Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Grecka przygoda, która skradnie twoje serce!
Malownicze miasteczko Petalidi. I trzy ciekawe kobiety, które spotykają się w domu w gaju oliwnym. Maria prowadzi szkołę gotowania, ma swoje tajemnice i dar otwierania ludzkich serc. Kayla, sławna blogerka, ucieka przed bolesną prawdą o swoim małżeństwie. I Alessandra, niezależna artystka, która szuka ukojenia.
Są zupełnie różne, ale łączy je pragnienie, by zmienić coś w swoim życiu.
Czasem tydzień wakacji na Peloponezie wystarczy, by odkryć własne pragnienia.
Ta historia nie pozwala o sobie zapomnieć. Jest jak Grecja – ciągle chce się do niej wracać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: The House in the Olive Grove
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Kamil Kowalski
Fotografia wykorzystana na okładce
© Sven Hansche/Shutterstock
© 2023 by Emma Cowell
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Emilia Skowrońska
ISBN 978-83-287-3493-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Mojemu Tony’emu
Maria
NOWY JORK, DZIESIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ
Kiedy byłam dzieckiem, wszyscy myśleli, że jestem czarownicą. Wyróżniałam się w niewłaściwy sposób i dlatego chciałam jak najszybciej wyjechać z Grecji. Czułam się tam, jakbym przez większość czasu… samotnie mierzyła się z życiem. Stworzyłam własny świat fantazji, pełen dziko rosnących kwiatów, pszczół i skąpanych w słońcu łąk. I teraz, jako dorosła mieszkanka Nowego Jorku, po raz kolejny całkowicie wykreowałam swoją przestrzeń. Ale ona jest prawdziwa. To moja kuchnia.
Biorę klucze z konsoli w korytarzu, krzycząc na pożegnanie do męża: „Pa, już lecę”. Nie słyszę żadnej odpowiedzi. Szczęściarz, może sobie gnić w luksusie snu.
Gdy odwracam się do drzwi wyjściowych, korytarz powoli wypełnia się srebrnymi nitkami babiego lata. Unoszą się i mienią w promieniach słońca, aż w końcu przybierają kształt Yiayiá, mojej ukochanej babci. Drobna sylwetka pojawia się w drzwiach, blokując mi drogę; jej zwykle wesoła twarz jest teraz poważna. Paciorkowate oczy wpatrują się w moje, wzywają mnie do zrozumienia czegoś, czego nie potrafię zinterpretować. Pod wpływem tego spojrzenia czuję mrowienie na karku, a potem oczami wyobraźni widzę serię pomieszanych obrazów: kuchenka, patelnia, gryzący smród skwierczącego oleju.
Marszczę czoło, gdy wizja znika, a z nią Yiayiá.
Widuję zmarłych, odkąd pamiętam. Dar przeczucia, postrzeganie pozazmysłowe, czary… jak zwał, tak zwał. Delikatna mgła pojawia się z mrowieniem biegnącym wzdłuż kręgosłupa. Ale dzisiaj jest inaczej.
Gdy przechodzę przez miejsce, w którym pojawiła się wizja, i przekraczam próg drzwi, przeszywają mnie dreszcze. Powinnam ostrzec ludzi ze swojego zespołu, aby uważali dziś w kuchni. Wygląda na to, że komuś może stać się krzywda.
Ostry jesienny chłód wysysa oddech z moich płuc; biegnę Hudson i Bank. Bieganie do pracy to moja medytacja. Kiedy skaczę przez parę ulatującą z krat w chodniku, wydaje mi się, że jestem niezwyciężona. Gdy czuję pod stopami dudnienie metra, w moich żyłach płynie adrenalina. Zauważam zmianę w świetle, wskazującą na nową porę roku. Liście na drzewach lśnią rudawo i złoto.
Docieram do Maria’s Kitchen, swojej pięknej restauracji w Soho, i wpatrując się w kobaltowy szyld, mruczę codzienną modlitwę dziękczynną.
Wchodzę do kuchni, wtedy znajome dreszcze ponownie przebiegają mi po plecach, a głos Yiayiá w mojej głowie powtarza ostrzeżenie, każe mi uważać. Zaskoczona rozglądam się po pustej przestrzeni. Wszystko jest tak, jak być powinno. Wzruszam ramionami. Czuję podekscytowanie nadchodzącym dniem. I wdzięczność. Jestem szczęśliwa. Kocham i spełniam swoje marzenia. Nic mnie nie powstrzyma.
Podchodzę do kuchenki i sięgam po patelnię.
Alessandra
RZYM, ROK WCZEŚNIEJ
Alessandra zamyka zapięcie gotowego naszyjnika i odkłada szczypce na stół warsztatowy. Podnosi ozdobę do światła. Zielony malachit lśni, niektóre kamienie mają bogatszy kolor niż inne. Jest ciężki, przyjemny dla oka i Alessandra wie, że go nie sprzeda. Założy go jeszcze dzisiaj; zasługuje na wycieczkę. Gdy zapina go na szyi, chłodne kamienie przyjmują temperaturę jej ciała.
Idzie przez trawę ze swojego małego warsztatu do domu; wczesnoporanne powietrze przeszywa jej bawełnianą koszulę chłodem. W nocy nie mogła spać, wybrała więc espresso i kreatywność. Pracowała nad naszyjnikiem od późnych godzin aż do świtu. Rzadko zaznaje spokoju, gdy w jej łóżku śpi inny mężczyzna, nie jej mąż.
Później tego ranka, gdy stoi przed lustrem i szczotkuje długie włosy, farbowane na intensywny złoty blond, próbuje ustalić źródło swojego marazmu. Jej zgrabne ciało zachowuje kształty i sylwetkę tancerki, choć od ostatniego występu minęły całe dekady. Kończyny nadal reagują pamięcią mięśniową sportowca na starannie prowadzony reżim ćwiczeń; pozostają smukłe i silne. Ale coś się zmieniło – Alessandra nie rozumie już własnego ciała.
