli na czas. Może będzie mogła zostać przy skrzypcach?

Usłyszała, że na podjazd wjeżdża samochód, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że facet w liberii odbiera kluczyki od ciemnowłosego mężczyzny. Właściciel auta otworzył tylną klapę i wyciągnął futerał na wiolonczelę.

Och, szlag. Wyglądało na to, że jednak nie będzie miała wyjścia…

Wstała, by przywitać się z tym całym Alexem, ale zastygła w bezruchu, gdy w jej stronę odwrócił się nie kto inny, a Xander Thorne, z futerałem na wiolonczelę przewieszonym przez muskularne ramię.

Alex. Nigdy nie sądziła, że Xander Thorne naprawdę nazywa się Xander Thorne, ale…

Był kimś więcej niż tylko wiolonczelistą. Był artystą, który nagrywał w studiu. Ktoś przedstawił mu Gwen w sierpniu zeszłego roku – na schodach Carnegie Hall. Pomachała mu wówczas zawstydzona i wykrztusiła jakieś żenujące słowa powitania, które wprawiły ją w zakłopotanie na wiele godzin. Xander Thorne dołączył właśnie do Manhattan Pops na nowy sezon. Zatrudnienie go stanowiło raczej chwyt marketingowy i miało poprawić wizerunek zespołu. Poza Pops Xander był liderem grupy smyczkowej Thorne and Roses i to ten projekt należał do jego priorytetów. Spóźniał się na każdą próbę Pops, a nawet opuścił jeden występ lub dwa, co oznaczało, że trzeba było szukać zastępstwa. Przewracał oczami na dobór utworów, był opryskliwy dla swojej sekcji wiolonczel i nigdy nie rozmawiał z nikim poza dyrygentem lub muzykami z pierwszego rzędu – i to tylko wtedy, kiedy kwestionował smyczkowanie lub tempo – głośno, dumnie, z przekonaniem o własnej nieomylności.

Był również najbardziej niesamowitym wiolonczelistą pokolenia Gwen. Po raz pierwszy odkryła Thorne and Roses w szkole średniej i od tamtej pory wiernie pobierała każdy ich utwór. Dopiero co słuchała go w uberze, na litość boską! I nie chodziło tylko o zespół, który uwielbiała, ani o fotki z nagim torsem Xandera na Instagramie. Nie mogła też oderwać od niego wzroku podczas koncertów Pops. Poruszał się wraz z graną przez siebie muzyką, jakby nie mógł powstrzymać wylewającego się z niego wartkiego nurtu dźwięków. Nauczycielka skrzypiec, Mabel, zawsze powtarzała, że Gwen jest zbyt spięta. Aby zachęcić uczennicę do zmiany podejścia, pokazywała jej filmy z Hilary Hahn i Sarah Chang, których solówki skrzypcowe wydawały się wręcz uskrzydlone. Ale Gwen nigdy nie mogła poczuć muzyki tak jak one. Tak jak Xander Thorne. W ich wykonaniu wszystko było bardzo dramatyczne. Ona wolała cichą pasję.

Czasami czuła ten porywy namiętności, gdy Xander Thorne grał, a jego faliste ciemne włosy fruwały mu przed oczami. Widziała, jakie to ważne, aby muzyka przepływała przez grającego jak woda.

A teraz miał pożyczyć jej swoją wiolonczelę na eleganckim ślubie w rezydencji w New Jersey.

Cudownie.

Gdy szedł podjazdem, kierując się wprost ku niej – z futerałem na wiolonczelę w jednej ręce i torbą z ubraniami w drugiej – czuła się jak zwierzę sparaliżowane blaskiem reflektorów nadjeżdżającego samochodu. Zatrzymał się przed nią i obrzucił spojrzeniem ciemnobrązowych oczu.

– Podobno potrzebujesz wiolonczeli?

Było oczywiste, że jej nie rozpoznał. Cóż, nic dziwnego, skoro nie udzielał się towarzysko na próbach, a ona potrafiła doskonale wtopić się w tło.

– Tak, dziękuję. – Odwróciła wzrok od jego zmarszczonych brwi i spojrzała na futerał. Dzięki Bogu, że nie przywiózł wiolonczeli stradivarius, na której grał w Pops. Tamta była warta prawie milion dolarów.

Pochylił się, otworzył zamki futerału i spojrzał na nią przez zasłonę ciemnych włosów.

– Zapomniałaś zabrać swoją?

Na początku go nie usłyszała, wpatrując się w jedwabiste drewno i piękne elementy wykończenia cudownego instrumentu. Podniósł go za gryf i podał jej, a potem sięgnął po smyczek.

– Tak. – Gdy wyciągnęła rękę, ich palce się zetknęły. – To znaczy nie. Po prostu… – Odwróciła się do swojego krzesła, unikając nawiązania kontaktu wzrokowego. – Przyniosłam skrzypce. Jestem skrzypaczką.

Usiadła, a gdy już, już miała wbić nóżkę w trawę, rzucił jej do stóp podstawkę. Spojrzała na niego, przesuwając wzrokiem po jego umięśnionym torsie i szerokich ramionach, aby w końcu dostrzec grymas na jego twarzy. Słońce podświetlało jego sylwetkę, połyskując na włosach i malując aureolę wokół głowy; ścisnęło ją w gardle i przeklęła się w duchu: dlaczego tego dnia wszystko sprzysięgało się przeciwko niej?

– A czy grywasz na wiolonczeli? – zapytał.

– Tak – bąknęła i zaczęła ponownie przeglądać nuty, kładąc palce na podstrunnicy i po cichu pracując nad palcowaniem w swoim umyśle. Nie ośmieli się testować oktaw, gdy Xander Thorne stoi dwa metry od niej, górując nad nią.

– To nuty skrzypcowe.

– Tak, jestem tego świadoma – wysyczała. – Przecież jestem skrzypaczką.

– Więc dlaczego nie grasz na skrzypcach? – spytał jakby nigdy nic.

– Ponieważ Sonya, kimkolwiek jest, chciała wiolonczelę. – Nie odrywała od niego wzroku, pragnąc, by sobie w końcu poszedł.

– Sonya to panna młoda.

Wbrew swojej woli podniosła wzrok. Och. Naprawdę powinna była dokładniej przeczytać e-maile, które przekazał jej Jacob.

Wzrok Xandera skupił się na jej palcach, a ona natychmiast zmieniła pozycję na poprawniejszą. Nigdy dotąd nie przyglądał się jej tak uważnie. W Pops przez cały rok obserwowała, jak patrzy na grających z nim wiolonczelistów i kontrabasistów, wydając im instrukcje znudzonym głosem. Ale wcześniej nigdy nie miał powodu, aby patrzeć na jej twarz, palce czy rozsunięte kolana, między którymi trzymała teraz wiolonczelę.

– Chcesz spieprzyć ten ślub? – zapytał.

Spojrzała na niego, mrużąc oczy. Ach tak. To był Xander Thorne, do którego przywykła.

– Gwen jest naprawdę dobra – wtrącił Jacob, a Xander się odwrócił, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Potrafi zagrać wszystko. Jest jak cudowne dziecko…

– Jacob, nie… – bąknęła, zamykając oczy.

– Gra na skrzypcach od jedenastego roku życia – kontynuował jej przyjaciel, ale Xander Thorne przerwał mu, patrząc ponownie na nią.

– Jedenastego? – powtórzył kpiącym tonem. – Imponujące.

Zacisnęła usta. Prawdziwe cudowne dzieci zaczynały grać w wieku trzech lat.

– Skoro tak się tym przejmujesz, to dlaczego nie zagrasz sam? – odgryzła się.

– Nie mogę. Jestem gościem weselnym – powiedział prosto, podnosząc swoją torbę.

Zamrugała. Cóż, a więc musiał dobrze znać Sonyę. Nic dziwnego – prawdopodobnie znał każdego, kto miał rezydencję w New Jersey.

– Alex!

Jeden z drużbów wyszedł na ganek i zamachał do niego, gestem dając znak, by wszedł do środka.

Xander Thorne, Alex, czy jak tam jeszcze chciał, by go nazywać, rzucił jej ostatnie wyniosłe spojrzenie, a potem odszedł na swoich długich nogach i wspiął się po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz.

Nienawidziła, gdy ludzie pokonywali nawet po dwa naraz. Jak można było popisywać się swoim wzrostem tak ostentacyjnie, by inni poczuli się…

– Gwen, co musisz przećwiczyć?

Podskoczyła i przekartkowała strony do Jesu, Joy of Man’s Desiring, wybranej przez pannę młodą na rozpoczęcie ceremonii. Niestety, teraz, gdy byli już goście, nie mogła po prostu zacząć grać odpowiednika Chóru ślubnego z Lohengrina, ale podczas gdy Jacob wygrywał A Thousand Years i kolejne utwory, umilając gościom oczekiwanie, bezgłośnie przetwarzała nuty, dopasowując się do nowego instrumentu.

Pięć minut przed rozpoczęciem ceremonii zjawiła się Ama.

– Hej! – powiedziała, kładąc przyjaźnie dłoń na ramieniu Gwen. – Wiem, że pewnie wciąż się przygotowujesz, ale muszę usłyszeć, jak grasz, zanim zaczniemy. Czy mogłabyś dołączyć do Jacoba w następnych utworach?

Skinęła głową, dokładnie wiedząc, czego Ama nie powiedziała na głos: „Muszę się upewnić, że potrafisz grać na wiolonczeli, zanim panna młoda przejdzie pośród gości przy dźwiękach kociej muzyki”. Gdy Jacob zorientował się w sytuacji i zakończył Can’t Help Falling in Love, przygotowała się mentalnie.

Choć jeszcze pół godziny temu emanowała taką pewnością siebie, teraz naprawdę bała się tego, jak zabrzmią dźwięki wydobywane przez nią ze strun. Próbowała myśleć o tym, co powiedziałaby Mabel – o tym, jak to było ponad dekadę temu, kiedy po raz pierwszy trzymała w dłoniach smyczek.

Nie wsłuchiwała się wówczas w melodię. Po prostu grała. Strona pierwsza, potem druga. I tak dalej. A kiedy skończyła cały zeszyt dla początkujących, Mabel stała w drzwiach, z otwartymi ustami i rękami skrzyżowanymi na piersi, wpatrując się w nią, jakby zobaczyła ducha.

– Czy było… kiepsko? Poprawię się, jeśli pozwoli mi pani wrócić – jąkała się jedenastoletnia Gwen.

Mabel drgnęła, jakby dopiero się obudziła. Poprosiła Gwen, aby zagrała dla niej jeszcze raz dwa ostatnie utwory, a następnie przyniosła podręczniki.

Teraz Gwen wpatrywała się w nuty Creep Radiohead – bez dwóch zdań dziwny wybór, jeśli chodzi o utwór ślubny, ale wspaniały kawałek na smyczki. Wiedziała, że może odtworzyć tamten moment. Po prostu będzie patrzyła w nuty i grała.

Z dodatkowym wyzwaniem, jakie stanowiła mentalna transpozycja muzyki skrzypcowej na wiolonczelę. Taak, jasne. Nic prostszego.

Jacob zapytał, czy chciałaby zagrać coś innego, ale potrząsnęła głową. Położyła smyczek na strunach i czekała na pierwsze cztery takty fortepianu.

Nie było genialnie. Ale i wcale nie tak źle. Podążała za oznaczeniami smyczka, a struny wyśpiewywały melodię, podczas gdy Jacob akompaniował jej na klawiszach. Kiedy utwór dobiegł końca, poczuła się, jakby z jej barków spadł wielki ciężar. Wiedziała, że da radę. Mogła to zrobić.

Spojrzała na ganek i zobaczyła, że Ama pokazuje jej uniesiony kciuk, a potem trzy palce: jeszcze trzy minuty. Ulga rozlała się po jej ciele…

Przewróciła stronę swoich nut i parsknęła śmiechem. Numb Linkin Park. Kolejny świetny utwór na smyczek, ale co więcej – taki, który Gwen znała na pamięć.

Jacob ponownie podjął początkowe takty, a ona pozwoliła, by jej umysł błądził, kiedy automatycznie odtwarzała melodię, której słowa wykrzykiwała, gdy była młodsza. Piosenka wydawała się zapętlać przez całe jej dzieciństwo. Jej matka śpiewała ją razem z nią do przyborów kuchennych i szczotek do włosów, grając na garnkach i patelniach jak na perkusji; Gwen znów czuła się jak w ciasnym salonie w ich mieszkaniu w Queens. Kiedy miała dziesięć lat, próbowała nawet przekonać dziadka, by odtworzyć kawałek Linkin Park podczas pogrzebu jej matki, ale się nie zgodził.

Wspomnienie sprawiło, że oczy zapiekły ją od łez, a usta rozchyliły się w uśmiechu.

Taki dobór repertuaru był dość dziwny jak na ślub, ale wolała Numb i Creep od klasycznych utworów miłosnych. Piosenki o zakochiwaniu się wydawały jej się sztuczne i głupie. Wolała grać piosenki antymiłosne. Ich aranżacje zawsze były lepsze.

Gdy goście zajęli swoje miejsca, Jacob zagrał ostatnie takty, a ona sprawdziła telefon. Minuta po szesnastej.

Asystentka Amy dała im znak i przygotowali się do Jesu, Joy of Man’s Desiring. To był utwór, który Gwen nauczyła się grać wiele lat temu… oczywiście na skrzypcach. Na wiolonczeli… miała lekkie problemy z ogarnięciem melodii.

– Gwen, dobrze się czujesz? – zapytał Jacob. – Może chciałabyś po prostu przejąć linię basu?

– Nie, nie – zaprzeczyła, wodząc wzrokiem po stronie. – Dam radę. Tylko zmniejsz tempo.

Asystentka przynagliła ich z lekkim zniecierpliwieniem i Gwen uniosła smyczek. Nie była przyzwyczajona do gry na wiolonczeli i czuła już lekkie drżenie mięśni. Napotkała wzrok Jacoba. Zsynchronizowali oddechy i zaczęli.

Wlepiała wzrok w kartkę z nutami przez pierwsze osiem taktów. Prześlizgiwała się po melodii bez tchu, w końcu poświęcając chwilę, by spojrzeć z powrotem na Jacoba, gdy ten przejął prowadzenie. Jej wzrok padł na orszak – i Xandera Thorne’a, który prowadził pod rękę Chelsea. Ledwo zdążyła zauważyć, jak niesamowicie wyglądał w szarym smokingu, zanim ponownie dotknęła smyczkiem strun i dołączyła do Jacoba.

Nie była zadowolona ze sposobu, w jaki grała. Mogłaby to zrobić o wiele lepiej, gdyby tylko poćwiczyła Starała się nie przywiązywać uwagi do faktu, że grała na pożyczonej wiolonczeli Xandera Thorne’a. Ani do tego, że gdyby wiedziała, że nie będzie grała na skrzypcach, nie włożyłaby sukienki do kolan.

Trzymała między nogami wiolonczelę Xandera Thorne’a.

„Nie! – zbeształa się w myślach. – Żadnego myślenia o czymkolwiek między nogami należącym do Xandera Thorne’a!”.

Spojrzała na Jacoba, który skinął jej zachęcająco głową. Sprawdzając nuty, przypomniała sobie, że celowo zapamiętywała partie skrzypiec, aby nie musieć co chwila do nich zerkać. Choć bardzo chciałaby w tej chwili grać na skrzypcach, wciąż mogła polegać na swojej pamięci.

Wyobraziła sobie nuty i pozwoliła melodii po prostu płynąć, wizualizując przy tym Mabel w drzwiach sali ćwiczeń, swoją matkę śpiewającą kawałki Radiohead i niedbającą o to, czy dobrze wymawia słowa. Zamknęła oczy i grała, postanawiając zaufać samej sobie. Nie otworzyła ich, dopóki nie wybrzmiał ostatni akord.

Publiczność stała zwrócona w stronę kwiatowego łuku. Panna młoda przeszła do ołtarza. Gdy pastor polecił wszystkim zająć miejsca, zerknęła na Jacoba, który uśmiechnął się do niej, kręcąc głową z rozbawionym spojrzeniem. Domyśliła się, że to oznacza, iż jej się udało. Adrenalina zatętniła w jej żyłach – i była zszokowana tym, jak dziwne było to uczucie. Jak inaczej grało się bez mentalnej uprzęży bezpieczeństwa. W Pops, gdzie wszystko było idealnie przećwiczone, a utwory lekkie i przystępne, nigdy nie doświadczyła czegoś takiego.

Drżącymi palcami przewróciła stronę w folderze do ostatniego utworu, by prześledzić linię solową i się zastanowić, jak się do tego zabrać. To powinno być znacznie łatwiejsze niż Jesu.

Gdy ceremonia się rozpoczęła, podniosła wzrok i zobaczyła dwie najwyższe osoby, jakie kiedykolwiek spotkała, trzymające się za ręce przed pastorem. Gwen nie należała do niskich kobiet, ale panna młoda musiała mieć ponad metr osiemdziesiąt. A z Xanderem Thorne’em stojącym za jej plecami wydawała się jeszcze wyższa.

Zamrugała. Kiedy Xander powiedział, że jest gościem na przyjęciu weselnym, domyśliła się, że oznacza to, iż będzie drużbą. Ale gdy zobaczyła za plecami panny młodej jego, Chelsea i jasnowłosą modelkę, jasne się stało, że występował w roli świadka. Cóż, być może ona również kiedyś będzie towarzyszyła Jacobowi w podobnym charakterze…

Ponownie spojrzała na Chelsea. W momencie, gdy zrezygnowała z próby zidentyfikowania jej, dotarło do niej, że rozpoznaje również pana młodego. Był jednym z członków zespołu Thorne and Roses. Jej spojrzenie powędrowało do gości na krzesłach i odnalazła pośród nich pozostałą trójkę. Serce zabiło jej mocniej. Jeśli pierwsze spotkanie z Xanderem w Carnegie Hall przyprawiło ją niemal o palpitację, to teraz bała się, że lada chwila zemdleje.

Teraz skojarzyła i Chelsea. Jej zdjęć było pełno na kontach społecznościowych Thorne and Roses – wygłupiała się na nich i towarzyszyła zespołowi podczas koncertów. Pod zdjęciem, na którym siedziała obok Xandera w wannie z hydromasażem, pojawiły się setki komentarzy; followersi snuli domysły, czy para jest razem, i nieustannie ich tagowali. Ale nie doczekali się odpowiedzi.

Spojrzała na Xandera, który patrzył prosto na nią. Skupiony. Mroczny.

Drgnęła, spoglądając w dół na wiolonczelę w poszukiwaniu czegokolwiek, z czego mógłby być niezadowolony. Ziemia, zbłąkane biedronki, odciski palców? Nic takiego nie dostrzegła, ale on wciąż uważnie przyglądał się swojej drugiej ulubionej wiolonczeli.

A może czwartej? Skąd miała wiedzieć, ile ich ma?

Patrzyła, jak Sonya i Mac składają ślubną przysięgę. I jak Xander Thorne co chwila spogląda na nią i na Jacoba.

Nie zamierzała uciec z jego wiolonczelą. „Wyluzuj, Xanderze Thornie – pomyślała zgryźliwie. – A może Alexie?”.

Przez cały czas trwania ceremonii spoglądał co i rusz w jej kierunku; jego oczy były jak mroczne tunele, a palce poruszały się niespokojnie. Zastanawiała się, czy na zdjęciach będzie wyglądał na rozkojarzonego.

Pastor ogłosił parę młodą żoną i mężem, w tej kolejności, a Gwen przygotowała się, skupiając na nutach Bad Romance Lady Gagi.

Smyczek zatańczył po strunach, wydobywając z nich dźwięki dobrze jej znane z utworu: Ra ra ah ah ah-ah. Roma ah ah ah-ah…

Skinęła na Jacoba, gdy ten przepłynął przez klawiszowe glissando, aby do niej dołączyć.

Publiczność zachichotała, rozpoznając utwór, a Mac i Sonya ruszyli tanecznym krokiem pośród szpaleru gości. Xander zdecydowanie nie poruszał się tak zgrabnie jak oni; zamiast tego stawiał sztywne, miarowe kroki.

Towarzyszyli muzycznie parze młodej i ich asyście, a potem płynnie przeszli do kolejnej zwrotki i refrenu, zanim nie dotarli do zakończenia.

– Całkiem nieźle ci idzie – skomentował Jacob, kiwając głową w stronę wiolonczeli.

Uśmiechnęła się, głaszcząc gryf instrumentu i czując pod palcami jego gładkość. To było miłe, ale Jacob nie znał się na instrumentach smyczkowych, więc nie mógł się zorientować, że kiepsko wychodzi jej smyczkowanie i że nie ma na palcach odpowiednich zgrubień, które pozwoliłyby jej odegrać Jesu w odpowiednio szybkim tempie.

Jej przyjaciel przyniósł futerał na wiolonczelę i otworzył go przed nią. Rzuciła ostatnie spojrzenie na piękny instrument, nim go schowała, a następnie rozejrzała się po tłumie w poszukiwaniu jednego z asystentów, któremu mogłaby go zostawić. Kilku obsługujących w liberiach prowadziło gości na przyjęcie do pawilonu po drugiej stronie trawnika, ale nigdzie nie widziała Xandera Thorne’a ani nikogo z personelu konsultantki ślubnej.

– Może ja znajdę Amę i wezmę od niej naszą zapłatę, a ty spróbujesz w międzyczasie pozbyć się tego? – Jacob wskazał na futerał.

Gwen wędrowała przez chwilę ze skrzypcami w jednej ręce i wiolonczelą w drugiej. Wślizgnęła się do domu i oczy zaszkliły jej się na widok niesamowitego wnętrza. Przeciskała się pośród członków firmy cateringowej i fotografów, uważając, by nie poobijać ich przy tym zanadto futerałami. W korytarzu dostrzegła oprawione w ramki zdjęcia wysokiej nastolatki rzucającej piłką do kosza – wyglądało na to, że byli w domu rodziców Sonyi.

Wpadła na Chelsea wychodzącą akurat z małej łazienki.

– Co robisz w domu? – warknęła.

Jej szorstki ton zaskoczył ją, więc wykrztusiła tylko:

– Przepraszam, ja po prostu… Szukam Xandera – eee, Alexa. Mam jego wiolonczelę.

Chelsea zmarszczyła brwi.

– Możesz zostawić ją na górze, w pokoju dla drużbów. Pierwsza sypialnia po lewej – odburknęła.

Mamrocząc pod nosem pośpieszne podziękowania, Gwen odszukała szerokie, kręte schody prowadzące na piętro. Na górze skręciła w lewo i zajrzała do pustej sypialni – wszędzie walały się ubrania, buty i porzucone paski. Każdy centymetr płaskiej powierzchni był zastawiony pustymi szklankami po szkockiej i butelkami wody kolońskiej.

„Taak – parsknęła w myśli. – Znalazłam pokój chłopców, bez dwóch zdań”.

Odstawiła wiolonczelę w bezpieczny kąt, z dala od butelek i wszelkiego rodzaju płynów. Odsunęła zasłonę i spojrzała w dół na gości, pośród których uwijali się kelnerzy z tacami pełnymi kieliszków z winem i przekąsek. Kącik jej ust drgnął lekko. To był prawdopodobnie jeden z najpiękniejszych ślubów, na jakich kiedykolwiek była. Cudowna lokalizacja, idealna pogoda, prześliczne dekoracje kwietne. Ama była wspaniałą konsultantką ślubną. A skoro już o tym mowa… Gwen miała wrażenie, że dostrzega ją, łapiącą właśnie za tyłek florystę za jednym ze stołów z poczęstunkiem. Chłopak spiorunował ją wzrokiem, a potem cmoknął w policzek. Gwen zachichotała.

Rozglądała się dalej pośród gości i dostrzegła klawiszowca oraz perkusistę Thorne and Roses rozmawiających ze swoimi partnerkami. Poszukała wzrokiem Dominica, skrzypka o popielatoblond włosach, i zauważyła, że próbuje nieudolnie flirtować z fotografką, wysoką i oszałamiająco piękną Hinduską. Gdyby Gwen wiedziała, że przyjdzie jej zagrać przed nimi wszystkimi… prawdopodobnie miałaby mdłości od samego rana. I chociaż nienawidziła za to samej siebie, wciąż rozglądała się w poszukiwaniu szopy ciemnych włosów, zastanawiając się, co Xander Thorne myśli o jej grze na wiolonczeli.

– Twoja intonacja była okropna.

Obróciła się i zobaczyła go stojącego w drzwiach. Zamrugała, gdy dotarło do niej znaczenie jego słów. Zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć.

Wydawał się dziwnie spięty. Nie trzymał rąk w kieszeniach, nie opierał się o framugę. Zamiast tego zaciskał na niej palce obu dłoni, pochylając się do przodu, jakby właśnie wpadł tu specjalnie, żeby jej coś powiedzieć.

Kiedy nie dorzucił żadnych innych obelg ani komentarzy, powiedziała:

– Dzięki za pożyczenie wiolonczeli. – Gestem wskazała kąt, w którym zostawiła instrument.

Obrzucił ją spojrzeniem – niemal poczuła na ciele jego dotyk.

– Jak długo grasz?

– Zaczęłam grać na skrzypcach, gdy miałam jedenaście lat.

– Mam na myśli wiolonczelę – uściślił.

Wsunęła włosy za ucho.

– Tak naprawdę to nie gram. Miałam kilka lekcji, gdy byłam młodsza, ale gram głównie na skrzypcach. – Przełknęła ślinę, odwracając wzrok.

– Nie patrzyłaś na nuty.

– Nie – przyznała cicho. – Grałam z pamięci.

– Zapamiętałaś nuty do skrzypiec… – Jego usta drgnęły, jakby miał zamiar się uśmiechnąć. Czy kiedykolwiek widziała go w ogóle uśmiechniętego? Nie była pewna. Myślała, że zapyta ją o coś jeszcze, ale nic nie powiedział. Przestąpiła z nogi na nogę.

– Jeszcze raz dzięki, Xander… O Boże. Alex. Dziękuję.

Ponownie omiótł ją spojrzeniem i na jego ustach znów zamajaczył cień uśmiechu.

Och, szlag. Teraz już wiedział, że ona wie, kim on jest. Spojrzała na do połowy opróżnioną butelkę szkockiej i w tym momencie nabrała przemożnej ochoty, by się napić. Musiała znaleźć Jacoba i wydostać się z New Jersey.

Podniosła futerał ze skrzypcami i ruszyła do drzwi, które Alex wciąż blokował. Dobry Boże, był naprawdę wysoki. Widziała go grającego bez koszuli – oczywiście dla celów promocyjnych – i wiedziała, że pod smokingiem jego ciało jest wręcz nieprzyzwoicie umięśnione i wyrzeźbione. Z tak bliska czuła zapach jego wody po goleniu, zmieszany z dolatującą z zewnątrz wonią wiosny. Gdy się nie odsunął, podniosła wzrok i zobaczyła, że wciąż się w nią wpatruje, jakby nadal chciał ją o coś zapytać.

– Przepraszam, czy chcesz wejść do środka? – spytała, wskazując na pokój.

– Nie.

Jego odpowiedź sprawiła, że na chwilę zamarła. A więc przyszedł tu za nią, żeby ją… obrazić? Przesłuchać?

Gdy machnęła niezręcznie ręką, odsunął się wreszcie. Przecisnęła się obok niego, ocierając się o jego ramię.

Powietrze w korytarzu było inne. O wiele mniej… duszne. Właśnie zaczynała schodzić po schodach, czując, że wciąż ją obserwuje, kiedy rzucił w ślad za nią:

– Nie powinnaś grać na ślubach.

Zatrzymała się w pół kroku. W jej sercu zawrzały zaczątki gniewu. Była skrzypaczką, nie wiolonczelistką. Wiedział, że mentalnie transponowała wszystko na nieznany instrument, a mimo to miał czelność sugerować, że nie nadaje się do występów, które brała, aby podreperować swoje finanse.

Spojrzała na niego i rzuciła wyniośle:

– Zazwyczaj tego nie robię. – Uniosła brew. – Zwykle gram z tobą w Manhattan Pops.

Z satysfakcją obserwowała, jak zmarszczył brwi, podczas gdy trybiki w jego mózgu obracały się pracowicie, próbując połączyć jej twarz z nazwiskiem. Zeszła po schodach i wyszła przez frontowe drzwi, zanim zdążył coś odpowiedzieć.

ROZDZIAŁDRUGI

Kiedy wyszła, Jacob czekał już na nią przy podjeździe. Podeszła do niego, wziąwszy uprzednio głęboki oddech, aby pozbyć się uczucia irytacji.

– Jaki werdykt? – zapytała. – Czy zapracowaliśmy na napiwek?

– Siedemdziesiąt pięć dolców na głowę! Ama powiedziała, że jest ci naprawdę wdzięczna.

– Nieźle! – Gwen zarzuciła torbę na ramię i ruszyli na przystanek autobusowy. – Wiesz, co to oznacza…

– Kurczaka generała Tso i pierożki! – Podniósł rękę i przybiła mu piątkę. – Oddałaś wiolonczelę temu dupkowi?

– No więc… ten dupek to tak naprawdę Xander Thorne.

Jacob skręcił na rogu w lewo, a ona podążyła za nim.

– Thorne jak w zespole, który lubisz? Z tymi gołymi facetami?

– Nie są goli. – Gwen poczuła, że jej policzki czerwienieją. – Po prostu czasami grają bez koszulek. A poza tym, jeśli dobrze pamiętam, nie miałeś nic przeciwko powieszeniu tego plakatu w korytarzu.

Zdjęła go, gdy tylko wróciła do domu po pierwszej próbie Pops z Xanderem zeszłej jesieni. Ku konsternacji Jacoba.

– I naprawdę cię nie poznał? Z Pops? – Jego perfekcyjnie wypielęgnowana brew uniosła się wysoko.

– Siedzę z tyłu – bąknęła, wzruszając ramionami. – To nic wielkiego. Nie rzucam się w oczy.

Jacob szturchnął ją w ramię.

– No to teraz na pewno cię zauważy.

– Masz na myśli: po tym jak spartaczyłam Jesu? Jestem pewna, że właśnie dzwoni do zarządu, żeby mnie wyrzucili.

– Hmmm… Gwen, on patrzył na ciebie tak, jak ja patrzę na dostawcę żarcia. Bezgranicznie głodnym wzrokiem.

– Daj spokój – prychnęła i szturchnęła go w ramię, ale ich dyskusja została przerwana, gdy skręcili za róg i zobaczyli autobus podjeżdżający na przystanek dwie przecznice dalej. Wystartowali jak rakiety. Jacob wyprzedził ją, machając rękami i krzycząc. Dopadł do drzwi tuż przed ich zamknięciem i przytrzymał je dla niej, gdy pokonywała sprintem pozostałe pół kwartału.

Zdyszani zajęli wolne siedzenia i podzielili się batonem proteinowym, który musiał im starczyć na długą drogę powrotną na Manhattan. Dotrą do domu dopiero za półtorej godziny, a Gwen już śliniła się na myśl o kurczaku z grzybami z chińskiej restauracji 88.

Pół godziny później wysiedli z autobusu i wskoczyli do kolejki NJ Transit – lub diabelskiego pociągu, jak lubiła go nazywać Gwen. Po drodze przeskrolowała Instagram Thorne and Roses w poszukiwaniu zdjęć Maca, pana młodego, i znalazła hasztag ślubu: #MackenzieFrenzy

Goście publikowali zdjęcia i filmy na swoich stories. W jednym z nich usłyszała siebie grającą Jesu w tle i szybko wyłączyła nagranie. Xander Thorne miał rację. Jej intonacja była do dupy.

Zauważyła go na jednym z filmików – jego ciemną głowę przy barze górującą ponad towarzyszącymi mu osobami.

Przejrzała resztę oznaczonych zdjęć i filmów, szukając go na każdym z nich, zanim Jacob w końcu nie zabrał jej telefonu.

– Przestań. Zachowujesz się, jakbyś miała obsesję – powiedział z uśmiechem. – Możesz powiesić ten plakat z powrotem, jeśli tak bardzo brakuje ci jego widoku.

– Zamknij się! – wymamrotała, czerwieniąc się, podczas gdy pociąg dojeżdżał do Penn Station.

Ich mieszkanie w Washington Heights było małe – po prostu salon przekształcono w dwie mikrosypialnie. Bez jadalni. Tylko wąska kuchnia, jeszcze węższa łazienka i nieco miejsca przeznaczonego na ciuchy. Jej pokój nie miał nawet drzwi, tylko zasłonkę. Gdyby Gwen mieszkała z kimś innym, nigdy nie zniosłaby takiej ciasnoty, ale Jacob był dla niej praktycznie jak brat od drugiej klasy szkoły średniej. Myślała, że może kiedyś się w sobie zakochają, dopóki pewnego letniego wieczoru zakrapianego suto musującym winem, po zakończeniu ostatniego roku, nie przyznał się do swojej orientacji. Przytuliła go wówczas i po pijanemu pomogła założyć konto na Grindr, wymykając się do łazienki tylko dwa razy, aby powstrzymać łzy. Później śmiała się na myśl o tym, że kiedyś marzyła o byciu z nim w związku. Był stałym elementem jej życia – trwał przy niej, gdy jej dziadek zmarł dzień przed zakończeniem szkoły, gdy odmówiono jej stypendium. Cieszyła się, że nie straciła go przez głupie zauroczenie.

Kiedy pokonała ostatnie stopnie schodów prowadzących na czwarte piętro, Jacob otworzył drzwi ich mieszkania i złożył zamówienie przez Grubhuba. Włączyła wentylator i opadła na łóżko. Nie miało znaczenia, jak chłodny był dzień: po dotarciu do ich małego lokum zawsze potrzebowała pięciu minut spędzonych w chłodnych powiewach wiatraka.

Była dość wysportowana – wysoka i szczupła, ze smukłymi nogami wyrzeźbionymi podczas gry w siatkówkę i ramionami silnymi dzięki grze na skrzypcach, ale nawet po czterech latach spędzonych w tym mieszkaniu wciąż nie przywykła do wspinaczki na czwarte piętro.

Aby zarobić na czynsz, Jacob uczył gry na pianinie dzieci z Upper East Side, a zanim Gwen dołączyła do Manhattan Pops, grała na stacjach metra i zbierała datki do skrzypcowego futerału. Zaczęła w siódmej klasie na stacji metra przy Czternastej Ulicy – robiła to po szkole dwa razy w tygodniu. Zarabiała około pięćdziesięciu dolarów dziennie, co wystarczało, by w poniedziałki pójść do sklepu i kupić jedzenie dla niej i dziadka. Pewnego razu smukła, piękna kobieta z idealnie ułożonymi kręconymi włosami podeszła do niej, podczas gdy zgromadzona publiczność biła brawo, i wręczyła Gwen studolarowy banknot, mówiąc:

– Schowaj go, kochanie. Lepiej, żeby nie leżał w futerale.

Gwen wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.

– Czy… czy mam pani wydać resztę? Mogę dać pani to, co mam w futerale…

Kobieta uśmiechnęła się do niej i poklepała ją po policzku. Oficjalnie spotkały się dopiero rok później w sklepie Mabel, ale Gwen była pewna, że zawsze będzie pamiętała dzień, w którym po raz pierwszy spotkała Avę Fitzgerald, pierwszą skrzypaczkę Manhattan Pops, najbardziej uroczą i utalentowaną kobietę, jaką kiedykolwiek miała okazję poznać.

– Hej! – zawołał Jacob ze swojego pokoju, wyrywając ją ze wspomnień. – Declan chciałby wpaść. Nie masz nic przeciwko?

Gwen wbiła wzrok w sufit i zmarszczyła nos.

– Jasne, nie ma sprawy! – zapewniła go, mimo że nie czuła zbytniego entuzjazmu.

I nie chodziło o to, że nie lubiła Declana. Spotkała go właściwie tylko raz. Był zabawny, ale Jacob ciągle chodził na randki i ciągle przedstawiał jej ludzi, których miała więcej nie zobaczyć. To było trochę… męczące. Po ciężkim dniu, takim jak dzisiejszy, chciała tylko spędzić spokojnie nieco czasu w ich wspólnym mieszkaniu o powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych. Zwlekła się z łóżka i zaczęła rozpakowywać torbę.

Declan wpadł jakieś pół godziny później, narzekając na pociąg linii A. Gdy przerwał swoją tyradę, żeby zaczerpnąć tchu, cmoknął Gwen w policzek, odgarnął płowe włosy z bladego czoła, westchnął i w końcu zapytał:

– Jak było na ślubie?

– Gwen nauczyła się dziś grać na nowym instrumencie – zażartował Jacob, częstując Declana sajgonkami.

Chłopak sięgnął po jedną i natychmiast się w nią wgryzł, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.

– Nie do końca. Po prostu… zaszło nieporozumienie i zamiast na skrzypcach, musiałam grać na wiolonczeli – wyjaśniła Gwen.

– O mój Boże, czy to było trudne?

– Powinno być – powiedział Jacob. – Ale nie dla Gwen. – Mrugnął do niej.

Już miała mu się odciąć, gdy z jej pokoju dobiegł sygnał telefonu. Gestem dała znak, żeby nie czekali na nią i zaczęli oglądać powtórkę odcinka ckliwego serialu o wampirach bez niej. Pobiegła odebrać i uśmiechnęła się na widok imienia Mabel migającego na wyświetlaczu.

– Witaj, kochanie. Jak tam dzisiejszy ślub? Bo to dziś, prawda? – W głosie kobiety pobrzmiewała szorstkość wywołana życiem spędzonym wyłącznie w Queens, ale to sprawiało, że Gwen tylko bardziej doceniała łagodność i ciepło jej słów.

– Tak, w Jersey. Miałam trochę problemów z dojazdem, ale dali dobry napiwek.

– Cóż, tylko to się liczy. – Gwen usłyszała szczęknięcie kasy. Pewnie Mabel już zamykała swój sklep. – Zgadnij, kto do mnie dzisiaj zajrzał?

– Czyżby Lindsey Stirling wróciła? – Gwen oparła się o komodę, a jej dłoń mimowolnie powędrowała do szyi.

– Nie, tym razem żadna ze sław. Doktor Richards z Juilliard.

Gwen zwiesiła ramiona.

– Och?

Juilliard… cóż, było dla nich odrobinę bolesnym tematem. Mabel wciąż żywiła nadzieję, że Gwen złoży podanie na semestr jesienny i pójdzie na studia. Kiedy dziewczyna miała osiemnaście lat, dostała się na listę oczekujących na przyjęcie, ale wycofała swoje podanie, gdy się okazało, że nie będzie w stanie podołać finansowo, szczególnie że jej fundusz został nadszarpnięty wydatkami związanymi z pogrzebem dziadka.

Mabel traktowała to bardzo osobiście – Gwen wiedziała, że kobieta pokryłaby koszt studiów, gdyby zdołała na nie zaoszczędzić. Ale nie chciała, by zadręczała się poczuciem winy. Gwen nie była jej rodziną, a Mabel nie miała powodu, aby łożyć na jej naukę w Juilliard.

– Pamięta cię. To znaczy, doktor Richards – uściśliła Mabel i Gwen oczyma duszy widziała, jak uśmiecha się przy tym pod nosem. – Powiedziała, że z przyjemnością zobaczyłaby cię ponownie na przesłuchaniu na semestr jesienny. Wspomniałam o kwestii czesnego, oczywiście starając się, by nie zabrzmiało to, jakbym się żaliła, a ona powiedziała wówczas: „Cóż, w takim razie zobaczymy, co da się zrobić w tej sprawie”.

Gwen wpatrywała się w ścianę swojej sypialni. Powinna skakać z radości, ale jedyne, co mogła wykrztusić, to:

– Och. Wow.

– Dokładnie: wow! – potwierdziła Mabel. – Zastanawiałaś się nad tym? Nie podpisałaś jeszcze kontraktu na następny sezon, prawda?

– Nie, to dopiero w przyszłym miesiącu. Zastanowię się nad tym, obiecuję. Po prostu… to byłaby duża zmiana w życiu.

Cóż, w zasadzie to ogromna zmiana.

Gwen nie miała już osiemnastu lat. Grała z Pops od kilku sezonów, budując karierę od zera. Pójście do szkoły skrzypcowej nie plasowało się obecnie na szczycie listy jej priorytetów.

Ale tej nocy, gdy oglądała zmagania wampirów i wilkołaków, delektując się każdym kęsem kurczaka z grzybami, zastanawiała się, czy Juilliard nie było przypadkiem brakującym szczeblem w drabinie jej kariery. Czy nie stałaby się następną Sarah Chang, solistką grającą na skrzypcach w największych orkiestrach świata? Gwen dołączyła do Pops zaraz po ukończeniu szkoły średniej, ale… o ile bliżej byłaby profesjonalnych solówek, gdyby tylko mogła uczęszczać do Juilliard w wieku osiemnastu lat.

* * *

Następnego ranka o siódmej rano siedziała w pociągu linii D z waniliową latte w jednej ręce i skrzypcami w drugiej. Jako członkini Pops miała zniżkę na sale prób w Carnegie Hall. Zwykle tam ćwiczyła, aby nie męczyć swoim rzępoleniem lokatorów ich kamienicy. Jeśli musiała grać na skrzypcach w mieszkaniu, na przykład, gdy w ostatniej chwili wypadały jej jakieś występy, zwykle piekła brownie i częstowała nim sąsiadów w ramach przeprosin za hałasowanie.

Na początku, kiedy dołączyła do Pops na zastępstwo, codziennie wynajmowała salę, aby ćwiczyć. Zawsze czuła, jakby nadrabiała zaległości, jakby nie pasowała do zespołu. To uczucie nigdy tak naprawdę nie zniknęło, nawet gdy przesiadała się coraz bliżej pierwszego rzędu. Teraz grała w czwartym, przy przejściu.

Lubiła Carnegie Hall w niedzielne poranki. Było tu wówczas znacznie mniej ludzi i łatwiej było zarezerwować dobrą salę. Jej następna próba Pops wypadała dopiero w środę, ale miała dużo pracy przed weekendowym koncertem, do którego musiała się przygotować.

Wślizgnęła się bocznym wejściem i skierowała na górę do biura administracji, gdzie rezerwowało się sale. Korytarze były puste, drzwi kilku pomieszczeń zamknięte, a przez ściany przebijała się stłumiona muzyka.

Gwen czuła się tu tak samo jak w dzieciństwie, kiedy jako dziewczynka wędrowała korytarzami sklepu muzycznego w Queens, którego właścicielką była Mabel, przysłuchując się prywatnym lekcjom odbywającym się w salach prób. Przyciskała ucho do drzwi, aby usłyszeć muzykę skrzypcową – chwytające za serce melodie i żywe allegra. Całe wszechświaty czekające na wyciągnięcie ręki – gdyby tylko mogła przejść przez drzwi.

Dotarła do biura i zapłaciła gotówką za studio numer pięć na następne dziewięćdziesiąt minut. Było to jedno z największych pomieszczeń, zwykle zarezerwowane dla orkiestr w godzinach największego ruchu, ale Gwen miała szczęście, bo zjawiła się wcześnie. Skierowała się na drugą stronę budynku, a kiedy zbliżyła się do sali, usłyszała dobiegające zza drzwi pomruki Suity na wiolonczelę Bacha. Płynność, precyzja… Nie musiała nawet patrzeć przez okienko w drzwiach, aby wiedzieć, kto gra.

Xander Thorne siedział na krześle na środku pokoju z wiolonczelą między udami i szybko przesuwał palcami po gryfie instrumentu. Oczy miał zamknięte, a na jego twarzy malował się typowy dla niego grymas niezadowolenia.

Gdy Gwen obserwowała jego grę, zdała sobie sprawę, że zjawił się w Carnegie Hall przed ósmą rano, dzień po weselu, na którym pewnie imprezował do późnych godzin nocnych, jak wynikało z jej śledztwa na Instagramie. Podziwiała jego dyscyplinę. Ale zdała sobie również sprawę, że był w jej sali… i prawdopodobnie będzie musiała mu przerwać.

Nagle smyczek opadł, a dźwięk ucichł. Xander wziął głęboki oddech i zaczął ponownie od Suity nr 1. Jego tors zdawał się falować wraz z każdym taktem, jakby on i wiolonczela byli połączeni, zestrojeni ze sobą – jakby oddychał muzyką. Wpatrywała się w niego, próbując to zrozumieć… próbując wymyślić, jak włączyć ten rodzaj pasji do własnej gry. Krytykowano ją za zbyt sztywną i automatyczną grę, a Xander Thorne… cóż, był kompletnym jej przeciwieństwem.

Właśnie miała cofnąć się od okienka i być może zapytać w biurze, czy nie ma innej wolnej sali, kiedy Xander przerwał ponownie, z irytacją. Po chwili zaczął od nowa.

Gwen zmarszczyła brwi. Nie słyszała w poprzednich taktach niczego, co uzasadniałoby wyraz obrzydzenia malujący się na jego twarzy.

Ledwo zdążył zagrać sześć taktów, a już gwałtownie wstał i przesunął się z instrumentem pod przeciwległą ścianę. Zapatrzył się w okno i przeczesał włosy dłonią.

Jako perfekcjonistka, Gwen rozumiała frustrację aż za dobrze, ale w tym przypadku zdecydowanie nie widziała jej przyczyny. Suity na wiolonczelę Bacha nie były raczej powodem do udręki – zwłaszcza gdy grało się je tak, jak on. Wykonał ramionami niewielki okrężny ruch, żeby je rozruszać, wyciągnął szyję, aby się odprężyć, i leniwie przyłożył smyczek do strun. Wpatrując się w Siódmą Aleję, zaczął grać delikatną, znajomą melodię – Jesu, Joy of Man’s Desiring.

Gwen poczuła, jakby dostała w splot słoneczny. Ze wszystkich kawałków, które mógł zagrać – dzisiaj, dzień po ślubie… Zwłaszcza po tym, jak kiepsko wykonała go sama…

Całkiem, jakby chciał ją poprawić – na swoją modłę.

Policzki zalał jej rumieniec zażenowania. Wszelkie myśli o poproszeniu o inną salę wyparowały bez śladu. Zapłaciła za tę. A on ją zajął.

Otworzyła z furią drzwi i z satysfakcją obserwowała, jak podskoczył na ten dźwięk, opuszczając smyczek. Weszła do środka i z beznamiętnym wyrazem twarzy oznajmiła:

– Mam zarezerwowaną piątkę na najbliższe półtorej godziny. Więc będziesz musiał ćwiczyć Jesu gdzie indziej.

Jej oświadczenie nie zrobiło na nim niemal żadnego wrażenia. Spojrzał tylko na nią, otwierając nieco szerzej oczy, ale poza tym w jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.

Odłożyła skrzypce i zaczęła rozpinać kurtkę, którą narzuciła na siebie, wychodząc z domu – kwietniowe poranki wciąż były chłodne. Zignorowała jego obecność, starając się czuć jak u siebie. W końcu zarezerwowała te salę i za nią zapłaciła.

– Kiedy zaczęłaś grać z Pops? – Jego głos odbił się echem od ścian sali o doskonale zaprojektowanej akustyce, kiedy podniósł się z krzesła.

– Cztery lata temu – burknęła, rzucając mu wyzywające spojrzenie. – Poznaliśmy się w sierpniu zeszłego roku. Właściwie to tuż przed tą salą prób.

Nie wyglądał na zakłopotanego. Był po prostu… skupiony. Nie wykonał jednak żadnego gestu, który wskazywałby, że zamierza odłożyć wiolonczelę i wyjść.

Zgrzytnęła zębami i przyniosła z kąta stojak na nuty. Podeszła do krzesła, które ustawił pod ścianą, przeniosła na środek i postawiła przed nim pulpit.

Zamierzała ignorować mężczyznę, czekając cierpliwie, aż się spakuje i wyjdzie. Co powinno nastąpić lada chwila. Już za moment…

Rozłożyła nuty na podstawce i otworzyła futerał na skrzypce, a następnie przygotowała smyczek, sięgając po krążek bursztynowej kalafonii.

– Gdzie się uczyłaś?

Zamarła na krześle, zgięta w pasie, z ręką wyciągniętą w stronę futerału. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Wciąż nie śpieszyło mu się do wyjścia. Wyglądało na to, że jeszcze nie skończył swojego wczorajszego przesłuchania. Odchylił się i usiadł na wąskim parapecie, trzymając gryf wiolonczeli w jednej ręce, a spoczywający na jego udach smyczek w drugiej.

Usiadła wygodniej i zaczęła przesuwać kalafonią po włosiu.

– Nie uczyłam się. – Przełknęła ślinę. – To znaczy miałam nauczycielkę gry na skrzypcach, ale nie chodziłam do szkoły.

To było cudowne uczucie: wyznać mu to, zwłaszcza po jej wczorajszej rozmowie z Mabel. Absolutnie fantastyczne.

Kiedy na niego spojrzała, miał ściągnięte brwi i krzywił usta, obserwując, jak przeciąga kalafonią po smyczku. Po chwili spędzonej pod jego bacznym wzrokiem ponownie rozważyła wszystko, co wiedziała o technice nakładania kalafonii. Wziął oddech, aby coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmienił zdanie, bo przełożył tylko smyczek do drugiej ręki i z frustracją przeczesał włosy palcami.

Gwen przypomniała sobie, że w poirytowanie wprawiła ją nie pierwsza lepsza osoba, z którą grała w orkiestrze. To nie był pierwszy lepszy członek Pops – tylko frontman jej ulubionego zespołu z ostatnich pięciu lat. Znała doskonale sposób, w jaki przeczesywał włosy palcami. Był… dziwnie intymny. Odchrząknęła i skupiła się na nutach, zanim zdąży dostrzec, że jej policzki pąsowieją.

– Pracujesz nad medleyem Bernsteina? – zapytał. W końcu usłyszała, jak odchodzi od okna i kieruje się w stronę futerału na wiolonczelę.

– Tak. – Zaczęła przerzucać strony, aby być gotowa do gry w chwili, gdy tylko drzwi się za nim zamkną.

Jego kroki zaskrzypiały na starej drewnianej podłodze. Na ich dźwięk poczuła dziwne mrowienie i gorąco w całym ciele.

– I jak? Jest dobry? – zapytał cichym, wibrującym głosem.

Odwróciła się przez ramię i zmrużyła oczy.

– Jeszcze do niego nie zaglądałeś?

Potrząsnął głową, nie spuszczając z niej wzroku. Zatrzymał się niecałe półtora metra od jej krzesła, stojąc przed swoim futerałem.

– Jest coś ekscytującego w graniu a vista – powiedział. – Nie sądzisz? – Uniósł porozumiewawczo brwi, jakby coś ich łączyło jakby to z własnej woli postanowiła wczoraj nie czytać z nut, by grać na wiolonczeli bez przygotowania.

– Jako lider sekcji? Naprawdę? Czytasz a vista na

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁTRZECI

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁCZWARTY

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 1

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁPIĄTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁSZÓSTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁSIÓDMY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁÓSMY

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 2

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDZIEWIĄTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDZIESIĄTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁJEDENASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 3

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁTRZYNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁCZTERNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁPIĘTNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁSZESNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁSIEDEMNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 4

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁOSIEMNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDZIEWIĘTNASTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY PIERWSZY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY DRUGI

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 5

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY TRZECI

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY CZWARTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY PIĄTY

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁDWUDZIESTY SZÓSTY

Dostępne w wersji pełnej.

SUITANA WIOLONCZELĘ NR 6

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

PYTANIADO DYSKUSJI

Dostępne w wersji pełnej.

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału: Not Another Love Song

Pierwsze wydanie: Forever, New York 2024

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Pamela Magierowska-Kobus

Ilustracja na okładce: Freepik

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Agnieszka Trzebska-Cwalina

Korekta: Monika Ulatowska

© 2024 by Julie Soto. All Rights reserved

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2025 Reading group guide copyright © 2024 by Julie Soto and Hachette Book Group, Inc

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Bez ograniczania wyłącznych praw autora, współtwórcy i wydawcy, jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI) jest wyraźnie zabronione. HarperCollins korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-877-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek