Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W noc duchów nikt nie usłyszy twojego krzyku.
Mała podwarszawska wieś Wieszczów powoli się wyludnia. Zrażeni brakiem perspektyw i dojmującą nudą mieszkańcy stopniowo porzucają to ponure miejsce.
Kiedy pojawia się pomysł, by zorganizować Wielkie Święto Duchów, mieszkańcy Wieszczowa widzą w nim szansę. Ta widowiskowa impreza mogłaby nie tylko zjednoczyć społeczność, lecz także przyciągnąć tłumy spragnionych klimatycznej rozrywki przyjezdnych. Nie wszyscy jednak podzielają ten zapał. Czy to tylko uprzedzenia? A może ktoś doskonale wie, że w taką noc prawdziwe demony budzą się... w ludziach?
Ten mroczny thriller Justyny Jelińskiej zburzy twoje poczucie bezpieczeństwa. Myślisz, że zło jest gdzieś daleko, a twoja okolica to spokojne miejsce? Pamiętaj, czasem łatwiej zobaczyć ducha, niż odkryć przerażającą prawdę o ludziach, którzy mieszkają tuż obok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Łukaszowi Biniędzie – z wielkim podziękowaniem za wsparcie mojej twórczości
Rozdział pierwszy
30 października 2024 roku, godzina 6.45 Nina Greń
Silny podmuch wiatru zerwał resztki wilgotnych liści i cisnął je na ziemię, pokrytą gęstą mgłą. Choć nastał już ranek, słońce nie zamierzało wyjrzeć zza ciężkiej kołdry chmur. Pogoda miała niewiele wspólnego z prognozami. Zapowiadano słoneczny tydzień, zaskakująco ciepły jak na ostatnie dni października. Tymczasem nic nie wskazywało na to, by temperatura miała wzrosnąć choć o kilka kresek ani na to, że zza chmur miałoby wyjrzeć słońce.
Nina usłyszała delikatny, rytmiczny stukot nad swoją głową. Uchyliła powieki, ciężkie po bezsennej nocy. Deszcz. Małe krople cichutko uderzały o dach. Zwykle uznawała ten dźwięk za niezwykle kojący i odprężający, ale tego dnia ją irytował. Deszcz wszystko zepsuje! Zniszczy to, na co czekała cały rok.
– Szlag by to… – syknęła, naciągając kołdrę na głowę, jednak nawet to nie sprawiło, że bębnienie kropli było słychać mniej. Wręcz przeciwnie. Odnosiła wrażenie, że deszcz przybierał na sile.
Jeden dzień. Tylko tyle zostało do wielkich obchodów Halloween w Wieszczowie. Nina Greń uważała jednak, że to aż jeden dzień. Odkąd dwa lata temu w ich niewielkiej miejscowości, skrytej pośród lasów, oddzielonej od aglomeracji mniejszymi i większymi rzekami, po raz pierwszy zorganizowano Wielkie Święto Duchów, stała się fanką niezwykłych obchodów tego dnia, który w Polsce zaczynał zdobywać coraz większą popularność. Nawet uwielbiane przez większość ludzi Boże Narodzenie nie działało na nią tak, jak ten jeden, wyjątkowy wieczór, pełen szaleństwa, śmiechu i niesamowicie wymyślnych przebrań. Miał swój urok i klimat, jakiego Nina nigdy wcześniej nie czuła. Od tego czasu wyczekiwała Święta Duchów tak, jak dziecko w Wigilię wyczekuje pierwszej gwiazdki.
Mieszkańcy Wieszczowa długo dojrzewali do tego, by zrobić coś, co pomoże zapobiec ucieczce młodzieży ku lepszemu, co sprawi, że ludzie zauważą tę stopniowo wymierającą wieś. Niestety z wielkim bólem należało przyznać: Wieszczów się wyludniał i działo się to nader szybko. Festyny, które wcześniej cieszyły się popularnością, nie przyciągały już rzeszy turystów. Nawet miejscowi nie mieli teraz ochoty brać w nich udziału, bo kojarzyły im się z głośnymi, przaśnymi imprezami, na których powietrze wypełniały dudniące disco polo i zapachy skwierczącej kiełbasy czy strzelającego popcornu. Co prawda uważali, że przy tej muzyce każdy bawi się najlepiej, ale… Te wydarzenia nie były już niczym szczególnym – podobnych w okolicy było na pęczki. W Wieszczowie nie chciano więc podążać za tym wymierającym trendem, a wydawanie pieniędzy na kolejną tego typu imprezę było natychmiast wetowane. Władze sołeckie i gminne głowiły się, co tu zrobić, żeby Polska usłyszała o tej zapomnianej, ale jakże urokliwej miejscowości. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w okolicy nie było niczego, co mogłoby odróżniać ją od innych, leżących bliżej stolicy. Żadnych pomników, żadnych miejsc historycznych czy noclegowych. Lasy, choć piękne, były jak wszystkie inne. Rzeki, leniwie meandrujące pośród łąk, nie wyróżniały się niczym szczególnym na tle innych rzek. Musieli wymyślić coś, co pozwoli zwrócić na Wieszczów powszechną uwagę, nawet jeśli miałoby się to dziać wyłącznie raz w roku. Jeden dzień, za to z pompą, żeby ludzie czekali na powtórkę za rok. Musieli zrobić coś, co utkwi ludziom w pamięci.
Padło na Halloween, lecz ta obco brzmiąca nazwa była nie w smak mieszkańcom. Zgodnie powtarzali, że polska wieś, to i takie powinno być nazewnictwo. Wielkie Święto Duchów brzmiało zdecydowanie lepiej. I chociaż słychać było głosy sprzeciwu, to jednak postanowiono zorganizować imprezę, której nie opuści żaden fan mrocznych przebieranek i słodkości wrzucanych do papierowych torebek. Mieszkańcy w końcu mieli swoje niepowtarzalne wydarzenie, a o Wieszczowie wreszcie robiło się głośno. Co prawda tylko raz w roku, ale po zakończeniu obchodów rozgłos zawsze przyciągał jeszcze wielu ciekawskich, którzy chcieli na spokojnie przyjrzeć się pięknu cichej wsi.
Nina odrzuciła kołdrę i zsunęła bose stopy na chłodną podłogę. Po jej skórze przebiegł dreszcz. W pomieszczeniu było nieprzyjemnie zimno. Na czystej do niedawna szybie widniał teraz ślad sierpówki niczym odbicie anioła. Nina zerknęła za wybrudzone okno na dżdżystą aurę i wzdrygnęła się jeszcze bardziej.
Sięgnęła po sweter wydziergany przez matkę, leżący na fotelu. Jedyna osobista pamiątka, jaka po niej została. Kremowy sweter z grubej wełny był dla Niny jak ulubiona maskotka dla dziecka, które bez niej nie zaśnie. Nie chciała nawet pomyśleć o tym, że mogłaby go gdzieś zgubić.
Część rzeczy mama zabrała ze sobą, gdy w poszukiwaniu pracy wyruszyła za granicę. Niestety przewrotny los zdecydował, że nigdy tam nie dojechała. Może gdyby tamtego dnia nie spóźniła się na pociąg, nie wsiadłaby do samochodu, który potem wpadł w poślizg i rozbił się na prostej drodze. Może wtedy żyłaby dalej, a Nina miałaby pełną rodzinę, o ile można było nazwać ich rodziną… Resztę rzeczy ojciec spakował w pudła i jednej nocy po cichu wyrzucił. Nie mógł pogodzić się ze stratą żony, tym bardziej że w przeddzień jej wyjazdu okropnie się pokłócili. Na przeprosiny było już za późno. Tadeusz Greń nigdy sobie tego nie darował. Nieraz opowiadał, jak nocami dręczą go wyrzuty sumienia. Znalazł więc lekarstwo, które szybko opanowało jego ciało, duszę i umysł. Alkohol. Czasami wlewał go w siebie litrami i zupełnie tracił świadomość. Pił dotąd, aż alkoholowe ramiona kołysały go, a on zapadał w pijacki sen. Zapijał wyrzuty sumienia, gdy tylko się odzywały. W tym wszystkim zapominał o tym, że w domu jest ktoś jeszcze – jego córka Nina, która przyglądała się tej sytuacji z rosnącym smutkiem.
Ojciec, popadający raz za razem w ciągi alkoholowe, nie potrafił zatrzymać na dłużej żadnej pracy, a imał się już chyba wszystkiego. I zawsze kończyło się tak samo. Rozpijał się na budowie, popijał, kiedy dorabiał jako złota rączka w szkole. Zasypiał potem na przystanku, oparty o żółto-czerwony znak „STOP”, który w godzinach szczytu miał zatrzymywać kierowców przy przejściu dla pieszych obok szkoły. Nie potrafił utrzymać żadnej posady, bo alkohol stale rozpychał się w jego życiu łokciami, mościł sobie najlepsze miejsce i ugniatał je jeszcze łapkami, jak to robiły koty. Nina musiała więc szybko dorosnąć. Dawno przestała być dziewczynką z dobieranymi warkoczami i lekko zadartym nosem. Jako dwudziestolatka była już kobietą odpowiedzialną za domowy budżet i za to, by wiązać koniec z końcem. Początkowo myślała, że będzie to łatwiejsze, jednak codzienna harówka była jak kubeł lodowatej wody, który ktoś raz za razem wylewał jej na głowę.
Jej rówieśnicy wyjeżdżali z Wieszczowa na studia, a ona codziennie ruszała do pracy: rano autobusem szkolnym jechała do oddalonej o osiem kilometrów szkolnej stołówki, by pomóc w przygotowywaniu posiłków, po południu szła stamtąd piechotą około dwóch kilometrów do pizzerii w Topolowie, w której zatrudniono ją jako kelnerkę. Po pracy wracała do domu z menedżerem, który podwoził ją do rogatek Wieszczowa. Szła dalej pustą ulicą, zmęczona po całym dniu ciężkiej pracy, marząc o tym, by wreszcie los stał się dla niej łaskawszy. Czasem w myślach przeklinała swoje życie. Szybko jednak się kajała i zaczynała szukać pozytywów. Miała pracę, stosunkowo blisko domu, dzięki czemu nie musiała tracić czasu i pieniędzy na dojazdy do większego miasta. Powinna się z tego cieszyć. Powinna, ale wciąż powracał niepohamowany żal i wszystko zdawało się tracić kolory, by przybrać szarą barwę codzienności.
Jednak dziś i przez kolejne dwa dni Nina miała urlop, by móc jak najlepiej uczcić ten jeden dzień w roku, na który tak bardzo czekała. Moment, w którym na powrót mogła poczuć się jak nastolatka. To właśnie wtedy jej ciało przepełniała feeria barw, z której próbowała czerpać całymi garściami. Weszła do ciemnej, ciasnej łazienki. Pomieszczenie było długie, do środka wpadało niewiele światła. Po prawej stronie od wejścia stała wąska, nieco wyszczerbiona umywalka z baterią, z której już dawno zeszła warstwa chromu. Pod umywalką znajdował się stary wiklinowy kosz na brudną bieliznę. Dalej mała pralka z wężem podczepionym na ścianie, skierowanym w stronę starej, niezabudowanej wanny na wykrzywionych nóżkach. Środek wanny zdobiły rdzawe zacieki, których nie sposób było doczyścić. Na ścianie wisiała mała czerwona, plastikowa półka. Ledwie utrzymywała żele i szampony. Tuż za wanną stała toaleta z górnopłukiem, a za nią – wysoka szafka z pożółkłą firanką. Na przeciwległej ścianie znajdowało się wąziutkie okienko, w dodatku częściowo zasłonięte przez sumaki rosnące przed domem. Wpuszczało do środka niewiele promieni słonecznych, więc ciemna toaleta wydawała się jeszcze węższa i mniejsza niż w rzeczywistości. Przez nieprzyjemną pogodę na zewnątrz w łazience było ciemno i chłodno. Nina wysunęła przed siebie dłoń i oparła ją o ścianę pokrytą zimnymi kafelkami w kolorze brudnego beżu. Palce natrafiły na włącznik światła, jednak gdy go nacisnęła, ku jej zaskoczeniu pomieszczenie pozostało ciemne.
W Wieszczowie znów nie było prądu. Zdarzało się to nader często. Wystarczył mocniejszy deszcz, nieco silniejszy podmuch wiatru, a cała miejscowość zostawała bez zasilania. Bywało tak, że nawet w piękny i najbardziej słoneczny dzień w roku prąd pojawiał się i znikał, jakby bawił się z mieszkańcami wsi w chowanego.
Nina westchnęła i ponownie nacisnęła przełącznik. Wolała wyłączyć go od razu, by później, gdy zasilanie wróci, światło nie paliło się przez resztę dnia lub nocy. Była poirytowana. Brak prądu oznaczał nieprzyjemny chłód bijący z każdego pomieszczenia w domu. Opatuliła się więc szczelniej, mocniej naciągając poły swetra, gdy szła do kuchni. Przez chwilę zamajaczyła jej myśl, by zerknąć, czy w salonie na wersalce nie leży uśpiony alkoholem ojciec. Jemu nie przeszkadzałby chłód. Mocne trunki skutecznie ogrzewały go od środka… Uznała jednak, że nie chce bardziej psuć sobie dnia, który już prawie spisała na straty. Pogoda utrudni im pracę przy imprezie, na którą cała miejscowość czekała okrągły rok.
Weszła do kuchni i omal nie krzyknęła. Ojciec siedział bokiem do okna, popijał herbatę ze szklanki w metalowym koszyczku i rozwiązywał krzyżówkę. Raz za razem postukiwał przy tym długopisem o blat stołu przykryty kremową ceratą.
Wyglądał inaczej.
Przyprószone siwizną włosy, zwykle rozczochrane, teraz były schludnie uczesane. Pobrudzony i powyciągany, pożółkły ze starości podkoszulek ustąpił miejsca czystej flanelowej koszuli. Wszystko wskazywało na to, że ojciec był trzeźwy. Tylko skąd ta zmiana? Owszem, cieszyła ją. Dawno nie widziała ojca w takim wydaniu. Ostatnie dni spędzał głównie na wysiedzianej wersalce, którą już dawno powinni wymienić, jednak wciąż brakowało na to funduszy. Były inne, ważniejsze wydatki niż kupno nowego mebla, skoro stary jeszcze jakiś czas mógł im posłużyć.
Uniósł oczy znad krzyżówki i posłał córce nieśmiały uśmiech. Właściwie był to raczej nieporadny grymas, który miał przypominać uśmiech. Widać było jak na dłoni, że ojciec zapomniał, czym jest sympatyczny i miły wyraz twarzy.
– Nie ma prądu. W sklepie mówili, że jest awaria, może po trzynastej włączą. Napijesz się kawy? Woda jest jeszcze gorąca. – Wskazał na czajnik stojący na jednym z palników kuchenki gazowej.
Nina potaknęła i podeszła do szafki nad zlewem, w której zwykle obciekały umyte naczynia. Zdziwiła się, gdy nie znalazła tam ani jednego kubka czy talerza. Wszystko było wysprzątane.
– Usiądź, ja zrobię. – Ojciec poderwał się z siedzenia, głośno szurając chybotliwym krzesłem, któremu także przydałoby się odświeżenie. Lakier pozostał jedynie w kilku miejscach.
– Nie trzeba, tato. Potrafię zrobić sobie kawę. – Wykrzesała z siebie grymas identyczny jak ten, który chwilę wcześniej posłał jej ojciec.
Otworzyła szafkę obok i wyjęła swój ulubiony kubek, który dostała na urodziny od współpracowników z pizzerii, z napisem: Na dobre, na niedobre i na litość boską.
Obydwoje mieli problem z okazywaniem uczuć, a już na pewno tych pozytywnych. Nie przywykli do miłych gestów, żartów czy uśmiechów w swojej obecności. To wszystko zabił w nich alkohol, który jak ściana stawał między nimi. Próby uśmiechania się czy drobne gesty były więc dla nich czymś nowym, nieznanym i bardzo nienaturalnym, wręcz wymuszonym. Oboje to czuli i wstyd im było własnej ułomności pod tym względem. Nie umieli okazywać ani przyjmować wyrazów miłości, chorzy na strach przed uczuciem. Chowali więc głowy, kulili się w sobie, gdy ktokolwiek próbował sypnąć im garsteczkę czułości.
Mimo jej sprzeciwu ojciec nie usiadł. Stał, wsparty o krzesło. Dopiero teraz dostrzegła, jak zmizerniał. Koszula wisiała na nim jak na wieszaku. Nogi, szczupłe niczym tyczki, skryte były pod szarymi spodniami w kant, które tak uwielbiał nosić. Kiedy tak zeszczuplał? Kiedy zaczął znikać? Zastanawiała się, lecz wstydziła się o to zapytać. Żadna odpowiedź więc nie nadeszła.
– A tak właściwie… – zaczęła niepewnie, wsypując zmieloną kawę do kubka. Zalała ją, choć woda nie była wrząca. – Wybierasz się dokądś? Wyglądasz inaczej. Nawet się uczesałeś. – Próbowała żartować, lecz jej głos wydał się nie radosny, tylko raczej nienaturalnie piskliwy.
– A tak, tak. Dostałem propozycję pracy, muszę jakoś wyglądać, żeby mnie od razu nie skreślili. Choć i tak wiedzą, że zaglądam do kieliszka… – W jego głosie był smutek.
– Nawet jeśli wiedzą, to co z tego? Oni nigdy nie popełnili żadnego błędu? Nikt nie jest kryształowy.
Próbowała dodać mu otuchy, lecz jej słowa brzmiały trochę pompatycznie, nieszczerze, pusto.
– Każdy we wsi gada, że jestem zwykłym pijakiem i że skończę jak ci, co na metę chodzili i pili denaturat. Mają rację, cholera jasna… Mają pieprzoną rację, Ninka…
– Tato… – zaczęła, ale ojciec machnął ręką i wyszedł z kuchni, a ona została sama.
Wiedziała, że znów przegrał z wysokoprocentowym przeciwnikiem. Usiadła przy stole, wpatrzyła się w świat za oknem i zrozumiała, dlaczego matka chciała wyruszyć za granicę.
Tu nie było perspektyw. Żadnych… I ta wiedza ogromnie ją zabolała.
Rozdział drugi
30 października 2024 roku, godzina 8.57 On
Zapomniał parasola. Gnał przed siebie, omijając kałuże. Krople deszczu wpadały mu za kołnierz obszernej, czarnej kurtki. Nie mógł się spóźnić, a tymczasem wskazówki zegara nieubłaganie dobiegały do pełnej godziny.
Pozostały trzy minuty. Trzy cholerne minuty, a on nawet nie widział jeszcze swojego celu. Być może za sprawą mgły, która dopiero powoli zaczynała się rozpraszać. Może przez deszcz, który bawił się intensywnością i raz kropił delikatnie jak woda święcona z kropielnicy, a raz chlustał jak z wielkiego wiadra. Pewien był dwóch rzeczy. Jeśli nie zacznie biec, spóźni się, a oni nie będą traktowali go poważnie. I niezależnie od tego, jak bardzo by się starał, przybędzie na miejsce przemoknięty do suchej nitki.
Przyspieszył. Oddech miał ciężki. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz uprawiał jakiś sport. Wszędzie jeździł autem, siłownię widział tylko wtedy, gdy mijał ją w drodze do stolicy. Chyba tylko cudem od lat utrzymywał swoją wagę w ryzach, zwłaszcza że lubił dobrze zjeść.
Od wysiłku bolały go płuca. Czuł w ustach nieprzyjemny posmak krwi. Obiecywał sobie, że gdy tylko uda mu się doprowadzić sprawę do końca, postara się popracować nad kondycją, która wołała o pomstę do nieba. Teraz priorytetem było coś innego. Musiał temu poświęcić całego siebie.
Wybiła dziewiąta. Właśnie wtedy pchnął drzwi opuszczonej stodoły, a jego oczom ukazał się nędzny widok. Zupełnie inny, niż życzył sobie zobaczyć. Cholera jasna… Zdyszany, przemknął wzrokiem po wpatrujących się w niego twarzach. Skupienie malowało się na każdej z nich. Liczył bezgłośnie. Jeden, dwa, trzy… Czy to jakiś ponury, nieśmieszny żart?
Brakowało kilku osób.
Zwłaszcza tego, na którym zależało mu najbardziej.
Dlaczego on nie przyszedł, dlaczego stchórzył, mimo że obiecywał mu tak wiele? Już on sobie z nim porozmawia… Już da mu nauczkę za to, że wybrał inaczej. Nie pozwoli się tak traktować! Akurat z nim nie będzie się patyczkował.
Musiał zaczynać. Bez względu na to, jak niewielu z nich dziś tu przyszło. Skoro woleli bawić się na takich zasadach… Jeszcze zatańczą, jak im zagra. Zapamiętają, że powinni traktować go poważnie. Niech tylko przyjdzie odpowiedni czas, a on znów upomni się o swoje. Tym razem brutalnie, nie przyjmie słowa „nie”.
– A więc zaczynamy… – wysapał, a siedzący na kubłach i deskach wstali, posłusznie pochylając głowy.
Moje owieczki – pomyślał i rozpoczął swoją skrzętnie utkaną przemowę.
Rozdział trzeci
30 października 2024 roku, godzina 11.15 Aspirant Alicja „Ptaszyna” Kruk
Alicja Kruk przeciągnęła się na obrotowym krześle tak mocno, że aż zachwiało się niebezpiecznie, z nieprzyjemnym dla ucha zgrzytem. Tego dnia na komendzie powiatowej w Otwocku panował dziwny spokój. Część osób była w terenie, a ci, którzy byli na miejscu, pracowali cicho w swoich pokojach, zatopieni w papierkowej robocie.
– Co, Ptaszyno, przytyło się tak, że stołek pod dupskiem jęczy? – Zarechotał Tomasz Malczewski, z którym Alicja miała niebywałą przyjemność pracować.
Nieraz żałowała, że komendant postanowił zażartować z obojga i stworzyć z nich duet. Gdy trzeba było jechać na wezwanie, zawsze wysyłał ich razem. Dzielili więc nie tylko pokój, lecz także policyjny samochód, którym jeździli na miejsca zdarzenia. Malczewski mówił, że stanowią parę doskonałą, jak pasujące do siebie puzzle, ona miała jednak co do tych odważnych stwierdzeń kolegi wiele wątpliwości.
Malczewski był specyficzną osobą. I nie chodziło wyłącznie o jego wygląd. Niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany mężczyzna miał głos nijak niepasujący do jego postury. Piskliwy ton brzmiał zabawnie, gdy wypływał z ust wytatuowanego policjanta, którego muskuły mocno rysowały się pod policyjną koszulą. Blond włosy Malczewski układał każdego ranka chyba dobrą godzinę, każdy z nich zawsze miał swoje miejsce, a gdy któryś z kapryśnych kosmyków próbował się stawiać, policjant szybko poskramiał go dodatkową porcją lakieru czy żelu. Malczewski miał więc ksywkę Bravo, na cześć bohatera słynnej kreskówki, który był równie przypakowany i miał podobnie nieskazitelnie zaczesaną do góry czuprynę. I tak jak Malczewski, kreskówkowy Johnny też lubił placki.
Choć młodszy aspirant Tomasz Malczewski nie był najwyższy z pracujących tu policjantów, na pewno przewyższał resztę inteligencją, błyskotliwością, charyzmą i świeżym spojrzeniem na sprawę wtedy, gdy inni wciąż błądzili po tych samych śladach. Zawsze znajdował jakiś szczegół, na pierwszy rzut oka niepozorny i nieistotny niuans, który później okazywał się kluczem do rozwiązania sprawy. Za to właśnie Alicja Kruk bardzo go ceniła. Ale jego niewybrednych dowcipów wprost nie znosiła. Bravo należał do osób, które najpierw mówiły, a dopiero później myślały, co rodziło wiele niepotrzebnych nieporozumień i konfliktów. Jego żarty, często zupełnie nieodpowiadające sytuacji, padały, zanim pomyślał, że lepiej byłoby siedzieć cicho.
– Słyszałeś o tym, że milczenie jest złotem? – Zgromiła go wzrokiem, a to za każdym razem robiło wrażenie.
Miała niezwykłe oczy. Piękne i niespotykane. Niebiesko-szare z drobną brązową plamką na prawej tęczówce, hipnotyzujące, współgrające z jej brązowymi włosami, zawsze związanymi na czubku głowy w niedbały kok. Tu i ówdzie spod gumki wystawały kosmyki, którymi – w przeciwieństwie do Tomasza – zupełnie się nie przejmowała. Podobnie zresztą jak makijażem, który robiła tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała.
Kruk stawiała na naturalność. Chociaż zawsze powtarzała, że raczej połowiczną. Mogła nie nałożyć makijażu, ale nie wyobrażała sobie nie mieć wydepilowanych pach czy nóg. Czas, który musiałaby poświęcić na makijaż, wolała przeznaczyć na regenerację. Uwielbiała spać i gdyby tylko się dało, miałaby doktorat ze spania i ucinania sobie drzemek w najdziwniejszych miejscach. Podczas gdy inni przypłacali trudne sprawy bezsennymi nocami, Alicja opierała głowę o ścianę i zapadała w przyjemny sen. I nieważne, czy siedziała przy stole, leżała na kanapie czy stała w zatłoczonym autobusie. Potrafiła przystosować się do warunków i zasnąć, gdziekolwiek się znajdowała. Jej zdaniem to właśnie temu, że bardzo pilnowała regeneracji organizmu, zawdzięczała swoją figurę. Nawet gdy wieczorami wcisnęła w siebie paczkę chipsów i popiła je winem lub piwem, od lat utrzymywała tę samą wagę i rozmiar trzydzieści osiem.
– Gdyby tak faktycznie było, to może bym spróbował siedzieć cicho – skwitował Malczewski, kładąc nogi na biurko. Tonęło w papierzyskach i białych teczkach przepasanych jasnym sznureczkiem.
– Zwariowałeś? Zabieraj te nogi! Gdzie ciebie, do jasnej cholery, chowali?! – krzyknęła, uderzając go aktami. Głuche plaśnięcie rozbrzmiało w powietrzu.
– W dupie… – zażartował, zabierając nogi z biurka, a Alicja na kolejny w tym dniu niewybredny żart kolegi tylko przewróciła oczami. Łapała się na tym, że robiła to nader często w towarzystwie Tomasza Malczewskiego. Ale czy dało się inaczej, skoro Bravo ciągle testował jej cierpliwość?
Czasem wyjątkowo działał jej na nerwy. Tak bardzo, że miała ochotę złożyć wypowiedzenie, byleby tylko znaleźć się jak najdalej od niego. Zaraz jednak karciła się w myślach, że to profesjonalizm powinien brać górę, a nie niechęć do niezbyt śmiesznych żartów. W końcu Malczewski bez wątpienia był profesjonalistą, miał tęgi umysł i dostrzegał rzeczy z pozoru błahe, lecz ostatecznie niezwykle istotne. Ich odmienne poczucie humoru nie powinno mieć więc wpływu na jakość jej pracy czy skłaniać jej do odejścia.
Drzwi do pokoju otworzyły się ze skrzypnięciem. Stanął w nich niski mężczyzna z pokaźnym brzuchem. Pierwsze, co rzucało się w oczy, kiedy wchodził do środka, to potężne, obwisłe wąsy, lekko pożółkłe od papierosów, przypominające kły. Między innymi temu charakterystycznemu zarostowi komendant zawdzięczał swoją ksywę. Do tego nieproporcjonalnie małe, świdrujące oczka, przepalony, nieco bulgoczący głos, i fakt, że ze względu na swoje gabaryty szef bardziej toczył się, niż chodził sprężystym krokiem. Wypisz wymaluj Mors.
– A wam co tak wesoło? Musicie się przygotować na jutro. Być może posterunek w Topolowie będzie potrzebował pomocy przy imprezie w Wieszczowie. To niby nie jest typowa masówka, ale trzeba być czujnym. Jeśli dostaniemy wezwanie, musimy ruszyć, jasne? W Topolowie mają braki kadrowe, więc kiedy trzeba będzie sprawdzić, czy wszystko jest okej, ktoś z naszych musi tam podjechać. Jak to mówią, wszystkie ręce na pokład, dobrze być w gotowości – wysapał Kazimierz Pękala, bulgocząc i zerkając to na Alicję, to na Tomasza. U żadnego z nich nie zauważył krzty entuzjazmu. Poprawił spodnie, podtrzymywane przez rozciągnięte szelki.
– Na mnie nie patrz. Ja mam jutro wolne. Całe to Wielkie Święto Duchów to jakiś niezbyt śmieszny żart. Na wsi? Jeszcze takiej zabitej dechami? Szefie, kto to słyszał? – Pani aspirant nie gryzła się w język.
Nie znosiła Halloween, a właściwie nie samego święta, tylko tego, co się z nim wiązało. I nie dlatego, że było sprzeczne z jej wiarą. Denerwowały ją dzieciaki, które co kilka minut pukały do jej drzwi, burząc cały wieczorny ład i spokój. Najgorzej, gdy ten wstrętny dzień wypadał akurat kiedy miała wolne. Raz po raz biegała do drzwi, w które poprzebierane stada dzieciaków waliły pięściami niczym młotem. Apogeum wściekłości Alicja osiągała, gdy słodkości, które dla świętego spokoju wcześniej postanowiła przygotować, nagle się kończyły. Na nic się zdawały tłumaczenia, że cukierki były i się zmyły. Gdy tylko zamykała drzwi, dzieci, niepocieszone, zabierały się za robienie obrzydliwych psikusów. Szczytem bezczelności były psie odchody, które jakimś cudem znalazły się na jej nowiuteńkiej wycieraczce. Była pewna, że to robota tych żądnych cukru małych przebierańców. Bo który pies otworzyłby sobie furtkę i narobił akurat na jej wycieraczkę, gdy wokół było całe mnóstwo innych domów, niektóre nawet bez żadnego ogrodzenia?
– Pieprzone smarkacze… – warknęła wówczas, gdy zobaczyła dziecięce, choć wciąż gówniane, dzieło.
Szybko odepchnęła wspomnienia, by się nie nakręcać. Miała mieć wolny dzień. To powinno być jej światełkiem w tunelu. Zamknie się w domu, pogasi lampy i będzie udawała, że jej nie ma. Tak! To był znakomity plan. Zapewne zmorzy ją sen, ale liczył się fakt, że na horyzoncie widać było dzień całkowitej laby.
– A co ty taka cięta na to święto, Ptaszyna? Jakieś złe wspomnienia? – Malczewski znów zarechotał. Miała ochotę przyłożyć mu jeszcze mocniej niż wtedy, gdy położył nogi na biurku.
– Musisz ciągle rżeć jak jakiś koń? Człowieku, to irytujące, wiesz? – jęknęła, patrząc na niego z politowaniem, i zaraz dodała poważnym tonem: – Może i złe wspomnienia, gówno cię to powinno obchodzić. Ja jutro nie pracuję. Poradzicie sobie beze mnie, zresztą… Młodsi są na komendzie. Może tych dwóch z prewencji? Niech ruszą tyłki i się wykażą… Ostatnio któryś narzekał, że u nas się nic nie dzieje. Niech podjedzie na Święto Duchów, popilnuje trochę porządku, pokaże, kto jest królem na dzielnicy. Raz, dwa zmieni zdanie, że u nas wieje nudą.
– Drażliwa… Jak ty z nią wytrzymujesz? – Mors spytał młodszego aspiranta, a jego wąsy poruszały się z każdym wypowiadanym słowem.
– Nie narzekam. Lubię takie z temperamentem – odparł i puścił oko do Alicji, która skwitowała to kolejnym westchnięciem połączonym z przewróceniem oczami.
Dwóch na jedną. To zdecydowanie nie było sprawiedliwe.
– Dobra, to skoro Ptaszyna ma jutro wolne… Bravo, zajmiesz się młodymi, jeśli będzie taka potrzeba. Jak mówiłem, może tamten posterunek będzie nas potrzebował, a może poradzą sobie sami. Ale w gotowości trzeba być, taka praca. Niektórzy się dopiero uczą tego ciężkiego kawałka chleba, więc młodych samych nie puszczę. Miej na nich oko, kiedy będą robić objazdówkę po okolicy. – Szef znowu podciągnął spodnie. – Nazjeżdża się tego tałatajstwa, psia jego mać… Roboty tylko ludziom narobią, bo wieś się wyludnia, psia krew…
– Nie tylko ty masz problem z Halloween. Możesz przybić piątkę z Morsem – skwitował Malczewski, gdy komendant opuścił ich pokój.
Alicja uśmiechnęła się pod nosem.
– To nie problem ze świętem. Bo nic do tego nie mam. Przebieranki są w porządku.
– No z tej strony koleżanki nie znałem… Przebieranki, powiadasz… – W głosie Malczewskiego pobrzmiewał teraz Johnny, żywcem wyjęty z kreskówki. Tylko czekała, aż zacznie poruszać mięśniami z sakramentalnym „patrz na klatę”.
– Nie jestem taka drętwa, jak ci się wydaje – dodała, dumnie wypinając pierś, niewielką, lecz wciąż idealnie pasującą do jej sylwetki.
– To co w takim razie ci przeszkadza w tym dniu? Skoro nie samo święto jest problemem?
Ptaszyna się zaśmiała. Przez chwilę czuła się jak na przesłuchaniu. Zastanawiała się, dlaczego o to wszystko pytał. Mimo to postanowiła mu odpowiedzieć.
– Ludzie są problemem. Mali ludzie, bez nadzoru rodziców, niszczący moje mienie. Z nimi mam problem – rzuciła na odchodne. – A tymczasem… Idę do archiwum. Będę, jak wrócę.
Wyszła, nie dając mu szansy na odpowiedź.
A tymczasem on trawił to, co powiedziała, i zastanawiał się, czy przypadkiem sam nie ma problemu z tym dziwnym świętem.
Rozdział czwarty
30 października 2024 roku, godzina 13.00 Nina Greń
Deszcz zelżał. Po porannej mgle nie było ani śladu. Rozmyła się w powietrzu, które wciąż jeszcze pachniało chłodem i wilgocią. Tylko spore kałuże na drodze i krople skapujące z gałęzi i pozostałych na nich liści przypominały o dżdżystym poranku.
Odetchnęła z ulgą. Bała się, że deszcz zepsuje przygotowania do wielkich obchodów święta.
W ten jeden dzień w roku mogła się spotkać ze znajomymi, którzy postanowili opuścić Wieszczów w poszukiwaniu lepszego życia i ciekawszych perspektyw. Jeden dzień, w którym mogła dać upust fantazji i wykorzystać swoje kreatywne umiejętności. Uwielbiała charakteryzacje, wymyślanie strojów i uzupełnianie ich drobiazgami dodającymi całości pazura.
To był jej dzień. I nic nie mogło tego popsuć.
Do sklepu spożywczego zostało jej niecałe czterysta metrów. Pokonywała je nadzwyczaj szybko, jakby w obawie, że ktoś może ją ubiec. Tylko chłodny wiatr zaskakiwał ją, gdy raz za razem pojawiał się w niezabudowanej przestrzeni wsi. Owiewał ją wówczas z każdej strony. Przypominał radosnego psa, który wita swojego właściciela po długiej nieobecności.
Żółty budynek sklepu z czerwonym szyldem wychylał się zza krzewów jaśminu. Wczesnym latem pachniały obłędnie, wabiąc pszczoły. Odgłos ich pracujących skrzydeł niósł się wtedy echem w powietrzu, przerywany jedynie warkotem przejeżdżających maszyn rolniczych i samochodów. Uwielbiała ten czas! Ale jeszcze bardziej lubiła jesień, która przynosiła to niezwykłe święto.
Pod ścianą, na prowizorycznej ławeczce, zrobionej z dwóch kubłów i nieheblowanej deski, siedziało dwóch mężczyzn. Nie zważali na panującą wokół wilgoć i chłód. Ich policzki i nosy były zaróżowione, bynajmniej nie z powodu ciężkiej pracy, przy której mogli się rozgrzać. Trzymali szklane, ciemnozielone butelki, wsunięte za pazuchy, i przyglądali się badawczo Ninie, która zgrabnie przeskakiwała przez kolejne rozległe kałuże.
– Dzień dobry! – rzuciła w stronę mężczyzn.
– A jaki tam dobry… – odparł jeden z nich, którego zmierzwiona czupryna wystawała spod ciepłej czapki. Pociągnął łyk z butelki i otarł wierzchem spracowanej dłoni wilgotne usta.
Był to Zenek Waligóra. Choć był szczupły i wysoki, każdy we wsi wiedział, że mimo niepozornej aparycji Waligóra był silnym mężczyzną. Imał się zwykle różnych prac, które nie zajmowały zbyt wiele czasu. Śmiano się, że Zenek to lokalny wolny strzelec, nieprzywiązujący się na stałe do żadnego zajęcia. Gdzie była robota, tam zjawiał się Zenek. Był pracownikiem sezonowym; żył zgodnie z porami roku, które oferowały mu zróżnicowane obowiązki. Wiosną pomagał w przygotowaniu ziemi pod siew, czasem i w samym siewie. Latem kosił trawy i uczestniczył w żniwach. Jesienią pomagał przy wykopkach, zimą zaś, o ile opady były solidne, odśnieżał, co popadło, za parę groszy. Dzięki temu Zenek czuł się potrzebny, a przy okazji łapał co nieco do swojej renty alkoholowej. Walczył z uzależnieniem, starał się trzymać z daleka od butelczyny, jednak przegrywał z kretesem, bo alkohol był od niego silniejszy. Mimo to potrafił zakasać rękawy i pracował tyle, ile był w stanie. Tylko w niedziele starał się być całkowicie trzeźwy i wtedy też unikał pracy, tak jak uczono go w domu. Postępował tak z szacunku do dnia, który trzeba święcić. I wtedy o dziwo nie ciągnęło go do picia. Mawiał, że pomaga mu wiara, choć nieraz śmiał się, że sam Bóg zapewne się już od niego odwrócił.
– Chyba jesteś nie w sosie, panie Zenku – powiedziała, łapiąc za klamkę, jednak nie otworzyła jeszcze drzwi. Nina miała w zwyczaju mieszać uprzejme zwroty grzecznościowe z mówieniem na ty.
– A co się cieszyć mam? Znów się nazjeżdża tu tych obcych przebierańców. Proboszcz prawdę z ambony w niedzielę powiedział. Wstydzić się żeśmy powinni, a nie dumni być, że te durne amerykańskie tradycje do nas znosimy. Palcem groził i dobrze robił! – Zenon aż uniósł się na ławce. Temat bez wątpienia bardzo go poruszył. Złość niemal buzowała w tym pracowitym, choć pogubionym człowieku.
– Ależ, panie Zenku… Co w tym złego, że raz w roku ludzie się zabawią? – spytała, puszczając klamkę. Była naprawdę ciekawa, co Waligóra miał do powiedzenia na temat nadchodzącego święta.
– A to, że duchy i szatana czczą! A to już do piekła prosta droga! Kto słyszał, żeby się ludzie za mary przebierali?! Dynie się powinno jeść, a nie w nich gęby wycinać. I jeszcze te, no… dzieciaki po domach puszczają na żebry. Od cukierków to się zęby psują! – huknął.
– A alkohol rodziny rozbija i można od niego umrzeć, o tym pan już nie słyszał? – Nina nie gryzła się w język. Wiedziała, że nie powinna dawać się tak łatwo wyprowadzić z równowagi. W końcu to nie do niej mężczyzna miał pretensje. Mimo to czuła się poniekąd dotknięta jego słowami.
– Akurat ja rodziny nie mam, to się nie wypowiem. I jak widać ciągle żyję. – Odwrócił się nieco urażony. Już, już podnosił butelkę w stronę ust, ale w ostatniej chwili zrezygnował. – Kiedyś to wasze święto narobi tylko problemów. Wspomnita moje słowa… Wszyscy, bez wyjątku, ot co.
Dopiero teraz upił łyk na znak, że dalsza wymiana zdań nie ma najmniejszego sensu. Nina, widząc, że to koniec rozmowy, wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi sklepu.
– Dzień dobry – powiedziała nieśmiało. Sprzedawczyni nie było widać. Musiała być gdzieś na zapleczu.
W środku było jasno i ciepło. To oznaczało jedno: zasilanie wróciło! Od razu rozpięła cienki płaszcz i ściągnęła z głowy czapkę. Rozejrzała się po niezbyt dużym sklepie, idąc w stronę półek i skrzynek z warzywami. Było tam wszystko: lekko zwiędnięte, smutno wyglądające marchewki, pachnące ziemią ziemniaki, wyżej leżały cebule, a tuż obok nich wisiały warkocze czosnku. Jeden z nich zaczął nawet kiełkować, jakby był tu już dłuższy czas. Na niektórych produktach zdążył nawet osiąść kurz, którego spora warstwa aż biła po oczach.
Lubiła ten sklep. Był mały, ale było w nim wszystko, czego ludzie potrzebowali. Gdy ktoś chciał czegoś nietypowego, wystarczyło poinformować właścicieli, którzy robili wszystko, by sprostać wymaganiom klienteli. Takie podejście sprawiło, że mieszkańcy właściwie nie musieli ruszać się poza Wieszczów. Chcieli awokado albo mango? Mieleccy na giełdzie kupowali awokado i mango. Ktoś potrzebował aluminiowych tacek, bo zbliżał się sezon grillowy? Jadwiga zamawiała ich cały tuzin i układała je w widocznym miejscu. Mieleccy szanowali swoich klientów, klienci szanowali Jadwigę i jej męża.
Nina rozglądała się nerwowo w poszukiwaniu towaru, po który tak szybko przyszła. Nigdzie nie widziała dyń, które co roku kupowała do dekoracji domu. Te na teren festynu z okazji Święta Duchów kupowano zwykle w zaprzyjaźnionym gospodarstwie, kilka kilometrów od Wieszczowa.
– O, dzień dobry, Nineczko! – Z zaplecza wyszła pani Jadwiga Mielecka. Dobrze znała Ninę i jej rodzinę. Mielecka była starszą kobietą, nieco przysadzistą, z włosami połyskującymi siwizną, zawsze spiętymi w niewielki koczek z tyłu głowy, opadający na kark. Nosiła długie spódnice, opinające ciało swetry i bluzki oraz luźne buty, które – rozpychane przez rosnące haluksy – przybierały nietypowy kształt. Jej znakiem rozpoznawczym był niebieski fartuch w kratkę, który zakładała, gdy tylko przekraczała próg swojego sklepu. Wszyscy znali Jadwigę, a ona wcale nie była dłużna. Miała zawsze informacje z pierwszej ręki. Była przyjazną i miłą osobą, której ludzie chętnie się zwierzali i nieraz sprzedawali najciekawsze ploteczki z najbliższej okolicy. Jeśli ktoś chciał się czegoś dowiedzieć, Mielecka była istną skarbnicą wiedzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