Nieznajomy zniknął z jej łóżka, skrępowany i czerwony na twarzy. Nie potrafił poradzić sobie z przejściem od nocnego pożądania do porannej prozaiczności, zniknął więc z zakłopotanym „ciao”, kiedy wróciła z warsztatu. Może dopiero teraz do niego dotarło, że ona prawdopodobnie jest po sześćdziesiątce, a opary wczorajszej nocy w klubie jazzowym zamaskowały wiek i uniemożliwiły racjonalną ocenę sytuacji. Przynajmniej w jego przypadku. Alessandra wzrusza ramionami. Nie obchodzi jej to; nawet nie zapytała faceta o imię.
Starannie dobiera strój – jeden z ulubionych jej męża Phillipa. Kreację uzupełni zawieszone na szyi nowe dzieło; sukienka w kolorze kontrastującego fioletu zachęci zielone kamienie do błyszczenia. Phillipo wkrótce wróci do domu. Alessandra uśmiecha się na tę myśl.
Z zadumy wyrywa ją stuknięcie listów o wycieraczkę – idzie odebrać pocztę. Na widok znaczka na górze zaadresowanej do niej koperty serce kobiety zaczyna mocniej bić. Alessandra rozdziera pieczęć, drżącymi rękami rozkłada papier i pożera słowa wzrokiem. Przytula go do serca, próbując przyswoić znaczenie tekstu, a następnie ponownie go czyta, aby upewnić się, że to nie sen. Opiera się o ścianę i wie, że musi powiedzieć Phillipowi. Nigdy niczego przed sobą nie ukrywali, bez względu na to, jak bolesne były to informacje. Ale tej nieoczekiwanej podróży żadne z nich nie mogło przewidzieć.
To ich pierwsza niechciana przygoda, która wszystko zmieni.
Kayla
LONDYN, TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ
Śliski betonowy chodnik lśni od oleju i brudu. Rozłożone parasole wyglądają tak, jakby ulica była gigantyczną rabatą, odsłaniającą wielobarwne płatki. Przygarbione ramiona, stopy pluskające w błotnistych kałużach, skulone w drzwiach cienie.
Kayla widzi, jak jadą w jej kierunku, dyskutując o ostrych słowach, które wymieniła z nimi jakieś dziesięć minut temu. Nieświadomi niebezpieczeństwa zbliżają się do świateł, bo dlaczego mieliby myśleć o najgorszym? A dlaczego mieliby o tym nie myśleć? Ojciec Kayli wrzuca kierunkowskaz w lewo. W oddali widać drugi samochód ‒ wykonuje nieprawidłowy manewr. Dziko lawiruje po pasie dla autobusów, rozpryskuje wodę. Kayla zastyga. Nie jest w stanie oderwać wzroku od niebieskiej plamy, która przelatuje obok.
Samochód zbliża się do skrzyżowania, świat nagle się zatrzymuje, zawieszony w ruchu. Kayla nie wie, jak zapobiec temu, co zaraz nastąpi. Jest bezsilna, gdy to zaczyna się od nowa. Krzywi się na obrzydliwe chrupnięcie, najgłośniejszy huk, który zmienia wszystko, metal o metal, pisk i skrobanie. Samochody zgniatają się jak kulki papieru. Kayla otwiera usta, żeby krzyknąć, ale nagle w miejsce jej głosu pojawia się jakiś inny głos.
– Mamusiu, mamusiu, pomóż mi! Lew gryzie mnie w palce u stópek!
Wyplątując się z pościeli, Kayla odruchowo spogląda na pustą przestrzeń, którą kiedyś zajmował jej mąż Daniel, po czym biegnie do pokoju ich córki. Na dźwięk rozpaczliwych krzyków krew szumi jej w uszach.
– Rosie, ale mnie przestraszyłaś – dyszy. Kładzie dłoń na piersi i próbuje uspokoić się po złym śnie. – Nie ma żadnych lwów i widzę wszystkie twoje palce, maluchu.
Obejmuje córeczkę i odgarnia z jej czoła lepkie kosmyki tycjanowskich włosów, pragnąc, aby adrenalina w jej własnych żyłach zniknęła. Powtarzający się koszmar u pięcioletniej Rosie to coś nowego. Wyimaginowane lwy gryzące palce u stóp pojawiają się niemal codziennie, przez co wszyscy cierpią z powodu niewyspania. „Wszyscy” tak naprawdę oznacza Kaylę. Daniel śpi jak zabity, niezależnie od tego, czy został wysłany do wolnego pokoju, czy nie. Kayla tuli i kołysze Rosie z nadzieją, że ta zaśnie i już nic jej się nie przyśni. Chciałaby tego samego dla siebie, ale rzadko się to zdarza. Wyobrażony horror o tym, jak wyglądała śmierć jej rodziców, dręczy ją przez większość nocy. Koszmary to coś, co łączy ją i jej córkę, podobnie jak lśniące rude włosy.
Delikatnie kładzie Rosie z powrotem na łóżku, przykrywa kołdrą i całuje w czoło. Potem wychodzi na palcach z pokoju, tłumiąc chęć siedzenia z małą aż do świtu.
Na korytarzu widzi przerzuconą przez balustradę kurtkę Daniela. Kayla nie słyszała, jak przyszedł w nocy. Jego pochłaniająca wszystko praca, prowadzenie wydziału zabójstw w zachodnim Londynie, wyraźnie kontrastuje ze światem Kayli, pełnym celebryckich recenzji kulinarnych, programów telewizyjnych i olśniewającej wymuszonej wesołości. Nie wie, jak Daniel radzi sobie z codziennymi horrorami, z którymi ma do czynienia, bo on rzadko otwiera się na temat psychicznego żniwa swoich obowiązków. I w tym tkwi ich problem – już ze sobą nie rozmawiają, funkcjonują jak znajomi lub współlokatorzy, a nie kochankowie. On częściej rozmawia z jej asystentką niż z nią samą.
Bierze jego kurtkę. Bycie matką oraz wymagająca kariera zaburzyły jej równowagę życiową. Część skupiająca się na małżeństwie zaczyna na tym cierpieć i może nie da się już tego naprawić. Choć Kayla ma nadzieję, że zdołają odbudować to, co już zostało zniszczone.
