Nieugięta - Karen Lynch - ebook + książka

Nieugięta ebook

Karen Lynch

4,6

Opis

Świat Sary Grey rozpadł się dziesięć lat temu, gdy jej ojciec został brutalnie zamordowany. Teraz, w wieku siedemnastu lat, wspomnienia tamtego dnia i pragnienie zrozumienia, co się wydarzyło, wciąż nie dają jej spokoju. Dziewczyna wiedzie żywot pełen sekretów. Rodzina i przyjaciele nie mają pojęcia o nadprzyrodzonym świecie, w którym jest zanurzona, ani o potężnym darze Sary.

Pragnąc odkryć tajemnicę śmierci ojca, dziewczyna podejmuje ogromne ryzyko i wraz z najbliższymi zostaje wystawiona na wielkie niebezpieczeństwo. Jej życie powoli wymyka się spod kontroli. Zwraca na siebie uwagę sadystycznego wampira i staje się obiektem jego pożądania. Dowiaduje się również, że przyjaciele mogą mieć tajemnice, o które nigdy by ich nie podejrzewała, a także odkrywa wstrząsającą prawdę o swoim pochodzeniu. 

Zawsze była bardzo niezależna, lecz aby przeżyć, musi otworzyć się na innych i ujawnić najgłębiej skrywane sekrety. Spotkanie wojownika Nikolasa wywraca jej świat do góry nogami. Tym bardziej że mężczyzna jest zdeterminowany chronić ją, nawet jeśli to ostatnia rzecz, jakiej Sara by pragnęła.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (271 ocen)
178
71
18
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ska77

Nie oderwiesz się od lektury

Choć uwielbiam Urban Fantasy, to ciężko mi przemóc się do książek, w których głównym bohaterem jest nastolatek. Tutaj mi to absolutnie nie przeszkadza, akcja jest ciekawa a historia wciągająca. Miła lektura z ogromem magicznych stworzeń. Polecam!
20
Ajra2016

Dobrze spędzony czas

Całkiem, całkiem niezła. Nie zrażajcie się fatalną okładką, zawartość jest lepsza.
10
Flajszman81

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, nie można się oderwać. Tu nuda nikomu nie grozi, polecam
10
Ainai1

Całkiem niezła

Bardzo dynamiczna książka dużo się dzieje. Są wampiry, łowcy wampirów, wilkołaki i dziewczyna z supermocami, którą wszyscy chcą złapać.
00
pernak93

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę fantastyki trochę miłości . Czyta się lekko i przyjemnie :)
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Wstęp

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Nota od autorki / o autorce

TYTUŁ ORYGINAŁU
Relentless
Copyright @ 2013 Karen A LynchCopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021Redaktor prowadząca: Anna Ćwik Redakcja: D. B. Foryś Korekta: Patrycja Siedlecka Opracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber: Wydanie 1 Gołuski 2021 :ISBN 978-83-66429-83-3Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
PRZEŁOŻYŁA Katarzyna Podlipska

SERIA NIEUGIĘTA

tom 1 NIEUGIĘTA

tom 2 AZYL

tom 3 SAMOTNY MŚCICIEL

tom 4 WOJOWNIK

tom 5 BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

tom 6 PRZEZNACZENI

tom 7 HELLION

Dla mojego przyjaciela Toma Jacksona Mam nadzieję, że ta opowieść wniesie trochę magii w życie moich Czytelników, tak jak Ty wniosłeś magię w życie tych, którzy Cię znali.

Wstęp

Przysunął wargi do mojego ucha, a jego słowa sprawiły, że przebiegła przeze mnie nowa fala przerażenia.

– Zamierzam się tobą delektować, mała Saro. Planowałem skosztować cię teraz, ale po co się spieszyć, skoro później możemy powoli się sobą nacieszyć?

– Nie…

– Pozwolę sobie jednak na mały kęs dla zaostrzenia apetytu.

Przybliżył twarz i siłą przechylił moją głowę, by odsłonić gardło. Dotknął ustami skóry, a językiem naparł na miejsce, w którym bił puls. Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Co to? – wymruczał i pociągnął nosem, jakby oceniał aromat nowego wina. Znów przesunął językiem po mojej szyi. – Pachniesz jak… – Jego tęczówki zabłyszczały, jak gdyby właśnie podano mu ulubiony deser. – Jesteś…

Rozdział 1

– Spóźniłeś się.

Malloy sapnął, zajmując miejsce naprzeciwko mnie.

– Nie wściekaj się tak o drobnostki. Poza tobą mam inne sprawy do załatwienia, wiesz?

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie i postukałam palcem w tarczę zegarka na nadgarstku.

– Przepraszam, w porządku? – Podniósł ręce w geście poddania. – Jezu, aleś ty niecierpliwa.

– Nie jesteś jedyny. Też mam różne sprawy do załatwienia.

Głośno odchrząknął, jakby nie potrafił sobie wyobrazić, co ktoś w moim wieku może mieć ważnego do zrobienia – gdyby tylko wiedział. Przybrałam opanowany wyraz twarzy, aby ukryć niepokój.

– Dobrze więc, gdzie to masz? – zapytał.

Poklepałam wybrzuszenie płaszcza na piersi i ściszyłam głos, by nikt poza naszym stolikiem nie usłyszał moich słów. Ryczący z szafy grającej Lynyrd Skynyrd skutecznie mnie zagłuszyli.

– Czternaście gramów, tak jak się umawialiśmy.

Malloy wytrzeszczył brązowe oczy i pochylił się do przodu, opierając łokcie na stole. Niższy ode mnie o parę centymetrów, z drobną wynędzniałą twarzą oraz matowymi brązowymi włosami przypominał małą polną myszkę. Jednak nie nabrałam się na jego bezbronny wygląd. W tym biznesie nie da się przetrwać, będąc miłym.

– W takim razie zobaczmy.

Przebiegł wzrokiem po słabo oświetlonym barze, zanim skupił go na mnie. Mogłam mu powiedzieć, żeby się nie martwił. Klienci Jeda potrafili pilnować swojego nosa, dlatego zasugerowałam spotkanie właśnie w jego barze motocyklowym. Drugi powód to fakt, że Jed zawsze trzymał za barem drewniany kij baseballowy i kaliber .44 na wypadek kłopotów. Nikt nie zaryzykowałby wszczynania u niego burdy.

Sięgnęłam za połę płaszcza i wyciągnęłam zwiniętą papierową torbę. Malloy próbował ją chwycić, ale odsunęłam pakunek poza zasięg jego ręki, po czym przybrałam profesjonalny wyraz twarzy.

– Najpierw zapłata.

– A tak, racja. – Zrobił kwaśną minę, jednocześnie wkładając pod kurtkę dłoń, która po chwili znieruchomiała. – Nie było łatwo to zdobyć, wiesz? Może…

– Mieliśmy umowę, Malloy. – Niech to szlag, powinnam była się domyślić, że znów spróbuje swoich sztuczek i to akurat dzisiaj, kiedy nie miałam czasu bawić się w te jego gierki.

Mój telefon leżał na stoliku wyświetlaczem do dołu. Podniosłam go.

– Co robisz?

– A jak myślisz? – Nawet na niego nie spojrzałam, zajęta przewijaniem krótkiej listy kontaktów. – Czternaście gramów jest warte dziesięć razy więcej niż to, ile mi za nie płacisz. Dobrze o tym wiesz. Jeśli jednak nie chcesz robić ze mną interesów, będę musiała dobić targu z kimś innym.

Przygryzłam wargę. Naprawdę nie chciałam szukać nikogo innego, no i kończył mi się czas. Gdybym musiała czekać choćby dzień dłużej, żeby zdobyć to, po co tu przyszłam, było by już za późno. Dzień? Cholera, raczej godzinę.

– Przepraszam. Za chwilę wrócę. Muszę zadzwonić – powiedziałam.

Przesunęłam się na brzeg siedzenia z nadzieją, że mężczyzna nie przejrzał mojego blefu.

– Czekaj – westchnął.

Wyciągnął małą kwadratową paczuszkę owiniętą w brudną, szarą szmatkę. Położył ją na blacie, a potem przesunął w moją stronę. Zrobiłam to s

amo z papierową torebką i wymieniliśmy się w połowie stolika. Zdusiłam westchnienie ulgi, gdy zacisnęłam palce na zawiniątku. Uniosłam paczuszkę do ucha i potrząsnęłam nią, a następnie powąchałam, by potwierdzić zawartość. Usatysfakcjonowana, wsunęłam ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wzięłam duży łyk gazowanego napoju, aby ukryć chęć jak najszybszego opuszczenia lokalu. Sprawianie wrażenia zdesperowanej lub będącej w pośpiechu przed ludźmi pokroju Malloya nie było mądre. Równie dobrze mogłabym narysować sobie wielki czerwony cel na plecach.

Malloy przechylił torebkę i wyłuskał na dłoń małą szklaną fiolkę. Jego oczy błyszczały, kiedy obracał między palcami flakonik z żółtawobrązowym płynem.

– Dzieciaku, oddałbym lewą nerkę, żeby się dowiedzieć, jakim cudem udało ci się to zdobyć… I przeżyć, by o tym opowiedzieć. Zaśmiałam się krótko, aby ukryć zdenerwowanie.

– Kto twierdzi, że będę o czymkolwiek opowiadać? – Postawiłam szklankę z powrotem na stole i pochyliłam głowę w kierunku fiolki. – Nie obnosiłabym się tym za bardzo w miejscu publicznym.

Tak naprawdę chciałam powiedzieć: „Schowaj ten cholerny flakonik, zanim zabiją nas oboje”, ale się powstrzymałam, bo utrata opanowania nie skończyłaby się dla mnie dobrze.

– Nie musisz mi mówić, jak mam załatwiać swoje sprawy – odciął się, lecz jednocześnie zręcznym ruchem ręki, którego mógłby pozazdrościć mu niejeden magik, sprawił, że buteleczka zniknęła. – Nie ma szans, żeby powiązali to ze mną, prawda?

Malloy posiadał szeroką sieć kontaktów i reputację osoby dyskretnej. Niemniej zawartość tego pojemnika mogła przyciągnąć wiele niepożądanej uwagi.

Mężczyzna wyprostował się na siedzeniu.

– Jak wspomniałem ostatnim razem, nie przetrwałbym w tej branży, gdybym zdradzał swoich dostawców. I muszę chronić też własną skórę. Przerzucam towar przez różnych pośredników, którzy zabiorą nazwiska partnerów w interesach do grobu. Gadanie nie przynosi zysków. I ci ludzie nie mają pojęcia, gdzie zdobywam towar. Możesz być pewna, że nikomu o tobie nie powiem.

– Cieszy mnie to. – Ześlizgnęłam się z siedziska. Za długo tu zabawiłam.

