Noc zagłady - Justyna Jelińska - ebook

Noc zagłady ebook

Jelińska Justyna

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W noc duchów nikt nie usłyszy twojego krzyku.

Mała podwarszawska wieś Wieszczów powoli się wyludnia. Zrażeni brakiem perspektyw i dojmującą nudą mieszkańcy stopniowo porzucają to ponure miejsce.

Kiedy pojawia się pomysł, by zorganizować Wielkie Święto Duchów, mieszkańcy Wieszczowa widzą w nim szansę. Ta widowiskowa impreza mogłaby nie tylko zjednoczyć społeczność, lecz także przyciągnąć tłumy spragnionych klimatycznej rozrywki przyjezdnych. Nie wszyscy jednak podzielają ten zapał. Czy to tylko uprzedzenia? A może ktoś doskonale wie, że w taką noc prawdziwe demony budzą się... w ludziach?

Ten mroczny thriller Justyny Jelińskiej zburzy twoje poczucie bezpieczeństwa. Myślisz, że zło jest gdzieś daleko, a twoja okolica to spokojne miejsce? Pamiętaj, czasem łatwiej zobaczyć ducha, niż odkryć przerażającą prawdę o ludziach, którzy mieszkają tuż obok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 229

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka od pierwszych chwil wciąga nas w duszną, małomiasteczkową atmosferę i nie wypuszcza do ostatniej strony. Okazuje się że przesada i fanatyzm nie są dobre w żadnej sferze, nawet gdy dotyczą wiary. Podczas lektury miałam wielu podejrzanych jako sprawców makabrycznych zbrodni, jednak zakończenie i tak mnie zaskoczyło. Uwielbiam książki autorki, a ta historia wciąga, dzieje się w niej naprawdę wiele i nie daje się od niej oderwać, jest wprost idealna na Halloweenowy wieczór.
00



Dedykacja

Łuka­szowi Binię­dzie – z wiel­kim podzię­ko­wa­niem za wspar­cie mojej twór­czo­ści

Rozdział pierwszy. 30 października 2024 roku, godzina 6.45 Nina Greń

Roz­dział pierw­szy

30 paź­dzier­nika 2024 roku, godzina 6.45 Nina Greń

Silny podmuch wia­tru zerwał resztki wil­got­nych liści i cisnął je na zie­mię, pokrytą gęstą mgłą. Choć nastał już ranek, słońce nie zamie­rzało wyj­rzeć zza cięż­kiej koł­dry chmur. Pogoda miała nie­wiele wspól­nego z pro­gno­zami. Zapo­wia­dano sło­neczny tydzień, zaska­ku­jąco cie­pły jak na ostat­nie dni paź­dzier­nika. Tym­cza­sem nic nie wska­zy­wało na to, by tem­pe­ra­tura miała wzro­snąć choć o kilka kre­sek ani na to, że zza chmur mia­łoby wyj­rzeć słońce.

Nina usły­szała deli­katny, ryt­miczny stu­kot nad swoją głową. Uchy­liła powieki, cięż­kie po bez­sen­nej nocy. Deszcz. Małe kro­ple cichutko ude­rzały o dach. Zwy­kle uzna­wała ten dźwięk za nie­zwy­kle kojący i odprę­ża­jący, ale tego dnia ją iry­to­wał. Deszcz wszystko zepsuje! Znisz­czy to, na co cze­kała cały rok.

– Szlag by to… – syk­nęła, nacią­ga­jąc koł­drę na głowę, jed­nak nawet to nie spra­wiło, że bęb­nie­nie kro­pli było sły­chać mniej. Wręcz prze­ciw­nie. Odno­siła wra­że­nie, że deszcz przy­bie­rał na sile.

Jeden dzień. Tylko tyle zostało do wiel­kich obcho­dów Hal­lo­ween w Wiesz­czo­wie. Nina Greń uwa­żała jed­nak, że to aż jeden dzień. Odkąd dwa lata temu w ich nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, skry­tej pośród lasów, oddzie­lo­nej od aglo­me­ra­cji mniej­szymi i więk­szymi rze­kami, po raz pierw­szy zor­ga­ni­zo­wano Wiel­kie Święto Duchów, stała się fanką nie­zwy­kłych obcho­dów tego dnia, który w Pol­sce zaczy­nał zdo­by­wać coraz więk­szą popu­lar­ność. Nawet uwiel­biane przez więk­szość ludzi Boże Naro­dze­nie nie dzia­łało na nią tak, jak ten jeden, wyjąt­kowy wie­czór, pełen sza­leń­stwa, śmie­chu i nie­sa­mo­wi­cie wymyśl­nych prze­brań. Miał swój urok i kli­mat, jakiego Nina ni­gdy wcze­śniej nie czuła. Od tego czasu wycze­ki­wała Święta Duchów tak, jak dziecko w Wigi­lię wycze­kuje pierw­szej gwiazdki.

Miesz­kańcy Wiesz­czowa długo doj­rze­wali do tego, by zro­bić coś, co pomoże zapo­biec ucieczce mło­dzieży ku lep­szemu, co sprawi, że ludzie zauważą tę stop­niowo wymie­ra­jącą wieś. Nie­stety z wiel­kim bólem nale­żało przy­znać: Wiesz­czów się wylud­niał i działo się to nader szybko. Festyny, które wcze­śniej cie­szyły się popu­lar­no­ścią, nie przy­cią­gały już rze­szy tury­stów. Nawet miej­scowi nie mieli teraz ochoty brać w nich udziału, bo koja­rzyły im się z gło­śnymi, prza­śnymi impre­zami, na któ­rych powie­trze wypeł­niały dud­niące disco polo i zapa­chy skwier­czą­cej kieł­basy czy strze­la­ją­cego popcornu. Co prawda uwa­żali, że przy tej muzyce każdy bawi się naj­le­piej, ale… Te wyda­rze­nia nie były już niczym szcze­gól­nym – podob­nych w oko­licy było na pęczki. W Wiesz­czo­wie nie chciano więc podą­żać za tym wymie­ra­ją­cym tren­dem, a wyda­wa­nie pie­nię­dzy na kolejną tego typu imprezę było natych­miast weto­wane. Wła­dze sołec­kie i gminne gło­wiły się, co tu zro­bić, żeby Pol­ska usły­szała o tej zapo­mnia­nej, ale jakże uro­kli­wej miej­sco­wo­ści. Wszy­scy zda­wali sobie sprawę, że w oko­licy nie było niczego, co mogłoby odróż­niać ją od innych, leżą­cych bli­żej sto­licy. Żad­nych pomni­ków, żad­nych miejsc histo­rycz­nych czy noc­le­go­wych. Lasy, choć piękne, były jak wszyst­kie inne. Rzeki, leni­wie mean­dru­jące pośród łąk, nie wyróż­niały się niczym szcze­gól­nym na tle innych rzek. Musieli wymy­ślić coś, co pozwoli zwró­cić na Wiesz­czów powszechną uwagę, nawet jeśli mia­łoby się to dziać wyłącz­nie raz w roku. Jeden dzień, za to z pompą, żeby ludzie cze­kali na powtórkę za rok. Musieli zro­bić coś, co utkwi ludziom w pamięci.