Zanosi kurtkę Daniela na dół, żeby powiesić ją w kącie pod schodami. Już ma zamknąć drzwi szafy, gdy wyczuwa zapach perfum, którego nie potrafi rozpoznać. Serce zaczyna jej walić. Ściąga kurtkę z wieszaka i przykłada ją do nosa, próbuje wchłonąć zapachową wskazówkę i powiązać ją z czymś znajomym. Bez skutku. Gorączkowo opróżnia kieszenie w poszukiwaniu dowodów i znajduje paragon z wczorajszej kolacji. A przecież powiedział, że pracuje. Kayla trzyma paragon w drżącej dłoni i czyta. Rachunek za dwie osoby z luksusowej restauracji w Mayfair. Zbyt drogiej i zbyt pretensjonalnej. Chciał zrobić wrażenie.
Powoli wchodzi po schodach, z każdym krokiem czuje, jak łzy coraz mocniej szczypią ją w oczy, a oddech staje się krótki i ostry. Przez ciało przepływa bolesna świadomość, że to może być koniec. Kayla przechodzi przez półpiętro, opiera drżącą dłoń o framugę drzwi do wolnego pokoju i zagląda przez szparę. Z szacunku dla niej i Rosie z pewnością nie zacząłby nowego związku przed zakończeniem ich małżeństwa. Patrzy na śpiącego męża i wzbierają w niej mdłości.
Bo tutaj czuć jedynie zapach nieznajomej.
Maria
OBECNIE, KWIECIEŃ
Nawet po dekadzie spędzonej w Grecji ten widok wciąż mnie zaskakuje. Nieustannie zmieniający się morski krajobraz, który jest kojąco stały. Wodzę wzrokiem po horyzoncie, chłonę kolory i kształty, jakby zostały stworzone wyłącznie dla mnie. Delikatny szum morza, szelest drzew oliwnych i pozornie niekończące się błękitne niebo. Pocztówka z codzienności, fantazja, mój dom.
Słońce obudziło mnie o świcie, promienie skradały się po podłodze, delikatnie kładły się na łóżku. Całkowicie inaczej wyglądało moje życie na Manhattanie, gdzie o czwartej rano budziła mnie śmieciarka piszcząca i zgrzytająca przed moją kamienicą. Tu, w ojczyźnie, czuję się tak, jakbym wśliznęła się w dawną skórę, trochę zniszczoną, lecz dobrze znaną. Tutaj wiem, kim jestem, nie gubię się w anonimowości miasta.
Kiedy dla zabicia czasu zaczynam wyrywać chwasty z doniczek na tarasie, niechętnie odrywam wzrok od spektakularnego widoku. Łupkowe donice wypełnione są delikatnymi szarymi i jaskrawozielonymi sukulentami; mięsiste macki wyciągają się ku słońcu, a liście przypominają zbyt duże spódnice baletnic. Ciesząc się spokojem, wdycham rześkie, słone powietrze, pozwalam cząsteczkom smaku i zapachu atakować zmysły i daję im się ponieść.
Pierwsza tegoroczna sesja w mojej szkole gotowania odbędzie się w przyszłym tygodniu, zwiastując początek swoistego maratonu w kierunku jesieni. Charakterystyczną cechą turystycznych miejsc, takich jak Petalidi, jest to, że kwiecień niezauważalnie przejdzie w lato, a niekończąca się lista obowiązków wydłuży się wraz z wyciągającymi się podczas zachodów słońca cieniami. Turyści się zjadą i nie będzie można złapać oddechu, dopóki wieczory nie zaczną się ochładzać, a palący upał nie ustąpi miejsca chłodniejszej ciszy.
Odkąd dziesięć lat temu wróciłam do Petalidi, czas w mojej plażowej przystani bardzo przyspieszył. Decyzja o opuszczeniu Ameryki była zaskakująco łatwa; tak wiele rzeczy dobiegło końca. Moje małżeństwo się rozpadło, a kariera utknęła w martwym punkcie. Nie miałam dzieci na utrzymaniu, mogłam więc zamknąć drzwi do swojej restauracji i do Nowego Jorku, a potem przekręcić klucz.
Stoję przy toaletce i chowam zdjęcie rodziców z powrotem za krawędź lustra. Spadło. Patrzę na ich uśmiechnięte twarze zamrożone w czasie. Śmierć ojca uświadomiła mi własną śmiertelność; trzymam się wspomnień o nim jak kocyka dającego otuchę. Po śmierci taty opłakiwałam koniec dzieciństwa, mimo że byłam po czterdziestce; rozpaczałam po wszystkim, co utraciłam, zaskoczona bolesnymi pożegnaniami. Nie byłam przygotowana na tak głęboką żałobę. To on zachęcił mnie, aby opuścić Petalidi i podążyć za marzeniami do Ameryki. Co też uczyniłam – przez dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, osiągnęłam więcej, niż mogłam oczekiwać. Myślałam, że mam wszystko, aż okazało się, że tak nie jest.
Teraz, gdy mam pięćdziesiąt trzy lata, wreszcie chodzi o mnie. Po raz pierwszy od dawna wiem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być. Problemem są wszyscy w wiosce, w której mieszkam. Nie dam się wypędzić z miejsca urodzenia tylko dlatego, że jestem inna. Zawsze się tu taka czułam, nawet w dzieciństwie, i podejrzewam, że tak już pozostanie.
Kiedy związuję swoje długie, muśnięte słońcem brązowe włosy w kucyk, widok odsłoniętej szyi przypomina mi o tym, że zdołałam przeżyć. Nieusuwalna skaza jest wieczną pamiątką po tym strasznym dniu. To mnie wyróżnia. Nie poddałam się kryzysowi, nie wycofałam do swojej rozbitej skorupy i nie pochłonęła mnie nienawiść do samej siebie za utracone piękno. Mój wygląd stał się jednak tak nieznośny dla byłego męża, że ten mnie odrzucił. Staram się zaakceptować starzenie z każdą nową postrzępioną zmarszczką. Jestem wyjątkowa. Kształt blizny przypomina niezgrabnie nakreśloną mapę obu Ameryk. Mój własny atlas. Plamy zaznaczające Alaskę i Brazylię. Jestem zniekształcona, trwale pokryta bliznami, ale jestem sobą. Zmienioną, lecz wbrew pozorom chyba lepszą wersją siebie.
W gabinecie na dole dwukrotnie sprawdzam wymagania dietetyczne moich gości: Kayli Moss, znanej pisarki kulinarnej i osobowości telewizyjnej, oraz Alessandry Rossi, producentki biżuterii z Rzymu. Obie mają przybyć tuż przed Wielkanocą, w najbardziej magiczny czas w Grecji. Znam Kaylę z magazynów plotkarskich i śledzę jej programy telewizyjne. Dobra recenzja od niej może znacznie zwiększyć obroty. Nie mogę się doczekać, aby przekonać się, jaka jest. Gdy po Petalidi rozejdą się wieści o pobycie celebrytki, co nieuchronnie nastąpi, z pewnością wywołają poruszenie. Życie w małej miejscowości czasami jest jak życie na wyspie albo jak mieszkanie w akwarium ze złotą rybką. Tym razem przynajmniej mieszkańcy zaczną się czepiać Kayli, nie mnie. W mojej szkole gotowania brało już udział kilka znanych osób – pomniejsi członkowie rodziny królewskiej, aktorzy i influencerzy, którzy pomogli mi umieścić naszą wioskę na mapie, co z kolei skłoniło ludzi do poszukiwania uzdrowienia poprzez gotowanie ze mną.
Obok dokumentów znajdują się kartki i listy od byłych uczniów, którzy dziękują mi za to, jak zmieniło się ich życie po przyjeździe do Petalidi. Pozwalam sobie na uśmiech. Wywieranie wpływu na innych jest najbardziej satysfakcjonującą częścią mojej pracy w szkole gotowania. Kiedy tu przyjeżdżają, niektórzy są zagubieni, znajdują się na rozdrożu, błądzą w bezcelowym niezdecydowaniu; inni uciekają przed czymś lub kimś, próbują inaczej spojrzeć na życie z tego magicznego zakątka Grecji. Wydaje się, że nikt nie przyjeżdża tu tylko po to, by gotować. Przygotowywanie posiłków w jakiś sposób pomaga im znaleźć odpowiedź na problemy, wyłania się ona z ich najgłębszej podświadomości. Tak jak ciasto fanouropita rośnie w piekarniku podczas pieczenia.
– Kaliméra, mama! – mówię, pukając do drzwi aneksu matki. Przyniosłam jej kawę. Moja mama, Eleni, mieszka w „skrzydle”, oddzielonym od głównego budynku, co zapewnia jej niezależność, a mnie możliwość stworzenia własnej przestrzeni.
– Kaliméra, ángelé mou – odpowiada, nazywając mnie swoim aniołem, choć wiem, że uważa mnie za diabła. Tak jak większość mieszkańców.
Od czasu do czasu przyłapuję mamę na kreśleniu znaku krzyża i przyglądaniu się mojej pokrytej bliznami szyi. Według niej to kara za „zadzieranie z duchami”, mój dar przewidywania z dzieciństwa, który teraz mnie opuścił. Wraz z odejściem męża moje zdolności jasnowidzenia prawie całkowicie wyparowały. Od wczesnego dzieciństwa widziałam wyraźnie tych, którzy umarli, ale jeszcze nie przeszli do innego świata, co wywoływało grozę w całej Petalidi. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego innych to przeraża. Duchy nie miały złych zamiarów; po prostu do czasu swojego wiecznego odpoczynku chciały czuwać nad ukochanymi osobami. Ale teraz ta część mojego daru zniknęła. A to dodatkowo mi przypominało, co poszło nie tak w Nowym Jorku.
Jako nastolatka byłam traktowana jak dziwaczka. Nie mogłam doczekać się wyjazdu tuż po osiągnięciu pełnoletności, a ironia losu polega na tym, że potem nie mogłam się doczekać powrotu, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Ja się zmieniłam, ale niestety nie zmieniło się nastawienie tych, którzy nadal mieszkają w Petalidi. W wiosce nazywają mnie „Mélissa”, co po grecku znaczy „pszczoła”. To nie ma być miły przydomek, ale kpina z mojej pasji. Hodowane przeze mnie pszczoły są moimi najbardziej zaufanymi towarzyszkami. Nie osądzają ani nie dyskryminują.
Kiedy kładę krąg świeżo upieczonej baklawy na stoliku matki, przypominam sobie modlitwę, którą mruczałam podczas robienia delikatnego ciasta filo i polewania go miodem z własnych uli: „Proszę, pozwól mamie wspierać moje wybory i dać mi żyć po mojemu”.
Niezależnie od tego, czy jest to prośba do Boga, czy do zmarłego ojca, mam nadzieję, że ktoś mnie usłyszy.
Na kolanach matki leży mnóstwo roślin, bo przygotowuje dekoracje na trwające tydzień greckie prawosławne obchody Wielkanocy. Kwiaty o różnych barwach i wielkościach splata z pachnącymi ziołami, pokrzywami i dzikim czosnkiem, aby odpędzić złe duchy. Doda też figi i granaty i jak co roku będzie mówić o „płodności i pomyślności”, spoglądając ze smutkiem na mój brzuch.
Otwieram drzwi na patio, żeby wpuścić ciepłe wiosenne powietrze. Pogodziłam się już z moją bezpłodnością; matka opłakuje to za mnie.
– Życie przecieka ci przez palce, Mario. Zostaniesz starą panną – ostrzega, wymachując krzywym palcem. – I nie rozumiem, dlaczego nie możesz pracować w tutejszych tawernach. Mario, robiąc to wszystko, jesteś bardziej Amerykanką niż Greczynką, i po co? Gdybyś była mężatką, mogłabyś prowadzić dom także dla męża, a nie tylko dla siebie i dla mnie.
Wzdycham, gdy matka rozpoczyna swoją codzienną sesję wyrzutów.
– Kiedy znów będzie jakieś wesele, angele moù? Czekam i czekam, ale wcale się na to nie zapowiada. W twojej sytuacji nie można być wybredną, zwłaszcza że… – Jej zimne oczy podnoszą się znad wieńca na kolanach i zerkają na moją szyję, od Maine do Bostonu.
Wyczerpuje mnie ta ortodoksyjna chęć żenienia wszystkich, umieszczania każdego po kolei w schludnych pudełkach: ten po ślubie, ten owdowiały, tamten samotny. Czuję się tak, jakbym codziennie musiała prowadzić z mamą wojnę. Niezależnie od tego, czy chodzi o sos, który mogłaby zrobić lepiej ode mnie, bezsensowne opłakiwanie braku wnuków czy mój status rozwiedzionej singielki, zawsze się znajdzie jakiś powód. Tęsknię za akceptacją z jej strony, ale taki dzień raczej nie nadejdzie. Oczywiście wiem, że mnie kocha… na swój sposób.
Pochylam się i całuję mamę w policzek, a w zamian otrzymuję trzy tfu-tfu-tfu we włosy, aby odstraszyć złe duchy, które według mamy są obecne, stanowią zagrożenie i wszędzie się czają. Skąd mam wiedzieć, skoro nie widzę już żadnych duchów. Światło słoneczne całuje przyprószone siwizną włosy matki, kontrastujące z jej ponurymi czarnymi strojami wiecznej żałoby. Zastanawiam się, czy ten cykl żałoby kiedykolwiek się zakończy, zanim nieuchronnie nadejdzie kolejna fala smutku niczym woda uderzająca o brzeg. Spoglądam na kapliczkę na kredensie. Obok fotografii mojego zmarłego ojca migoczą świece. Przypomnienie utraconej miłości wisi w powietrzu niczym upiorny cień.
Wychodzę na zewnątrz na gorące słońce i nie jestem w stanie oprzeć się magnetycznemu przyciąganiu wody. Zastanawiam się nad naciskiem, jaki matka wywiera na mnie, żebym wreszcie wyszła za mąż. Pogrążona w rozmyślaniach, spaceruję po gaju oliwnym i sadzie, analizuję wybory, które doprowadziły mnie do tego momentu w życiu. Nie potrzebuję mężczyzny, aby uzasadnił moje istnienie. Gdyby ktoś odpowiedni się pojawił, być może wpuściłabym go do serca, żeby cieszył się moim sukcesem… Czy potrzebuję miłości? Nie. Czy jej chcę? To co innego. Chociaż już dawno zrezygnowałam z miłości, pragnę poczuć czyjś dotyk, marzę, aby czyjeś palce wodziły po mojej uszkodzonej skórze od szczęki w dół i zatrzymały się kusząco w oceanie, łaknąc dalszej podróży na Antarktydę.
Aromatyczne cytryny na drzewach już dojrzały, więc zrywam kilka i wdycham ich ostry zapach. Z ekscytacji mrowi mnie skóra, a gdy nadchodzi lekki podmuch wiatru, odgłosy wydawane przez pszczoły stają się głośniejsze. Doskonale wiem, co zrobię z cytrynami: zetrę skórkę i dodam do ciasteczek, które upiekę później tego ranka. Za każdym razem, gdy trzymam w ręku jakiś składnik posiłku, czy to owoc, czy warzywo, rybę czy drób, pojawiają mi się w głowie pomysły, tak jakby coś mówiło mi, jak tych składników użyć. A kiedy kogoś poznaję, dobrze wiem, na jakie smaki ta osoba zareaguje najlepiej. Właśnie w ten sposób przejawia się teraz mój dar. Nie widzę już przyszłości ani zmarłych, tak jakby odejście męża odebrało mi tę pierwotną zdolność i pozostawiło tylko jedną umiejętność. Gdy w moim sercu zabrakło miłości, opuściły mnie również duchy.
Teraz jednak odkrywam, że mogę leczyć, karmiąc ludzi, w jakiś sposób zabliźniać rany i sklejać poszarpane emocje, instynktownie rozpoznając odpowiedni smak, aby móc otworzyć czyjeś serce. Moi kursanci przybywają do Petalidi, żeby gotować, ale tak naprawdę szukają oświecenia, jak zamknąć lub rozwiązać swoje sprawy. Dzięki mojemu jedzeniu dowiadują się, za czym gonili. Ten dar jest piękny, magiczny i mój.
Przechodzę przez trawnik, aby zebrać trochę miodu od pszczół, wyciągam z kieszeni fartucha dwa puste słoiki. Te owady są moją pasją, bzyczą pocieszająco, gdy niestrudzenie pracują nad złotym nektarem, cenną walutą bogów. Patrzę, jak płyn sączy się do pojemników z kranu założonego na jednym z uli, a każda kropla wypełniona jest słodką, lepką dobrocią, nasyconą wyjątkowym smakiem: tymiankiem, oregano i lawendą. Pierwotne czary natury.
Wzdrygam się na widok stosu kamieni w kształcie krzyża. To dzisiejsze ostrzeżenie od kogoś z wioski, które ma mnie przestraszyć. Czasami są wykonane z gałązek i tkanin, szkła morskiego lub sznurka, czasami przedstawiają mati – złe oko. Nie ma ono jednak funkcji ochronnych. To sygnał, że znajduję się pod obserwacją, że moja obecność tutaj jest niepożądana. Sprawcy oczywiście pozostają anonimowi, czepiają się mnie, ponieważ jestem inna. Zaczęło się kilka tygodni temu i przyznaję, że się boję. Rozrzucam kamienie kopniakami, a potem je zbieram, niosę z powrotem na plażę przed moim ogrodem, ale na myśl, że stałam się celem takich ataków, serce mi mocniej bije.
Na morzu cypel Mani wyznacza granicę zatoki. Kamienne wieże przecinają krajobraz, przypominając o zwaśnionych sąsiadach z dawnych czasów, którzy rywalizowali ze sobą, wznosząc coraz wyższe budynki, aby zdobyć przewagę. Echo brutalnych momentów z historii zatapia się w krajobrazie, okrucieństwo ludzkości napełnia powietrze zaciekłą determinacją i rezonuje aż do dziś. Ktoś w tej wiosce życzy mi źle.
Odzywa się mój telefon. To wiadomość od „niego”, od mojego tchórzliwego dręczyciela, tak jakby widział, jak niszczę krzyżyk z kamyków:
Nie pasujesz tutaj. Pochodzisz od diabła. Odejdź, bo pożałujesz.
Wzdycham z rozpaczą i czuję, jak zaczynają trząść mi się nogi, choć bardzo tego nie chcę. Kto nienawidzi mnie na tyle, aby dręczyć w ten sposób? Mam kilku kandydatów. Zaczęło się od sporadycznych ostrzeżeń towarzyszących osobliwym dziełom obok moich uli, ale w ostatnich tygodniach stosy kamieni pojawiają się coraz częściej, nawet poza ulami. Wydawało mi się, że zniosłam już wystarczająco dużo bólu, który zresztą sprowadził mnie z powrotem do domu, do Grecji, abym mogła spełnić swoje marzenie o szkole gotowania. Wygląda jednak na to, że muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Ale jakiś niewielki fragment mojego serca chciałby zrozumieć, dlaczego nawet na tak późnym etapie życia muszę stawić czoło dodatkowej udręce.
Pszczoła miodna porusza się własnymi ścieżkami, odwiedza każdy żywopłot, zanim wyląduje na wybranym obiekcie. Flora i fauna, pachnące zioła napędzają i karmią ją w niestrudzonej pracy. Zbliżając się do linii brzegowej w poszukiwaniu najsłodszego przysmaku, lecąc niebezpiecznie blisko wody, niezrażona działa wspólnie z wiatrem, bzycząc pieśń w hołdzie żywiołom. Zauważa wszystko i wszystkich. Nikt nie umknie jej pięciorgu oczom.
Maria
Następnego ranka idę promenadą poniżej mojego ogrodu. Biegnie ona wzdłuż kamienistej plaży, do centrum wioski. Czuję zapach świeżo upieczonych cytrynowych ciasteczek, wiatr rozwiewa mi włosy i podwija sukienkę od tyłu. Góry po drugiej stronie zatoki mienią się od upału, uwięzione w stanie zawieszenia, wilgotność nasila się wraz z upływem dnia.
Wybieram się na spotkanie komitetu wielkanocnego, gdzie zostaną rozdzielone role na świąteczny weekend. Wiem, że ciastka, które niosę, wywołają oburzenie wśród bardziej ortodoksyjnych mieszkańców wioski, nadal biorących udział w Wielkim Poście, ale sama moja obecność i tak ich zdenerwuje, więc równie dobrze mogę zgotować im dodatkową konsternację.
– Yiá sas, ojcze Kyriakidisie – witam się z wiekowym wiejskim księdzem, który zna mnie całe życie. Udzielił mi chrztu i nie wykazuje widocznych oznak żalu z powodu przyjęcia mnie do stada swoich owieczek. Przynajmniej na razie.
Kościół Agios Nikolaos mieni się w słońcu. Wysoka biała dzwonnica błyszczy, a jej terakotowe dachy lśnią najgłębszym pomarańczem. Rozległy zielony teren otaczający świątynię zajęty jest przez mieszkańców przygotowujących się do uroczystości, które mają się odbyć pod koniec tygodnia. Przyczepiają greckie flagi do kolumn i owijają chorągiewki wokół pni drzew.
– Ach, yiá sou, Mario, witaj. Dopiero Wielkanoc, a już nadeszło lato.
– Tak, ten upał jest nieznośny. Dzięki Bogu za klimatyzację!
Ksiądz uśmiecha się do mnie cierpko.
– Dziękuję Bogu za wiele rzeczy, ale klimatyzacja nie była dziś tematem moich modlitw.
Drażni mnie swoim pogodnym usposobieniem. Jest jedną z niewielu osób w tym miejscu, które mnie akceptują. Można by pomyśleć, że skoro nawet podczas rozmowy z kapłanem nie wyrastają mi rogi ani kopyta, to reszta mieszkańców też mogłaby trochę odpuścić swoje zabobony.
– No cóż, ojcze, jeśli będziesz miał chwilę, proszę, poślij jedną modlitwę ode mnie tam, na górę, aby podziękować! Klimatyzacja to moje zbawienie. A wiesz przecież, że trzeba mnie zbawić – mówię, rozglądając się po dziedzińcu. Zauważam pytające spojrzenia starszych kobiet, które uważają mnie za czarownicę. – W każdym razie przyniosłam co nieco dla ciała, żeby osłodzić życie tych nieszczęśników. Ciasteczka zawierają nabiał, choć wiem, że jest Wielki Post. Czy pójdę przez to do piekła?
– Mario, celowo prowokujesz, prawie tak, jakbyś pragnęła się wyróżniać. – Biała broda ojca Kyriakidisa drga od rozbawienia. Znajdujemy ukojenie w cieniu pod kolumnami kościoła.
– I tu się mylisz, ojcze. Wiem, że niektórzy mnie potępią, ale gwarantuję, że nie wszyscy są tak pobożni, jak mówią. Wbrew własnym słowom nie stronią od spożywania alkoholu podczas Wielkiego Postu. Wieczorem często unosi się zapach smażonego mięsa. Naprawdę wierzysz, że jedzą tylko krewetki saganaki i ośmiornicę? Nie wydaje mi się!
– Mario, przez wszystkie lata naszej znajomości kwestionowałaś wiarę, ograniczałaś ją do tego, co widzisz i wiesz. Nie osądzam cię ani nie twierdzę, że mówiłaś nieprawdę, ale… Dlaczego nie ułatwisz sobie życia?
Zastanawiam się nad tą sugestią. Życie nie jest łatwe; doświadczyłam tego na własnej skórze. Ojciec należy do tej garstki osób, które rozumiały, że w dzieciństwie mogłam widzieć duchy. Pozwalał mi opowiadać historie i dobrodusznie ich wysłuchiwał, kiwając głową podczas moich relacji z wizyt w zaświatach. W niewytłumaczalny sposób umiałam podać imiona i fizycznie opisać krewnych, którzy zmarli dekady wcześniej. Wielu przypisywało to faktowi, że spędzałam dużo czasu na cmentarzu. Sugerowali, że zapamiętałam drzewa genealogiczne i umiałam recytować je z pamięci. Inni oskarżali mnie o bycie małą plotkarą i posądzali o nieustanne podsłuchiwanie oraz zbieranie informacji.
Odkąd widziałam zjawę po raz ostatni, minęło dużo czasu. Tęsknię za widokiem tych mglistych postaci. Zawsze wydawało mi się dziwne, że dar ten zniknął wraz z odejściem męża, gdy w moim sercu nie było już miłości. Teraz jednak pszczoły i zmysłowy zachwyt ojczyzną dostarczają mi inspiracji. Dar intuicji smakowej pozostał i nie czuję już potrzeby udowadniania swoich umiejętności. Nie muszę też przed nikim się tłumaczyć. Nie wiedzą, że moje wizje zniknęły, ale to i tak nie zmieniłoby ich podejścia. Moja reputacja jest zszargana pod każdym względem, do tego stopnia, iż każdego dnia ktoś zadaje sobie trud, aby zostawić ostrzeżenie przed moimi ulami. Dzisiaj było to złe oko zrobione z liści i gałązek, a potem ta wiadomość na moim telefonie:
Czas odejść, Mario. Nikt cię tu nie chce.
Nie zgłaszam tego, nie ma sensu. Co mogłaby zdziałać policja? Narobiłabym sobie tylko dodatkowych kłopotów i zwróciła na siebie większą uwagę. Poza tym naraziłabym się na jeszcze bardziej zajadły ostracyzm ze strony lokalnej społeczności. Ale przyznaję, ta sytuacja zaczyna mnie przerażać i pokazuje, jak bardzo jestem osamotniona. Unika mnie nawet najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Athena i ja byłyśmy nierozłączne, dopóki nie odkryła, że jest lubianą dziewczyną, jaką każda chce być, a która niechcący zaprzyjaźniła się z miejscowym dziwadłem. Kiedy miałyśmy po jedenaście lat, nagle przestała się do mnie odzywać, a ja stałam się jeszcze większym wyrzutkiem. Jej były mąż Leonidas, również jeden z naszych rówieśników, z którym łączyły mnie bliskie relacje, podobno wrócił do wioski jakiś miesiąc temu – tak przynajmniej twierdzi moja matka. Nie widziałam go od dziesięcioleci, odkąd… Wzdrygam się na to wspomnienie.
W szkole wszystkie podkochiwałyśmy się w Leonidasie, a ja dla żartu podpisywałam się jego nazwiskiem: Balafoutis. Był niesamowicie przystojny, wysoki i silny jak na swój wiek. Udało mu się ominąć fazę pucołowatości, z którą zmagała się większość z nas. Pamiętam, jak zachwycałam się odcieniem jego skóry – wystarczyło, że musnęło go słońce, i już był opalony na orzechowy brąz. Poza tym miał zniewalającą naturalną charyzmę. Wielokrotnie próbowałam odtworzyć w pamięci jego idealną opaleniznę w kolorze biszkoptu, ale nie potrafiłam tego uchwycić. Zerkaliśmy na siebie zza podręczników, jednak nie znalazłam w sobie odwagi, aby odezwać się do niego przy wszystkich. Pomyślałam, że trzyma się ode mnie z daleka, ponieważ nie chce narażać swojego dobrego imienia. Jednak po szkole, z dala od ciekawskich spojrzeń innych dzieciaków, siadywaliśmy razem na polach mojego ojca, wśród kóz i dzikich kwiatów. Byliśmy nierozłączni.
Żyliśmy we własnej sekretnej bańce. W tamtym okresie mieszkał w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Leonidas był przy mnie, gdy zakochałam się w pszczołach. Godzinami obserwowaliśmy, jak wysysają pyłek, i wymyślaliśmy dla nich imiona. Dodawaliśmy różne historie i chichotaliśmy pełni dziecięcej niewinności. Pamiętam, jak pewnego dnia powiedziałam mu, że będę hodować pszczoły. Oczyma wyobraźni widziałam to tak wyraźnie, jakbym oglądała film. Zafascynowany moim pomysłem Leonidas kupił mi na urodziny książkę o pasiece – o sztuce pszczelarstwa. Zastanawiam się teraz, czy on w ogóle o tym wszystkim pamięta. Wątpię. Jego wspomnienia o mnie pewnie są przyćmione tym, do czego doszło między nami później. Od tamtej pory nie wróciłam na tę plażę. Przechadza się po niej zbyt wiele duchów – tych emocjonalnych.
Jeśli Leonidas wrócił, na pewno słyszał okrutne kpiny na mój temat, musi więc wiedzieć, że wreszcie mam owady, o których rozmawialiśmy jako dzieci. Podejrzewam jednak, iż nie ma to dla niego większego znaczenia. Poza ojcem Kyriakidisem był jedyną osobą, przy której nie czułam się wariatką i która wierzyła w moje wizje. Ale to najładniejsza dziewczyna, Athena, ostatecznie podbiła jego serce. Kilka lat temu się rozwiedli. Mają czternastoletnią córkę ‒ Zoe odnosi się do mnie z taką samą podejrzliwością jak jej matka. Szkoda, bo ten grymas wykrzywia ładną twarz każdej z nich.
Wracam do teraźniejszości i uświadamiam sobie, że czcigodny Kyriakidis patrzy na mnie i czeka na odpowiedź.
– Ojcze, jestem tutaj, aby pomóc przy organizacji i wziąć udział w świętach w naszej wiosce. Moje życie jest łatwe i pełne. Nie mam wpływu na to, co myślą lub mówią inni. Na pewno nie chce ojciec ciasteczka? Wiem, że to ojca ulubione…
Śmieje się, kręci głową i otwiera drzwi do kościoła. Upojny zapach kadzidła jest mocniejszy od aromatu mojego domowego wypieku.
Może powinnam przyjąć wskazówkę od Boga: ja i moje ciastka nie jesteśmy dziś w kościele mile widziane.
Gdy już wszystkie wielkanocne obowiązki zostają przydzielone, spotkanie dobiega końca. Gdy się żegnam, czuję na sobie wzrok innych. Moja uprzejmość zostaje wyzwana na pojedynek przez ich małostkowe chamstwo. Te same osoby, co zawsze, z Atheną na czele, robią mi bezbożne uwagi w imię religii. Nie wykazują żadnej subtelności – ich poziom jest bardziej odpowiedni dla przedszkolaków niż dorosłych kobiet – ale staram się być ponad to i nie reagować. Moje świąteczne zadanie jak zwykle polega na upieczeniu tradycyjnych ciasteczek wielkanocnych. Jestem cholernie pewna (wybacz mi, ojcze), że będą to najlepsze ciasteczka, jakie ktokolwiek kiedykolwiek jadł.
Kiedy wracam brzegiem morza, podejmuję decyzję, że nigdy nie pozwolę, aby ci dręczyciele mnie pokonali – po prostu będę im współczuć. Nie dorośli, nadal żyją w swoim światku, traktują mnie jak obcą w miejscu, które jest przecież moim domem. Już na długo przed wypadkiem byłam w ich oczach naznaczona diabelskim piętnem, a mały atlas na mojej szyi tylko potwierdza ich obawy. Ja przyzwyczaiłam się do blizny, więc dlaczego oni nie mogą do niej przywyknąć? Podobnie jak moja matka, przypisują tej ranie mroczne znaczenie, podejrzewają, że to klątwa za bluźniercze wizje. Boją się jeść przygotowane przeze mnie potrawy, ale nie potrafią się im oprzeć. Po ich spożyciu pewnie pokutują i urządzają sobie emocjonalne biczowanie za uleganie pokusie. A ja zabijam ich swoją życzliwością i jedzeniem.
Jak każdego dnia o zachodzie słońca doglądam pszczół. Bzyczenie mnie uspokaja, przenosi do tego małego, ruchliwego świata. Obok mnie na trawniku stoi talerz z ciastkami. Większość została zjedzona. Ja mogę się przyznać do spałaszowania jedynie dwóch. Pozostałe, ku mojemu rozbawieniu, jakoś same zniknęły.
Delikatnie otwieram pierwszy ul i widzę, że królowa złożyła jaja tam, gdzie powinna, z dala od plastra miodu. Owady znają mnie i kontynuują swoją pracę, podczas gdy ostrożnie zdrapuję pajęczyny. Zapasy miodu wystarczają zarówno pszczołom, jak i mnie. One czerpią z niego pożywienie, ja używam go w kuchni. Wiosna to najbardziej pracowity okres w moich ulach. Cały czas pilnuję, żeby były w dobrym stanie, ale ta wczesna fala upałów oznacza, że muszę zapewnić owadom cień. Daszek na jednej z konstrukcji pękł, wypaczony przez zimowe burze, i wygiął się w tym upale. Rano pójdę do sklepu z narzędziami po nowe drewno. Jeśli taka pogoda się utrzyma, pszczoły upieką się żywcem. Utrata któregokolwiek z gniazd zrujnowałaby lata pielęgnacji. Jedno z nich i tak jest już bez królowej i właśnie trwa brutalny proces selekcji. Nie będę przeszkadzać temu rojowi, dopóki nie przywróci u siebie porządku.
Słodkie pszczoły miodne, do lotu się zbierzcie,
bardzo wam dziękuję, że mogę tu wreszcie
zebrać słodki miód. Proszę was o rzecz jedną:
cokolwiek się stanie, pozostańcie ze mną.
Recytuję swój wymyślony wiersz z dzieciństwa jak zaklęcie, gdy zmiatam ciała martwych prosionków, aby utrzymać czystość w miejscu pracy pszczół, tak jak szorowałabym kuchnię po gotowaniu obiadu. Wydaje się, że przynosi to spokój w ulu. Nie muszę wykorzystywać dymu do ich uspokajania; rozpoznają mój głos, ponieważ każdego dnia do nich przemawiam. Są moimi powiernikami i skrzydlatymi towarzyszami.
Przypominam sobie o moich uczennicach ze szkoły gotowania, Kayli i Alessandrze, i opowiadam o nich pszczołom. Zamykam oczy i czuję, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz, gdy widzę obraz Kayli, która kojarzy mi się z wanilią, a gdy myślę o Alessandrze, przychodzi mi na myśl cynamon. Uśmiecham się na potwierdzenie swoich wyborów smakowych i kiwam głową do owadów. Te dwa smaki będą stanowić podstawę tygodniowego menu dla moich uczennic.
Nagle dociera do mnie zapach ciastek. Bzyczenie z ula narasta, a ja czuję, jakby niewidzialne palce muskały mi szyję. Kwaskowata skórka cytryny miesza się w powietrzu ze słodyczą plastra miodu. Smak skwaśniałego nabiału drażni mi język, a gdy składniki układają się w odpowiedniej kolejności, pojawia się wspomnienie. Ojciec zachęca mnie do spróbowania koziego jogurtu, który zrobił z mleka, z dodatkiem złocistego miodu.
Od razu wiem, co powinnam upiec na wielkanocną niedzielę. To nie będą tylko ciastka. Aby zakończyć Wielki Post, na ucztę w tym doniosłym dniu przyrządzę coś wyjątkowego.
Rozlega się wieczorne bicie dzwonów w kościele, przerażone koty zaczynają uciekać między drzewkami oliwnymi. W mojej głowie powoli pojawia się przepis, tak jak receptura w głowie alchemika. Ciasto cytrynowo-miodowe z jogurtem, polane syropem cytrusowym i posypane płatkami migdałów. Siadam na piętach, po cichu dziękując wiatrowi i pszczołom. Zaczynam wyobrażać sobie ten zapach, czuję mrowienie kubków smakowych. To będzie ciasto jak żadne inne.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz