Nie denerwuj jej - Alex Sand - ebook + książka

Nie denerwuj jej ebook

Sand Alex

4,4

Opis

Do czego zdolna jest kobieta, której ktoś zajdzie za skórę?

Jak daleko może się posunąć?

 

W Sky Village, małej miejscowości pełnej wymuskanych domów, mieszka Miranda Sparks, żona, matka, współzałożycielka fundacji charytatywnej. Jej niemal idealną codzienność zaburzają na pozór błahe sytuacje, które prowadzą kobietę do nerwowego zaciskania pięści. Jaką twarz chowa Miranda za pozorami perfekcyjności? Co robi, kiedy nikt nie patrzy?

W tej powieści krok po kroku na jaw wychodzą kolejne tajemnice.

Szesnastoletni syn, który chyba zrobił coś złego.

Córka zakochująca się na zabój w swojej wykładowczyni.

Historia z przeszłości, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego, oraz policjant węszący tam, gdzie nie powinien.

I wreszcie… zwykła codzienność, która pod osłoną nocy rozwiązuje problemy w sposób ostateczny.

 

Nie denerwuj jej” już od pierwszych stron wciąga czytelnika tajemnicą pewnej zbrodni, humorem, sarkazmem, zaskakującymi zwrotami akcji i bohaterami z krwi i kości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (68 ocen)
40
18
4
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Dawno żadna książka mnie tak nie wciągnęła. Wyraziści bohaterowie, thriller utrzymany w klimacie amerykańskim. Idealna fabuła na film. Brawa dla autorki.
40
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i ciekawa książka .Czyta się jednym tchem.
40
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Nie denerwuj jej" autorstwa Alexu Sand to poruszająca opowieść o pozorach i ukrytych tajemnicach w małej społeczności Sky Village. Książka skupia się na życiu Mirandy Sparks, pozornie idealnej żony i matki, która staje przed trudnymi wyborami w obliczu niepozornych zdarzeń. Wraz z rozwojem fabuły odkrywamy, że codzienność Mirandy jest pełna skomplikowanych relacji rodzinnych. Szesnastoletni syn, córka zakochana w swojej wykładowczyni, oraz tajemnicza historia z przeszłością tworzą warstwową opowieść, w której emocje i napięcie budują się stopniowo. Alex Sand umiejętnie rysuje psychologiczny portret Mirandy, ukazując jej wewnętrzne konflikty i reakcje na sytuacje, które burzą jej doskonałość. Wątek policyjny dodaje powieści klimatu trzymającego w napięciu, gdy detektyw węszy tam, gdzie nie powinien. Zaskakujące zwroty akcji i nieprzewidywalne decyzje bohaterów nadają tej książce dynamiki, trzymając nas w niepewności. "Nie denerwuj jej" to fascynująca podróż przez ludzkie relacje, w ...
20
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

"Genów nie oszukasz" to moje ulubione powiedzonko 😉 Mam dwie córki,które po równo podzieliły się na rodziny. Starsza to skóra zdarta ze mnie,Młodsza cały tata. A jak jest u Was? Ta książka potwierdza teorię dziedziczenia genów i strona po stronie poznajemy jak bardzo. Czy można z tym walczyć? 🤔 Nie każdy chce 😅 Miranda z pozoru zwyczajna matka w dość nietypowy sposób radzi sobie z problemami. Pod maską perfekcji kryje mroczne tajemnice,których w pewnym momencie się domyśliłam. Ma wyjątkowo wkurzającą teściową,którą sama bym udusiła 😅 Niby zwyczajna rodzina a dzieje się tam tyle że szok 😱 Dużo fajnych wątków,lekko sarkastyczna,warta przeczytania. Chyba nie zdecydowałabym się zdenerwować Mirandy 😉😅
20
agnieszkakubiak1980

Nie oderwiesz się od lektury

Warta uwagi-:) czyta się szybko zbyt szybko…
20

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Nie zapomnisz o tym, co Ci zrobiłem

Nie denerwuj jej

Pan Strach

Człowiek w bandażach

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Alex Sand, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcie na okładce I: © by David Tadevosian/Shutterstock

Zdjęcie na okładce II:© Jamroen Jaiman | Dreamstime.com

Wektor przy nagłówkach: Obraz OpenClipart-Vectors z Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-322-5

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rok wcześniej

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Siedem tygodni później

Rozdział XIX

Podziękowania

Nic bardziej nie działa na nerwy niż mężczyzna, który nie chce podjąć rozmowy… chyba że milczącakobieta.Lucy Maud Montgomery

Rok wcześniej

Puszysty, rudy kot miauczał z zaciekawieniem, ocierając się jednocześnie o nogę krzątającej się po kuchni kobiety. Rozejrzał się po obcym mu wnętrzu, a potem wskoczył na kanapę i oglądał pokój z góry. Koty mają taką specyficzną cechę, doskonale znaną ich właścicielom, mianowicie: uwielbiają spoglądać na świat z wysoka. Jedni twierdzą, że to kwestia poczucia bezpieczeństwa, inni – że zachowania dystansu, a jeszcze inni – że kot po prostu czuje się lepszy od wszystkich wokół i dlatego patrzy na nich z góry. Rudzielec przeciągnął się, napiął kręgosłup i ziewnął. Z przymrużonymi oczami przyglądał się temu, co robiła krążąca po kuchni blondynka, i jednocześnie co chwilę odwracał głowę w kierunku tego, co leżało na podłodze. Wielka plama mogła być mlekiem, wodą, tłuszczem z apetycznego kotleta albo czymś innym, czego należało spróbować. Zeskoczył z kanapy i ruszył w tamtą stronę. Podszedł prosto do wyraźnie powiększającego się zacieku, powąchał go i cofnął się z obrzydzeniem, co zresztą było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że jako drapieżnik powinien był jednak zareagowaćinaczej.

– Co jest, Vinci?

Kot podniósł wzrok na mówiącą do niego kobietę, ale z przyczyn oczywistych nie mógł jej powiedzieć, co on o tym wszystkimmyśli.

– Już tam idę – powiedziała i za moment była przynim.

Złapała leżące na podłodze ciało za nogi i z trudem przeciągnęła je w innemiejsce.

Potem poprawiła gumowe rękawiczki, sięgnęła po ścierkę, podeszła do plamy i zaczęła ją usuwać, najpierw na mokro, potem wybielaczem i później jeszczeraz.

Vinci prychnął, przebiegł obok niej i usiadł kawałek dalej, przy głowie martwego mężczyzny. Wyciągnął jedną łapkę i delikatnie dotknął jego włosów, ale kobieta syknęła na niego, więc szybko przestał. Ona nie lubiła, gdy jej przeszkadzał, a on z kolei nie lubił, kiedy na niego warczała, więc z gracją podniósł się i wrócił nakanapę.

– Skoro już tutaj przyszedłeś, to siedź grzecznie – powiedziała.

Podeszła do głowy mężczyzny, uniosła ją lekko i uderzyła nią o kuchenne kafle. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie za lekko, więc zrobiła to ponownie, tym razem dużo mocniej. Uśmiechnęła się na dźwięk głuchego trzaśnięcia, które musiało wskazywać na złamanie kości czaszki. Dopiero wtedy wstała i rozejrzała się po szafkach. W jednej z nich, dość głęboko, znalazła butelkę oleju, ale zanim ją złapała, zdjęła zakrwawione rękawiczki, wcisnęła je do lewej kieszeni, a z prawej wyjęła nową, czystą parę. Włożyła je, poprawiła i po niecałej minucie zaczęła ostrożnie rozlewać olej, tak, żeby wskazywał miejsce poślizgnięcia się mężczyzny. Na koniec nie omieszkała wylać kilku kropel na podeszwy jego butów i odpowiednio rozmazać ich aż na podłogę. Potem zakręciła butelkę i odłożyła ją na brzeg kuchennegoblatu.

– No to chyba jesteśmy kwita, panie Majenka? – zwróciła się do zwłok, uśmiechając się szeroko. – Chociaż pana życie było akurat mniej warte niż tych dzieciaków, które nie doczekają się pomocy – dodała, kręcąc głową z wyraźnądezaprobatą.

Jeszcze raz otaksowała całe pomieszczenie, żeby upewnić się, czy niczego nie pominęła. Jej spojrzenie padło na siedzącego na kanapie kota. Podeszła bliżej, udając, że wcale na niego nie patrzy, a potem niespodziewanie złapała go i wcisnęła sobie podpachę.

– No chodź, Vinci – rzuciła, gładząc jego głowę przez gumową rękawiczkę. – Wracamy dodomu.

Rozdział I

Rok później

Miranda

Kończyła właśnie wycierać ostatni biały talerz, kiedy jej myśli przerwało pukanie do drzwi. Odwróciła głowę, ale z tego miejsca nie mogła widzieć, kto za nimi stoi, więc nie odkładając talerza, zrobiła kilka kroków w prawo i zauważyła, że przeszkloną, górną część drzwi zasłania jakaś bluzka w najobrzydliwsze, kolorowe kwiaty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Westchnęła, doskonale wiedząc, kto ma taką bluzkę, i cicho wróciła do blatu, udając, że nie słyszy. Skończyła wycierać talerz i odłożyła go do szafki, kiedy poza coraz mocniejszym pukaniem usłyszała jeszcze krzykisąsiadki.

– Miranda! Otwieraj! – darła się stojąca za drzwiami kobieta. – Wiem, że tamjesteś!

Walenie nie ustawało, więc przybrała minę oazy spokoju i ruszyła jej otworzyć. Krok za krokiem, niespiesznie. Nie chciała, żeby sąsiadce wydawało się, że będzie stała w progu na każde jejzawołanie.

– Już idę! – krzyknęła bez zaangażowania. – Byłam w łazience. Pali się czy co? – dodała, podchodząc do łańcuszka zamocowanego przy drzwiach i spuszczając go nadół.

Przekręciła klucz w zamku iotworzyła.

– No wreszcie! Ile do ciebie można pukać, dodiabła?!

Grace Apple stanęła w progu, a jej twarz wskazywała, że znowu będzie się o coś pieklić. Była nabrzmiała, czerwona i z jeszcze bardziej wyłupiastymi oczami niż zwykle. Jej wielki biust, zwisający prawie do pasa, wydawał się falować, wprowadzając w ruch te paskudne kwiaty zdobiące jejbluzkę.

– O co chodzi? – spytała, nie wysilając się na zbytnieuprzejmości.

– O kulturę osobistą i szacunek do sąsiadów! – odparowała kobieta i złapała się pod boki. – Czy ty widzisz, jak wygląda twój trawnik?! Zaburza całkowicie koncepcję przestrzeni zielonej na naszym osiedlu! – wołała, machając ręką. – Co z ciebie za pani domu, że tego nie dostrzegasz? – trajkotała.

Miranda z kamienną twarzą wychyliła się w stronę ogrodu i zauważyła, że rzeczywiście trawnik nie był skoszony. Wzruszyła ramionami i dalej patrzyła sąsiadce prosto woczy.

– Nie masz nic dopowiedzenia?!

– Chris miał skosić, najwyraźniej nie zdążył – odpowiedziała spokojnie, tłumacząc syna, i jednocześnie zacisnęła palce prawej dłoni, czując, że ta kobieta znowu zaczyna jądenerwować.

Od niepamiętnych czasów miała taki tik nerwowy. Kiedy ktoś ją wpieniał, a nie chciała tego okazać wyrazem twarzy, zaciskała palce. A może… zaciskały się same? Trudnopowiedzieć.

– Dobra matka przypilnowałaby dziecka! – Grace pokręciła głową, jakby chciała jej uświadomić, jaka jestbeznadziejna.

– Dobra sąsiadka pilnuje swojego trawnika, a nie zerka na cudze – odparłaniewzruszona.

– Słucham? Jesteś bezczelna! Nie spojrzałabym na twój trawnik, gdyby nie to, że znowu jest zaniedbany i burzy wizualny efekt całej ulicy! – mówiła, podnosząc coraz bardziej głos. – Czy ty wiesz, ile pracy nas wszystkich kosztuje dobra opinia tego miejsca? Szanuj ludzi, Mirando!

Miranda wymownie przewróciłaoczami.

– Chris dzisiaj goskosi.

– Jest w domu? – zapytała Grace, robiąc krok do przodu i próbując władować się do środka, ale Miranda zastąpiła jejdrogę.

– Powiedziałam, że dzisiaj skosi. Czegoś pani nie dosłyszała? – Zacisnęłausta.

– Co zatupet!

– Do widzenia. – Miranda z przyjemnością trzasnęła jej drzwiami przednosem.

To babsko nawet zwykłymi pierdołami doprowadzało ją do szału. Wróciła do kuchni, napiła się wody, odetchnęła głębiej, a później spojrzała na schody prowadzące na piętro ich jednorodzinnegodomku.

– Chris! – krzyknęła, próbując ściągnąć syna nadół.

Odpowiedziała jej cisza, więc spróbowała ponownie. Dopiero za drugim razem usłyszała znudzony głos swojego szesnastoletniegodziecka.

– Cooo? – wysilił się naodpowiedź.

– Zejdź nadół.

– Teraz?! Gram!

– Teraz! – odparła. – Albo wpuszczę do twojego pokoju naszą urocząsąsiadkę.

Z pokoju Chrisa doszło ją jakieś przekleństwo, a potem usłyszała, jak tarabani się zza swojego biurka, i wreszcie zobaczyła, że pojawił naschodach.

– Czego ona znowu chce? – zapytał.

– Trawnik burzy jej wizualizację okolicy, miałeś goskosić.

– Zapomniałem.

– Zrób to teraz, bo ta jędza nie da namspokoju.

Chris jęknął zawiedziony, a potem zszedł na dół i włożyłtrampki.

– Zabiję ją kiedyś, serio – powiedział.

– Ale najpierw skoś ten trawnik, mam dość użerania się z nią co drugidzień.

– Trzeba gdzieś zgłosić, że jest chora psychicznie. Powinni ją zamknąć – rzucił Chris i za chwilę zniknął w tylnej części domu, w której znajdowało się wyjście dogarażu.

Miranda wróciła do kuchni, przeszła do salonu, który był z nią połączony, i usiadła w fotelu. Za moment zobaczyła przez okno, jak Chris wychodzi przed dom, pchając przed sobą kosiarkę i zrzędząc coś pod nosem. Tak, wcale mu się nie dziwiła i sama również nie rozumiała, jak komuś może przeszkadzać o kilka cali wyższa trawa? Czy to naprawdę było warte tych nerwów? Wprawdzie doskonale wiedziała, że jej sąsiadce przeszkadza absolutnie wszystko, co dotyczy ich domu, rodziny czy ogrodu, ale nie zamierzała raczyć ją cotygodniową kawką, ciastem ani zapraszać na ploteczki, żeby to się wreszcieskończyło.

Grace Apple była dość specyficzną emerytką, która za cel swojego życia obrała sobie towarzyskie spotkania z każdym z sąsiadów. Oczywiście sąsiedzi ci musieli ją uwielbiać, liczyć się z jej zdaniem, szanować poglądy i słodzić jej tak, żeby sama mogła rozpływać się nad własną wspaniałością. I… cóż, jeśli ktoś nie zamierzał spełniać jej oczekiwań, to odkrywała przed nim oblicze zołzy wszechczasów. Tak się też dziwnie złożyło, że wszyscy najbliżsi sąsiedzi mieszkający w ich uroczym Sky Village już dawno wymiękli. Niektórzy się wprawdzie buntowali, i to nawet kilka miesięcy, ale z czasem uznawali, że lepiej poświęcić jeden wieczór w tygodniu i posłodzić wrednej sąsiadce, niż z nią zadzierać. Wszyscy, poza Mirandą. Ona nigdy nie zamierzała spełniać cudzych oczekiwań, a już na pewno nie pod przymusem, pod jakim wyraźnie stawiała ją Grace. W tej rozgrywce to ona zamierzała być górą, czy to się tej babie podoba, czynie.

Co ciekawe, mąż Mirandy kilka miesięcy temu w wielkim sekrecie przeszedł na stronę Grace. Zorientowała się, kiedy zauważyła, jak rozmawia z nią na chodniku, durnowato przy tym chichocząc. No cóż, rozumiała jego prawo do własnej decyzji i wyboru, ale sama ani myślała pochylać głowy przed tą kobietą. Jeśli w niewielkim Sky Village ktokolwiek miał jeszcze jaja, to była to ona. I tak miałopozostać.

Zerknęła w stronę okna, podziwiając, jak syn szybko obraca kosiarką w tę i we w tę. Jak znała życie, to jutro Grace Apple przyjdzie z pretensjami o nierówne pasy wskazujące, że kosiarka latała w różne strony, zamiast ciąć trawę od dołu do góry i zpowrotem.

Emma

Pierwsze zajęcia z komunikacji biznesu na wyższej uczelni w Nowym Jorku były dosłownie oblegane. Emma weszła na piętro i ruszyła w stronę auli, w której miały się one odbyć, widząc jednocześnie, jak tłum czekający na korytarzu rośnie z minuty na minutę. Jakoś dopchała się prawie pod drzwi, licząc na to, że zajmie bezpieczne miejsce gdzieś na tyłach sali, i szybko dołączyła do grupki kobiet stojących po prawej. Nie miała pojęcia, czy obrały podobną taktykę, jak ona, ale kiedy zauważyła, z której strony znajduje się klamka, szybko oceniła, jak otworzą się drzwi, i wiedziała, że prawa strona jest idealna do zajęcia sobie miejscówkistartowej.

– Można? – spytała, stając koło szatynki w beżowymsweterku.

– Jasne. – Kobieta przesunęła się na bok i wyciągnęła do niej rękę. – Cassie – przedstawiłasię.

– Emma – odpowiedziała, ściskając jejdłoń.

– Pierwszyrok?

– Tak, właśnie słyszałam, że te zajęcia są oblegane, więc chciałam przyjść wcześniej – odparła, uniosła brwi i kiwnęła głową w stronę tłumu. – Chyba wszyscy takpomyśleli.

Cassie i jej koleżanki zaśmiały się, a potem dodały, że jak tylko profesor wejdzie, to zajmują tylnerzędy.

Podobno wiedziały od starszych roczników, że prowadząca wykłady uwielbia wyciągać ludzi do odpowiedzi, więc na wszelki wypadek trzeba usiąść w bezpiecznej odległości. Emma uśmiechnęła się, czując, że musi trzymać się tej ekipy. Tylne rzędy od zawsze były jej ulubionymi. Gwarantowały jako taką pewność, że bez mikrofonu żaden wykładowca nie będzie wywoływał siedzących tam studentów do odpowiedzi. Emma może i była inteligentna, a Wyższą Szkołę Biznesu na kierunku handel wybrała z pełną świadomością tego, na co się pisze, ale bynajmniej nie zamierzała się wychylać ani pchać naafisz.

– O! Idzie – rzuciły dziewczyny i wskazały na przesuwającą się wśród studentów rudą głowę jakiejśkobiety.

Emma spojrzała w tamtą stronę i widziała, jak ludzie rozstępują się, robiąc jej przejście, zupełnie jakby mimo bycia na pierwszym roku, doskonale wiedzieli, że to wykładowca. Po chwili zrozumiała dlaczego. Właścicielka burzy rudych, kręconych włosów miała zawieszony na szyi identyfikator z wyraźnym napisem „Komunikacja biznesu” oraz imieniem i nazwiskiem napisanymi niżej, mniejszączcionką.

Emma przez moment nie mogła skupić się na tym nazwisku i stała jak wryta, patrząc – podobnie jak inni studenci – na to, jak ta kobieta się porusza. Mogła mieć na oko jakieś trzydzieści lat, więc na pewno była jednym z młodszych tu wykładowców, ale jej zgrabna sylwetka, duże piersi i charakterystyczne zarzucanie biodrami na boki, które sprawiało wrażenie, jakby tańczyła, powodowały, że całkowicie skupiała na sobie uwagę. Ktoś w tle nawet gwizdnął z uznaniem, co spotkało się z gromkim aplauzem męskiej części studentów. Wyraziste i jednocześnie delikatne rysy twarzy pani profesor nie zmieniły się wobec tych śmieszków ani na jotę, dalej szła między nimi, z zupełnym spokojem falując to na prawo, to na lewo tymi seksownymi biodrami. Ten widok przez moment przyprawił Emmę o potrzebę zaczerpnięcia głębszego oddechu, a kiedy wreszcie kobieta zatrzymała się tuż przed nią i z uśmiechem zapytała, czy może przejść do sali, Emma mało się nie potknęła, próbując się cofnąć, żeby zrobić jej miejsce. Nowe koleżanki zachichotały, a ona patrzyła, jak profesor mija ją, zostawiając za sobą chmurkę subtelnych perfum, i otwiera drzwi do auli. Tommy Hilfiger? Bruno Banani? Co tobyło?

Kobieta odwróciła się do stojącego na korytarzu tłumu i uśmiechając się promiennie, powiedziała:

– Zapraszampaństwa!

Zniknęła w pomieszczeniu, a Cassie pchnęła stojącą jak kołek Emmę i wymamrotała, żeby zajmowała im miejsca na tyłach. Emma ocknęła się i dziarsko ruszyła do przodu. Szybko wypatrzyła siedzenia najbardziej oddalone od centrum auli i poszła w tamtym kierunku, starając się nie zerkać na profesor, która właśnie zajmowała miejsce zamównicą.

Dobre pięć minut trwało, zanim wszyscy studenci znaleźli już dla siebie krzesła, a wykładowczyni rozglądała się po sali i kilka razy puknęła w mikrofon, próbując dać im znać, że zaraz zaczynają. Szmery ucichły, a ona sięuśmiechnęła.

– Witam serdecznie pierwszy rocznik na pierwszych zajęciach z komunikacji biznesu. Nazywam się Hannah Williams i od dzisiaj będę prowadzić was przez meandry sztuki komunikowania się na różnych etapach relacji biznesowych. Od razu ustalmy pewne zasady – ciągnęła. – Po pierwsze: kto się spóźni na zajęcia, nie wchodzi. Ja szanuję wasz czas, wy mój. Po drugie: miejsca w auli mają być zajęte od pierwszego rzędu do góry, tak, żebym nie widziała tuż przed sobą pustych przestrzeni – dodała, wskazując ręką dwa pierwsze, niemal puste rzędy. – Panie i panów z ostatnich ławek zapraszam do przodu i nie będę o tymdyskutować.

W tylnych rzędach dało się słyszeć szmer niezadowolenia, ale ton profesor Williams był tak pewny i zdecydowany, że nikt nie śmiał tego skomentować. Emma razem z koleżankami wstały z miejsc i zaczęły przechodzić doprzodu.

– Jasny szlag – jęknęła.

– Spokojna głowa – szepnęła Cassie, widząc jej minę. – Następnym razem siądziemy pod koniec, ale nie tak, żeby nascofnęła.

Emma uśmiechnęła się trochę blado i za chwilę wsuwała się już razem z resztą do drugiego rzędu, tuż przedmównicą.

– Pierwszy rząd nadal jest pusty – kontynuowała Williams. – Zapraszam tutaj osoby z przedostatnich ławek i proszę, nie marnujcie czasu naszychzajęć.

Kolejna grupa studentów wstała z miejsc i ruszyła do przodu. Kiedy usiedli, Williams uśmiechnęła się i powoli przesunęła wzrokiem po wpatrzonych w niątwarzach.

– I po trzecie: moich zajęć nie zalicza się za piękne oczy, a za rzetelną pracę i aktywność, dlatego zachęcam was do czynnego udziału w każdym wykładzie i do przygotowywania się do kolejnych zajęć – dodała.

Emma podniosła wzrok i przyjrzała się jejponownie.

Profesor Williams odwróciła się do nich tyłem i podeszła do wielkiej tablicy multimedialnej, uruchomiła ją, a następnie zaczęła wrzucać pierwsze slajdy. Każdy jej krok był jak taniec, który wykonywała wprawdzie bez partnera, ale jej ruchy były tak płynne, subtelne i jednocześnie zdecydowane, że nie ulegało wątpliwości, jakim jestwykładowcą.

Emma przełknęła ślinę, czując, że to nie będą dla niej łatwe zajęcia. I to tylko po części dlatego, że Williams była stanowcza i najwyraźniej też bardzo wymagająca. Powodem dodatkowym było to, że była… piękna. I skutecznie ją tymrozpraszała.

– A ty co? – Cassie szturchnęła ją w bok, wyrywając ją z zamyślenia. – Też jesteśhomo?

– Yyy… co?

– No gapisz się na nią jak ciele na malowanewrota.

– A… to tak widać? – spytała i uśmiechnęła sięlekko.

– No raczej. Podoba cisię?

– Taaak… – przyznała Emma. – Ma coś wsobie.

– No, to i tak masz większe szanse niż sto procent facetów siedzących na tej sali – powiedziała ciszej. – To zdeklarowana lesbijka, jakbyś niewiedziała.

Emma poczuła, jak coś podchodzi jej do gardła, i jeszcze raz odwróciła wzrok w kierunku przemieszczającej się na podwyższeniuWilliams.

– Serio?

– Powaga. Krążą tu o niej legendy. – Cassie nachyliła się do jej ucha. – Potem ci opowiem, tylko miprzypomnij.

Emma kiwnęła głową i wróciła do slajdów, z których nie rozumiała kompletnie niczego. Zresztą nie mogła rozumieć, skoro zamiast na prezentację, patrzyła prosto w zielone, kocie oczy profesor Williams. Czuła, że mogłaby w nich utonąć, a kiedy wyobraziła sobie, że ona również jest lesbijką i jakaś inna kobieta całuje te usta i wplata palce w jej długie, kręcone włosy… to zwyczajnie przeszły ją ciarki. Przez pierwsze piętnaście minut, kiedy profesor omawiała przygotowane przez siebie slajdy, Emma miała wrażenie, że jest w jakiejś kompletnie innej rzeczywistości, i chociaż próbowała w duchu przywrócić się do normalności, nie mogła. Wiedziała, że to popaprane, ale nie była w stanie niczrobić.

– Na pierwsze zajęcia to byłoby ode mnie tyle – powiedziała wreszcie Williams, odgarniając za ucho kosmyk rudych włosów. – A ponieważ będziemy się tu spotykać regularnie, dwa razy w tygodniu, to poproszę dziś państwa o przedstawienie się. Imię, nazwisko, skąd jesteście i dlaczego wybraliście kierunek handlowy na naszej uczelni. – Uśmiechnęła się. – Pan w pierwszym rzędzie od prawej, poproszę – dodała, wskazując ruchem głowy studenta zirokezem.

Emma poczuła, jak zasycha jej w ustach, a kiedy chłopak wstał i zaczął się przedstawiać, ona gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, dlaczego wybrała ten kierunek studiów, i nie miała zielonego pojęcia. Zauważyła, że Williams odnotowała w dzienniku coś z wypowiedzi chłopaka, i z nerwów aż przygryzławargi.

– Ej, kobieto, opanuj się. – Cassie znowu ją szturchnęła. – Jesteś czerwona jakburak.

– Weź. – Emma pokręciła głową. – Stres mniezżera.

Cassie zachichotała i zapisała sobie w zeszycie jakieś zdanie, na które Emma od razu rzuciła okiem. To był powód, dla którego Cassie wybrała handel na tej uczelni, i Emma musiała przyznać, że brzmiał on całkiem sensownie. Kiedy kilka minut później kolejka przedstawiających się doszła do niej, podniosła się z miejsca, mając nogi miękkie jak zwaty.

– Emma Sparks – zaczęła, słysząc, że jej głos brzmi jakoś nienaturalnie. – Pochodzę ze Sky Village, małej miejscowości kilkadziesiąt mil od Nowego Jorku, a ten kierunek wybrałam dlatego, że chciałabym w przyszłości prowadzić własną firmę i móc dobrze planować zarządzanie każdym etapem jej rozwoju, od handlu, komunikacji z klientami i pracownikami, po rozmowy biznesowe z kontrahentami – dodała, cytując z głowy to, co miała napisane na kartce jejkoleżanka.

Cassie spojrzała na nią wściekła i kopnęła ją w nogę tak, że Emma o mały włos nieupadła.

– Dziękuję. – Williams kiwnęła głową i wskazała na następną w kolejce, Cassie.

– Cassie Barrow – odezwała się, wstając z miejsca i zupełnie nie wiedząc, co miałaby teraz powiedzieć. – Mieszkam tutaj, kilka przecznic dalej, a kierunek studiów wybrałam z tego samego powodu, co moja koleżanka, która zapewne ze stresu i z ogromnego wrażenia, jakie zrobiła na niej pani profesor, przeczytała moją odpowiedź z kartki, zamiast przygotowaćwłasną.

Studenci w auli zaczęli się śmiać, a Williams podniosła kąciki ust i zmierzyła Emmę piorunującymspojrzeniem.

– Dziękuję, panno Barrow – powiedziała, a Cassie usiadła na miejsce. – Jednym z interesujących elementów komunikacji w biznesie, czyli zajęć, na których właśnie jesteście, jest umiejętność odnalezienia się w kryzysowej sytuacji tak, by wasz rozmówca, klient, wspólnik, konkurent czy powiedzmy to sobie wprost: wróg, nie odczuł w żaden sposób tego, że jesteście od niego słabsi. Pewność siebie, wyższa energia i zdecydowanie zawsze wygrywają i, jak widzę, obie panie – spojrzała najpierw na Emmę, a później na Cassie – nieźle sobie z tym poradziły. Pierwsza zastosowała metodę kradzieży cudzego pomysłu, co może oburzać, ale w brutalnym świecie biznesu jest codziennością. Druga obrała strategię odbicia rzuconej piłki tak, że wróciła ona do winowajcy z podwójną mocą i połamała mu kości, zaniżając rangę – dodała. – Jakie mają państwo z tegownioski?

Rozejrzała się po auli, czekając na las rąk, ale nikt się nie zgłosił doodpowiedzi.

– Nikt, naprawdę? – ponowiła pytanie, a Emma czuła, jak ze wstydu zapada się pod ziemię. – No dobrze, wniosek z tego jest taki, że pogrywając z przeciwnikiem nie fair, musisz być przygotowany na jego kontratak. Panno Sparks – zwróciła się do Emmy, której twarz była już jednym wielkim, płonącym wypiekiem. – Czy ma pani przygotowaną strategię obronną? Ripostę? Kontratak?

Emma pokręciła głową, której przezornie nie podniosła, żeby nie patrzeć w zielone oczyWilliams.

– Rozumiem – odpowiedziała profesor. – Zatem, panno Barrow – zwróciła się do Cassie – starcie można uznać za wygrane przez panią. – Uśmiechnęłasię.

– Dziękuję. – Cassie była z siebie wyraźniezadowolona.

– To nie zmienia faktu, że nie odnalazła się pani w sytuacji i zamiast improwizować, zrzuciła winę, rzecz jasna słuszną, na koleżankę. – Profesor przeniosła wzrok na studentów w wyższych rzędach. – Komunikacja w biznesie, drodzy państwo, to nie tylko wiedza i doświadczenie, ale również codzienna improwizacja. Nigdy nie wiecie, co zdarzy się jutro, a zawsze będziecie musieli być na togotowi.

John

– Kochaaany! Przecież ta cała Smith to w ogóle nie dba o te biednedzieci!

John siedział właśnie pod zlewozmywakiem i naprawiał kran w domu Grace Apple, wysłuchując już chyba trzeciego z rzędu narzekania na sąsiadów. Ta kobieta każdego potrafiła oczernić i robiła to naprawdę wyjątkowo. Wręcz czuł w jej głosie troskę, jakby naprawdę chciała pomóc całemu światu. „Jakby”, bo pod tym zafrasowaniem czuło się jednak zdecydowaną nutęfałszu.

Najpierw pół godziny męczyła go opowieściami o swoich chorobach, bólach w barku, problemach z podniesieniem ciężkiego garnka, czyraku na stopie i nietrzymaniu moczu – brr! – a teraz zabrała się do obgadywaniasąsiadów.

– Poda mi pani klucz? – wysapał, przerywając jej tyradę i wyciągając rękę w kierunku, w którym na podłodze leżał konkretny, potrzebny mu teraz, metalowyklucz.

– Oczywiście, złociutki! – Grace natychmiast podeszła do niego i podała narzędzie, a potem niezrażona ciągnęła: – Te dzieciątka takie zasmarkane, brudne, widać, że w kurzu się bawią, w błocie chyba, całe zaniedbane, ja nie wiem, ale może ona w ogóle w domu nie sprząta? Jak myślisz, John? Powinnam to gdzieś zgłosić? – pytała i nie czekając na jego odpowiedź, nadal wyrzucała z siebie kolejne brednie w kwestii życia sąsiadów i ich metodwychowawczych.

John starał się naprawić kran jak najszybciej, ale nie dość, że zapchała go jakimś szajsem, to jeszcze musiał wymienić wszystkie rurki, bo wyglądały jak zalane kwasem i groziły pęknięciem w ciągu kilku dni. Czego ona, do diabła, używała do zmywania? Siarki? Pocił się w środku, ściśnięty między zlewozmywakiem a ciasną szafką, i czuł, że rośnie w nim ciśnienie. Spojrzał na jedną z rurek i wyobraził sobie, że wbija ją w usta Grace Apple i kończy w ten sposób piekiełko, jakie ta baba urządza sąsiadom od lat. Wystarczyłoby, żeby straciła głos. Nic więcej. Niemal poczuł błogą ciszę, jaka by wówczasnastąpiła.

– I wyobraź sobie, że wtedy ja jej mówię, żeby dzieci umyła, bo jej opieka społeczna wreszcie je zabierze, a ona do mnie z mordą! Wyobrażasz to sobie? – ciągnęła. – Człowiek do niej z sercem na dłoni, wszystko by pomógł, podpowiedział, przecież ja chcę dobrze, no powiedz sam, czy to tak trudno zrozumieć? – wołała, podnosząc głos, a John czuł, jak ręka ślizga mu się na rurce, tak spieszył się, żeby już skończyć. – Ech, szkoda słów! – dodała i na chwilę zamilkła, sprawiając, że odetchnął zulgą.

– Puści pani wodę w kranie? – spytał. – Muszę sprawdzić, jakspływa.

– Dobrze, dobrze, złociutki. – Szybko nachyliła się nad kranem, uchylając wajchęmaksymalnie.

– Aaa! – krzyknął, bo z jednej części obejmy poleciał na niego strumień wody. – Proszę zakręcić! – zawołał.

– Ojej, złociutki! Wszystko wporządku?

– Tak, tak. Nie dokręciłem tu czegoś, zaraz będziedobrze.

– Nie spiesz się, John, tak cudownie mi się z tobą rozmawia, wręcz czuję, jak dobrze mnie rozumiesz. I zobacz, ty też przekonałeś się do mnie dopiero po latach. Pamiętasz? A teraz? Siedzimy tu sobie i gawędzimy, jest miło, zaraz nastawię wodę na herbatę – klepała jaknakręcona.

– Nie trzeba! Piłem przed wyjściem z domu – odpowiedział szybko, żeby nie zdążyła niczego dla niegonaszykować.

– W domu? Ta twoja żona w ogóle umie robić herbatę? Wiesz, John, ja nie wiem, co taki cudowny, ciepły człowiek, jak ty, robi z tą przepraszam… babą. Musisz się chyba wreszcie zabrać do jej wychowania, bo powiem, z całym szacunkiem oczywiście, że to okropna zołza. W ogóle zero kultury. Co ty w niejwidzisz?

– Moja żona? – wysapał, dokręcając obejmę. – Jest cudowna, ale trzeba się do niejprzekonać.

– No ja już, mój drogi, kilka lat próbuję, a ona cały czas patrzy na mnie wilkiem. Straszne, straszne! A przecież ja do ciebie i twojej rodziny wychodzę z sercem na dłoni! – wołałarozgorączkowana.

– Gotowe – powiedział. – Proszę jeszcze raz puścićwodę.

Kiedy Grace odkręciła kran, a on zauważył, że wszystko leci już prawidłowo, odetchnął zulgą.

Wygramolił się spod szafki, otrzepał kolana i podnosząc się, nacisnął wajchę i zakręciłkurek.

– Naprawione. Teraz może pani spokojnie zmywać, będzie działać przez lata – oświadczył, starając się nie wspominać o żonie ani o tym całym monologu, którym go dzisiajuraczyła.

– Dziękuję, złociutki! Jesteś aniołem. – Grace uścisnęła go serdecznie. – Ile sięnależy?

– Dzisiaj gratis odemnie.

– Naprawdę? Ojej, dziękuję! Jesteś wspaniały, John – trajkotała. – Jak ja ci sięodwdzięczę?

– Nie trzeba, naprawdę. Następnym razem, oby nie za szybko. – Uśmiechnął się sztywno i wyciągnął rękę w pożegnalnym geście. – Będę uciekał, klienci czekają. Dobrego dnia, pani Apple – dodał, potrząsając jej dłonią, i szybko zebrał z podłoginarzędzia.

– Och, dziękuję iwzajemnie!

Kiedy tylko ruszył w stronę drzwi, Grace poszła za nim, żeby goodprowadzić.

– Do zobaczenia! – rzucił już wprogu.

– Do zobaczenia John, dziękuję! – powiedziała, a kiedy zniknął za drzwiami, na cały głos wołała za nim, dziękując za wszystko i piejąc swoją opowieść o tym, jakim to on jest cudownymczłowiekiem.

John aż skurczył się w barkach, widząc, jak patrzą na niego przechodzący ulicą sąsiedzi. Pewnie wzięli go za skończonego lizusa i frajera do potęgi entej. Przyspieszył, minął ogródek i skręcił do swojego domu. Na szczęście mieszkał tuż obok Grace Apple, więc kiedy tylko nacisnął klamkę i zniknął we wnętrzu swojego domu, odciął się również od jej piskliwegogłosu.

– Uf – westchnął sam do siebie i odstawił skrzynkę z narzędziami podścianą.

Zdjął buty, postawił je na wycieraczce i poszedł prosto do łazienki. Dopiero gdy umył dłonie i ochlapał twarz zimną wodą, był w stanie pójść do kuchni, z której dochodziły do niego jakieś kuszące zapachy. Duszone mięso. Dobre duszonemięso.

– Cześć, kochanie – powiedział, widząc stojącą przy blacieżonę.

Miała na sobie ładną, seledynową sukienkę, która kapitalnie opinała jejpośladki.

Kobieta odwróciła się i mrugnęłaokiem.

– Już u niej skończyłeś? – zapytała – Iżyjesz?

– Ledwo – sapnął i podszedł bliżej, by objąć ją w pasie. – Tylko wizja obiadu i twojego całusa utrzymywała mnie przy życiu – dodał, całując ją wszyję.

– Wyobrażamsobie.

– Oj, chyba nie. Nie wiem, czy gorsze jest wysłuchiwanie obelg na twój temat, czy słodzenie i cukierkowanie tej całej Apple, ale jedno i drugie daje ostro wkość.

– Ja wybieram niewłażenie jej w tyłek – skwitowała, wzruszającramionami.

– Pomóc ci w czymś? – zmienił temat i złapał kawałek papryki, którą właśnie kroiła, a później wrzucił go sobie do ust. – To dososu?

– Do sałatki. Sos już prawiegotowy.

– Mogę spróbować? – Sięgnął do garnka z mięsem, ale zaraz dostał łyżką popalcach.

– Dziesięć minut, skarbie. Wytrzymasz.

– No nie wiem, zjadłbym konia zkopytami.

– Hm, tak? To może ja się za bardzowysilam?

– Nie, nie. – Zaśmiał się. – Gotujesz najlepiej na świecie. Odpuszczę sobie tegokonia.

Mężczyzna cofnął się do salonu, który połączony był z kuchnią, i rozsiadł się w fotelu, zerkając na pośladki żony. Niby nimi nie poruszała, ale tak na niego działały, że gdyby mógł, to zaraz by się do niej dobrał. Krągłe, seksowne, apetyczne. Niestety dobrze wiedział, że seks w kuchni nie wchodzi w grę. Jego połówka musiała mieć do tego odpowiednie warunki. Sypialnię, wyprasowaną pościel, zasłonięte rolety i ciszę. Trochę zbyt sterylnie i bez wielkiej pasji czy spontana, ale dla niej godził się na wszystko. Zresztą chyba nie miał wyjścia. W końcu był z najładniejszą laską w okolicy, i to już dobrych dziewiętnaście, no prawie dwadzieścia lat. Wprawdzie jego żona bywała trochę sztywna, ale miało to swój urok, no i mimo trzydziestu ośmiu lat wciąż miała tyłeczek, który chciało siękąsać.

– Na co patrzysz? – spytała, nie odwracając się od deski z papryką. – Czuję na sobie twójwzrok.

– Kochanie, ty wiesz wszystko. Taksuję twoje ciało i wyobrażam sobie, co mógłbym z nim robić, gdybyś zadarła trochę tęsukienkę.

– No żeby nie czasem – prychnęła.

– Ale w wyobraźnimogę?

– A to tak, oczywiście.

Widział, jak wzruszyła przy tym ramionami. Przesunęła się w stronę garnka z mięsem, wyłączyła pod nim gaz i sięgnęła po trzy talerze. Kiedy wylądowały na nich ziemniaki, mięso i świeżo zmieszana sałatka, odwróciła się w stronę schodów i spojrzała wgórę.

– Chris! – zawołała. – Obiad!

– Pospiesz się, Chris! – odezwał się mocniejszym głosem John. – Bo zabiorę twojemięso!

Z góry dało się słyszeć jakieś szuranie i po chwili na schodach pojawił się znudzony Chris. Jak zwykle wykazywał się zblazowaniem najwyższychlotów.

– Idę, idę – bąknął.

Miranda przeniosła talerze na stół w jadalni i wysunęła spod niego swojekrzesło.

– Sio, Vinci. – Machnęła ręką na rudego kota, który jak zwykle próbował zająć jej stałą miejscówkę. – No już! Zmykaj – dodała i popchnęła go lekko, tak, żeby zeskoczył z jejsiedzenia.

Rudzielec zamiauczał przeciągle i niezadowolony zwiał w inną część pokoju, a Miranda upewniła się, czy nie zostawił na krześle żadnychkłaków.

– Co dobrego jemy? – spytał Chris, siadając po drugiej stroniestołu.

– Zagadka – odpowiedziała Miranda. – Ten, kto zgadnie, dostanie dokładkę i większą porcję ciasta nadeser.

– Ooo, wyzwanie! – ucieszył się John i nie czekając na resztę, wpakował sobie do ust pierwszą porcjęmięsa.

Rozdział II

Miranda

Narzuciła na siebie ciepłą, polarową bluzę i wyszła przed dom, żeby sprawdzić, czy jej ulubiony listonosz położył już na progu świeżą gazetę. Oczywiście był to sarkazm, ale kiedy powtarzała sobie w duchu takie pozytywne rzeczy, to liczyła na to, że któregoś dnia rzeczywiście znajdzie gazetę na progu. Czystą, suchą i bez dziur. Rozejrzała się na prawo, gdzie celował najczęściej, ale na trawniku nic nie leżało. Rzuciła okiem w stronę ozdobnych krzewów, ale i tam jej nie było. Wreszcie odwróciła głowę w lewo i spojrzała na jedyną kałużę w zagłębieniu trawnika. Coś przyciągnęło jejuwagę.

Złapała głębszy oddech, żeby nie rzucić w powietrze żadnego przekleństwa, i ruszyła. Gazeta leżała w samym środku błota. Podniosła ją za mokre brzegi i pomstując w duchu na Petera, który od ponad roku rzucał jej prasę tam, gdzie mu się żywnie podobało i gdzie jednocześnie nie podobało się jej, wróciła dodomu.

Ostrożnie podeszła do kaloryfera i położyła na nim papier, a później cofnęła się do kuchennego blatu, żeby oderwać kilka jednorazowych ręczników i spróbować odsączyć z niego nadmiar wody. Nie miała pojęcia, czy Peter złośliwie niszczy tylko jej prasówkę, czy też ma tę charakterystyczną dla panów w średnim wieku nieznośną lekkość bytu, która sprawia, że ogólnie ma wylane na wszystko i na wszystkich. Fakt, że był sympatyczny, nie zmieniał tego, że swoją pracę wykonywał beznadziejnie. Miał szczęście, że to nie ona go zatrudniała, bo już dawno ustawiałby się w kolejce po zasiłek dlabezrobotnych.

Z zamyślenia i wycierania gazety ręcznikiem wyrwał ją dochodzący gdzieś z tyłu dźwięktelefonu.

Rozejrzała się, usiłując namierzyć urządzenie wzrokiem, i zobaczyła, że leży na szafce pod telewizorem. Szybko podeszła i odebrałapołączenie.

– Miranda? – Usłyszała rozszczebiotany głos swojej koleżanki z fundacjicharytatywnej.

– Cześć, Jessica, cotam?

– Słuchaj, dasz radę zrobić tort na najbliższy poniedziałek? – spytała. – Moja przyjaciółka ma rocznicę ślubu i szuka kogoś, kto zrobi jej coś genialnego, a wiem, że w tej kwestii nie masz sobie równych. Zdążyłabyś?

– Oczywiście, nie ma sprawy – odpowiedziała. – Z przyjemnością. Ona ma jakieśekstrapreferencje?

– Chyba nie… wiem tylko, że lubi owoce i ma alergię na orzeszkiziemne.

– No i tyle mi w zupełności wystarczy. – Miranda uśmiechnęła się, bo właśnie miała pytać o ewentualne alergie. – Jednopiętrowy czywięcej?

– Dwójka byłabysuper.

– Okej, zrobię i podrzucę ci do fundacji, tak?

– Jesteś cudowna, dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Miranda zapisała szczegóły na kartce i po chwili sięrozłączyła.

Torty na specjalne zamówienie robiła tylko dla znajomych, ale zwykle byli to bardzo wpływowi znajomi. Czasem wspierali fundację, w której działała razem z Jessicą, a czasem przydawali się wtedy, gdy i one potrzebowały jakiegoś wsparcia. Siła kontaktów i drobnych, wzajemnych uprzejmości. To zawsze sięopłacało.

Miranda miała wiele talentów, którymi nie lubiła się chwalić, zwłaszcza że większość ludzi bolał już sam fakt, że nie musiała zarabiać na życie. Jednym z takich talentów były wypieki. Ciasta, torty, desery – to było coś, co pozwalało jej się odprężyć i koiło burzące się we krwi nerwy, a że niosło za sobą dodatkowe korzyści? Tym lepiej. Robiła słodkości dla znajomych, sąsiadów, wpływowych osób, którym ktoś ją polecił. Czasem brała za to pieniądze, a czasemnie.

Pieniądze nigdy nie były dla niej czymś szalenie istotnym, może właśnie dlatego, że je miała. Skąd? Jej nieżyjący od lat ojciec, geniusz stulecia – tak przynajmniej pisały o nim gazety – był światowej sławy biochemikiem, który na swoich książkach i kilku znaczących odkryciach zarobił fortunę. Nie miał więcej dzieci, nie miał też żony. Miał tylkoją.

Miranda odziedziczyła po nim wszystko, a kiedy czasem komuś o tym opowiadała, to zwykle spotykała się ze zniesmaczeniem w spojrzeniu słuchacza. Bogata kobieta, która nic w życiu nie zrobiła, niczego nie dokonała i żyje sobie za ciężką pracę ojca. Co ciekawe, biochemia, którą zajmował się jej tato, kompletnie nikogo nie interesowała. Kiedy wymieniała jego imię i nazwisko, zwykli ludzie patrzyli w taki typowo tępy sposób, który zdradzał, że nic o nim nie wiedzą. Nieważne, że z jego książek uczyli się dzisiaj studenci na wszystkich ważnych, ścisłych kierunkach w tym kraju. Gdyby chociaż śpiewał, grał na gitarze albo był magikiem – na pewno szybciej skojarzyliby jego nazwisko. Cóż.

Dzięki ojcu Miranda nie musiała pracować, ale i tak angażowała się w różne rzeczy, żeby nie zwariować. Razem z Jessicą Blum tworzyła i aktywnie wspierała organizację Kropla Wody, która pomagała afrykańskim dzieciakom i robiła to całkowicie pro bono. Nie potrzebowała pieniędzy, ale lubiła wiedzieć, że gdzieś tam, na drugim końcu świata, jakiś chłopiec albo dziewczynka pije wodę kupioną za zebrane przez nich środki lub je coś, co dostarczane jest mu regularnie, a nie raz do roku czy od święta. Być może miała jakąś słabość do dzieci, a może po prostu chciała się czuć dobrze z tym, że robi coś większego. Coś bardziej wartościowego. Nigdy nie mówiła o tym Johnowi, żeby nie poczuł się gorzej z tym, że on pracuje na życie jako hydraulik, i mu to wystarcza, zwłaszcza że on to naprawdę lubił, ale sama chciała czegoś więcej. I robiła to. Działanie w fundacji dawało jej również coś jeszcze, do czego nie przyznawała się przed nikim. Sprawiało, że czuła się doceniana. Szanowana. Ważna. Jasne, że zdawała sobie sprawę z tego, że szacunek dają jej też pieniądze, którymi sama hojnie ich akcje dotowała, ale zupełnie jej to nieprzeszkadzało.

Wyrwała się z zamyślenia, kiedy w oko wpadł jej jakiś błysk światła z okien naprzeciwko. Podniosła wzrok znad osuszanej ręcznikami gazety i spojrzała w tamtym kierunku. Wystarczyły jej trzy sekundy, żeby się wewnętrznie zagotować. W oknie domu obok wyraźnie było widać Grace Apple z przyciśniętą do oczu lornetką wycelowaną prosto w jej salon. Zagryzła usta ze złością, zdając sobie sprawę z tego, że to wredne babsko właśnie ją podgląda. Nerwowo zacisnęła prawą dłoń, jakby mogło ją to uspokoić. Czy ta cholerna kobieta nigdy się od niej nie odczepi? Mało nie podskoczyła, kiedy myśląc o Grace i jej lornetce, poczuła na łydkach czyjś dotyk. Wstrząsnęła nogą i zauważyła, że to Vinci właśnie się do niejłasi.

– Vinci… – westchnęła i schyliła się, żeby go pogłaskać – ty to masz wyczucie. Właśnie zamierzałam zamordować nasząsąsiadkę.

Vinci jeszcze raz obtarł się o jej nogę i wymowniezamiauczał.

– No już dobrze, nie dziś – zażartowała i spojrzała w okno, ale Grace Apple już tam niebyło.

Odetchnęła i usiadła przy stole, próbując otworzyć wciąż wilgotną gazetę. Przerzuciła pierwsze strony i zatrzymała się na sprawach lokalnych, a jej uwagę od razu przykuł artykuł z rubryki związanej z ważnymi wydarzeniami z ichmiasteczka.

Śmierć gangstera spowodował olej

Nagłówek zapowiadał siędobrze.

Skupiła się bardziej i z zadowoleniem przeczytała kilka linijek o tym, że głośna przed rokiem sprawa śmierci gangstera, Anatola Majenki, zakończyła się umorzeniem postępowania i niewykryciem śladów działania w tej sprawie osób trzecich. Gangster szykował sobie posiłek, rozlał olej i poślizgnąwszy się na nim, uderzył głową o kafle, co było bezpośrednią przyczyną jego śmierci. Dowcipny redaktor dorzucił jakiś żart o tym, że równie ryzykowne, co gangsterka, okazuje się samodzielne gotowanie. No rzeczywiście, dowcipniś. Miranda pokręciła głową, a później wróciła do pierwszych strongazety.

Vinci wskoczył jej na kolana i wygodnie się na nich umościł, więc kontynuując lekturę, uśmiechała się lekko i drapała go podbrodą.

Edward i Priscilla

Priscilla stała przed lustrem i bezkrytycznie patrzyła na swoje wielkie, nabite ciało. Z uwagą poprawiała kremową bluzkę uwydatniającą każdą fałdkę rysującą się na jej brzuchu. Nie była kobietą, która czymkolwiek by się przejmowała we własnym wyglądzie, za to chętnie zauważała wizualne potknięcia innych i potrafiła o tym mówić. Sama Priscilla była wszak chodzącym ideałem. Świetna żona, szanowana i uwielbiana przez swojego męża, doskonała teściowa, która nie szczędziła uwag synowej, byle tylko wreszcie zaczęła być dobrą żoną dla jej syna – ewentualne doprowadzenie do ich rozwodu również by jej nie zmartwiło – oraz perfekcyjna babcia, za którą wnuki szalały. No, przynajmniej tak widziała samą siebie i nie podawała własnych odczuć wwątpliwość.

– Edwardzie! – krzyknęła do męża, którego wciąż nie było w zasięgu jej wzroku. – Jesteśgotowy?

– Idę, idę! – odpowiedział jej, wynurzając się zzaściany.

Miał na sobie ulubioną marynarkę w kolorze kasztana i czarnespodnie.

– O matko – jęknęła, patrząc na niego z wyrazem niezadowolenia w oczach. – Czy ty chociaż raz mógłbyś się ubrać, jaktrzeba?

Edward spojrzał na siebie w lustrze i wydawało mu się, że wszystko jest w porządku, ale mina żony mówiła coinnego.

– Zmień marynarkę! Mówiłam ci, że jeśli idziemy gdzieś razem, to nie chcę cię widzieć w tym antykwariacie – burknęła. – Wyglądasz jak ubogi krewny zza oceanu, który od czterdziestu lat chodzi w tymsamym.

– Oj, przesadzasz, kochanie. – Edward wzruszyłramionami.

– Weź czarną, będzie dobrze pasowała do spodni i jasnej koszuli – powiedziała tonem nieznoszącymsprzeciwu.

Edward powlókł się do pokoju, w którym stała szafa z jego rzeczami – osobna dla niego, osobna dla niej – i dla świętego spokoju zaczął szukać marynarki, o której mówiła żona. Lata doświadczeń u boku Priscilli nauczyły go, że dyskusja jest zbędna. Chcesz mieć spokój? Słuchaj żony i udawaj, że ona ma zawsze rację. To się po prostu sprawdza. Naturalnie część mężczyzn w geście sprzeciwu wobec takiej kastracji własnego ja nigdy się z tym nie zgodzi, ale to oni toczyli z żonami wiekopomne walki, nie Edward. On miałspokój.

– Pamiętasz, że w niedzielę jedziemy na obiad do Johna i Mirandy?! – zawołała zprzedpokoju.

– Oczywiście. Nie mogę się doczekać – odpowiedział i wyjął z szafy właściweubranie.

Zdjął z siebie to, które lubił, a narzucił to nowe paskudztwo za trzysta dolarów, które kupiła mu w prezencie na ostatnie święta. Na samą myśl o takiej kwocie wydanej na jedną marynarkę wzdrygał się dogłębi.

– No ja nie wiem – ciągnęła Priscilla. – Wolałabym, żeby był tylko John i dzieci. Ta cała Miranda zupełnie bez sensu się go trzyma. Nasz syn zasługuje na kogoślepszego.

– Przypomnę ci, że on ją kocha, skarbie, a ona wcale nie jest takazła.

– Co proszę? – oburzyła się. – Owinęła go sobie wokół palca i stanowi dla niej praktyczną ozdóbkę, a nie miłość życia. To oschła, wyrachowana i perfidna kobieta, która w mojej ocenie zmarnowała mużycie.

– A daj spokój, ciągle się jejczepiasz.

– Bo taka jest prawda i dziwię się, że tego nie widzisz, Edwardzie. – Priscilla kręciła głową przed lustrem, zastanawiając się, jak on może być taki ślepy. – Gdyby nie ona i jej pieniądze, to pewnie miałby wielką, świetnie działającą firmę i mnóstwo znajomych, a tak naprawia krany po sąsiadach. Wstyd.

– Może on takchce?

– Akurat! Nasz syn miał ambicje! Nie zapominaj otym.

Edward pomyślał, że jego syn miał w życiu tylko jedną ambicję. Chciał być szczęśliwy i mieszkać z dala od matki i w zasadzie mu się to udało. Oczywiście nie zamierzał wyprowadzać swojej żony z błędu, bo nie zgłupiał na tyle, żeby samemu siępodłożyć.

– I jeszcze ten jej kompletny brak korzeni. Aż wstyd opowiadać znajomym – ciągnęła.

– Jakich korzeni? Jej ojciec był wybitnym naukowcem, autorem książek, geniuszem. Nie zapomniałaś o tym, kochanie?

– Phi! Jaki z niego był geniusz?! Nikt normalny pewnie nawet nie czytał jego wypocin. Kupiłam kiedyś z ciekawości tę jego popularną książkę. Bełkot i nuda, nie dobrnęłam nawet do dwudziestej strony. I jeszcze ta akcja z jej matką, ech… – westchnęła boleśnie. – Zwiała od tego geniusza z kochankiem, a potem zginęła w wypadku, bo jechała autem jak jakaś nienormalna. Wstyd!

– Życie, skarbie – powiedział i próbując załagodzić jej napięcie, cmoknął ją wpoliczek.

– A idź. – Wzdrygnęła się. – Rozmażesz mimakijaż.

– No tak. Wybacz, kochana. – Edward cofnął się, ale nie zmienił słodkiego, pokornego tonu nawet owłos.

– Szczerze mówiąc – ciągnęła i przy tym po raz dwudziesty poprawiła swoją kremową bluzkę – wolałabym, żeby zostawiła naszego syna w spokoju. Mogłaby nawet zwiać z kochankiem, wzorem swojejmamusi.

– Nie jesteś trochę zbyt okrutna? Dziewczyna się przecież stara, to już dziewiętnaście albo i dwadzieścia lat, jak są razem, mogłabyś jej trochę odpuścić – zauważył.

– Nie zamierzam – rzuciła stanowczo. – To dziewiętnaście zmarnowanych lat. Wspomnisz kiedyś mojesłowa.

– Idziemy? – zmienił temat. – Pogoda jest piękna, spacer dobrze namzrobi.

– Tak. Włóż te czarne, eleganckiebuty.

Edward ruszył w stronę drzwi i sięgnął po schowane w szafce lakierki. Wtedy poczuł za plecami oddechżony.

– Niewypolerowane? – odezwała się, zerkając mu przezramię.

Emma

Emma wracała z biblioteki, do której wreszcie udało się jej dostać przy trzeciej próbie między kolejnymi zajęciami, i właściwie cieszyła się, że dopiero teraz. Stos książek, które dźwigała w rękach, sięgał jej prawie do oczu, a musiała zdążyć na ostatnie dzisiaj zajęcia z handlu zagranicznego. Profesor Moyes wyraźnie zaznaczył, że nie toleruje spóźnień, więc wdrapywała się po schodach z maksymalną energią, jaka jej jeszcze została. Kiedy wreszcie weszła na trzecie piętro, skręciła gwałtownie w prawo, gdzie kawałek dalej znajdowała się jej sala. Spocona i zmachana odetchnęła na moment, a gdy znalazła się za ścianą i niemal wbiegła w ostatni korytarz, poczuła tylko łupnięcie i chwilę później wszystkie jej książki poleciały na ziemię, a ona straciła równowagę i wylądowała na zimnych kaflach. Zanim zdążyła się zorientować, coś na nią spadło i boleśnie wbiło się w jejbok.

– Aaa… jasny szlag – jęknęła, nie mając pojęcia, co sięstało.

Właśnie wtedy zobaczyła nad sobą zielone oczy i burzę rudych, kręconych włosów. Mimowolnie przełknęła ślinę i na moment się zapowietrzyła. Rude loki muskały jej policzki i gdyby nie ból w boku, to pewnie sprawiłoby jej toprzyjemność.

– Ooo… przepraszam. Chyba na panią wpadłam? – zapytałazdenerwowana.

– Chyba na pewno – odezwała się profesor Williams, której ton nie wskazywał zadowolenia. – Chociaż w tym przypadku… to ja miałam miękkie lądowanie – dodała pocieszająco, a następnie położyła dłonie na posadzce tuż koło leżącej Emmy i zaczęła siępodnosić.

– Naprawdę przepraszam. – Emma patrzyła, jak profesor próbuje wstać i jak utrudnia jej to obcisła spódnica. – Spieszyłam się na zajęcia, a książki zasłaniały mi widoczność – tłumaczyłasię.

– Cholera – warknęła Williams i nie mogąc rozsunąć wygodnie nóg, przeturlała się na bok, a Emma szybko podniosła się z podłogi i mimo intensywnego bólu w boku wyciągnęła do niejrękę.

– Pomogę – powiedziała, a kiedy wykładowczyni chwyciła ją, żeby wstać, pociągnęła ją i za chwilę obie stały już nanogach.

Profesor otrzepała sobie ramię, chyba z książkowego kurzu, poprawiła przekręconą bluzkę, a potem popatrzyła na zziajaną i trochę wystraszoną twarzEmmy.

– Nic się pani niestało?

– Owszem, stało się – odparła profesor. – Moja duma ucierpiała – dodała żartobliwie, co sprawiło, że dość gęsta atmosfera sięrozrzedziła.

Przez moment na siebie patrzyły i Emma dopiero po kilku zbyt długich sekundach zorientowała się, że to trochę niezręczne. Schyliła się i zaczęła zbierać książki, cały czas czując, że pali ją w boku, zapewne od łokcia pani profesor, który tamwylądował.

– A tobie nic nie jest? – odezwała sięWilliams.

– Nie. W porządku – powiedziała, minimalnie się jąkając. – Strasznie ciężkie te książki, bardzo przepraszam – powtórzyła po razkolejny.

Podniosła wzrok i wtedy zobaczyła, że profesor pochyla się i zaczyna pomagać jej w podnoszeniu grubych tomisk. Nie mogła kucnąć przez tę spódnicę, ale nie miała problemu, żeby pochylić się bez zginania nóg, co sprawiło, że Emma zapatrzyła się na jej wypięte pośladki i na momentzamarła.

– Jaa… dam radę – wykrztusiła.

– Właśnie widzę, jak dasz. Weź kilka, wstań, a ja dołożę ci resztę na ręce – zarządziła. – I następnym razem bierz ich mniej, bo zamiast skończyć studia, skończysz na wózku inwalidzkim z problemami zkręgosłupem.

– T-tak…

Emma, nie protestując, podniosła najcięższe książki, ułożyła je sobie na przedramionach, a potem wstała, czekając, aż kobieta poda jejresztę.

Przestała czuć ból w boku i znowu nie mogła oderwać spojrzenia od Williams, mimo że karciła się za to wmyślach.

– Trzy pierwsze – rzuciła profesor, układając je na jej rękach. – Jeszcze tu dwie widzę – dodała i podniosła z podłogi za rogiem kolejnepozycje.

Emma przygryzła wargi, znowu zatrzymując wzrok na jej wypiętych pośladkach. W tej dopasowanej spódnicy i w takiej pozie wyglądała po prostu obłędnie. Dziewczyna w myślach gardziła sobą, czując, że zachowuje się jak jakiś napalony samiec, ale to było od niej silniejsze. Nie miała pojęcia, dlaczego ta kobieta tak na niądziała.

– Proszę, to chyba wszystkie? – spytała Williams, stając z boku i patrząc jej w oczy, bo rzeczywiście książki zasłaniały Emmie teraz prawie całątwarz.

– Chyba tak, bardzo dziękuję i jeszcze raz przepraszam – powiedziała, wpatrując się w jej zielone, kocietęczówki.

Były jak coś dogłębnie przenikliwego. Szkliste, mocne, denerwujące.

– W porządku, nic się nie stało. Od dzisiaj omijam rogi i robię większe łuki przed zakrętami. – Zaśmiała się, patrząc na nią. – Wyciągamy wnioski z każdej sytuacji, wie pani o tym? – zapytała.

– Tak… Jestem Emma – dodała. – Chodzę do pani na komunikacjębiznesu.

– Doprawdy? – zaciekawiła się profesor, a Emma czuła, że uginają się pod niąnogi.

– Mhm. Pierwszyrok.

Williams przez moment na nią patrzyła, a później w jej zielonych oczach pojawił się jakiśbłysk.

– Jeśli dobrze kojarzę… to ty ukradłaś koleżance pomysł na przemowę? – zapytała i uniosła kącikiust.

– Aj… niestety – jęknęła, nie przypuszczając, że to będzie się za niąciągnąć.

Profesor pokiwała tylko głową ze zrozumieniem, a ona wpatrywała się w nią, czując, że książki naprawdę zaczynają ciążyć. Nie miała pojęcia, ile jeszczewytrzyma.

– Zmykaj na zajęcia, Emma. – Usłyszała i oblał ją rumieniec. – No już, bo sięspóźnisz.

– Mhm – mruknęła, analizując w głowie ton tego „zmykaj”.

Czy jej się wydawało, czy był ciepły? Troskliwy? Chyba za dużomyślała.

Profesor Williams minęła ją i poszła w stronę schodów, a Emma podążyła do sali obok. Drzwi były już tak blisko. Prawie dotarła docelu.

Kiedy wreszcie do nich podeszła, zdała sobie sprawę z tego, że musi nacisnąć klamkę. Zebrała całe siły, stanęła bokiem, oparła się o nie i spróbowała rozprostować palce u rąk, które były przygniecione książkami. Nacisnęła, a później z hukiem wpadła do środka, wywalając przed sobą wszystkie książki. Kiedy próbowała podnieść się z podłogi, zalał ją huk śmiechu siedzących już na salistudentów.

– Cisza! – krzyknął profesor Moyes. – Pomóżcie tam koleżance, skoro tak ofiarnie dotarła na naszezajęcia.

Miranda

Miranda pochylała się nad śnieżnobiałym tortem i z wielką uwagą układała na nim pojedyncze truskawki. Specjalnie wybrała je z rana na bazarze u swojej ulubionej sprzedawczyni, która zawsze miała najsmaczniejsze owoce, więc teraz wprawną ręką i bez najmniejszego drżenia wsuwała je w śmietankową piankę na brzegachciasta.

Wykończenie tortu zawsze zajmowało jej najwięcej czasu, bo dekoracje musiały doskonale wieńczyć dzieło. O ile środek można było jakoś zamaskować, to pierwsze wrażenie, jakie tworzyła zewnętrzna powłoczka, musiało być idealne. Miranda przywiązywała dużą wagę do dwóch rzeczy, które sprawiały, że jej wypieki były tak chwalone. Po pierwsze smak, po drugie wygląd. Perfekcyjne wykończenie musiało współgrać z tym, co poczuje gość, układając sobie na języku pierwszy kęs ciasta. I Miranda dbała o to, żeby poczuł błogi raj słodyczy, ale bez lukrowej przesady, od której popada się wmdłości.

Sięgnęła po cienką tubkę do wyciskania musu malinowego i delikatnie naniosła go na górne brzegi tortu. Mało kto wiedział, że truskawka w połączeniu z maliną daje wyjątkowo słodki i jednocześnie soczyście orzeźwiający smak. Kiedy skończyła, podniosła się wyżej i z góry spojrzała na swojedzieło.

Tort był piękny, prawie jak z filmu, tyle że znacznie bardziejrealistyczny.

Teraz czekało ją o wiele trudniejsze wyzwanie. Musiała cało dowieźć go do fundacji i przekazać koleżance. Wyjęła z szafki specjalne, plastikowe opakowanie i ułożyła w nim tort tak, żeby nie dotykał ścianek. Potem cofnęła się do przedpokoju, wsunęła na nogi szpilki – tak, potrafiła w nich chodzić stabilnie! – złapała kluczyki do auta i wróciła po ciasto. Ostrożnie niosła je w jednej ręce, tak, żeby móc sobie wygodnie otworzyć drzwi, i po chwili układała je już w bagażniku podstawionego wcześniej pod dom samochodu. Jej klasyczny, waniliowy ford mustang jeszcze nigdy nie zawiódł, jeśli chodziło o bezpieczne przewiezienie delikatnego towaru. No, może to nie do końca była tylko jego zasługa, ale i jej sposobu prowadzenia auta oraz równych dróg bez progów spowalniających na trasie, które mogłyby sprawić, że tort zostanie tylko mokrą ciapą do zjedzeniałyżką.

Zabezpieczyła pudło z tortem najlepiej, jak tylko mogła, a później siadła za kółkiem i delikatnie ruszyła przedsiebie.

Do siedziby fundacji Kropla Wody miała może piętnaście minut, teraz pewnie około siedemnastu, bo wolała jechać wolniej. Włączyła radio i ustawiła ulubioną stację, żeby umiliła jej trasę. Po drodze rzucała okiem na nowości w domkach jednorodzinnych Sky Village. Tutaj większość mieszkańców co chwilę coś zmieniała, jakby chcieli się wyróżnić, pokazać, że są lepsi, ciekawsi czy mają jakieś nowe, ogrodowe „cudo”, którego pozostali będą imzazdrościć.

Facet mieszkający w dalszej części ich ulicy uwielbiał przystrzygać krzewy w fantazyjne formy. Kiedy mijała jego dom, zauważyła, że wielbłąd z bukszpanu, którego tworzył chyba przez tydzień, zamienił się w alpakę wyglądającą tak, jakby miała zamiar zaraz na kogoś napluć. Przynajmniej wykazał się dowcipem. Kawałek dalej rodzice rozwrzeszczanej trójki wymienili standardową trampolinę na zestaw de luxe, który sięgał aż do piętra ich domu, zupełnie jakby dzieci miały wyskakiwać na nią z balkonu. Osobiście uważała, że to jednak przesada, ale cóż, ich pieniądze, ich decyzje. Ona wolałaby przeznaczyć takie środki na coś bardziejpożytecznego.

Przyspieszyła na prostej, minęła dom, w którego ogrodzie właśnie trwało grillowe party, a później zjechała w prawo i po kilku kolejnych minutach podjechała na parking podfundacją.

Zaparkowała na swoim miejscu, wysiadła z samochodu i sięgnęła do bagażnika po tort. Na szczęście był cały i nadal prezentował sięświetnie.

Energicznie ruszyła do wejścia i po chwili witała się już z ludźmi siedzącymi na parterze. Jej widok z miejsca poderwał na nogi starszego mężczyznę, który czytał gazetę na narożnej sofie dlagości.

– Och, jaki piękny! Dzień dobry, Mirando! – zawołał, podchodzącbliżej.

– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedziała z uśmiechem. – Utoruje mi pan drogę na schody? Nie chciałabym zaliczyć wywrotki z tym ciastem – wyjaśniła mężczyźnie, który od dawna pracował dla nich w swoim wolnymczasie.

Każdy wolontariusz był dla firmycenny.

– Oczywiście, proszę za mną – rzucił, a potem skierował się w stronę schodów, machając rękami tak, jakby chciał odgonić muchy. – Przejście! – wołał. – Przejście dlaszefowej!

Miranda śmiała się za jego plecami z tego zaangażowania, ale mężczyzna był tak sympatyczny, że nie sposób było zwracać mu uwagę, że to lekka przesada. Ludzie przechodzący korytarzem zgrabnie ustępowali jej miejsca, a kiedy doszła do schodów, odetchnęła z ulgą i odwróciła się do swojegopomocnika.

– Dziękuję ślicznie! – powiedziała. – Teraz już dam radę, pięć schodków igotowe.

– Polecam się na przyszłość! – Kiwnął głową i demonstracyjnie się jej ukłonił, wprowadzając ją wzakłopotanie.

Miranda obdarzyła go najpiękniejszym ze swoich uśmiechów na każdą okazję – trenowała je kiedyś przed lustrem – a potem weszła po schodach i stanęła przed drzwiami biura, które zajmowała JessicaBlum.

– Jess! – zawołała głośno. – Otwórz, proszę!

– Miranda? – Usłyszała głoskoleżanki.

– Tak, tak, mam dla ciebie tort! – wołała.

Jessica szybko podeszła do drzwi i jeotworzyła.

– Jaki piękny! – zachwyciła się, widząc najpierw plastikowe pudło z tortem, a dopiero późniejMirandę.

– I pyszny, ale musimy go od razu wsadzić do lodówki, otworzysz mi ją? – zapytała.

– Oczywiście. – Jessica wpuściła ją do środka, po czym przeszła przez gabinet i otworzyła znajdujące się na jego końcudrzwi.

Miranda weszła za nią do drugiego pomieszczenia, które pełniło rolę ich małego zaplecza kuchennego, i skierowała się w stronęlodówek.

– Już robię miejsce! – rzuciła Jessica i zaczęła przekładać rzeczy w największejlodówce.

Kiedy wreszcie udało im się schować tort, podeszła do Mirandy i mocno jąuściskała.

– Jesteś wielka! – powiedziała. – Zaraz zadzwonię do koleżanki, że może go jużodebrać.

– Cała przyjemność po mojejstronie.

– Będzie zachwycona, kojarzę, że wspominała coś o truskawkach, więc trafiłaś wdziesiątkę.

– Świetnie. – Miranda przeszła do gabinetu i usiadła w fotelu z ciemnej skóry. – Odsapnę sobietrochę.

– Napijesz siękawy?

– Nie, wpadłam tylko na chwilę. Wracam do domu szykować się na jutrzejszy obiad – powiedziała. – Teściowie przyjeżdżają, więc muszę zrobić coś dobrego i psychicznie nastawić się na to, żeby nie zamordować matki Johna. – Zaśmiałasię.

– Ach, współczuję. – Jessica wiedziała o trudnej relacji między Mirandą a jej teściową, więc nie była zaskoczona. – Ale wpadniesz na spotkanie z nowymi darczyńcami? Jutro, kołoczternastej.

Miranda pokręciłagłową.

– Jak znam teściową, to przyjedzie wcześniej. Jeśli wyjdę, będzie gderać do końca życia. Zostanę z nimi cały dzień, będzie gderać tylko cały dzień. Samarozumiesz.

– Masz stalowe nerwy. – Jessica nalała do szklanki wody z cytryną i podała ją Mirandzie. – Wody się chociażnapij.

– Dzięki.

– W razie gdyby jednak teściowa dała ci za bardzo w kość, urwij się i przyjedź – powiedziała, patrząc, jak woda znika z jej szklanki. – Wiesz przecież, że darczyńcy uwielbiają z tobą rozmawiać i są wtedy jacyś tacy… hojniejsi. – Mrugnęła.

– Będę w poniedziałek, jak już przyjdzie do wypisywania czeków – rzuciła. – To straszne, że płacą więcej, jeśli naprzeciwko stoi blondynka, a niebrunetka.

– No, no. Chodzi jeszcze o twój głos, szpilki i ciało – zażartowała Jessica. – Więc nie zrzucaj tego tylko na kolor włosów. Jesteś po prostu ładniejsza odemnie.

– Słuchaj… – Miranda się zamyśliła i coś wpadło jej do głowy. – Może zatrudnimy w przyszłym roku jakąś dwudziestkę, seksbombę, wielki biust, zgrabny tyłek i tak dalej? Ja przy moich trzydziestu ośmiu na liczniku zgrozy i tak za chwilę wypadnę zobiegu.

– A to całkiem niezła myśl – przytaknęła Jessica i zapisała ten pomysł na karteczce leżącej nabiurku.

– Straszne z nas realistki, co? – Miranda uśmiechnęła się, widząc, że Jessicanotuje.

– Może, ale dzięki temu ta fundacja wciąż pomaga dzieciakom i całkiem dobrze jej toidzie.

– Cieszy mnie, że tak się rozumiemy, Jess.

– Iowszem.

Miranda podniosła się z fotela i ruszyła w stronęwyjścia.

– Będę lecieć, chociaż powiem ci, że wolałabym resztę dnia spędzić tu z wami niż tam, przygarach.

– Dobrą żoną nie chce ci siębyć?

– Pewnie, że się chce, ale synową idealną to już jakoś mniej. – Mrugnęła znacząco i pomachała jej na do widzenia. – Trzymaj się i przyduś ich tam jutro, zrób mi podkład pod czeki – dodała i nie czekając na odpowiedź, wyszła nakorytarz.

Szybkim krokiem przemaszerowała przez hol, uśmiechnęła się

do wolontariusza, który poprzednio utorował jej drogę, i pożegnała się ze wszystkimi z dołu, życząc im wspaniałego dnia. Kiedy odpowiadali jej z całą serdecznością, ona już większości nie słyszała, bo właśnie wychodziła na parking. Wskoczyła do samochodu, usiadła wygodnie, odpaliła silnik i po niecałych piętnastu minutach była z powrotem poddomem.

Zaparkowała i kątem oka zauważyła ruch firanki w oknie ich salonu. Chris? John?

Zastanawiała się chwilę, bo była niemal przekonana, że żadnego z nich jeszcze niebędzie.

Kiedy weszła do domu, trzaski dobiegające z kuchni utwierdziły ją w tym, że ktoś jednak jużjest.

– Chris? – zapytałagłośniej.

– To ja, kochanie! – Usłyszała głos Johna. – Skończyłemwcześniej.

– O, to szybko ci poszło – odpowiedziała, zrzucając buty, i ruszyła dokuchni.

John stał przy zlewozmywaku i kończył właśnie wycieranietalerza.

– Podgrzałeś sobieobiad?

– Mhm, byłem głodny jak wilk – dodał, podchodząc do niej, i pocałował ją w szyję. – Ładnie pachniesz, co to? – zapytał i spróbował wciągnąć nosem więcej tegozapachu.

– Robiłam dzisiaj tort śmietankowy z truskawkami, właśnie byłam go zawieźć dofundacji.

– Faktycznie, to mogą być truskawki. – Uśmiechnął się. – Mamnosa.

Schował talerz do szafki i objął Mirandę w pasie. Delikatnie zsunął dłonie na jej pośladki i docisnął ją do swoichbioder.

– Chris jest na dodatkowych zajęciach z fizyki – powiedział i cmoknął ją w szyję. – Mamy dla siebie całą godzinę – dodał z podstępnąminą.

– Coś sugerujesz? – Uśmiechnęła się i zarzuciła na niegoramiona.

– Mhm. Mam coś dla ciebie, ale musimy pójść do sypialni – zamruczał w charakterystycznysposób.

– Aprysznic?

– Brałem zaraz po powrocie – odparł prawie z dumą, jakby czuł, że go o tozapyta.

– A coś na zachętę? – Miranda wcale nie wydawała się zachwycona pomysłem udania się do sypialni w ciągudnia.

– Zasłoniłem już rolety i panują tam egipskieciemności.

Dalej jącałował.

– Muszę to sprawdzić. – Zaśmiałasię.

John, nie wypuszczając jej z ramion, zaczął cofać się w stronę schodów i jednocześnie gładził rękoma jejplecy.

– Wyglądasz obłędnie w tej bluzce – powiedział i zjechał rękoma niżej, a później wsunął dłoń pod opinające jej pośladki spodnie. – Schudłaś?

– Wciągam brzuch – parsknęła.

– Podobasz mi się z każdąfałdką.

– Co? Z jaką fałdką? – udałaoburzenie.

– Nawet najbardziej wyimaginowaną. – odparł niezrażony. – A teraz wskakuj na górę – dodał, widząc, że stoją już podschodami.

Miranda wymknęła się z jego ramion i ruszyła do sypialni. Niespiesznie pokonywała schody, zdając sobie sprawę z tego, że wcale nie ma teraz ochoty naseks.

Ale John był taki nakręcony, chętny i miły, że… chyba nie mogła mu odmówić. Chrisa nie było, głowa ją nie bolała, nie planowali mieć za chwilę gości. Podświadomie szukała jakiejś wymówki, ale jej nie znalazła, a naprawdę nie chciała mu sprawiać przykrości. Kochali się bardzo rzadko i wiedziała przecież, że on ma znacznie większe potrzeby niż ona. Uchyliła drzwi sypialni, czując na pośladkach jego gorącedłonie.

– O, jak ciemno – powiedziała, wsuwając się dośrodka.

John odwrócił ją do siebie, zamknął drzwi, a później szybko zdjął koszulkę i zabrał się do rozpinania jejbluzki.

– Ależ cię dzisiajnaszło.

– To twoja wina, wyglądasz cudownie i chcę poczuć twoją bliskość – odparł, a kiedy wraz z bluzką zdjął jej stanik i przysunął do swojej klatki jej drobne ciało i kuszące piersi, jęknął z zachwytu. – Moja lodowa królowa. – Zaśmiał się. – Jak można być zimnym w taki ciepłydzień?

– To specjalnie dla ciebie, żebyś miał co rozgrzewać – zażartowała.

John zniżył głowę i całując delikatnie jej piersi, zsunął z niej spodnie, a potem bieliznę. W ułamku sekundy pozbył się też własnych ubrań, a potem subtelnie pociągnął żonę w stronę łóżka. Kiedy oboje wylądowali na idealnie ułożonej pościeli, która równie dobrze mogłaby dziesięć minut temu wyjść spod magla, Miranda wpatrzyła się w jego oczy i poczuła, jak jego ciemne, kręcone włosy muskają jej policzki w chwili, gdy jącałował.

John był naprawdę przystojnym mężczyzną, a ponieważ nie nosił włosów całkiem na krótko, to loczki nadawały mu bardzo chłopięcego wyglądu. Jak młody gniewny, który otula nie tylko namiętnymi pocałunkami, ale również cudownym uśmiechem, spojrzeniem i mocnymi ramionami wypracowanymi przy naprawianiu kranów. Pozwoliła mu się całować i mimo tego, że nadal nie czuła jakiejś piorunującej ochoty na seks, to jego miękkie usta na jej wąskich wargach robiły prawdziwe cuda. Dotknęła jego włosów i docisnęła go do siebie nieco mocniej. John zsunął dłoń na jej piersi, płaski brzuch, a potem delikatnie położył ją między jejnogami.

Ten moment zawsze był dla Mirandy stresujący. Nigdy nie była w stanie ocenić, czy jest tam już na tyle wilgotna, żeby on nie pomyślał, że wcale jej nie podnieca. Zacisnęła lekko nogi, a on rozsunął je i zaczął się zsuwać, zostawiając na jej ciele mokry ślad swojego języka. Kiedy dotarł nim między uda, westchnęła, sama nie wiedząc, czy to przyjemność, czy ulga, że ją nawilży, zanim się w niej znajdzie. Podniosła oczy, odetchnęła głęboko i próbując się rozluźnić, spojrzała na sufit. Nawet w kompletnej ciemności miała wrażenie, że biel ściany nie jest już taka biała jak kiedyś. Czy nie nadszedł już czas, żeby toprzemalować?

Szybko zamknęła oczy, zdając sobie sprawę z tego, że myśląc o malowaniu sufitu, na pewno się nie podnieci, i wtedy poczuła, że John wsuwa jej pod pośladki swoje dłonie i lekko je unosi. Jej czułe miejsca wygięły się do przodu, jakby bardziej podsuwał ją sobie do ust. Delikatnie, bez pośpiechu drażnił jej łechtaczkę, po czym się cofał. Znowu dotykał jej językiem i znowu się oddalał. Miranda czuła, jak krew zaczyna w niej krążyć szybciej i opuściwszy dłonie, wplotła mu palce we włosy. John, nie przerywając drażnienia jej językiem, raz po raz zaciskał w rękach pośladki, sprawiając, że czuła go mocniej, słabiej i znowu mocniej. A potem zrobił coś, co wygięło jej ciało w łuk w momencie, w którym zupełnie się tego niespodziewała.

– O Boże – jęknęła, czując, że zaraz doprowadzi ją dokońca.

I miała rację. To trwało jeszcze może piętnaście sekund, nie więcej. Jej ciałem wstrząsnęła czysta przyjemność. To było takie… dziwne.

– John… – wydusiła jego imię, a potem opadła na pościel i oddychałaciężko.

John doskonale wiedział, co zrobił, i podniósł się, po czym ułożył się na niej nagi, a Miranda z niedowierzaniem kręciłagłową.

– Nie wiem, jak ty to robisz – przyznała chrapliwym głosem – ale uwielbiam to – dodała i zaczęła gocałować.

– To ja uwielbiam ciebie, kochanie – mruczał, wyraźnie z siebie zadowolony. – Zostań tu. Przyniosę ci coś nadeser.

– Deser?

– Mhm. Wiesz, takie słodkie, smaczne, chłodne, do zjedzenia. – Zaśmiał się, a ona zauważyła w jego oczach ogniki, które oczarowały ją w nim jakieś dwadzieścia lattemu.

John nago wyszedł z sypialni i słyszała, jak szybko zbiega po schodach. Popatrzyła na sufit i rozchyliła usta, żeby oddychać swobodniej. Nie miała pojęcia, jak po tylu latach i przy jej oschłości, o której przecież dobrze wiedział, wciąż potrafił robić z jej ciałem takie rzeczy. Ona nie miała ochoty, a