– Czekaj! Mam kilka innych rzeczy, które mogą cię zainteresować… Jeśli zdobędziesz dla mnie więcej tego towaru, naturalnie. Wstałam i położyłam dłoń na wypukłości pod płaszczem.

– Dostałam to, po co przyszłam. Jeśli będę potrzebowała czegoś innego, skontaktuję się z tobą.

– Wiesz, jesteś zbyt poważna jak na dziewczynę w swoim wieku. – Pokręcił głową. – Powinnaś trochę wyluzować, czasem się zabawić czy coś.

Skierowałam się do wyjścia.

– Często to słyszę.

Po opuszczeniu ponurego wnętrza słońce od razu mnie oślepiło. Oparłam się o ciężkie drewniane drzwi i zamrugałam parę razy, by przyzwyczaić wzrok do otoczenia. „Boże, nienawidzę tego”. Dłonie mi się trzęsły, kiedy podwinęłam rękaw, aby zerknąć na zegarek. – Cholera. – Odepchnęłam się od drzwi, przeklinając Malloya za namieszanie w moich planach. Byłam spóźniona. Gdybym została tu chwilę dłużej, wszystko poszłoby na nic.

Zapięłam płaszcz i wyruszyłam na spotkanie z Remym. W porę dotarłam na znajdujący się dwie przecznice dalej przystanek, żeby akurat złapać kolejny autobus. Opadłam z wdzięcznością na siedzenie z tyłu, oparłam się o okno i patrzyłam na migające za nim ulice i budynki. Minęliśmy boisko do futbolu, gdzie odbywał się właśnie trening, więc obserwowałam grupę cheerleaderek machających biało-czerwonymi pomponami. Moja dłoń powędrowała na wypukłość w kieszeni i waga odpowiedzialności, która na mnie spoczywała, sprawiła, że poczułam się dużo starsza od tych dziewczyn.

Trasa autobusu skończyła się w pobliżu starego, niedziałającego od dwóch lat browaru. Wyskoczyłam przed zamkniętą na kłódkę bramą. Znaki: „Zakaz wstępu na teren prywatny” wisiały wzdłuż drucianego ogrodzenia, a całe miejsce miało smutny, opuszczony wygląd. Gdy je mijałam, mój nos drgnął z powodu unoszącego się wokół zapachu kwaśnego jęczmienia.

Dalej znajdowało się starsze osiedle bliźniaków i dwupiętrowych domów, którym w większości przydałaby się świeża warstwa farby. Pięć lat temu była to kwitnąca okolica, aż zamknięto browar wraz z fabryką części samochodowych, gdzie zatrudniano połowę mieszkańców tego obszaru. Teraz trawniki zarosły, a samochody na wielu podjazdach bardzo potrzebowały konserwacji.

Z czyjegoś radia rozbrzmiewała piosenka country, w innym domu młoda para tak się kłóciła, że ich dziecko zaczęło głośno płakać. Przeszłam obok grupy dzieciaków grających w hokeja na drodze, ale większość mnie zignorowały. Podbiegł za to znajomy mieszaniec labradora z owczarkiem, by się ze mną przywitać, więc zatrzymałam się na moment i pogłaskałam jego głowę, jednak go odgoniłam, gdy chciał podążyć moim śladem. Patrzył na mnie z tęsknotą, niestety byłam dziś zbyt zajęta, aby się z nim pobawić.

Przy ostatnim znaku stopu skręciłam w lewo i pobiegłam w dół pustą ulicą, przy której stały zaniedbane, zabite deskami stare rudery oraz ciągnące się aż do lasu podwórza. Prześlizgnęłam się pomiędzy dwoma ostatnimi budynkami i zanurkowałam pod złamaną deską w płocie ostatniego domu. Trawa i chwasty zawładnęły otoczeniem, podczas gdy bluszcz oplatał wiekową huśtawkę i pokrywał część muru. Podążyłam wąską ścieżką do tylnych drzwi, gdzie rozejrzałam się szybko wokół, a następnie wślizgnęłam do środka.

– Remy, jesteś tu? – zapytałam cicho.

Wszędzie było ciemno, z wyjątkiem zakurzonych słupów promieni słońca, które wdzierały się między deskami na oknach. Na szczęście znałam ten dom dość dobrze i nie potrzebowałam światła, żeby się po nim poruszać. Wyszłam z kuchni i ruszyłam w dół krótkiego holu. Po mojej prawej znajdowało się puste pomieszczenie będące kiedyś salonem, a po lewej zamknięte drzwi. Pchnęłam je, wtedy te otworzyły się do wewnątrz, skrzypiąc na zawiasach.

– Remy? – wyszeptałam i próbowałam dojrzeć cokolwiek w gęstym mroku.

Odpowiedziała mi cisza.

„Gdzie on się, do cholery, podziewa?”

Odwróciłam się, aby wrócić drogą, którą przyszłam.

– Ach! – Prawie zderzyłam się ze szczupłą, bladoszarą twarzą z dużymi, okrągłymi fioletowymi oczami oraz rozczochraną szarobrązową czupryną. Zachwiałam się do tyłu, a on wyciągnął ręce i złapał mnie za ramiona z siłą, jakiej się nie spodziewałam, biorąc pod uwagę jego smukłą budowę.

– Jezu, Remy! – Przyłożyłam dłoń do piersi, gdy mnie podtrzymywał. – Chcesz, bym dostała zawału?

Troll posłał mi krzywy uśmiech, ukazując rząd krótkich, ostrych zębów.

– Ty za młoda na atak serca – powiedział z zadziorną miną. Po każdym, kto widziałby go po raz pierwszy w życiu, właśnie przebiegłby dreszcz. – Ty spóźniona – skarcił mnie.

– Przepraszam. Malloy przesunął spotkanie o dwadzieścia minut. Przyjechałam tu najszybciej, jak mogłam. Co z nimi?

– Nie tak źle. Fren zmartwiony, ale ja powiedział mu, że Sara mówi, że zdobędzie lekarstwo, to zdobędzie. – Spojrzał na mnie wyczekująco.

Uśmiechnęłam się, wyciągnęłam tobołek z kieszeni płaszcza i położyłam go na jego niecierpliwych dłoniach.

– Czy kiedykolwiek cię zawiodłam?

Remy natychmiast się odwrócił i skierował do kuchni, więc podążyłam za nim. Ciekawa zawartości paczuszki, która tyle kosztowała, przyglądałam się, jak rozwijał szmatkę. Naszym oczom ukazało się małe, prostokątne, drewniane pudełko. Przyjaciel podniósł pokrywkę, wsypał jego zawartość do dużej, płaskiej kamiennej misy, a następnie wziął gładki okrągły kamień i zaczął rozcierać to, co znajdowało się w naczyniu.

Przysunęłam się bliżej i zobaczyłam kryształy o teksturze i kolorze gruboziarnistego cukru trzcinowego. Remy mielił je na proszek, a zapach zgniłych jajek oraz amoniaku, jakie wcześniej poczułam, stał się mocniejszy. Pomachałam ręką przed nosem. Zdecydowanie nie był to cukier. Gdy Remy poprosił mnie o znalezienie tej substancji, nazwał ją baktu, ale nie wyjaśnił mi dokładnie, czym była. Powiedział tylko, że pochodziła z jakiegoś miejsca w Afryce.

Szybko zredukował kryształki do proszku, a potem kilka razy splunął do miski i wymieszał całość gładkim drewnianym patykiem, żeby uzyskać gęstą pastę.

– Chodź – przemówił wreszcie. Podniósł ciężkie naczynie i ruszył w stronę schodów. Poszłam za nim w milczeniu. Moja rola się skończyła, reszta zależała od przyjaciela.

W pierwszym pokoju na górze, na gołej drewnianej podłodze, rozłożono stos szmat. Leżał na nich zwinięty w kłębek, skomlący, mały ciemny kształt. Okna na górze nie były zabite deskami, więc dostrzegłam zaokrąglone ciało i długie wrzecionowate kończyny tej kreatury. Klęczało przy nim też drugie stworzenie, a gdy weszliśmy do pomieszczenia, zwróciło ku nam wypełnioną nadzieją, brzydką, wklęsłą twarz. Uśmiechnęłam się do niego i wskazałam na misę w dłoniach Remy’ego, wówczas chrząknęło miękko do partnerki, która odpowiedziała mu w podobny sposób. Nie miałam pojęcia, o czym rozmawiali, bo nie mówiłam w języku bagniaków, ale nie potrzebowałam zbyt bujnej wyobraźni, aby zgadnąć, że ją uspokajał.

Remy uklęknął obok sterty szmat, a ja stanęłam za nim, gdzie mogłam obserwować, jednocześnie mu nie przeszkadzając. Położył kamienne naczynie na podłodze i przemówił do osobników w ich języku. Następnie delikatnie przesunął samicę, aż położyła się na plecach, by obnażyć spuchnięty brzuch. Bagniaki żyły w bagnach – jak sama nazwa na to wskazuje – i zwykle pokrywało je błoto. Samica była nienaturalnie czysta i zastanawiałam się, czy Remy ją umył w ramach przygotowania do zabiegu.

Fren, samiec bagniaka, przysunął się bliżej i wziął w obie ręce drobną dłoń partnerki. Jego wielkie oczy wypełniała miłość, lecz nie ukryło to widocznego na twarzy strachu. Chciałam go zapewnić, że będzie dobrze, ale nie zrozumiałby mnie, poza tym wcale nie miałam pewności, czy faktycznie tak się stanie.

Według Remy’ego porody bagniaków zwykle przebiegały bez problemu, niestety ciąża Mol należała do niezwykle trudnych. Po miesiącach choroby była bardzo słaba, a jej dziecko nie chciało się urodzić. Ich ciąża różniła się od ludzkiej, gdzie maleństwo przychodziło na świat po dziewięciu miesiącach. Jeśli matka podupadała na zdrowiu lub nie miała dość siły, nie dochodziło do narodzin. Oboje czekała śmierć.

Przyglądałam się, jak Remy delikatnie rozsmarowywał pastę na nabrzmiałym brzuchu Mol. Zesztywniała i cicho zaskomlała. Stojąc tak blisko, czułam jej ból i strach, co obudziło we mnie znajome pragnienie – potrzebę podejścia do niej i ulżenia w cierpieniu. Jednak ufałam przyjacielowi. Wiedziałam, że dawał Mol największe szanse na przejście przez ten proces. Zacisnęłam więc kciuki i obserwowałam.

Remy skończył nakładać gęstą papkę. Odstawił misę na bok, później położył długie dłonie na brzuchu Mol i wywarł delikatny nacisk na wypukłość, która stanowiła jej nienarodzone dziecko. Zaczął śpiewać w języku trolli – znałam tylko parę słów, ale wystarczyły, żebym rozpoznała w nich modlitwę. Trolle były całkowicie oddane swojemu bogu i używały modlitwy i magii we wszystkim, co robiły. Widziałam umiejętności Remy’ego już wcześniej. Miałam ogromny szacunek do jego wiary i czarów.

Pasta szybko wyschła, zmieniając się w kruchą skorupę. Zauważyłam, że cierpienie Mol stało się mniejsze i była teraz w stanie znieść ciężar rąk Remy’ego.

„Działało?”

Krzyk Mol sprawił, że włosy na karku stanęły mi dęba. Padłam na kolana obok trolla, podczas gdy brzuch Mol zaczął się gwałtownie kurczyć, wprawiając w drżenie całe jej ciało.

– Co się dzieje?

– To normalne – odpowiedział. – Nadchodzi dziecko.

– Nadchodzi? – zapytałam tępo.

Mol nie wyglądała jak rodząca matka, raczej jakby coś rozrywało ją od środka. Z drugiej strony nigdy nie widziałam porodu bagniaka, więc nie miałam pojęcia, czy właśnie tak powinien przebiegać. Bagniaki, jak większość Innych, były skryte i stroniły od ludzi. To, że pozwolono mi zostać i być świadkiem tego wydarzenia, oznaczało ich wdzięczność oraz szacunek.

Łzy napłynęły mi do oczu, gdy patrzyłam, jak natura przejmuje władzę, a Mol znajduje siłę, której potrzebowała, aby sprowadzić dziecko na świat.

Fren odebrał niemowlę. Niezwykle małe, brązowe ciałko przypominało lalkę i nie wydało żadnego dźwięku, gdy tata kołysał je w ramionach. Fren wpatrywał się w noworodka, przebiegając palcami po jego twarzy, jakby nie mógł uwierzyć, że było prawdziwe.

– Nie powinno płakać? – szepnęłam, by nie zakłócać spokoju bagniakom. Fren gaworzył do dziecka, a Mol leżała z zamkniętymi oczami, zbyt zmęczona, żeby na nie spojrzeć.

Remy przytaknął z ponurą miną.

Wtedy to poczułam: znajome przyciąganie, które pchało mnie do dziecka jak stal do magnesu. Cicho westchnęłam.

– Jest chory, bardzo chory. – Pierwsze lodowate macki śmierci otarły się o moją skórę i wiedziałam, że było za późno. Gdybym tylko dotarła tu wcześniej.

Zdjęłam z siebie płaszcz.

– Daj mi go! Szybko, nie mamy za dużo czasu. – Czułam, jak uciekało z niego życie.

Remy sięgnął po dziecko, ale Fren kręcił głową i przyciskał maleństwo do torsu. Troll pochylił się do przodu, chrząkając groźnie. Cokolwiek powiedział bagniakowi, zadziałało, bo oddał mu niemowlę. Wyciągnęłam ręce, wówczas Remy położył na nich nagie, pomarszczone ciałko. Nie mogło być większe od tygodniowego kociaka i jak tylko je dotknęłam, poczułam słabe bicie serca oraz wkradający się w małe kończyny chłód.

– Nie poddawaj się, maleńki – wymruczałam. Przyciągnęłam go do piersi i nakryłam dłońmi. Potem sięgnęłam w głąb siebie i przesunęłam ścianę, która powstrzymywała moc.

Zupełnie jakbym otworzyła drzwi pieca, ciepło rozpaliło się w mojej klatce piersiowej i przebiegło przez żyły jak iskra po loncie. Nie musiałam kierować energii w konkretne miejsce, bo zawsze sama wiedziała, dokąd powinna się udać. Zatrzeszczałam jak przewód pod napięciem, gdy moc pędziła wzdłuż zakończeń nerwowych do każdej części ciała, którą stykałam się z umierającym stworzeniem.

Zwykle uwalniałam energię w kontrolowanym strumieniu, pozwalając jej płynąć spokojnie w poszukiwaniu źródła urazu czy choroby. Była tak silna, że obawiałam się, że zbyt mocno wstrząśnie moimi pacjentami i zabije ich na miejscu. Tymczasem w sytuacji jak ta, kiedy organizm powoli tracił kolejne funkcje życiowe i przygotowywał się do śmierci, taki wstrząs był czasem jedyną rzeczą, jaka mogła mu pomóc. To jak elektrody defibrylatora, których używano na pogotowiu, z tą różnicą, że moje działały na wszystkie organy, a nie tylko na serce. Przynajmniej tak bym to opisała. Niestety moja moc nie miała dołączonej do siebie instrukcji obsługi.

Ciepło zbierało się w dłoniach do momentu, aż te zaczęły wydzielać nikły blask. Ogień stawał się coraz gorętszy – odnosiłam wrażenie, jakbym trzymała kawałek rozżarzonego węgla, ale nie puszczałam. Przygryzłam wargę, żeby powstrzymać się od krzyku, i kontynuowałam, czekając, aż moc wzrośnie do odpowiedniego poziomu, zanim ją uwolnię.

Wystrzeliła z moich rąk i wlała się do małego ciałka, przepłynęła przez żyły i kości, następnie przeniknęła przez tkanki, aby nasycić komórkę po komórce niczym wiosenny deszcz wsiąkający w ziemię. Moc stanowiła przedłużenie mnie, więc czułam, jak oplata się wokół niewydolnego serca, pulsując i drżąc. Z każdym drgnięciem przesyłała zastrzyk energii do mięśnia, co sprawiało, że małe stworzonko poderwało się, po czym ponownie znieruchomiało. Przesyłałam falę za falą, modląc się, by naprawiły uszkodzony organ. Straciłam poczucie czasu, ale minęło przynajmniej z dziesięć minut, nim przyszło mi pogodzić się z faktem, że nie zdołałam ocalić nowo narodzonego bagniaka. Jego serce biło tylko dzięki mojej mocy i nie mogłam dłużej podtrzymywać tego stanu. Jedną z najwcześniejszych i najokrutniejszych lekcji, jakie otrzymałam na temat swojego daru, było to, że czasami nie mogłam kogoś uratować, bez względu na to, ile energii w niego przelałam.

Odsunęłam od siebie dziecko i poczułam bolesne ukłucie w piersi, gdy popatrzyłam na jego pozbawioną życia twarz. „Tak mi przykro, maleńki”.

Pełen bólu szloch przeciął powietrze. Otworzyłam oczy i napotkałam udręczone spojrzenie Mol. Opłakiwała dziecko, którego nie dane jej było nawet wziąć w ramiona. Cierpiałam razem z nią. Nikt nie powinien patrzeć na śmierć ukochanej osoby. To niesprawiedliwe! Zrobiliśmy wszystko jak trzeba. Dziecko Mol zasługiwało, by żyć.

Przyciągnęłam moc z powrotem do siebie, aż moje dłonie znów się rozgrzały. Przeszył mnie ból, ale ledwie go poczułam przez wzrastający gniew. Posłałam kolejny zastrzyk energii do ciała bagniaka, a ten uderzył w nie z siłą pioruna. Tyle siły mogło całkowicie zatrzymać serce, ale nie było już nic do stracenia.

W końcu iskra się wyczerpała. Byłam wykończona i mgliście świadoma oddechów Remy’ego oraz Frena, a także szlochów Mol, kiedy drobne serduszko przyciśnięte do mojego nieregularnie zatrzepotało i stanęło.

Nastała cisza.

I wtedy… Puk, puk. Puk, puk. Puk, puk. Potem ledwie zauważalny ruch, gdy maleńkie płuca rozszerzyły się wraz z pierwszym haustem powietrza. Następnie łaskotanie stópki opartej o moją klatkę piersiową.

Uniosłam trzymane w dłoniach niemowlę i patrzyłam z zachwytem, jak jego mała spłaszczona twarzyczka zadrżała, aż malec otworzył usta. Usłyszałam najpierw słaby świszczący dźwięk, który szybko przerodził się w płacz. I oto miałam w rękach wijące się, zawodzące i zdrowe dziecko.

Śmiałam się i płakałam, kiedy krzyki wypełniały pomieszczenie. Mol chrząknęła niespokojnie. Wyciągnęła ramiona, więc podałam jej synka i patrzyłam, jak matka z ojcem dotykają z namaszczeniem cudem odratowane maleństwo.

Usiadłam ciężko, a później położyłam się na zakurzonej podłodze. Uzdrowienia zawsze mnie wyczerpywały, niektóre bardziej niż inne, i zwykle potrzebowałam paru minut, aby dojść do siebie. Jednak przywrócenie życia istoty, która znajdowała się tak blisko śmierci, było niezwykle trudne, przez co czułam się, jakbym przebiegła maraton. Bez względu na to, ile razy korzystałam z mocy, nie stawało się to prostsze.

Miałam sześć lat, gdy odkryłam, co potrafię. Na początku często nadużywałam daru, aż w końcu nauczyłam się lepiej go kontrolować i nie uszczuplać tak bardzo swojej energii. Łatwo zapomnieć o własnym zdrowiu, kiedy próbowało się uratować czyjeś życie. Musiałam odkryć, w jaki sposób blokować moc, dopóki nie była potrzebna, w przeciwnym przypadku traciłam ją od razu po zbliżeniu się do chorego lub rannego stworzenia. Teraz podczas uzdrawiania uwalniałam tylko konieczną do tego ilość. Wypuszczenie takiego strumienia, jak przed chwilą dla bagniaka, było podobne do przeciążenia obwodu, z tym wyjątkiem, że nie posiadałam żadnego przełącznika, który zresetowałby moją iskrę. Zawsze sama się odnawiała, ale potrzebowała na to czasu.

Zimna dłoń dotknęła mojego ramienia.

– W porządku, Sara? – usłyszałam zmartwiony głos Remy’ego i posłałam mu zmęczony uśmiech.

– Nic mi nie będzie. Wiesz, jak ze mną jest. Muszę jedynie odrobinę odpocząć.

– Tak, ty odpoczywaj. – Delikatnie uniósł moją głowę, by podłożyć pod nią zwiniętą kurtkę. Wychwyciłam, jak rozmawia z Frenem oraz Mol, lecz zaraz wszystkie odgłosy stały się przytłumione. Odpłynęłam.

Zawieszona gdzieś pomiędzy czuwaniem a snem poczułam znajome poruszenie w głębi umysłu. Zużyłam tak dużą ilość energii, że wcale mnie nie zdziwiło, że jest w ruchu. Zawsze stawało się aktywne po uzdrowieniu, gdy poziom mocy był bardzo niski. Nie żeby wiele osiągnęło. Nawet wyczerpana miałam dość siły, aby to poskromić.

Nazywałam to „bestią”. Kiedyś przerażało mnie, że mam w głowie tę mroczną rzecz, mimo iż wiedziałam, że wiązała się z moim darem. Dawno temu przeczytałam cytat, który mówił: „zapalając świecę, rzucasz też cień”, i zastanawiałam się, czy to samo nie dotyczyło też mnie. Moja moc była świecą – jasną i ciepłą – a bestia stanowiła jej cień – ponury i mroczny. Remy raz powiedział, że większość mocy polega na równowadze dobra i zła, zatem nie powinnam bać się czegoś, co było częścią mnie. Nie akceptowałam bestii, ale nie miałam innego wyboru, jak nauczyć się z nią żyć.

* * *

Gdy się obudziłam, w pomieszczeniu panowała cisza, a długie cienie sugerowały, że nadeszło późne popołudnie. Obróciłam głowę i zobaczyłam, że jestem sama. Bagniaki najprawdopodobniej wróciły do domu, jednak wiedziałam, że Remy wciąż gdzieś się tu kręcił. Nigdy nie zostawił mnie samej, kiedy dochodziłam do siebie.

Stęknęłam podczas wstawania. Byłam cała obolała, częściowo z powodu intensywnego uzdrowienia, a częściowo z powodu leżenia na twardej podłodze. Rozciągnęłam się trochę, żeby rozruszać kości, następnie podniosłam płaszcz i przeniosłam się na dół, gdzie znalazłam Remy’ego zerkającego przez szczeliny między deskami jednego z okien w salonie. Podeszłam do niego i oparłam się o ścianę, ignorując odklejającą się tapetę, która zahaczała o moje włosy.

Przyjaciel się do mnie uśmiechnął.

– Ty spałaś głęboko tym razem. Czujesz lepiej?

– To nie było łatwe – przyznałam. – Ale zdecydowanie warte swojej ceny.

Usłyszałam głośny śmiech na zewnątrz i popatrzyłam przez szparę na grupę nastoletnich chłopców bawiących się na ulicy. Remy obserwował ich na wypadek, gdyby któryś zdecydowałby się tu zapuścić, kiedy spałam. Zastanawiałam się, co by zrobili, gdyby weszli i stanęli twarzą w twarz z czekającym na nich trollem. Prawdopodobnie popuściliby w spodnie. Jeśli nie znałabym mojego groźnego przyjaciela, pewnie zrobiłbym dokładnie to samo.

– Mol i maleństwo mają się dobrze? – zagadnęłam.

– Tak. Fren i Mol zabiorą dziecko do domu i pokażą rodzinie. Mówią ty masz wielką magię. Pytają, czy ty czarodziejka.

– Daleko mi do tego.

Jeśli miała tu dziś miejsce jakaś magia, to pochodziła od Remy’ego. Widziałam ją w sposobie, w jaki pomógł Mol urodzić dziecko. Choć nie posiadał mojego daru, również zajmował się uzdrawianiem, a jego wiedza o lekach nigdy nie przestawała mnie zaskakiwać. Licząc w latach trolli, był jeszcze nastolatkiem, tak jak ja, ale wiedział już więcej, niż mogłabym nauczyć się przez całe życie.

– Niedługo się ściemni. – Znów zerknął na ulicę.

– Może za godzinę. Zresztą nie boję się ciemności.

– Wujek niezadowolony, kiedy ty na zewnątrz do późna.

– Nate nie jest zadowolony z większości rzeczy, jakie robię – zażartowałam. Remy posłał mi pełne dezaprobaty spojrzenie, więc kontynuowałam: – Wiesz, że to prawda. Kocham Nate’a, ale… za bardzo się różnimy. Chce, żebym była kimś, kim nie jestem. Pragnie zwyczajnej bratanicy, która ma przyjaciółki i należy do szkolnego zespołu, cheerleaderek albo czegoś podobnego. Niestety ja taka nie jestem i nigdy nie będę.

– To nieprawda. On tylko chce ty szczęśliwa.

Uniosłam brew.

– Odkąd to jesteś ekspertem od ludzkich rodziców?

– Każdy dobry rodzic chce szczęśliwe dziecko. – Odsunął się od okna. – Chodź. Chłopcy odchodzą.

Dźgnęłam go palcem w plecy, podążając za nim do drzwi na tyłach budynku.

– Wiesz, ostatnio coraz bardziej się rządzisz.

Zaśmiał się ochrypłym głosem.

– Nawet trolle tobą nie rządzą.

– To prawda! Jestem silną, niezależną kobietą, nie zapominaj o tym.

Przecięliśmy podwórko i wymknęliśmy się przez ogrodzenie. Remy odwrócił się do mnie.

– Dobrze się spisałaś.

– My dobrze się spisaliśmy – poprawiłam. – Przy okazji, nigdy mi nie wyjaśniłeś, czym jest baktu.

– Baktu to skrzydlaty wąż z pustynnych obszarów.

Uniosłam brwi.

– Hę? Jak wąż zmienia się w kryształ?

– Kryształy to nie wąż. To wysuszone odchody baktu.

– Odchody? Masz na myśli kupę? – Zmarszczyłam nos. – Ble! To obrzydliwe, Remy!

Przyjaciel się roześmiał i skierował w stronę lasu.

– Baktu jest bardzo jadowitym wężem. Z odchodów jest silne lekarstwo.

Zniknął, nim zdążyłam odpowiedzieć. Zazdrościłam trollom umiejętności wtapiania się w otoczenie – jakby rozpływały się w powietrzu. Od czasu do czasu też by mi się taka przydała.

Ulice świeciły pustką, gdy szłam na przystanek autobusowy. Chociaż był sobotni wieczór, niewiele osób wybierało się do miasta, dlatego w autobusie znalazłam mnóstwo miejsc do wyboru. W weekendy tą trasą zawsze jeździł ten sam kierowca, skinął mi głową, kiedy wrzuciłam drobne do pudełka na opłaty za przejazd.

Przynajmniej mogłam się zrelaksować w drodze powrotnej, bo razem z Remym wykonaliśmy niesamowitą robotę. Pomogłam dziś uratować dwa życia – ile dziewczyn w moim wieku mogłoby się czymś takim pochwalić? Nie żebym lubiła przebywać w zadymionych barach, dobijać nielegalnych targów z ludźmi, którzy byli podziemnym odpowiednikiem dilerów narkotyków. To, że miałam wystarczająco dużo rozumu, by utrzymać chłodną fasadę i zachowywać się tak, jakbym wiedziała, co robię, nie zmieniało faktu, że czułam się tym przytłoczona. Jednak nie mogłam teraz przestać. Nie skoro zależało ode mnie czyjeś życie.

Kiedy dwa lata temu Remy poprosił, abym pomogła mu znaleźć sproszkowany róg chimery, żeby pomóc umierającemu kelpie, nie miałam pojęcia, że istnieje czarny rynek, na którym kupi się wszystko, co tylko się wymarzy - jeśli ma się pieniądze, by za to zapłacić. Od tamtego momentu zdobyłam dla Remy’ego pół tuzina innych przedmiotów i stałam się całkiem niezła w negocjacjach, bo żadna z tych rzeczy nie należała do tanich ani łatwych do namierzenia. Nie dało się od tak kupić sobie łusek hydry lub zębów hanslinga na Amazonie czy eBayu. Cóż, przynajmniej jeszcze nie.

Mieliśmy szczęście, że Remy mógł sobie pozwolić na kupno czego zapragnął. Oczywiście były pewne rzeczy cenniejsze od pieniędzy – jak zawartość fiolki, którą dałam Malloyowi – rzadkie i prawie niemożliwe do zdobycia. Malloy sprzedałby własną matkę, aby się dowiedzieć, jak na to trafiłam, ale nigdy nie zdradziłam swojego sekretu ani jemu, ani nikomu innemu. Uświadomienie komuś takiemu jak on, że miałam tego trochę na wymianę, było już wystarczająco niebezpieczne. Ludzie zabijali za o wiele mniej. A jeśli pobratymcy Remy’ego dowiedzieliby się, co robimy… Zadrżałam na samą myśl.

Żółć trolli to silny i bezcenny lek – nie tylko ze względu na swoje właściwości, ale również dlatego, że istniało niewielu śmiałków, na tyle odważnych, żeby ją zdobyć. Trolle były skryte i nieuchwytne, poza tym miały złą reputację, która powstrzymywała zarówno ludzi, jak i nieludzi przed poszukiwaniem ich, nie mówiąc już o próbach odebrania im czegokolwiek.

Poczułam obrzydzenie, kiedy Remy po raz pierwszy powiedział mi o tej substancji. Jednak jeśli potrafiło się przezwyciężyć jej wstrętny zapach i nie zastanawiało nad tym, skąd się wzięła, miała niesamowite walory regeneracyjne. Potrafiła spowolnić rozwój chorób zwyrodnieniowych, alzheimera lub parkinsona, odwracała również łysienie. Słyszałam, że zwalczała nawet niektóre rodzaje raka. Z doświadczenia wiedziałam, że nie była w stanie wyleczyć każdego urazu, ale czternaście gramów – czyli tyle, ile przekazałam Malloyowi – mogło na przykład powstrzymać proces starzenia się na okres do pięciu lat, jeśli prawidłowo ją zastosowano. W gruncie rzeczy to fontanna młodości i istnieli ludzie, którzy zapłaciliby praktycznie każdą sumę, by ją dostać. Im młodszy troll, tym silniejsza żółć, z tym że trolle były tak opiekuńcze w stosunku do swoich młodych, że zbliżenie się do nich bez napotkania strasznego końca graniczyło z cudem. Remy dał mi własną żółć, abym ubiła za niego interes, ale jego pobratymcy wpadliby w szał, gdyby kiedykolwiek się dowiedzieli, czym handlowaliśmy. Trolle nie lubiły ludzi, choć z jakiegoś powodu starszyzna tolerowała moją przyjaźń z Remym. Jednak się nie łudziłam – doskonale wiedziałam, na jakich zasadach to funkcjonowało. Wciąż byłam tylko człowiekiem.

Autobus podjechał na mój przystanek znajdujący się przed pocztą w sercu miasta, więc pomachałam kierowcy, po czym wysiadałam tylnymi drzwiami. Tętniąca życiem w ciągu tygodnia Market Street, finansowe i handlowe centrum New Hastings, była teraz spokojna – nie licząc ludzi kierujących się do Subwaya lub Antonia. Przeszłam na światłach i przecięłam mały parking między dwoma budynkami, żeby wyjść na koniec nabrzeża. Na południe ode mnie znajdowało się molo oraz sklepy i restauracje, które ciągnęły się wzdłuż estakady. Byłam już prawie w domu. Po dzisiejszym dniu miałam ochotę jedynie zaszyć się z książką w łóżku na resztę nocy.

Gdy dwóch chłopaków wyłoniło się spomiędzy mieszczących się przede mną budynków i przebiegło przez bulwar, by zaraz zniknąć przy jednej z przystani wędkarskich, od razu ich rozpoznałam. Wiedziałam, że prawdopodobnie knuli coś niedobrego, ale byłam zbyt zmęczona i głodna, aby się nimi przejmować. „Niech ktoś inny się tym zajmie”.

Poza zasięgiem mojego wzroku jeden z chłopaków zaśmiał się znajomo i krzyknął:

– Nie pozwól mu uciec!

Zatrzymałam się.

– Spójrz na to, Scott. Ledwo żyje.

– A żeby to szlag – zaklęłam i zawróciłam na pomost.

Rozdział 2

Spojrzałam na Scotta Foleya i Ryana Walsha, znajdujących się na plaży poniżej. Scott – wysoki i przystojny, o prostych ciemnych włosach – był odwrócony do mnie plecami, z kolei parę centymetrów od niego niższy Ryan stał w niewielkiej odległości za nim i wyglądał, jakby wolał być teraz gdzie indziej.

– Zostaw go w spokoju. – Walsh przeczesał palcami blond loki. – To nie jest fajne, ziom.

– Stary, kiedy zmieniłeś się w taką cipę? – zadrwił Scott. – Tylko się bawię. Zresztą sam powiedziałeś, że ledwie żyje.

Zacisnęłam pięści i rozejrzałam się po plaży w poszukiwaniu zwierzęcia, o którym mówili. Nic nie wypatrzyłam, więc zbliżyłam się do krawędzi wału, aby mieć lepszy widok. Krzyknęłam, gdy nagle się poślizgnęłam, po czym poleciałam w dół z wysokości czterech metrów i wylądowałam na tyłku u stóp dwóch zaskoczonych chłopaków.

„Cóż, nie takie wejście bym dla siebie wybrała”.

Przez chwilę żaden z nich się nie poruszył. Potem Ryan przykucnął, żeby zerknąć na moją twarz, zasłoniętą teraz przez ciemne włosy, które wysunęły mi się z kucyka.

– Kurczę, wszystko gra?

– Nic mi nie jest. – Odgarnęłam niesforne kosmyki i wstałam, od razu czując ból w lewej kostce. Przeniosłam na nią ciężar, aby sprawdzić, czy doznałam jakichś uszkodzeń. Chyba była lekko skręcona. No świetnie.

Gdy odwróciłam się przodem do chłopaków, zauważyłam, że Scott wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Zmrużył je, kiedy zdał sobie sprawę, na kogo się gapił.

– Czego chcesz?

Zerwałam z nim kontakt wzrokowy, by przeszukać plażę. Na co polowali, do cholery?

– Wyglądacie, jakbyście czegoś szukali. Może pomogę wam to znaleźć?

– Nie – odciął się Foley. Jego spojrzenie powędrowało do punktu za mną. Podążyłam za nim, ale nie zauważyłam niczego oprócz stosu starych sieci rybackich.

– Jesteś pewien? Bo… – urwałam, gdy spośród splątanych lin wydobył się żałosny jęk. W słabnącym świetle dnia zobaczyłam, jak się poruszyły, następnie wyłonił się z nich kościsty kociak. Stanowił przykry widok. Żebra boleśnie mu wystawały i chodził niespokojnie przez kilka sekund, zanim opadł na tylne łapy.

Z wściekłą miną obróciłam się do chłopaków.

– Zamierzaliście skrzywdzić tego kota!

– Nie. – Ryan nie potrafił spojrzeć mi prosto w oczy. – Ja nigdy bym nie…

Scott przestąpił z nogi na nogę.

– Ta, jasne. Mielibyśmy marnować czas na ten worek pcheł?

Stanęłam między nimi a zwierzęciem. Znałam Foleya od podstawówki i choć od tamtej pory wiele się w nim zmieniło, nadal umiałam rozpoznać, kiedy kłamał.

– To słabe. Nawet jak na ciebie, Scott.

Na jego policzkach pojawił się rumieniec.

– Powiedziałem ci, że ten głupi kot nic mnie nie obchodzi. Zresztą co ci do tego?

– Sądzisz, że pozwolę ci skrzywdzić bezbronne stworzenie?! – podniosłam głos. Scott zawsze potrafił mnie zirytować, lecz z jakiegoś powodu tym razem miałam problem z opanowaniem gniewu. – Czy to zapewnia ci frajdę w sobotnią noc? Sprawia, że czujesz się ważny i męski?

– Zamknij się! – Foley spojrzał na mnie gniewnie i przez sekundę myślałam, że dostrzegłam w jego oczach cień żalu, ale zniknął równie nagle, jak się pojawił.

Scott i ja przyjaźniliśmy się przez jakiś czas w podstawówce. Był pierwszą bliską mi osobą po mojej przeprowadzce do tego miasta. Zakumplowaliśmy się, mimo iż znajomi go wyśmiewali, że zadaje się z dziewczyną. Nasza przyjaźń była jednak krótkotrwała i zakończyła się w dniu, w którym przyuważyłam, jak razem z paroma innymi chłopakami po lekcjach rzucali kamieniami w zranioną wronę. Wrzasnęłam wtedy na niego, pchnęłam go na ziemię i powiedziałam, że nigdy nie mogłabym przyjaźnić się z kimś takim jak on. Wszelkie ciepłe uczucia, jakie do mnie żywił, szybko zmieniły się we wrogość, gdy narobiłam mu wstydu przed całą szkołą.

– Zmuś mnie. – Wypowiadając te słowa, zastanawiałam się, co ja, do diabła, wyprawiam. Czemu prowokowałam kogoś, kto miał z piętnaście centymetrów i minimum osiemnaście kilo więcej niż ja, w dodatku prawdopodobnie mnie nie znosił?

Twarz Scotta pociemniała.

– Zejdź mi z drogi, Grey, jeśli ci życie miłe.

– A jak nie, to co mi zrobisz? – Zbliżyłam się do niego o krok. – Mnie też zamierzasz pobić?

– Chwila! Nikt nikogo nie pobije. – Ryan położył dłoń na ramieniu kumpla. – Odpuść, ziom. To nie jest tego warte.

Foley odepchnął jego rękę.

– Nikt nie będzie się do mnie odzywał w ten sposób.

„Spróbuj mi zakazać”, ta myśl przeleciała złośliwie przez moją głowę. Zaraz zawtórowała jej kolejna, która kazała się uspokoić i wycofać, ale ją zignorowałam. Zamiast tego szyderczo się zaśmiałam.

– No to proszę bardzo, zabroń mi, jeśli potrafisz. Jeśli masz na tyle jaj.

Oczy chłopaka błysnęły niebezpiecznie, kiedy podszedł w moją stronę.

– Stary, nie możesz bić się z dziewczyną. – Ryan wyglądał na wystraszonego.

– Zamknij się – powiedzieliśmy jednocześnie ze Scottem. Posłałam mu bezczelny uśmiech, wówczas jego nozdrza rozszerzyły się w odpowiedzi.

– Tylko za bardzo nie krwaw, dobra? – Zerknęłam na swój płaszcz i westchnęłam. – Wywabienie plam z tego materiału będzie wrzodem na dupie.

Scott wydał z siebie zduszony dźwięk, a Walsh coś krzyknął, gdy jego kolega uniósł prawe ramię. Nie miałam pojęcia, czy zamierzał mnie uderzyć. Nie byłam nawet pewna, czy on sam wiedział, co chciał zrobić.

Zaszumiało mi w uszach, potem dziwne kłujące ciepło rozeszło się po całym moim ciele. To uczucie całkiem różniło się od tego, które mną zawładnęło podczas uwalniania płomiennej mocy kilka godzin wcześniej. Ten ogień nie miał w sobie nic uzdrawiającego, jedynie wściekłość oraz dziką błogość lwa wypuszczonego z klatki. Bestia w głębi mojego umysłu rozciągnęła się i zadrżała z radości. Mrugnęłam, odnosząc wrażenie, jakby z oczu opadła mi zasłona, a cały świat zaczął się wyostrzać.

Prawą pięścią uderzyłam Scotta w policzek, nim się zorientował, że wzięłam zamach. Ledwie zarejestrowałam ból w kostkach, kiedy patrzyłam, jak zatoczył się do tyłu od siły mojego uderzenia.

„Jeszcze”, zawyła bestia, wtedy zacisnęłam drugą dłoń.

Chłopak doszedł do siebie szybciej, niż przypuszczałam. Uchyliłam się w samą porę, żeby uniknąć potężnego ciosu, który pewnie pozbawiłby mnie przytomności. Moje usta wypełnił smak miedzi, natomiast dolna warga ostro zakłuła, gdy musnęła ją jego ręka. – Scott! – usłyszałam stłumiony krzyk Ryana. – Co ty, do cholery, wyprawiasz?

Wycelowałam lewą pięścią w podbródek Foleya, czym wytrąciłam go z równowagi. Obróciłam się na nodze, którą wcześniej uznałam za skręconą w kostce, a potem zrobiłam coś, czego jeszcze nigdy nie próbowałam – posłałam mu dobrze wymierzonego kopniaka w środek tułowia, przemieszczając się ze zwinnością, o jaką bym siebie nie podejrzewała. Chłopak zgiął się wpół ze zbolałym jękiem. Na ten dźwięk moje usta wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.

Bestia zawyła z rozkoszy.

Scott ryknął, ruszył na mnie niczym rozwścieczony byk, następnie się zatoczył, kiedy zdążyłam uskoczyć. Wychwyciłam za plecami zdławiony śmiech Ryana, co tylko znacznie bardziej wkurzyło Foleya. Odwrócił się i rzucił na mnie z podniesionymi rękami, ale i tym razem zdołałam się obronić. W odwecie uderzyłam go w twarz, aż usłyszałam przerażające chrupnięcie. Moja pięść poruszyła się tak prędko, że wyglądała na rozmytą.

– Ty suko! – Upadł na kolana, zasłaniając się ramionami. – Złamałaś mi nos!

Podparłam biodra dłońmi i patrzyłam na klęczącego przeciwnika, rozkoszując się smakiem triumfu. Napawałam się tym, z jaką łatwością pokonałam chłopaka, który był ode mnie większy i silniejszy.

Zamroczona intensywnością mocy, wycedziłam:

– Masz szczęście, że złamałam ci wyłącznie nos, dupku.

– Jezu, Sara!

Poczułam na sobie wzrok Ryana i zobaczyłam, jak jego zaskoczone spojrzenie przeniosło się ze mnie na jęczącego kumpla. To zadziałało jak kubeł zimnej wody. Wściekłość uleciała razem z tym dziwnym ciepłem, które zawładnęło mną kilka minut wcześniej. „Co ja wyprawiam?”, pomyślałam, podczas gdy otaczający mnie świat wracał do normy. Wstrząśnięta gapiłam się za zakrwawioną twarz Scotta. Jego nos spuchnął groteskowo, a wokół oczu zaczęły formować się siniaki. Nie byłam aniołem, ale nigdy nie spuściłam takiego lania drugiej osobie. Świadomość tego, co zrobiłam, ścisnęła mój żołądek.

– Scott, ja…

– Trzymaj się ode mnie z daleka, pieprzona wariatko! – warknął, podnosząc rękę na znak, abym się do niego nie zbliżała. Kiedy mówił, krew spryskała znajdujące się przed nim skały.

Cofnęłam się, dławiona wyrzutami sumienia, tymczasem Foley chwiejnie stanął na nogach. Co mnie, do diabła, napadło? Co sprawiło, że się na niego rzuciłam?! Byłam zła o kota, fakt, lecz Scott poszedłby w swoją stronę, gdybym dała mu spokój. Sprowokowałam go i celowo rozgniewałam, a potem uderzyłam pierwsza. Gdy sobie o tym przypomniałam, w mig poczułam obrzydzenie. To było tak, jakbym została opętana, i jeśli Walsh by się nie odezwał i nie wyrwał mnie z transu, nie wiem, jak mogłoby się to potoczyć.

– Jedynie się wygłupialiśmy. Wiesz, że nie skrzywdziłby tego kota, prawda? – zapytał Ryan, zmuszając mnie, żebym podniosła wzrok i dostrzegła szczerość w jego oczach.

Odwrócił się, aby pomóc Scottowi wspiąć się na nasyp. Jak tylko zostałam sama, usiadłam na ziemi, przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej i objęłam je ramionami. To była bestia. Zawsze trzymałam ją w żelaznym uścisku, ale wystarczyło, że zużywałam część mocy na uzdrowienie, a ona już zaczynała się poruszać, naciskając na więżące ją ściany. Dzisiaj tak bardzo uszczupliłam swoją energię, że straciłam nad nią kontrolę – i proszę, do czego doszło.

Nie walczyłam, odkąd skończyłam dziesięć lat, a nawet wtedy nie robiłam tego z zamiarem skrzywdzenia kogokolwiek. Cholera, nigdy wcześniej się tak szybko nie poruszałam. Nic dziwnego, że Ryan spojrzał na mnie, jakbym była jakimś cyrkowym dziwadłem. Słabe miauczenie wtargnęło do moich nieprzyjemnych myśli. Podniosłam głowę i zobaczyłam siedzącego obok mnie chudego, małego kotka. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej żałośnie: miał pół ogona, jedno ucho w strzępach, a całe ciało trzęsło mu się tak, że byle bryza mogłaby go przewrócić.

– Hej, kotku. – Sięgnęłam dłonią, by pogłaskać go po głowie. Syknął, ale nie próbował uciec, co uświadomiło mi, jak źle z nim było. Zwierzęta do mnie lgnęły, zwłaszcza te chore. Sądzę, że mogły wyczuwać moją moc, nawet kiedy trzymałam ją w zamknięciu. Mimo to potrzebowały odrobiny zachęty, aby pokonać swój naturalny strach przed ludźmi.

Uwolniłam energię, żeby kojąca fala spowiła malucha. W ciągu trzydziestu sekund przestał syczeć i oparł się o moją nogę. Jak tylko dotknęłam go placami, posłałam do jego kruchego organizmu strumień uzdrawiającej siły, a on natychmiast się położył. Przesunęłam ręką w dół grzbietu, czując prawie przebijające się przez skórę kości, gdy szukałam obrażeń. Nie znalazłam żadnych złamań, za to miał świerzb oraz futro pełne pcheł. Pozbyłam się ich, zajęłam się paroma skaleczeniami i zadrapaniami, a także usunęłam z jego płuc infekcję oddechową, po czym zabrałam dłoń, zadowolona, że nic mu nie będzie.

– Proszę. Nadal jesteś jednym z najsmutniej wyglądających stworzeń, jakie kiedykolwiek widziałam, jednak myślę, że przeżyjesz. – Wstałam powoli, trochę wyczerpana po drugim uzdrowieniu jednego dnia. – Od teraz trzymaj się z dala od tych wrednych chłopaków, jasne?

Kot popatrzył mi w oczy i smutno miauknął.

– Nic z tego – ostrzegłam go, czując w sercu małe ukłucie. – Nie mogę zabrać cię do domu. Nie powinnam przyprowadzać więcej bezpańskich zwierząt.

Wstał i podszedł niepewnie, by potrzeć wychudzonym ciałem o moje łydki. Nawet przez dżinsy czułam zarys jego żeber. – To nie fair – westchnęłam i pochyliłam się, żeby go podnieść. Zaczął mruczeć, gdy tylko znalazł się w moich ramionach. – Okej, możesz na razie ze mną pójść, ale nie mogę nic zagwarantować. Mój wujek nie przepada za kotami i nadal nie wybaczył mi ostatniego gościa, którego ze sobą przyniosłam.

* * *

Dzięki dobrze naoliwionym zawiasom zdołałam bezgłośnie otworzyć drzwi i wślizgnęłam się do środka, zamykając je za sobą. Powitała mnie cisza. Chciałam się uśmiechnąć, lecz zamiast tego skrzywiłam się z bólu, kiedy moja zraniona warga zaszczypała. Z załzawionymi oczami przeszłam przez przedsionek do odległej ściany. Postawiłam kota na podłodze, następnie wspięłam się pod sufit po jednym z solidnych regałów, gdzie podważyłam dłonią luźną płytkę i wyciągnęłam stamtąd małe, czarne, metalowe pudełko.

Wewnątrz znajdowało się kilkaset dolarów oraz nieduża fiolka żółci trolla z moich prywatnych zapasów – o połowę mniejsza od tej przekazanej Malloyowi. Remy nalegał, abym na wszelki wypadek zawsze miała ją pod ręką. Moje rany zwykle bardzo szybko się goiły i prawie nigdy nie chorowałam – korzyść z posiadania uzdrawiającej mocy – ale lepiej, żeby Nate nie widział mnie z rozciętą wargą.

Odkorkowałam butelkę, zanurzyłam w niej zwilżony koniuszek palca i wklepałam ostry płyn w opuchnięte usta oraz posiniaczone knykcie. Od razu poczułam pieczenie, które zaraz zniknęło, zastąpione przez błogosławione zdrętwienie. Nie potrzebowałam lusterka, by wiedzieć, że warga już się goiła, a po krótkim czasie będzie wyglądała jak nowa. Żółć nie leczyła złamanych kości, jednak sprawiała, że skaleczenia i siniaki znikały w ciągu paru minut.

Wsmarowałam jeszcze trochę w kostki, przyglądając im się, aż zaczerwienienia zaczęły blaknąć, po czym zamknęłam fiolkę i odłożyłam pudełko na miejsce pod sufitem. Starałam się nie myśleć o Scotcie. Biedak prawdopodobnie miał teraz nastawiany nos i jeśli komukolwiek należała się żółć trolla, to właśnie jemu.

– Chodź, kotku. – Podniosłam zwierzaka, potem ruszyłam w stronę schodów.

Nate i ja mieliśmy cały budynek dla siebie, co było całkiem fajne. Zajmowaliśmy dwupiętrowe mieszkanie na górze, a dolną kondygnację wykorzystywaliśmy w większości jako składzik oraz domową siłownię wuja. Lata temu na pierwszym piętrze mieściła się księgarnia, ale zakończyła działalność, gdy do miasta dotarły duże sieciówki. Później Nate doszedł do wniosku, że tak naprawdę nie potrzebował czynszu, dlatego postanowił nie wynajmować powierzchni ponownie, szczególnie że było to dosyć kłopotliwe.

Ze zmęczeniem pokonywałam stopień za stopniem, aż dotarłam na szczyt schodów i po cichu wślizgnęłam się do mieszkania. Dźwięki dochodzące z pokoju wskazywały na to, że Nate pracował właśnie przy komputerze. Przeszłam ostrożnie obok otwartych drzwi, mając nadzieję, że jest zbyt pochłonięty pracą, żeby zauważyć mój powrót. – Znowu opuściłaś kolację.

Cofnęłam się i stanęłam w progu, posyłając wujowi przepraszający uśmiech.

– Sorry, straciłam poczucie czasu.

Nate spojrzał na mnie znad monitora, wtedy napotkałam jego identyczne jak moje, zielone oczy. Z tymi samymi kasztanowymi włosami oraz złocistą skórą byliśmy do siebie tak bardzo podobni, że ludzie często brali nas za ojca i córkę. Czuprynę Nate’a przyprószyła już lekka siwizna, przez co wyglądał na nieco starszego niż trzydzieści dziewięć lat, ale uważałam, że ten kolor mu pasuje. Albo może wyłącznie to sobie wmawiałam, aby poczuć się lepiej, bo ponosiłam częściową winę za pojawienie się większości tych srebrnych pasm.

Wuj miał zmierzwioną fryzurę, natomiast podkrążone oczy sugerowały, że znów nie spał wystarczająco długo. Dzień i noc pracował nad ostatnią książką. Wychodził z pokoju jedynie po to, by coś zjeść czy się zdrzemnąć – zawsze się tak zachowywał, kiedy zbliżał się do ukończenia pierwszej wersji tekstu. Nate pisał wojskowe powieści sensacyjne i obecnie tworzył czwartą część serii. Jego dzieła były bardzo dobre. Przeczytałam je wszystkie, chociaż on o tym nie wie.

– Co ty, u licha, wyrabiasz? Wyglądasz, jakbyś się z kimś pobiła. – Nie było żadnego oskarżenia w jego głosie, tylko rozczarowanie. Otworzyłam usta, żeby zaprzeczyć, ale rzucił: – Masz krew na ubraniu.

– Och. – Zmarszczyłam brwi, zerkając na zaschnięte plamy z przodu brązowego płaszcza. – To mój ulubiony. Lepiej namoczę go w zimnej wodzie.

– Sara – odezwał się ostrzegawczo. Zatrzymałam się, a Nate ciężko westchnął. – Co się stało?

Zrobiłam kwaśną minę.

– Powiedziałeś to w taki sposób, jakbym co drugi dzień wszczynała bójkę.

– A więc naprawdę się z kimś pobiłaś.

„Wpadłam”.

– Miałam dobry powód. – Podniosłam kociaka powyżej monitora, aby wuj go zobaczył.

Nate wpatrywał się w wychudzoną kulkę futra w moich ramionach.

– To coś żyje?

– Jasne, że żyje! – Pogłaskałam zwierzaka po głowie, na co głośno zamruczał. – Myślisz, że gdyby był martwy, tobym z nim chodziła?

– Na pewno chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie?

Skrzywiłam się.

– Nie wspominałam ci? Interesuję się teraz voodoo i pomyślałam, że zacznę od zamiany kotów w zombie. – Zastanawiałam się, co by pomyślał, gdyby wiedział, że istnieją ludzie, którzy naprawdę potrafią ożywiać zwłoki.

Wujek obserwował mnie w taki sposób, jakby próbował zdecydować, czy żartowałam czy mówiłam prawdę. Wykorzystałam okazję, aby spróbować się wymknąć.

– Nie tak prędko. Jeszcze mi nie powiedziałaś, co się stało. Siadaj.

Zajęłam stojące przed biurkiem krzesło i położyłam kota na kolanach. Nate manewrował elektrycznym wózkiem wokół mebla. Zatrzymał się kilka centymetrów ode mnie.

– Gadaj – nakazał.

Opowiedziałam mu, jak poszłam na plażę za chłopakami, kiedy zauważyłam, że polują na kota. Wspomniałam też o kłótni między mną a Scottem, pomijając jak najwięcej szczegółów, co sprawiło, że bójka wyglądała bardziej jak przepychanka niż walka. Wciąż czułam się tak zawstydzona i przestraszona tym, co zrobiłam, że nie chciałam ponownie tego przeżywać.

– Więc skąd ta krew?

– Um… Ten biedny mały koleżka jest cały podrapany. Pewnie to od niego.

– Skoro już mowa o twoim nowym przyjacielu… – Rzucił podejrzliwe spojrzenie na kota. – Co zamierzasz z nim zrobić?

– Nie wiem – odparłam szczerze. – Na razie go umyję i nakarmię.

Nate milczał przez dłuższą chwilę. Czekałam na podwójne kazanie – jedno za bójkę, a drugie za sprowadzenie do domu kolejnej przybłędy. Wujek nie nienawidził zwierząt. Po prostu lubił mieć porządek, a one nie były najczystszymi współlokatorami.

Jakby na zawołanie, Daisy, nasza trójnożna suczka rasy beagle, kulejąc, weszła do pokoju. Nie wiem, w jaki sposób straciła łapę. Widywałam ją na nabrzeżu i zadziwiało mnie, jak dobrze poruszała się na trzech kończynach. Pewnego dnia, pół roku temu, nie była wystarczająco szybka i została potrącona przez samochód. Uzdrowienie jej wiele mnie kosztowało, ale udało mi się ją uratować. Nate nie tryskał entuzjazmem, gdy wróciłam do domu z psem, jednak nie był na tyle bezduszny, żeby wyrzucić kalekie stworzenie na ulicę. Teraz Daisy to jego stała kompanka i choć Nate nigdy się do tego nie przyzna, wiedziałam, że za nią przepadał.

Daisy podeszła bliżej, aby mnie powąchać, wtedy kot zasyczał ostrzegawczo. Zganiona suczka klapnęła na zad, by obserwować przybysza z bezpiecznej odległości.

– Saro, masz siedemnaście lat. Jesteś za stara na bójki, bez względu na powód.

Próbowałam coś powiedzieć, lecz powstrzymał mnie uniesieniem dłoni.

– Zbyt wiele czasu spędzasz samotnie zamiast wychodzić z przyjaciółmi i dobrze się bawić. Powinnaś umawiać się z chłopakami, a nie wdawać się z nimi w przepychanki.

Poprawiłam się na krześle. Byłam pewna, że żadna inna nastolatka nie miała rodzica, który mówiłby jej, żeby chodziła na imprezy i romantyczne schadzki.

– Mam przyjaciół – zauważyłam mało przekonująco. Może i nie byłam duszą towarzystwa ani nigdy dotąd nie poszłam na randkę, ale naprawdę miałam przyjaciół. Niestety dziewczyny nie potrafiły się do mnie przekonać. Nie czuły się komfortowo w moim towarzystwie, choć nie wiedziałam dlaczego.

– Masz na myśli przyjaciół takich jak Greg? – parsknął Nate. – Okaz dobrego zachowania. Pewnie to od niego nauczyłaś się bić. – Greg nie jest złym chłopakiem. I nie, nie nauczył mnie, jak się bić. To, że jeździ na motocyklu, nie czyni z niego przestępcy. – Greg miał na sumieniu jedną rzecz, aczkolwiek uważałam, że akta z poprawczaka traciły jakiekolwiek znaczenie, kiedy skończyło się osiemnaście lat. I oczywiście nie zamierzałam wspominać o tym wujkowi.

– Może nie jest kryminalistą, ale do anioła też mu daleko.

Musiałam stłumić uśmiech, bo Nate faktycznie nie pomylił się w ocenie Grega. Kumpel zdecydowanie nie zasługiwał na miano anioła. Był rok starszy ode mnie i uchodził już za szkolnego twardziela, gdy spotkałam go po raz pierwszy, jak zaczynałam liceum. Dorastał, pracując w sklepie motocyklowym swojego wuja, był twardszy, a także odważniejszy od połowy starszych chłopaków, czego nie bał się pokazać. W sposobie, w jaki łobuzersko przechylał głowę, i błysku, który pojawiał się w jego zielonych oczach, kiedy się uśmiechał – lub spoglądał gniewnie – czaiło się coś, co albo kogoś do niego przyciągało, albo odstraszało.

Zawsze robił swoje, nie dbając o niczyją opinię, mógł też zastraszyć kogokolwiek w szkole, ale nigdy się na to nie zdecydował. Pewnie właśnie dlatego od razu go polubiłam. Greg nie kumplował się z innymi licealistami, więc nie byłam do końca pewna, czemu postanowił zaprzyjaźnić się akurat ze mną. Pewnego dnia po prostu zaczął dosiadać się do mojego stolika w porze lunchu, a gdy dostał pierwszy motocykl, razem ze znajomymi zabierali mnie na przejażdżki i do Jeda. Przez chwilę nawet się w nim podkochiwałam, aż któregoś razu jego przyjaciel Mike powiedział, że przypominam im młodszego kuzyna Grega. To zgasiło wszelkie romantyczne uczucia, jakie do niego żywiłam.

Tęskniłam za nim. Zaraz po ukończeniu szkoły przeprowadzili się wraz z Mikiem do Filadelfii, aby pracować dla wuja Mike’a, który był właścicielem fabryki części samochodowych. To może nie najlepsza robota na świecie, ale Greg był szczęśliwy tak długo, jak płacił czynsz i utrzymywał swoją ukochaną maszynę w ruchu. Kontaktowaliśmy się mailowo, jednak minął już ponad tydzień, odkąd ostatni raz się odezwał.

– Greg przeniósł się do Filadelfii, zapomniałeś? Nie widziałam go od czerwca.

– Nie będę udawał, że jest mi z tego powodu przykro. – Nate postukał w podłokietnik siedziska. – A co z Rolandem? Pamiętam czasy, kiedy ty, on i Peter byliście nierozłączni.

– Wciąż się razem bujamy. Po prostu teraz każde z nas lubi inne rzeczy, to wszystko. – Czasem wychodziłam z Rolandem na jakąś imprezę, ale raczej dość rzadko, bo nie ekscytowało mnie to tak bardzo, jak jego. On to rozumiał, nawet jeśli pozostali nie potrafili tego pojąć.

– Wygląda na to, że przez ostatnie kilka lat stałaś się bardziej zamknięta w sobie. Odcinanie się od innych jest niezdrowe. – Przeczesał włosy palcami. – To moja wina. Zbyt często zostawiałem cię samą, gdy byłaś młodsza. Wiem, że nie jestem twoim ojcem… Chciałbym tylko wiedzieć, jak do ciebie dotrzeć. – Spojrzał na mnie błagalnie. – Spędzasz tyle czasu samotnie lub poza domem, robiąc Bóg wie co. Nie mam pojęcia, dokąd chodzisz i czym się zajmujesz.

ły. Niby co miałabym mu powiedzieć? „Hej, nie uwierzysz, ocaliłam dzisiaj czyjeś życie. Posiadam niesamowitą moc, dzięki której uzdrawiam innych. Niestety nie mogę naprawić twojego kręgosłupa, bo mój dar nie działa na ludzi. Przy okazji, mogłabym zaprosić mojego przyjaciela trolla na obiad?”. Wuj nacisnął przycisk na wózku i cofnął się tą samą drogą wokół biurka. – Zjedz kolację. Zostawiłem ci lasagne w piekarniku.

* * *

Zaniosłam kota do kuchni i znalazłam dla niego puszkę tuńczyka, odnotowując w myślach, żeby jutro kupić trochę karmy. Daisy poszła za nami, więc wsypałam porcję jedzenia do jej miski, zanim wrzuciłam własny obiad do mikrofalówki.

Lasagne Nate’a była jedną z moich ulubionych potraw, ale mogłabym zjeść teraz tekturę i nie wyczułabym smaku przez niezliczoną ilość emocji, które przeze mnie przepływały. Co się ze mną stało na plaży? W ciągu kilku godzin przeszłam od ratowania życia do skrzywdzenia drugiej istoty. Potrzebowałam naprawdę niewiele, aby się przekonać, do czego jestem zdolna.

Na domiar złego znów okłamałam wujka. Siedziałam w milczeniu przy naszym małym kuchennym stole, grzebiąc widelcem w talerzu. Nie znosiłam oszukiwać Nate’a, lecz w moim życiu było zbyt wiele rzeczy, o których nie mogłam mu powiedzieć. Wolałam, by się mną rozczarował, bo to wydawało się łatwiejsze niż próba wyznania prawdy.

Żałowałam, że nie istniał sposób na zlikwidowanie dystansu między nami. Nate to moja jedyna rodzina i wiedziałam, że tata chciałby, abyśmy utrzymywali bliskie relacje. Wuj nie ponosił za nic winy. Wypełniał rolę dobrego rodzica po śmierci ojca. Byłam w rozsypce, gdy tu przyjechałam, i nigdy nie otworzyłam się przed nim tak, jak mogłam. Mniej więcej wtedy poznałam też Remy’ego i odkryłam prawdziwy świat, po czym nagle nawarstwiły się te wszystkie sekrety, którymi nie mogłam się z nikim podzielić.

To nie tak, że mnie to nie obchodziło, bo kocham Nate’a bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Po prostu nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego. Wujek to jedna z osób niewierzących w to, co nadnaturalne, nadprzyrodzone lub nieposiadające solidnego naukowego wytłumaczenia. Nigdy nie czytał powieści fantasy, nie lubił też filmów ani programów telewizyjnych o zjawiskach paranormalnych. Doprowadzało go do szału, kiedy oglądałam powtórki Buffy, więc zazwyczaj robiłam to w swoim pokoju. W pewnym sensie był bardziej zamknięty niż ja, dlatego miałam wątpliwości, czy poradziłby sobie z wiedzą o mojej mocy oraz prawdziwym świecie wo- kół niego.

Opłukałam talerz i wycofałam się na górę z kotem w ramionach. Wyższe piętro naszego domu zostało podzielone na strych i otwartą przestrzeń, która służyła jako moja sypialnia, coś w rodzaju loftu bez kuchni. Z jednej strony stało łóżko, komoda i biurko. Naprzeciwko, pod dużym oknem, znajdowała się wyblakła zielona kanapa, ledwo widoczna pod stertą ubrań oraz podręczników, a obok niej stały dwa wysokie, przepełnione książkami regały.

Tata uczył angielskiego i kochał słowo pisane, zwłaszcza klasykę. Mawiał: „Żadnego człowieka nie można nazwać samotnym, gdy ma Boga i towarzystwo dobrych książek”. Sprawdziłam ten cytat parę lat temu i odkryłam, że pochodził od Elizabeth Barrett Browning. Czasami nie jestem zbyt pewna co do Boga, za to jeśli chodzi o lektury, zgadzam się z tatą i Browning. Przeczytałam wszystkie tomy należące do ojca, potem dodałam swoje do kolekcji. Myślę, że ucieszyłby się, gdyby wiedział, że dorastałam, dzieląc jego pasję do czytania. Ściany sypialni były praktycznie gołe. Wisiały na nich jedynie zdjęcia taty, a także kilka innych przedstawiających mnie, Rolanda oraz Petera. Roland określił mój pokój przygnębiająco pustym i ubolewał, że odmówiłam wymiany starego radia ojca na nowsze. Ale podobała mi się moja przestrzeń. Była prywatna, poza tym posiadałam też własną łazienkę, nieistotne, że miała wielkość szafy. Najbardziej lubiłam to, że znajdowało się tu mnóstwo okien z szerokim widokiem na zatokę.

„Czego więcej mogłaby chcieć dziewczyna?”

– Dobra, kotku, umyjmy cię, zanim zbliżysz się do moich mebli. – Chwyciłam szampon oraz ręcznik Daisy, następnie poszłam wyszorować brudne zwierzę od pazurów po łepek. Kot był zbyt ospały po posiłku i uzdrowieniu, żeby stawiać opór. Kiedy go osuszałam, mruczał jak mały silnik. Położyłam go na starym kocu na kanapie, a on przeciągnął się z zadowoleniem, po czym zwinął w kulkę.

Po ustawieniu kuwety, z której korzystał nasz ostatni koci gość, zostawiłam go drzemiącego i wskoczyłam pod prysznic z nadzieją, że ciepła woda zmyje więcej niż brud. Niestety nic nie mogło oczyścić mnie ze wspomnień o tym, co stało się ze Scottem. Zawsze postrzegałam siebie jako dobrą osobę, ale tylko potwór rozkoszowałby się zranieniem drugiego człowieka tak jak ja. Zadrżałam pomimo oblewającego mnie gorącego strumienia.

Gdy wycierałam ciało, moje myśli poszybowały ku rodzinie bagniaków i zastanawiałam się, jak sobie radzą. Zamiast dziś wieczorem opłakiwać utratę dziecka Fren i Mol byli w domu ze swoim niemowlakiem. Ocaliłam dzisiaj życie – to musiało mieć znaczenie. Czy wystarczyło, by rozgrzeszyć mnie z tego, co zrobiłam później?

Ubrana w krótką halkę oraz ulubione spodnie od piżamy wrzuciłam do odtwarzacza jeden z albumów Fleetwood Mac i zaniosłam szkicownik do łóżka. Odziedziczyłam kolekcję ojca wraz z jego miłością do rocka z lat siedemdziesiątych. To była jedna z niewielu rzeczy, jakie Nate i ja mieliśmy ze sobą wspólne – nasz gust muzyczny. Czasem nawet pożyczał moje płyty. Gdyby nie ta cała sprawa sekretnego życia, którą miałam na głowie, moglibyśmy być ze sobą o wiele bliżej niż obecnie.

Pozbyłam się gnębiącego mnie żalu, otwierając zeszyt do rysowania na czystej stronie. Pomyślałam o bagniakach, aby przywołać moment, kiedy trzymałam w ramionach ich dziecko. Ołówek szybko poruszał się po papierze, gdy próbowałam uchwycić wizerunek noworodka. Narysowałam go w swoich dłoniach, bo to był najczystszy obraz małego bagniaka, jaki miałam – chwila, w której po raz pierwszy otworzył usta i zaczął płakać.

Jak tylko skończyłam, uśmiechnęłam się do portretu niedużego stworzenia: płaskawa twarz zmarszczona w nieszczęśliwym grymasie oraz niewielkie usteczka rozchylone w cichym płaczu. Nie byłam da Vinci, ale rysowałam całkiem nieźle. I tak z nikim nie dzieliłam się swoimi szkicami.

Stuknięcie w jedno z okien odwróciło moją uwagę od rysunku. Podbiegłam, żeby je otworzyć i wpuścić do środka wielką czarną wronę. Kilka razy zakrakała, potem machnęła skrzydłami w pokoju, zanim wylądowała na mojej wyciągniętej ręce.

– Harper, najwyższa pora, byś wrócił do domu – skarciłam ptaka i pogłaskałam miękkie pióra z tyłu jego szyi. Nie pokazywał się od dwóch dni, aż zaczynałam się martwić, że wpadł w tarapaty. Technicznie rzecz biorąc, nie mieszkał z nami, jednak lubił tutaj przebywać, zwłaszcza na dachu. Zaadaptował się tu po tym, jak uratowałam go przed Scottem, ale niekiedy odlatywał na jakiś czas i robił swoje.

– Jeśli jesteś głodny, w twoim naczyniu jest jedzenie – oznajmiłam mu, kiedy niespokojnie się przesunął, co oznaczało, że chce smakołyk. Nie zdziwiło mnie, gdy wzbił się w powietrze i wyleciał przez okno, kierując się na dach. Nieraz podejrzewałam, że rozumie, co do niego mówię. Czytałam, że wrony były bardzo inteligentne, a Harper dostał sporą dawkę mocy podczas uzdrawiania. Kto wie, jaki inny wpływ miał mój dar na zwierzęta?

Zostawiłam dla niego otwarte okno i usiadłam przy laptopie, aby sprawdzić, co się działo w sieci. Dzisiaj po raz drugi użyłam żółci trolla, żeby kupić lekarstwo dla przyjaciela, i popadałam w cholerną paranoję, że powiążą to ze mną lub – jeszcze gorzej – z Remym. To główny powód, dla którego robiłam interesy wyłącznie z Malloyem. Malloy był podstępny, ale też bardzo dyskretny, kiedy chodziło o biznes. Z uwagi na branżę, w jakiej się obracał, musiał taki być, jeśli nie chciał skończyć zadźgany w jakiejś alejce.

Na portalach internetowych panował ruch. Nie znalazłam żadnej wzmianki o żółci trolla, za to inny wątek przyciągnął moje zainteresowanie – działalność wampirów w Portland. Krwiopijcy byli najczęstszym tematem poruszanym na forach i zawsze pojawiało się tam mnóstwo postów o zaobserwowaniu nieumarłych, mimo to bez problemu dało się odróżnić prawdę od bujdy. Nigdy nie widziałam wampira, ale posiadałam sporo informacji na ich temat, głównie od Remy’ego. Ta wiedza uświadomiła mi, że Hollywood i pisarze fikcji nie mają o nich absolutnie żadnego pojęcia.

Wampiry zazwyczaj trzymały się dużych miast, gdzie ich polowania nie rzucały się w oczy. Kamuflowano je, zwalając winę na podwyższony poziom przestępczości. Żyły w klanach i lubiły żerować w małych grupach. Choć były aktywne głównie w nocy, dojrzałe osobniki mogły sobie poradzić z ekspozycją na światło dzienne, o ile trwało to przez krótki czas i bezpośrednio nie padały na nie promienie słoneczne. Te młodsze, mające mniej niż sto lat, nie posiadały wystarczającej siły, by wytrzymać nawet minutę nasłonecznienia. Niemniej większość wampirów, nieważne, czy młodych czy starych, wolała nie ryzykować, więc pozostawały w ukryciu w ciągu dnia.

I nie istniały żadne samotne jednostki, które umęczone wędrowały po ziemi, czekając na ocalenie przez prawdziwą miłość. Krwiopijcy to czyste zło, a jedyna cecha, jaka w pewien sposób je rehabilitowała, to fakt, że można je zabić odpowiednią bronią. Niestety, jeśli człowiek zbliżyłby się na tyle, aby zobaczyć jednego z nich we własnej osobie, szanse na to, że przeżyje, żeby o tym opowiedzieć, były znikome.

Temat Portland przykuł moją uwagę, ponieważ to miasto znajdowało się nieco ponad godzinę drogi od New Hastings i kiedyś mieszkałam tam z tatą. Zwykle nie mówiło się zbyt wiele o Portland, bo jego populacja była zbyt mała, by dało się ukryć podejrzaną aktywność. Dlatego gdy przeczytałam, że cztery nastolatki – wszystkie w wieku siedemnastu i osiemnastu lat – zniknęły w ciągu ostatnich dwóch tygodni, przeszedł mnie dreszcz. Każdą zgłoszono jako prawdopodobną uciekinierkę, chociaż niczego ze sobą nie zabrały, a żadna z ich przyjaciółek nie wierzyła, że uciekły. Zaginione dziewczyny nie znały się wzajemnie, natomiast policja nie miała tropów. Osoba, która opublikowała post, twierdziła, że wyglądało to na sprawkę grasującego w okolicy nieumarłego.

Żołądek podszedł mi do gardła. Wampiry z ogromną przyjemnością torturowały swoje ofiary, zanim wyssały z nich krew. Z kolei to, co po sobie zostawiały… Poczułam ciarki na całym ciele, kiedy w głowie pojawił się nieproszony obraz. Zamknęłam oczy, aby go odgonić, ale ta scena została wypalona w moim umyśle.

Zgrzytnęłam zębami, czekając, aż strach oraz ból miną. W takich chwilach nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko wspiąć się na łóżko i schować pod kołdrą. Jednak tego nie zrobiłam. Jeśli w Maine pojawili się krwiopijcy, musiałam o tym wiedzieć.

Reszta wątku nie przyniosła żadnych nowych informacji poza tym, że wszystkie dziewczyny zniknęły w nocy. Użytkownik, który go rozpoczął, to stały bywalec na stronie. Często gadaliśmy, stąd wiedziałam, że naprawdę znał się na rzeczy. Wysłałam mu wiadomość z prośbą o prywatną rozmowę, a już po paru minutach pojawił się w osobnym oknie.

Wulfman: Siemasz, PG? Minęło trochę czasu.

PixieGirl: No, byłam zajęta. Czytam Twój post. Wampiry w Portland?

Wulfman: Według moich źródeł. Ale nieco to dziwne. Zwykle tu nie występują.

PixieGirl: Ciekawe, co przyciągnęło je z powrotem do Portland.

Wulfman: Z powrotem? Co wiesz?

PixieGirl: Znałam kogoś, kogo załatwiły dziesięć lat temu.

Wulfman: Kurczę. Nie miałem pojęcia. Sorry.

PixieGirl: Pamiętasz jakąś aktywność w tamtym okresie?

Wulfman: Nie działałem wtedy. Mogę sprawdzić u swoich źródeł i dać Ci później znać.

PixieGirl: Dzięki.

Wulfman: Gdybym miał nazwisko tego przyjaciela, którego zamordowały, to ułatwiłoby sprawę.

Wulfman: Jesteś?

PixieGirl: Tak. Nazywał się Daniel Grey.