Padło na Hal­lo­ween, lecz ta obco brzmiąca nazwa była nie w smak miesz­kań­com. Zgod­nie powta­rzali, że pol­ska wieś, to i takie powinno być nazew­nic­two. Wiel­kie Święto Duchów brzmiało zde­cy­do­wa­nie lepiej. I cho­ciaż sły­chać było głosy sprze­ciwu, to jed­nak posta­no­wiono zor­ga­ni­zo­wać imprezę, któ­rej nie opu­ści żaden fan mrocz­nych prze­bie­ra­nek i słod­ko­ści wrzu­ca­nych do papie­ro­wych tore­bek. Miesz­kańcy w końcu mieli swoje nie­po­wta­rzalne wyda­rze­nie, a o Wiesz­czo­wie wresz­cie robiło się gło­śno. Co prawda tylko raz w roku, ale po zakoń­cze­niu obcho­dów roz­głos zawsze przy­cią­gał jesz­cze wielu cie­kaw­skich, któ­rzy chcieli na spo­koj­nie przyj­rzeć się pięknu cichej wsi.

Nina odrzu­ciła koł­drę i zsu­nęła bose stopy na chłodną pod­łogę. Po jej skó­rze prze­biegł dreszcz. W pomiesz­cze­niu było nie­przy­jem­nie zimno. Na czy­stej do nie­dawna szy­bie wid­niał teraz ślad sier­pówki niczym odbi­cie anioła. Nina zer­k­nęła za wybru­dzone okno na dżdży­stą aurę i wzdry­gnęła się jesz­cze bar­dziej.

Się­gnęła po swe­ter wydzier­gany przez matkę, leżący na fotelu. Jedyna oso­bi­sta pamiątka, jaka po niej została. Kre­mowy swe­ter z gru­bej wełny był dla Niny jak ulu­biona maskotka dla dziecka, które bez niej nie zaśnie. Nie chciała nawet pomy­śleć o tym, że mogłaby go gdzieś zgu­bić.

Część rze­czy mama zabrała ze sobą, gdy w poszu­ki­wa­niu pracy wyru­szyła za gra­nicę. Nie­stety prze­wrotny los zde­cy­do­wał, że ni­gdy tam nie doje­chała. Może gdyby tam­tego dnia nie spóź­niła się na pociąg, nie wsia­dłaby do samo­chodu, który potem wpadł w poślizg i roz­bił się na pro­stej dro­dze. Może wtedy żyłaby dalej, a Nina mia­łaby pełną rodzinę, o ile można było nazwać ich rodziną… Resztę rze­czy ojciec spa­ko­wał w pudła i jed­nej nocy po cichu wyrzu­cił. Nie mógł pogo­dzić się ze stratą żony, tym bar­dziej że w przed­dzień jej wyjazdu okrop­nie się pokłó­cili. Na prze­pro­siny było już za późno. Tade­usz Greń ni­gdy sobie tego nie daro­wał. Nie­raz opo­wia­dał, jak nocami drę­czą go wyrzuty sumie­nia. Zna­lazł więc lekar­stwo, które szybko opa­no­wało jego ciało, duszę i umysł. Alko­hol. Cza­sami wle­wał go w sie­bie litrami i zupeł­nie tra­cił świa­do­mość. Pił dotąd, aż alko­ho­lowe ramiona koły­sały go, a on zapa­dał w pijacki sen. Zapi­jał wyrzuty sumie­nia, gdy tylko się odzy­wały. W tym wszyst­kim zapo­mi­nał o tym, że w domu jest ktoś jesz­cze – jego córka Nina, która przy­glą­dała się tej sytu­acji z rosną­cym smut­kiem.

Ojciec, popa­da­jący raz za razem w ciągi alko­ho­lowe, nie potra­fił zatrzy­mać na dłu­żej żad­nej pracy, a imał się już chyba wszyst­kiego. I zawsze koń­czyło się tak samo. Roz­pi­jał się na budo­wie, popi­jał, kiedy dora­biał jako złota rączka w szkole. Zasy­piał potem na przy­stanku, oparty o żółto-czer­wony znak „STOP”, który w godzi­nach szczytu miał zatrzy­my­wać kie­row­ców przy przej­ściu dla pie­szych obok szkoły. Nie potra­fił utrzy­mać żad­nej posady, bo alko­hol stale roz­py­chał się w jego życiu łok­ciami, mościł sobie naj­lep­sze miej­sce i ugnia­tał je jesz­cze łap­kami, jak to robiły koty. Nina musiała więc szybko doro­snąć. Dawno prze­stała być dziew­czynką z dobie­ra­nymi war­ko­czami i lekko zadar­tym nosem. Jako dwu­dzie­sto­latka była już kobietą odpo­wie­dzialną za domowy budżet i za to, by wią­zać koniec z koń­cem. Począt­kowo myślała, że będzie to łatwiej­sze, jed­nak codzienna harówka była jak kubeł lodo­wa­tej wody, który ktoś raz za razem wyle­wał jej na głowę.

Jej rówie­śnicy wyjeż­dżali z Wiesz­czowa na stu­dia, a ona codzien­nie ruszała do pracy: rano auto­bu­sem szkol­nym jechała do odda­lo­nej o osiem kilo­me­trów szkol­nej sto­łówki, by pomóc w przy­go­to­wy­wa­niu posił­ków, po połu­dniu szła stam­tąd pie­chotą około dwóch kilo­me­trów do piz­ze­rii w Topo­lo­wie, w któ­rej zatrud­niono ją jako kel­nerkę. Po pracy wra­cała do domu z mene­dże­rem, który pod­wo­ził ją do roga­tek Wiesz­czowa. Szła dalej pustą ulicą, zmę­czona po całym dniu cięż­kiej pracy, marząc o tym, by wresz­cie los stał się dla niej łaskaw­szy. Cza­sem w myślach prze­kli­nała swoje życie. Szybko jed­nak się kajała i zaczy­nała szu­kać pozy­ty­wów. Miała pracę, sto­sun­kowo bli­sko domu, dzięki czemu nie musiała tra­cić czasu i pie­nię­dzy na dojazdy do więk­szego mia­sta. Powinna się z tego cie­szyć. Powinna, ale wciąż powra­cał nie­po­ha­mo­wany żal i wszystko zda­wało się tra­cić kolory, by przy­brać szarą barwę codzien­no­ści.

Jed­nak dziś i przez kolejne dwa dni Nina miała urlop, by móc jak naj­le­piej uczcić ten jeden dzień w roku, na który tak bar­dzo cze­kała. Moment, w któ­rym na powrót mogła poczuć się jak nasto­latka. To wła­śnie wtedy jej ciało prze­peł­niała feeria barw, z któ­rej pró­bo­wała czer­pać całymi gar­ściami. Weszła do ciem­nej, cia­snej łazienki. Pomiesz­cze­nie było dłu­gie, do środka wpa­dało nie­wiele świa­tła. Po pra­wej stro­nie od wej­ścia stała wąska, nieco wyszczer­biona umy­walka z bate­rią, z któ­rej już dawno zeszła war­stwa chromu. Pod umy­walką znaj­do­wał się stary wikli­nowy kosz na brudną bie­li­znę. Dalej mała pralka z wężem pod­cze­pio­nym na ścia­nie, skie­ro­wa­nym w stronę sta­rej, nie­za­bu­do­wa­nej wanny na wykrzy­wio­nych nóż­kach. Śro­dek wanny zdo­biły rdzawe zacieki, któ­rych nie spo­sób było doczy­ścić. Na ścia­nie wisiała mała czer­wona, pla­sti­kowa półka. Led­wie utrzy­my­wała żele i szam­pony. Tuż za wanną stała toa­leta z gór­no­płu­kiem, a za nią – wysoka szafka z pożół­kłą firanką. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie znaj­do­wało się wąziut­kie okienko, w dodatku czę­ściowo zasło­nięte przez sumaki rosnące przed domem. Wpusz­czało do środka nie­wiele pro­mieni sło­necz­nych, więc ciemna toa­leta wyda­wała się jesz­cze węż­sza i mniej­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści. Przez nie­przy­jemną pogodę na zewnątrz w łazience było ciemno i chłodno. Nina wysu­nęła przed sie­bie dłoń i oparła ją o ścianę pokrytą zim­nymi kafel­kami w kolo­rze brud­nego beżu. Palce natra­fiły na włącz­nik świa­tła, jed­nak gdy go naci­snęła, ku jej zasko­cze­niu pomiesz­cze­nie pozo­stało ciemne.

W Wiesz­czo­wie znów nie było prądu. Zda­rzało się to nader czę­sto. Wystar­czył moc­niej­szy deszcz, nieco sil­niej­szy podmuch wia­tru, a cała miej­sco­wość zosta­wała bez zasi­la­nia. Bywało tak, że nawet w piękny i naj­bar­dziej sło­neczny dzień w roku prąd poja­wiał się i zni­kał, jakby bawił się z miesz­kań­cami wsi w cho­wa­nego.

Nina wes­tchnęła i ponow­nie naci­snęła prze­łącz­nik. Wolała wyłą­czyć go od razu, by póź­niej, gdy zasi­la­nie wróci, świa­tło nie paliło się przez resztę dnia lub nocy. Była poiry­to­wana. Brak prądu ozna­czał nie­przy­jemny chłód bijący z każ­dego pomiesz­cze­nia w domu. Opa­tu­liła się więc szczel­niej, moc­niej nacią­ga­jąc poły swe­tra, gdy szła do kuchni. Przez chwilę zama­ja­czyła jej myśl, by zer­k­nąć, czy w salo­nie na wer­salce nie leży uśpiony alko­ho­lem ojciec. Jemu nie prze­szka­dzałby chłód. Mocne trunki sku­tecz­nie ogrze­wały go od środka… Uznała jed­nak, że nie chce bar­dziej psuć sobie dnia, który już pra­wie spi­sała na straty. Pogoda utrudni im pracę przy impre­zie, na którą cała miej­sco­wość cze­kała okrą­gły rok.

Weszła do kuchni i omal nie krzyk­nęła. Ojciec sie­dział bokiem do okna, popi­jał her­batę ze szklanki w meta­lo­wym koszyczku i roz­wią­zy­wał krzy­żówkę. Raz za razem postu­ki­wał przy tym dłu­go­pi­sem o blat stołu przy­kryty kre­mową ceratą.

Wyglą­dał ina­czej.

Przy­pró­szone siwi­zną włosy, zwy­kle roz­czo­chrane, teraz były schlud­nie ucze­sane. Pobru­dzony i powy­cią­gany, pożół­kły ze sta­ro­ści pod­ko­szu­lek ustą­pił miej­sca czy­stej fla­ne­lo­wej koszuli. Wszystko wska­zy­wało na to, że ojciec był trzeźwy. Tylko skąd ta zmiana? Ow­szem, cie­szyła ją. Dawno nie widziała ojca w takim wyda­niu. Ostat­nie dni spę­dzał głów­nie na wysie­dzia­nej wer­salce, którą już dawno powinni wymie­nić, jed­nak wciąż bra­ko­wało na to fun­du­szy. Były inne, waż­niej­sze wydatki niż kupno nowego mebla, skoro stary jesz­cze jakiś czas mógł im posłu­żyć.

Uniósł oczy znad krzy­żówki i posłał córce nie­śmiały uśmiech. Wła­ści­wie był to raczej nie­po­radny gry­mas, który miał przy­po­mi­nać uśmiech. Widać było jak na dłoni, że ojciec zapo­mniał, czym jest sym­pa­tyczny i miły wyraz twa­rzy.

– Nie ma prądu. W skle­pie mówili, że jest awa­ria, może po trzy­na­stej włą­czą. Napi­jesz się kawy? Woda jest jesz­cze gorąca. – Wska­zał na czaj­nik sto­jący na jed­nym z pal­ni­ków kuchenki gazo­wej.

Nina potak­nęła i pode­szła do szafki nad zle­wem, w któ­rej zwy­kle obcie­kały umyte naczy­nia. Zdzi­wiła się, gdy nie zna­la­zła tam ani jed­nego kubka czy tale­rza. Wszystko było wysprzą­tane.

– Usiądź, ja zro­bię. – Ojciec pode­rwał się z sie­dze­nia, gło­śno szu­ra­jąc chy­bo­tli­wym krze­słem, któ­remu także przy­da­łoby się odświe­że­nie. Lakier pozo­stał jedy­nie w kilku miej­scach.

– Nie trzeba, tato. Potra­fię zro­bić sobie kawę. – Wykrze­sała z sie­bie gry­mas iden­tyczny jak ten, który chwilę wcze­śniej posłał jej ojciec.

Otwo­rzyła szafkę obok i wyjęła swój ulu­biony kubek, który dostała na uro­dziny od współ­pra­cow­ni­ków z piz­ze­rii, z napi­sem: Na dobre, na nie­do­bre i na litość boską.

Oby­dwoje mieli pro­blem z oka­zy­wa­niem uczuć, a już na pewno tych pozy­tyw­nych. Nie przy­wy­kli do miłych gestów, żar­tów czy uśmie­chów w swo­jej obec­no­ści. To wszystko zabił w nich alko­hol, który jak ściana sta­wał mię­dzy nimi. Próby uśmie­cha­nia się czy drobne gesty były więc dla nich czymś nowym, nie­zna­nym i bar­dzo nie­na­tu­ral­nym, wręcz wymu­szo­nym. Oboje to czuli i wstyd im było wła­snej ułom­no­ści pod tym wzglę­dem. Nie umieli oka­zy­wać ani przyj­mo­wać wyra­zów miło­ści, cho­rzy na strach przed uczu­ciem. Cho­wali więc głowy, kulili się w sobie, gdy kto­kol­wiek pró­bo­wał syp­nąć im gar­steczkę czu­ło­ści.

Mimo jej sprze­ciwu ojciec nie usiadł. Stał, wsparty o krze­sło. Dopiero teraz dostrze­gła, jak zmi­zer­niał. Koszula wisiała na nim jak na wie­szaku. Nogi, szczu­płe niczym tyczki, skryte były pod sza­rymi spodniami w kant, które tak uwiel­biał nosić. Kiedy tak zeszczu­plał? Kiedy zaczął zni­kać? Zasta­na­wiała się, lecz wsty­dziła się o to zapy­tać. Żadna odpo­wiedź więc nie nade­szła.

– A tak wła­ści­wie… – zaczęła nie­pew­nie, wsy­pu­jąc zmie­loną kawę do kubka. Zalała ją, choć woda nie była wrząca. – Wybie­rasz się dokądś? Wyglą­dasz ina­czej. Nawet się ucze­sa­łeś. – Pró­bo­wała żar­to­wać, lecz jej głos wydał się nie rado­sny, tylko raczej nie­na­tu­ral­nie piskliwy.

– A tak, tak. Dosta­łem pro­po­zy­cję pracy, muszę jakoś wyglą­dać, żeby mnie od razu nie skre­ślili. Choć i tak wie­dzą, że zaglą­dam do kie­liszka… – W jego gło­sie był smu­tek.

– Nawet jeśli wie­dzą, to co z tego? Oni ni­gdy nie popeł­nili żad­nego błędu? Nikt nie jest krysz­ta­łowy.

Pró­bo­wała dodać mu otu­chy, lecz jej słowa brzmiały tro­chę pom­pa­tycz­nie, nie­szcze­rze, pusto.

– Każdy we wsi gada, że jestem zwy­kłym pija­kiem i że skoń­czę jak ci, co na metę cho­dzili i pili dena­tu­rat. Mają rację, cho­lera jasna… Mają pie­przoną rację, Ninka…

– Tato… – zaczęła, ale ojciec mach­nął ręką i wyszedł z kuchni, a ona została sama.

Wie­działa, że znów prze­grał z wyso­ko­pro­cen­to­wym prze­ciw­ni­kiem. Usia­dła przy stole, wpa­trzyła się w świat za oknem i zro­zu­miała, dla­czego matka chciała wyru­szyć za gra­nicę.

Tu nie było per­spek­tyw. Żad­nych… I ta wie­dza ogrom­nie ją zabo­lała.

Rozdział drugi. 30 października 2024 roku, godzina 8.57 On

Roz­dział drugi

30 paź­dzier­nika 2024 roku, godzina 8.57 On

Zapo­mniał para­sola. Gnał przed sie­bie, omi­ja­jąc kałuże. Kro­ple desz­czu wpa­dały mu za koł­nierz obszer­nej, czar­nej kurtki. Nie mógł się spóź­nić, a tym­cza­sem wska­zówki zegara nie­ubła­ga­nie dobie­gały do peł­nej godziny.

Pozo­stały trzy minuty. Trzy cho­lerne minuty, a on nawet nie widział jesz­cze swo­jego celu. Być może za sprawą mgły, która dopiero powoli zaczy­nała się roz­pra­szać. Może przez deszcz, który bawił się inten­syw­no­ścią i raz kro­pił deli­kat­nie jak woda świę­cona z kro­piel­nicy, a raz chlu­stał jak z wiel­kiego wia­dra. Pewien był dwóch rze­czy. Jeśli nie zacznie biec, spóźni się, a oni nie będą trak­to­wali go poważ­nie. I nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo by się sta­rał, przy­bę­dzie na miej­sce prze­mok­nięty do suchej nitki.

Przy­spie­szył. Oddech miał ciężki. Nie pamię­tał, kiedy ostatni raz upra­wiał jakiś sport. Wszę­dzie jeź­dził autem, siłow­nię widział tylko wtedy, gdy mijał ją w dro­dze do sto­licy. Chyba tylko cudem od lat utrzy­my­wał swoją wagę w ryzach, zwłasz­cza że lubił dobrze zjeść.

Od wysiłku bolały go płuca. Czuł w ustach nie­przy­jemny posmak krwi. Obie­cy­wał sobie, że gdy tylko uda mu się dopro­wa­dzić sprawę do końca, postara się popra­co­wać nad kon­dy­cją, która wołała o pomstę do nieba. Teraz prio­ry­te­tem było coś innego. Musiał temu poświę­cić całego sie­bie.

Wybiła dzie­wiąta. Wła­śnie wtedy pchnął drzwi opusz­czo­nej sto­doły, a jego oczom uka­zał się nędzny widok. Zupeł­nie inny, niż życzył sobie zoba­czyć. Cho­lera jasna… Zdy­szany, prze­mknął wzro­kiem po wpa­tru­ją­cych się w niego twa­rzach. Sku­pie­nie malo­wało się na każ­dej z nich. Liczył bez­gło­śnie. Jeden, dwa, trzy… Czy to jakiś ponury, nie­śmieszny żart?

Bra­ko­wało kilku osób.

Zwłasz­cza tego, na któ­rym zale­żało mu naj­bar­dziej.

Dla­czego on nie przy­szedł, dla­czego stchó­rzył, mimo że obie­cy­wał mu tak wiele? Już on sobie z nim poroz­ma­wia… Już da mu nauczkę za to, że wybrał ina­czej. Nie pozwoli się tak trak­to­wać! Aku­rat z nim nie będzie się patycz­ko­wał.

Musiał zaczy­nać. Bez względu na to, jak nie­wielu z nich dziś tu przy­szło. Skoro woleli bawić się na takich zasa­dach… Jesz­cze zatań­czą, jak im zagra. Zapa­mię­tają, że powinni trak­to­wać go poważ­nie. Niech tylko przyj­dzie odpo­wiedni czas, a on znów upo­mni się o swoje. Tym razem bru­tal­nie, nie przyj­mie słowa „nie”.

– A więc zaczy­namy… – wysa­pał, a sie­dzący na kubłach i deskach wstali, posłusz­nie pochy­la­jąc głowy.

Moje owieczki – pomy­ślał i roz­po­czął swoją skrzęt­nie utkaną prze­mowę.

Rozdział trzeci. 30 października 2024 roku, godzina 11.15 Aspirant Alicja „Ptaszyna” Kruk

Roz­dział trzeci

30 paź­dzier­nika 2024 roku, godzina 11.15 Aspi­rant Ali­cja „Pta­szyna” Kruk

Ali­cja Kruk prze­cią­gnęła się na obro­to­wym krze­śle tak mocno, że aż zachwiało się nie­bez­piecz­nie, z nie­przy­jem­nym dla ucha zgrzy­tem. Tego dnia na komen­dzie powia­to­wej w Otwocku pano­wał dziwny spo­kój. Część osób była w tere­nie, a ci, któ­rzy byli na miej­scu, pra­co­wali cicho w swo­ich poko­jach, zato­pieni w papier­ko­wej robo­cie.

– Co, Pta­szyno, przy­tyło się tak, że sto­łek pod dup­skiem jęczy? – Zare­cho­tał Tomasz Mal­czew­ski, z któ­rym Ali­cja miała nie­by­wałą przy­jem­ność pra­co­wać.

Nie­raz żało­wała, że komen­dant posta­no­wił zażar­to­wać z obojga i stwo­rzyć z nich duet. Gdy trzeba było jechać na wezwa­nie, zawsze wysy­łał ich razem. Dzie­lili więc nie tylko pokój, lecz także poli­cyjny samo­chód, któ­rym jeź­dzili na miej­sca zda­rze­nia. Mal­czew­ski mówił, że sta­no­wią parę dosko­nałą, jak pasu­jące do sie­bie puz­zle, ona miała jed­nak co do tych odważ­nych stwier­dzeń kolegi wiele wąt­pli­wo­ści.

Mal­czew­ski był spe­cy­ficzną osobą. I nie cho­dziło wyłącz­nie o jego wygląd. Nie­zbyt wysoki, ale dobrze zbu­do­wany męż­czy­zna miał głos nijak nie­pa­su­jący do jego postury. Piskliwy ton brzmiał zabaw­nie, gdy wypły­wał z ust wyta­tu­owa­nego poli­cjanta, któ­rego muskuły mocno ryso­wały się pod poli­cyjną koszulą. Blond włosy Mal­czew­ski ukła­dał każ­dego ranka chyba dobrą godzinę, każdy z nich zawsze miał swoje miej­sce, a gdy któ­ryś z kapry­śnych kosmy­ków pró­bo­wał się sta­wiać, poli­cjant szybko poskra­miał go dodat­kową por­cją lakieru czy żelu. Mal­czew­ski miał więc ksywkę Bravo, na cześć boha­tera słyn­nej kre­skówki, który był rów­nie przy­pa­ko­wany i miał podob­nie nie­ska­zi­tel­nie zacze­saną do góry czu­prynę. I tak jak Mal­czew­ski, kre­sków­kowy Johnny też lubił placki.

Choć młod­szy aspi­rant Tomasz Mal­czew­ski nie był naj­wyż­szy z pra­cu­ją­cych tu poli­cjan­tów, na pewno prze­wyż­szał resztę inte­li­gen­cją, bły­sko­tli­wo­ścią, cha­ry­zmą i świe­żym spoj­rze­niem na sprawę wtedy, gdy inni wciąż błą­dzili po tych samych śla­dach. Zawsze znaj­do­wał jakiś szcze­gół, na pierw­szy rzut oka nie­po­zorny i nie­istotny niu­ans, który póź­niej oka­zy­wał się klu­czem do roz­wią­za­nia sprawy. Za to wła­śnie Ali­cja Kruk bar­dzo go ceniła. Ale jego nie­wy­bred­nych dow­ci­pów wprost nie zno­siła. Bravo nale­żał do osób, które naj­pierw mówiły, a dopiero póź­niej myślały, co rodziło wiele nie­po­trzeb­nych nie­po­ro­zu­mień i kon­flik­tów. Jego żarty, czę­sto zupeł­nie nie­od­po­wia­da­jące sytu­acji, padały, zanim pomy­ślał, że lepiej byłoby sie­dzieć cicho.

– Sły­sza­łeś o tym, że mil­cze­nie jest zło­tem? – Zgro­miła go wzro­kiem, a to za każ­dym razem robiło wra­że­nie.

Miała nie­zwy­kłe oczy. Piękne i nie­spo­ty­kane. Nie­bie­sko-szare z drobną brą­zową plamką na pra­wej tęczówce, hip­no­ty­zu­jące, współ­gra­jące z jej brą­zo­wymi wło­sami, zawsze zwią­za­nymi na czubku głowy w nie­dbały kok. Tu i ówdzie spod gumki wysta­wały kosmyki, któ­rymi – w prze­ci­wień­stwie do Toma­sza – zupeł­nie się nie przej­mo­wała. Podob­nie zresztą jak maki­ja­żem, który robiła tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała.

Kruk sta­wiała na natu­ral­ność. Cho­ciaż zawsze powta­rzała, że raczej poło­wiczną. Mogła nie nało­żyć maki­jażu, ale nie wyobra­żała sobie nie mieć wyde­pi­lo­wa­nych pach czy nóg. Czas, który musia­łaby poświę­cić na maki­jaż, wolała prze­zna­czyć na rege­ne­ra­cję. Uwiel­biała spać i gdyby tylko się dało, mia­łaby dok­to­rat ze spa­nia i uci­na­nia sobie drze­mek w naj­dziw­niej­szych miej­scach. Pod­czas gdy inni przy­pła­cali trudne sprawy bez­sen­nymi nocami, Ali­cja opie­rała głowę o ścianę i zapa­dała w przy­jemny sen. I nie­ważne, czy sie­działa przy stole, leżała na kana­pie czy stała w zatło­czo­nym auto­bu­sie. Potra­fiła przy­sto­so­wać się do warun­ków i zasnąć, gdzie­kol­wiek się znaj­do­wała. Jej zda­niem to wła­śnie temu, że bar­dzo pil­no­wała rege­ne­ra­cji orga­ni­zmu, zawdzię­czała swoją figurę. Nawet gdy wie­czo­rami wci­snęła w sie­bie paczkę chip­sów i popiła je winem lub piwem, od lat utrzy­my­wała tę samą wagę i roz­miar trzy­dzie­ści osiem.

– Gdyby tak fak­tycz­nie było, to może bym spró­bo­wał sie­dzieć cicho – skwi­to­wał Mal­czew­ski, kła­dąc nogi na biurko. Tonęło w papie­rzy­skach i bia­łych tecz­kach prze­pa­sa­nych jasnym sznu­recz­kiem.

– Zwa­rio­wa­łeś? Zabie­raj te nogi! Gdzie cie­bie, do jasnej cho­lery, cho­wali?! – krzyk­nęła, ude­rza­jąc go aktami. Głu­che pla­śnię­cie roz­brzmiało w powie­trzu.

– W dupie… – zażar­to­wał, zabie­ra­jąc nogi z biurka, a Ali­cja na kolejny w tym dniu nie­wy­bredny żart kolegi tylko prze­wró­ciła oczami. Łapała się na tym, że robiła to nader czę­sto w towa­rzy­stwie Toma­sza Mal­czew­skiego. Ale czy dało się ina­czej, skoro Bravo cią­gle testo­wał jej cier­pli­wość?

Cza­sem wyjąt­kowo dzia­łał jej na nerwy. Tak bar­dzo, że miała ochotę zło­żyć wypo­wie­dze­nie, byleby tylko zna­leźć się jak naj­da­lej od niego. Zaraz jed­nak kar­ciła się w myślach, że to pro­fe­sjo­na­lizm powi­nien brać górę, a nie nie­chęć do nie­zbyt śmiesz­nych żar­tów. W końcu Mal­czew­ski bez wąt­pie­nia był pro­fe­sjo­na­li­stą, miał tęgi umysł i dostrze­gał rze­czy z pozoru błahe, lecz osta­tecz­nie nie­zwy­kle istotne. Ich odmienne poczu­cie humoru nie powinno mieć więc wpływu na jakość jej pracy czy skła­niać jej do odej­ścia.

Drzwi do pokoju otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem. Sta­nął w nich niski męż­czy­zna z pokaź­nym brzu­chem. Pierw­sze, co rzu­cało się w oczy, kiedy wcho­dził do środka, to potężne, obwi­słe wąsy, lekko pożół­kłe od papie­ro­sów, przy­po­mi­na­jące kły. Mię­dzy innymi temu cha­rak­te­ry­stycz­nemu zaro­stowi komen­dant zawdzię­czał swoją ksywę. Do tego nie­pro­por­cjo­nal­nie małe, świ­dru­jące oczka, prze­pa­lony, nieco bul­go­czący głos, i fakt, że ze względu na swoje gaba­ryty szef bar­dziej toczył się, niż cho­dził sprę­ży­stym kro­kiem. Wypisz wyma­luj Mors.

– A wam co tak wesoło? Musi­cie się przy­go­to­wać na jutro. Być może poste­ru­nek w Topo­lo­wie będzie potrze­bo­wał pomocy przy impre­zie w Wiesz­czo­wie. To niby nie jest typowa masówka, ale trzeba być czuj­nym. Jeśli dosta­niemy wezwa­nie, musimy ruszyć, jasne? W Topo­lo­wie mają braki kadrowe, więc kiedy trzeba będzie spraw­dzić, czy wszystko jest okej, ktoś z naszych musi tam pod­je­chać. Jak to mówią, wszyst­kie ręce na pokład, dobrze być w goto­wo­ści – wysa­pał Kazi­mierz Pękala, bul­go­cząc i zer­ka­jąc to na Ali­cję, to na Toma­sza. U żad­nego z nich nie zauwa­żył krzty entu­zja­zmu. Popra­wił spodnie, pod­trzy­my­wane przez roz­cią­gnięte szelki.

– Na mnie nie patrz. Ja mam jutro wolne. Całe to Wiel­kie Święto Duchów to jakiś nie­zbyt śmieszny żart. Na wsi? Jesz­cze takiej zabi­tej dechami? Sze­fie, kto to sły­szał? – Pani aspi­rant nie gry­zła się w język.

Nie zno­siła Hal­lo­ween, a wła­ści­wie nie samego święta, tylko tego, co się z nim wią­zało. I nie dla­tego, że było sprzeczne z jej wiarą. Dener­wo­wały ją dzie­ciaki, które co kilka minut pukały do jej drzwi, burząc cały wie­czorny ład i spo­kój. Naj­go­rzej, gdy ten wstrętny dzień wypa­dał aku­rat kiedy miała wolne. Raz po raz bie­gała do drzwi, w które poprze­bie­rane stada dzie­cia­ków waliły pię­ściami niczym mło­tem. Apo­geum wście­kło­ści Ali­cja osią­gała, gdy słod­ko­ści, które dla świę­tego spo­koju wcze­śniej posta­no­wiła przy­go­to­wać, nagle się koń­czyły. Na nic się zda­wały tłu­ma­cze­nia, że cukierki były i się zmyły. Gdy tylko zamy­kała drzwi, dzieci, nie­po­cie­szone, zabie­rały się za robie­nie obrzy­dli­wych psi­ku­sów. Szczy­tem bez­czel­no­ści były psie odchody, które jakimś cudem zna­la­zły się na jej nowiu­teń­kiej wycie­raczce. Była pewna, że to robota tych żąd­nych cukru małych prze­bie­rań­ców. Bo który pies otwo­rzyłby sobie furtkę i naro­bił aku­rat na jej wycie­raczkę, gdy wokół było całe mnó­stwo innych domów, nie­które nawet bez żad­nego ogro­dze­nia?

– Pie­przone smar­ka­cze… – wark­nęła wów­czas, gdy zoba­czyła dzie­cięce, choć wciąż gów­niane, dzieło.

Szybko ode­pchnęła wspo­mnie­nia, by się nie nakrę­cać. Miała mieć wolny dzień. To powinno być jej świa­teł­kiem w tunelu. Zamknie się w domu, pogasi lampy i będzie uda­wała, że jej nie ma. Tak! To był zna­ko­mity plan. Zapewne zmo­rzy ją sen, ale liczył się fakt, że na hory­zon­cie widać było dzień cał­ko­wi­tej laby.

– A co ty taka cięta na to święto, Pta­szyna? Jakieś złe wspo­mnie­nia? – Mal­czew­ski znów zare­cho­tał. Miała ochotę przy­ło­żyć mu jesz­cze moc­niej niż wtedy, gdy poło­żył nogi na biurku.

– Musisz cią­gle rżeć jak jakiś koń? Czło­wieku, to iry­tu­jące, wiesz? – jęk­nęła, patrząc na niego z poli­to­wa­niem, i zaraz dodała poważ­nym tonem: – Może i złe wspo­mnie­nia, gówno cię to powinno obcho­dzić. Ja jutro nie pra­cuję. Pora­dzi­cie sobie beze mnie, zresztą… Młodsi są na komen­dzie. Może tych dwóch z pre­wen­cji? Niech ruszą tyłki i się wykażą… Ostat­nio któ­ryś narze­kał, że u nas się nic nie dzieje. Niech pod­je­dzie na Święto Duchów, popil­nuje tro­chę porządku, pokaże, kto jest kró­lem na dziel­nicy. Raz, dwa zmieni zda­nie, że u nas wieje nudą.

– Draż­liwa… Jak ty z nią wytrzy­mu­jesz? – Mors spy­tał młod­szego aspi­ranta, a jego wąsy poru­szały się z każ­dym wypo­wia­da­nym sło­wem.

– Nie narze­kam. Lubię takie z tem­pe­ra­men­tem – odparł i puścił oko do Ali­cji, która skwi­to­wała to kolej­nym wes­tchnię­ciem połą­czo­nym z prze­wró­ce­niem oczami.

Dwóch na jedną. To zde­cy­do­wa­nie nie było spra­wie­dliwe.

– Dobra, to skoro Pta­szyna ma jutro wolne… Bravo, zaj­miesz się mło­dymi, jeśli będzie taka potrzeba. Jak mówi­łem, może tam­ten poste­ru­nek będzie nas potrze­bo­wał, a może pora­dzą sobie sami. Ale w goto­wo­ści trzeba być, taka praca. Nie­któ­rzy się dopiero uczą tego cięż­kiego kawałka chleba, więc mło­dych samych nie pusz­czę. Miej na nich oko, kiedy będą robić objaz­dówkę po oko­licy. – Szef znowu pod­cią­gnął spodnie. – Nazjeż­dża się tego tała­taj­stwa, psia jego mać… Roboty tylko ludziom naro­bią, bo wieś się wylud­nia, psia krew…

– Nie tylko ty masz pro­blem z Hal­lo­ween. Możesz przy­bić piątkę z Mor­sem – skwi­to­wał Mal­czew­ski, gdy komen­dant opu­ścił ich pokój.

Ali­cja uśmiech­nęła się pod nosem.

– To nie pro­blem ze świę­tem. Bo nic do tego nie mam. Prze­bie­ranki są w porządku.

– No z tej strony kole­żanki nie zna­łem… Prze­bie­ranki, powia­dasz… – W gło­sie Mal­czew­skiego pobrzmie­wał teraz Johnny, żyw­cem wyjęty z kre­skówki. Tylko cze­kała, aż zacznie poru­szać mię­śniami z sakra­men­tal­nym „patrz na klatę”.

– Nie jestem taka drę­twa, jak ci się wydaje – dodała, dum­nie wypi­na­jąc pierś, nie­wielką, lecz wciąż ide­al­nie pasu­jącą do jej syl­wetki.

– To co w takim razie ci prze­szka­dza w tym dniu? Skoro nie samo święto jest pro­ble­mem?

Pta­szyna się zaśmiała. Przez chwilę czuła się jak na prze­słu­cha­niu. Zasta­na­wiała się, dla­czego o to wszystko pytał. Mimo to posta­no­wiła mu odpo­wie­dzieć.

– Ludzie są pro­ble­mem. Mali ludzie, bez nad­zoru rodzi­ców, nisz­czący moje mie­nie. Z nimi mam pro­blem – rzu­ciła na odchodne. – A tym­cza­sem… Idę do archi­wum. Będę, jak wrócę.

Wyszła, nie dając mu szansy na odpo­wiedź.

A tym­cza­sem on tra­wił to, co powie­działa, i zasta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem sam nie ma pro­blemu z tym dziw­nym świę­tem.

Rozdział czwarty. 30 października 2024 roku, godzina 13.00 Nina Greń

Roz­dział czwarty

30 paź­dzier­nika 2024 roku, godzina 13.00 Nina Greń

Deszcz zelżał. Po poran­nej mgle nie było ani śladu. Roz­myła się w powie­trzu, które wciąż jesz­cze pach­niało chło­dem i wil­go­cią. Tylko spore kałuże na dro­dze i kro­ple ska­pu­jące z gałęzi i pozo­sta­łych na nich liści przy­po­mi­nały o dżdży­stym poranku.

Ode­tchnęła z ulgą. Bała się, że deszcz zepsuje przy­go­to­wa­nia do wiel­kich obcho­dów święta.

W ten jeden dzień w roku mogła się spo­tkać ze zna­jo­mymi, któ­rzy posta­no­wili opu­ścić Wiesz­czów w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia i cie­kaw­szych per­spek­tyw. Jeden dzień, w któ­rym mogła dać upust fan­ta­zji i wyko­rzy­stać swoje kre­atywne umie­jęt­no­ści. Uwiel­biała cha­rak­te­ry­za­cje, wymy­śla­nie stro­jów i uzu­peł­nia­nie ich dro­bia­zgami doda­ją­cymi cało­ści pazura.

To był jej dzień. I nic nie mogło tego popsuć.

Do sklepu spo­żyw­czego zostało jej nie­całe czte­ry­sta metrów. Poko­ny­wała je nad­zwy­czaj szybko, jakby w oba­wie, że ktoś może ją ubiec. Tylko chłodny wiatr zaska­ki­wał ją, gdy raz za razem poja­wiał się w nie­za­bu­do­wa­nej prze­strzeni wsi. Owie­wał ją wów­czas z każ­dej strony. Przy­po­mi­nał rado­snego psa, który wita swo­jego wła­ści­ciela po dłu­giej nie­obec­no­ści.

Żółty budy­nek sklepu z czer­wo­nym szyl­dem wychy­lał się zza krze­wów jaśminu. Wcze­snym latem pach­niały obłęd­nie, wabiąc psz­czoły. Odgłos ich pra­cu­ją­cych skrzy­deł niósł się wtedy echem w powie­trzu, prze­ry­wany jedy­nie war­ko­tem prze­jeż­dża­ją­cych maszyn rol­ni­czych i samo­cho­dów. Uwiel­biała ten czas! Ale jesz­cze bar­dziej lubiła jesień, która przy­no­siła to nie­zwy­kłe święto.

Pod ścianą, na pro­wi­zo­rycz­nej ławeczce, zro­bio­nej z dwóch kubłów i nie­he­blo­wa­nej deski, sie­działo dwóch męż­czyzn. Nie zwa­żali na panu­jącą wokół wil­goć i chłód. Ich policzki i nosy były zaró­żo­wione, by­naj­mniej nie z powodu cięż­kiej pracy, przy któ­rej mogli się roz­grzać. Trzy­mali szklane, ciem­no­zie­lone butelki, wsu­nięte za pazu­chy, i przy­glą­dali się badaw­czo Ninie, która zgrab­nie prze­ska­ki­wała przez kolejne roz­le­głe kałuże.

– Dzień dobry! – rzu­ciła w stronę męż­czyzn.

– A jaki tam dobry… – odparł jeden z nich, któ­rego zmierz­wiona czu­pryna wysta­wała spod cie­płej czapki. Pocią­gnął łyk z butelki i otarł wierz­chem spra­co­wa­nej dłoni wil­gotne usta.

Był to Zenek Wali­góra. Choć był szczu­pły i wysoki, każdy we wsi wie­dział, że mimo nie­po­zor­nej apa­ry­cji Wali­góra był sil­nym męż­czy­zną. Imał się zwy­kle róż­nych prac, które nie zaj­mo­wały zbyt wiele czasu. Śmiano się, że Zenek to lokalny wolny strze­lec, nie­przy­wią­zu­jący się na stałe do żad­nego zaję­cia. Gdzie była robota, tam zja­wiał się Zenek. Był pra­cow­ni­kiem sezo­no­wym; żył zgod­nie z porami roku, które ofe­ro­wały mu zróż­ni­co­wane obo­wiązki. Wio­sną poma­gał w przy­go­to­wa­niu ziemi pod siew, cza­sem i w samym sie­wie. Latem kosił trawy i uczest­ni­czył w żni­wach. Jesie­nią poma­gał przy wykop­kach, zimą zaś, o ile opady były solidne, odśnie­żał, co popa­dło, za parę gro­szy. Dzięki temu Zenek czuł się potrzebny, a przy oka­zji łapał co nieco do swo­jej renty alko­ho­lo­wej. Wal­czył z uza­leż­nie­niem, sta­rał się trzy­mać z daleka od butel­czyny, jed­nak prze­gry­wał z kre­te­sem, bo alko­hol był od niego sil­niej­szy. Mimo to potra­fił zaka­sać rękawy i pra­co­wał tyle, ile był w sta­nie. Tylko w nie­dziele sta­rał się być cał­ko­wi­cie trzeźwy i wtedy też uni­kał pracy, tak jak uczono go w domu. Postę­po­wał tak z sza­cunku do dnia, który trzeba świę­cić. I wtedy o dziwo nie cią­gnęło go do picia. Mawiał, że pomaga mu wiara, choć nie­raz śmiał się, że sam Bóg zapewne się już od niego odwró­cił.

– Chyba jesteś nie w sosie, panie Zenku – powie­działa, łapiąc za klamkę, jed­nak nie otwo­rzyła jesz­cze drzwi. Nina miała w zwy­czaju mie­szać uprzejme zwroty grzecz­no­ściowe z mówie­niem na ty.

– A co się cie­szyć mam? Znów się nazjeż­dża tu tych obcych prze­bie­rań­ców. Pro­boszcz prawdę z ambony w nie­dzielę powie­dział. Wsty­dzić się żeśmy powinni, a nie dumni być, że te durne ame­ry­kań­skie tra­dy­cje do nas zno­simy. Pal­cem gro­ził i dobrze robił! – Zenon aż uniósł się na ławce. Temat bez wąt­pie­nia bar­dzo go poru­szył. Złość nie­mal buzo­wała w tym pra­co­wi­tym, choć pogu­bio­nym czło­wieku.

– Ależ, panie Zenku… Co w tym złego, że raz w roku ludzie się zaba­wią? – spy­tała, pusz­cza­jąc klamkę. Była naprawdę cie­kawa, co Wali­góra miał do powie­dze­nia na temat nad­cho­dzą­cego święta.

– A to, że duchy i sza­tana czczą! A to już do pie­kła pro­sta droga! Kto sły­szał, żeby się ludzie za mary prze­bie­rali?! Dynie się powinno jeść, a nie w nich gęby wyci­nać. I jesz­cze te, no… dzie­ciaki po domach pusz­czają na żebry. Od cukier­ków to się zęby psują! – huk­nął.

– A alko­hol rodziny roz­bija i można od niego umrzeć, o tym pan już nie sły­szał? – Nina nie gry­zła się w język. Wie­działa, że nie powinna dawać się tak łatwo wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. W końcu to nie do niej męż­czy­zna miał pre­ten­sje. Mimo to czuła się ponie­kąd dotknięta jego sło­wami.

– Aku­rat ja rodziny nie mam, to się nie wypo­wiem. I jak widać cią­gle żyję. – Odwró­cił się nieco ura­żony. Już, już pod­no­sił butelkę w stronę ust, ale w ostat­niej chwili zre­zy­gno­wał. – Kie­dyś to wasze święto narobi tylko pro­ble­mów. Wspo­mnita moje słowa… Wszy­scy, bez wyjątku, ot co.

Dopiero teraz upił łyk na znak, że dal­sza wymiana zdań nie ma naj­mniej­szego sensu. Nina, widząc, że to koniec roz­mowy, wzru­szyła ramio­nami i otwo­rzyła drzwi sklepu.

– Dzień dobry – powie­działa nie­śmiało. Sprze­daw­czyni nie było widać. Musiała być gdzieś na zaple­czu.

W środku było jasno i cie­pło. To ozna­czało jedno: zasi­la­nie wró­ciło! Od razu roz­pięła cienki płaszcz i ścią­gnęła z głowy czapkę. Rozej­rzała się po nie­zbyt dużym skle­pie, idąc w stronę pó­łek i skrzy­nek z warzy­wami. Było tam wszystko: lekko zwięd­nięte, smutno wyglą­da­jące mar­chewki, pach­nące zie­mią ziem­niaki, wyżej leżały cebule, a tuż obok nich wisiały war­ko­cze czosnku. Jeden z nich zaczął nawet kieł­ko­wać, jakby był tu już dłuż­szy czas. Na nie­któ­rych pro­duk­tach zdą­żył nawet osiąść kurz, któ­rego spora war­stwa aż biła po oczach.

Lubiła ten sklep. Był mały, ale było w nim wszystko, czego ludzie potrze­bo­wali. Gdy ktoś chciał cze­goś nie­ty­po­wego, wystar­czyło poin­for­mo­wać wła­ści­cieli, któ­rzy robili wszystko, by spro­stać wyma­ga­niom klien­teli. Takie podej­ście spra­wiło, że miesz­kańcy wła­ści­wie nie musieli ruszać się poza Wiesz­czów. Chcieli awo­kado albo mango? Mie­leccy na gieł­dzie kupo­wali awo­kado i mango. Ktoś potrze­bo­wał alu­mi­nio­wych tacek, bo zbli­żał się sezon gril­lowy? Jadwiga zama­wiała ich cały tuzin i ukła­dała je w widocz­nym miej­scu. Mie­leccy sza­no­wali swo­ich klien­tów, klienci sza­no­wali Jadwigę i jej męża.

Nina roz­glą­dała się ner­wowo w poszu­ki­wa­niu towaru, po który tak szybko przy­szła. Ni­gdzie nie widziała dyń, które co roku kupo­wała do deko­ra­cji domu. Te na teren festynu z oka­zji Święta Duchów kupo­wano zwy­kle w zaprzy­jaź­nio­nym gospo­dar­stwie, kilka kilo­me­trów od Wiesz­czowa.

– O, dzień dobry, Nineczko! – Z zaple­cza wyszła pani Jadwiga Mie­lecka. Dobrze znała Ninę i jej rodzinę. Mie­lecka była star­szą kobietą, nieco przy­sa­dzi­stą, z wło­sami poły­sku­ją­cymi siwi­zną, zawsze spię­tymi w nie­wielki koczek z tyłu głowy, opa­da­jący na kark. Nosiła dłu­gie spód­nice, opi­na­jące ciało swe­try i bluzki oraz luźne buty, które – roz­py­chane przez rosnące haluksy – przy­bie­rały nie­ty­powy kształt. Jej zna­kiem roz­po­znaw­czym był nie­bie­ski far­tuch w kratkę, który zakła­dała, gdy tylko prze­kra­czała próg swo­jego sklepu. Wszy­scy znali Jadwigę, a ona wcale nie była dłużna. Miała zawsze infor­ma­cje z pierw­szej ręki. Była przy­ja­zną i miłą osobą, któ­rej ludzie chęt­nie się zwie­rzali i nie­raz sprze­da­wali naj­cie­kaw­sze plo­teczki z naj­bliż­szej oko­licy. Jeśli ktoś chciał się cze­goś dowie­dzieć, Mie­lecka była istną skarb­nicą wie­dzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki