Najlepsze opowiadania - R.A. Lafferty - ebook

Najlepsze opowiadania ebook

R.A. Lafferty

3,9

Opis

Raphael Aloysius Lafferty jest uważany za jeden z najoryginalniejszych głosów we współczesnej literaturze. W swojej karierze był wielokrotnie nominowany do nagród i nagradzany, zdobył między innymi World Fantasy Award za całokształt twórczości. Ten zbiór zawiera 22 niezwykłe i niewiarygodne opowiadania, w tym:

nagrodzone Hugo: Matka Euremy ze wstępem Roberta Silverberga,

nominowane do Hugo: Ciąg dalszy na następnej skale ze wstępem Nancy Kress i Niebo ze wstępem Gwendy Bond,

nominowane do Nebuli: Na naszej ulicy ze wstępem Neila Gaimana,

oraz wiele innych opowiadań przedstawianych przez innych współczesnych mistrzów fantastyki, przyznających, że R. A. Lafferty był dla nich ważną inspiracją oraz liczącą się literacką siłą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (34 oceny)
13
13
4
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adam-Dead

Nie oderwiesz się od lektury

Wyśmienita lektura.
00
kasiatylek

Z braku laku…

Nudne i niezrozumiałe. Pomimo nagród i zachwytów dla mnie zupełnie nieprzystępne.
00

Popularność




Nie wspominając o Laffertym – Przedmowa dość osobista, Neil Gaiman

nie wspominając o laffertym

PRZEDMOWA DOŚĆ OSOBISTA, NEIL GAIMAN

Obiektywizm to dobra rzecz. Wymagamy go od naszych krytyków, komentatorów, obserwatorów. Obiektywny krytyk to dobry krytyk, podobnie obiektywny recenzent. Mamy do nich zaufanie, kiedy mówią nam o książkach, filmach, muzyce i pisarzach.

Ale kiedy ja wam będę mówił o Laffertym, nie możecie liczyć na mój obiektywizm. To jak wymagać od struny nastrojonej na G obiektywnej opinii o strunie o oktawę niższej. Kiedy usłyszy drugie G, będzie radośnie rezonować razem z nim. Tak to już jest.

Kiedy miałem dziewięć lat, ktoś zostawił w naszym domu egzemplarz antologii SF-12 Judith Merril. Nie wiem kto. Możliwe, że mój ojciec. Ktokolwiek to był, przywłaszczyłem sobie zbiór i pozwoliłem, aby wywracał mi mózg na nice. William Burroughs, Samuel R. Delany, Carol Emshwiller, Kit Reed, Brian Aldiss, Harvey Jacobs, John Updike, Tuli Kupferberg, J. G. Ballard i Hilary Bailey, Sonya Dorman, Tommaso Landolfi – tych autorów by się dziewięciolatkowi automatycznie nie poleciło. Czytałem ich opowiadania i brałem z nich, co się dało. Zyskałem całą masę nowych ulubionych autorów. I nowe zasady, jak powinna wyglądać literatura. Opowiadanie Briana Aldissa Confluence było słownikiem. A jedno z dwóch opowiadań R. A. Lafferty’ego miało postać programu szkolnego.

Nosiło tytuł Szkoła podstawowa u Camiroich i było programem nauczania podstawowego u obcej rasy – uczniowie uczyli się tam, jak tworzyć życie i zarządzać planetami. Było naprawdę zabawne i trafiło w parę moich czułych punktów. Bo byłem przekonany, że i w naszej szkole powinni uczyć takich rzeczy.

Drugie opowiadanie, Wąska Dolina, było jednym z najlepszych w tym zbiorze i po dziś dzień zalicza się do moich ulubionych. To typowa historia niewiarygodna – o pięknej dolinie, która jest, no… wąska. Dowiedziałem się z niego wiele o Ameryce, o rdzennych Amerykanach, o naukowcach, o różnych sposobach patrzenia na świat, nawet o magii. Przemawiało to do mnie i sprawiało mi radość.

Gdy skończyłem dziesięć lat, tato kupił mi trzy tomy World’s Best Science Fiction Carra-Wollheima, ściągnięte prosto z Ameryki. Przeczytałem Dziewięćset babć i Na naszej ulicy. Oraz Tak oto się krzyżuje szyki Karolowi Wielkiemu. I zakochałem się.

Miałem też dużo szczęścia. Dotąd jest dla mnie zagadką, skąd biblioteka w małej mieścinie w Sussex, gdzie mieszkałem, miała wszystkie książki R. A. Lafferty’ego wydane w Wielkiej Brytanii. Ktoś, kto je zamawiał, miał dobry gust. Tak podejrzewam. No, ale były. Przeczytałem i polubiłem Fourth Mansions (historię o tajnych stowarzyszeniach, zwierzętach i ludziach o włochatych uszach), The Reefs of Earth (o rodzinie obcych-dzieci zagubionych na Ziemi) oraz Space Chantey (czyli kosmiczną wersję Odysei). (Wszystkie te opisy są w najlepszym razie niekompletne, a w najgorszym – mylące). Pamiętam, jak mój świat stanął dęba, kiedy dotarło do mnie, że spis treści The Reefs of Earth, czyli tytuły rozdziałów, rymują się i tworzą wiersz. To odkrycie sprawiło mi niezmierną radość.

Pierwszy własny zbiór opowiadań Lafferty’ego, Nine Hundred Grandmothers, kupiłem w księgarni Dark They Were And Golden Eyed na Berwick Street w Londynie1. I zmuszałem wszystkich znajomych do przeczytania go. W mojej opinii Lafferty był najciekawszym autorem na świecie, uwielbiałem to, co wyczyniał ze słowami, zachwycała mnie melodia jego zdań, to, jak śpiewały, tańczyły; podobała mi się radość, którą czerpał z zabawy nimi.

W roku 1978 na Gwiazdkę dostałem od rodziców Encyklopedię Science Fiction pod redakcją Petera Nichollsa i Johna Clute’a. Nie miałem wtedy pojęcia, że zarówno Peter, jak i John zostaną kiedyś moimi bliskimi i cenionymi przyjaciółmi. Ani że razem z Johnem będę autorem hasła o Laffertym do drugiego wydania tej encyklopedii. Dowiedziałem się za to o całej masie książek Lafferty’ego, których nie czytałem – bo nawet nie wiedziałem, że istnieją. Całe lata spędziłem na ich radosnym tropieniu, nie mając pojęcia, że wówczas większość z nich była nieopublikowana, co mocno dezorientowało Clute’a i Nichollsa.

Potem miałem dwadzieścia jeden lat i nie wiedziałem, co chcę robić i kim chcę być, choć podejrzewałem, że chciałbym być pisarzem. Jedyne opowiadanie, jakie dotąd ukończyłem, było pastiszem Lafferty’ego. Na tyłach tej samej biblioteki, w której znalazłem jego książki, było Pisarskie Who Is Who. Sprawdziłem go w nim, przekonany, że go tam nie będzie. Był podany jego adres, w Tulsie w Oklahomie. W życiu nie ośmieliłbym się napisać do agenta lub wydawcy, ale to wyglądało mi na adres domowy.

Napisałem do niego list i załączyłem swoje opowiadanie.

Adres był oczywiście nieaktualny, ale ktoś mu ten list przesłał, w każdym razie dotarł do niego, a on ku mojemu niebotycznemu zdumieniu odpisał, dziękując mi za „całkiem niezły szkic czy pastisz, czy coś takiego, ale jednakowoż nie opowiadanie, choć tak ma na stronie tytułowej. Może się udać je sprzedać, zależy to od klimatu rynkowego, kiedy będzie je pan wysyłał. Jak ktoś kiedyś powiedział, dobry kawałek budzi w każdym sercu iskrę uznania. A w tym przypadku iskra jest nie byle jaka”. Dodał też: „Może napisze pan kolejny kawałek albo dwa? Pisanie jest fajne i to wystarcza za cały powód”.

Mój ulubiony pisarz napisał mi, że powinienem pisać dalej, więc to zrobiłem.

Chciałem napisać o nim artykuł, ale w tamtym czasie nikt go nie chciał wydać. Mimo to korespondowaliśmy przez dłuższy czas. Zadawałem mu bezczelne pytania o pisanie, o jego pracę, a on odpowiadał na nie, najlepiej jak umiał.

Takich autorów, którzy po prostu budzą we mnie radość, jest zaledwie garstka. Są tacy, którzy dają mi do myślenia albo męczą, ale w pozytywny sposób, albo każą się przejmować losami swoich bohaterów. Lafferty robił to wszystko, i to bardzo sprawnie. Już zaczynając czytać jego opowiadanie, uśmiecham się radośnie. Raduje mnie sam sposób opowiadania, sam głos narratora.

Nie znam nikogo, z kim można by go było porównać – Avram Davidson pisał trudne do sklasyfikowania i wspaniałe opowiadania, wiedział też więcej o świecie, ale jego teksty nie miały klimatu opowieści niewiarygodnych, nie były też fantastyczną blagą opowiadaną z kamienną twarzą. Irlandzki powieściopisarz Flann O’Brien (vel Myles na Gopaleen, prawdziwe nazwisko Brian O’Nolan) pisał udatne opowieści niewiarygodne i kłamał z pokerową twarzą, ale nie zabierał nas w miejsca nie z tego świata. Gene Wolfe jest głęboki, ale rzadko równie śmieszny.

Przeczytałem wszystko Lafferty’ego, co dało się zdobyć. Śledziłem, jak robi się mroczniejszy, a potem bardziej osobisty, od dużych wydawnictw po mniejsze, a potem wydania broszurowe. Przeczytałem to, co rozumiałem, a potem to, czego nie rozumiałem (podejrzewałem, że pisze to sam dla siebie, ale i tak delektowałem się samymi zdaniami i przedstawieniem świata). Widziałem drzwi do jego gabinetu, wystawione w muzeum w Tulsie.

Co jeszcze chcielibyście wiedzieć? Kiedy piszę te słowa, przyszło mi do głowy, że pominąłem wszystkie te biograficzne informacje, ważne rzeczy, na pewno potrzebne w tego typu przedmowie.

Raphael Aloysius Lafferty, dla przyjaciół Ray, pochodził z Tulsy w Oklahomie. Wykształcił się na inżyniera elektryka i pracował w zakładzie energetycznym, dopóki nie zrezygnował z tej pracy w wieku 45 lat i nie został zawodowym pisarzem. Był nim, aż w końcu przestał pisać. Był katolikiem („Katolicyzm odgrywa w moim życiu bardzo wielką rolę. Bez niego znalazłbym się w rynsztoku. A tak jestem w nim tylko jedną nogą”) i alkoholikiem („Picie miało bardzo duży i zły wpływ na moje pisanie. Jestem alkoholikiem i w ogóle nie powinienem pić. Ale raz czy dwa razy na rok zapominam o tym, a skutki przeważnie są opłakane. Picie częściej rujnowało moje pisarstwo, niż je poprawiało. Ale ten króliczek musi gdzieś być, a gonienie go to cała kwintesencja gry. Gdzieś na świecie, nie wiadomo gdzie, musi być ten poszerzający umysł eliksir! Tego typu urojenia to samo życie. Gdy byłem młodszy, alkohol przynosił mi towarzystwo i przyjemność, ale raczej nie kreatywność”).

W czasie II wojny światowej był w armii, wysłano go na Południowy Pacyfik, ale twierdził, że w wieku 28 lat był o dziesięć lat za stary, by mieć z tego frajdę i to docenić.

W roku 1960 opublikował pierwsze opowiadanie fantastyczne, Day of the Glacier, w magazynie „Original Science Fiction Stories”. Miał wówczas 46 lat. „Odniosłem umiarkowany sukces”, mówił o swoim pisarstwie. „Wielkiego bogactwa się nie dorobiłem, ale niewielkiego – tak”.

W roku 1973 zdobył nagrodę Hugo za opowiadanie Matka Euremy, prawda, dobre opowiadanie, ale zdarzyło mu się nic nie dostać za lepsze, a najbardziej udanych tekstów ludzie nominujący do nagród w ogóle nie zauważyli. Zrezygnował z pisania w roku 1984, po wydaniu ponad dwustu opowiadań i ponad dwunastu powieści.

W roku 1994 miał udar, a pod koniec życia Alzheimera. Zmarł w roku 2002, w domu opieki w Broken Arrow w Oklahomie, dwadzieścia minut drogi od Tulsy.

W krótkiej notce, którą skreślił jako podpis pod swoim zdjęciem w roku 1985, do książki Patti Perret zatytułowanej Faces of Science Fiction, powiedział tak: „Kiedy miałem czterdzieści pięć lat, próbowałem zostać autorem. Zostałem najlepszym autorem opowiadań na świecie. Powtarzam to ludziom od dwudziestu lat, ale niektórzy mi nie wierzą”.

Ja wierzę.

Możliwe, że i wy uwierzycie po przeczytaniu tego zbioru.

Nudna wtorkowa noc – Przedmowa, Michael Dirda

nudna wtorkowa noc

PRZEDMOWA, MICHAEL DIRDA

R. A. Lafferty, choć przeważnie zaliczany do pisarzy science fiction, co jest trochę naciągane, był autorem jedynym w swoim rodzaju. Jego opowiadania, o surrealistycznej intrydze i szalonym tempie, lubują się w nadmiarze, obfitości dygresji i wszelkich możliwych dziwactwach. Wielbiciele Lafferty’ego rzadko mają pojęcie, dokąd te narracje zmierzają, ale komu to przeszkadza? Atrakcją jest sama jazda.

(…)

Ja zapoznałem się z Laffertym w latach 80., dzięki Gene’owi Wolfe’owi. Robiłem z nim wywiad z okazji wydania Księgi Nowego Słońca i zapytałem, jakich współczesnych autorów lubi. Natychmiast odpowiedział; „R. A. Lafferty”, więc zrozumiałe, że od razu kupiłem sobie zbiór Nine Hundred Grandmothers. Z jakiegoś powodu, może ze względu na tytuł, jako pierwszą przeczytałem właśnie Nudną wtorkową noc. I to wystarczyło. Czytałem ją z takim samym zachwytem, jak w latach nastoletnich opowiadania fantasy ze zbiorków Jorkens Remembers Africa lub The Most of S. J. Perelman lorda Dunsany’ego. Znacie to uczucie, kiedy śmiejecie się bezgłośnie i powtarzacie sobie: „Ale dobre!”?

Energii kipiącej z tego opowiadania nie odda żadne streszczenie. Lafferty miesza koturnowo-dworski styl z nazwiskami z komiksów, budzi oczekiwania i natychmiast je burzy, stopniowo odmalowując świat, który jest nam aż za dobrze znajomy. W roku 1965, gdy Nudna wtorkowa noc ukazała się pierwszy raz, w „Galaxy”, było to oczywiste wykorzystanie amerykańskiej obsesji na punkcie szybkości do krytyki naszego kultu bogactwa, statusu i sławy. Natomiast czytane dzisiaj, to opowiadanie w niepokojący sposób przepowiada wirusową internetową kulturę.

W otwierającej opowiadanie scenie do spacerującej pary podchodzi żebrak. „Szczęść Boże – mówi i uchyla kapelusza – czy dobrzy państwo nie przekazaliby mi tysiąca dolarów, żebym mógł odzyskać swoją fortunę?”. Fraza kojarzy się tu z oficjalnym językiem W. C. Fieldsa albo Wimpy’ego z Popeye’a. Ani żebrak, ani para nie uznają tego za dziwne, że prosi o tysiąc dolarów. I szybko dowiadujemy się dlaczego – po usunięciu z mózgów ludzi „blokady Abebaiosa”, ludzie odkryli, że „rzeczy, które kiedyś trwały miesiące i lata, zajmowały teraz zaledwie minuty i godziny”, a „w ciągu ośmiu godzin człowiek mógł zrobić jedną lub kilka całkiem skomplikowanych karier”.

I zaraz wszystko – absolutnie wszystko – zaczyna działać dużo, dużo szybciej, co oznacza też, że nic zbyt długo nie trwa. Ten żebrak, nazywający się Basil Bagelbaker, „za półtorej godziny miał zostać najbogatszym człowiekiem na świecie. Miał zdobyć – i stracić – cztery majątki w ciągu ośmiu godzin. I to nie były zwykłe majątki, jakich dorabiają się zwykli ludzie, ale te największe, przeogromne”.

Ildefonsa Impala, najpiękniejsza kobieta w mieście, w ciągu jednego wieczoru bierze kilka ślubów. Jej podróż poślubna ze świeżo wzbogaconym wynalazcą Freddym Fixico jest kiczowata do obłędu – „Recyrkulowana woda w słynnych wodospadach była barwiona na złoto; skały wokół nich projektował Rambles, a wzgórza – Spall”. Po tej pełnej przepychu godzinie Ildefonsa patrzy na „wskaźniki trendów” i widzi, że wynalazek Freddy’ego zaraz wyjdzie z mody, a z nim przepadnie jego bogactwo, więc natychmiast się z nim rozwodzi. „To z kim ja teraz wezmę ślub?”, pyta sama siebie w tę nudną wtorkową noc.

Tymczasem Basil kombinował na Rynku Pieniężnym. „Doprowadził do upadku pewne imperia przemysłowe, które powstały w ciągu ostatnich dwóch godzin, i sprawnie połączył ich masę upadłościową w jedną całość”. Jego żona, Judy, oczywiście jest „uznana za jedną z najlepiej ubranych kobiet w okresie, kiedy modny był styl frou-frou, jakoś koło drugiej”. W tak efemerycznym świecie sztuki i filmy trwają maksimum sześć minut, a Stanley Schwindel może zostać obwołany „topowym aktorem-imago środkowych godzin nocy”. Maxwell Mauser, postanowiwszy napisać arcydzieło filozoficzne, gotowy jest na to poświęcić siedem minut. Korzysta z „elastycznych konspektów oraz indeksów idei”, włącza „aktywator”, aby generował odpowiednie słownictwo, zapuszcza „mieszalnik do nowatorskich porównań”, kalibruje „stopień nasycenia autorskim stylem”. Powstała praca szybko zyskuje wirusową popularność jako „jedno z największych filozoficznych dzieł, jakie powstały podczas wczesnych i środkowych godzin tej nocy”, o świcie jednak zostaje zlekceważona i zapomniana.

W Nudnej wtorkowej nocy Lafferty – konserwatysta polityczny i gorliwy katolik – odmalowuje społeczeństwo bezsensownie płynne i nietrwałe, nieposiadające przywiązania do miejsca ani poczucia duchowości. Ludzie poddają się chwili, nic nie wydaje się ważne, żadne serce nie jest złamane na dłużej. Ale cały ten powierzchowny blichtr wynika tylko z jednego, za to wspaniałego spostrzeżenia – jeśli się odpowiednio przyśpieszy świat, wszystko zaczyna przypominać szaloną końcówkę farsy o policjantach i złodziejach.

W Siedmiu strasznych dniach Lafferty wspomina „zagracony apartament, wyglądający, jakby należał do pijanego sułtana”. To piękne porównanie, ale także niezły opis jego własnego chaotycznego stylistycznego bogactwa. W opowiadaniach Lafferty’ego uwielbiamy właśnie radosną narrację, zabawę słowami, szalone zwroty fabuły i porozumiewawcze mrugnięcia okiem. Spodziewać się po nich innej logiki niż bajkowa, to przegapić całą atrakcję. W końcu, jak mówi rabelaisowski bohater One at a time, jeśli upierasz się przy realizmie i zdrowym rozsądku, „narzucasz opowieści nienaturalne warunki”. Jestem przekonany, że jego twórca by się z tym zgodził.

NUDNA WTORKOWA NOC

Żebrak zastąpił drogę młodej parze spacerującej wieczorem ulicą.

– Szczęść Boże – powiedział, uchylając kapelusza – czy dobrzy państwo nie przekazaliby mi tysiąca dolarów, żebym mógł odzyskać swoją fortunę?

– Dałem ci tysiąc w piątek – powiedział młody człowiek.

– Istotnie – odparł żebrak – i przed północą oddałem panu dziesięć razy tyle, przez posłańca.

Młody człowiek dał mu zatem tysiąc dolarów, a on uchylił kapelusza z podziękowaniem i poszedł zająć się odzyskiwaniem swojej fortuny.

Gdy szedł na Rynek Pieniężny, minął Ildefonsę Impalę, najpiękniejszą kobietę w mieście.

– Cześć, Ildy, wyjdziesz za mnie dzisiaj wieczorem? – zapytał wesolutko.

– Nie wydaje mi się, Basil – odpowiedziała. – Wychodzę za ciebie całkiem często, ale dziś wieczorem wygląda, że nie mam żadnych planów.

Lecz kiedy poszedł, zapytała sama siebie:

– Ale za kogo ja wyjdę wieczorem?

Żebrak nazywał się Basil Bagelbaker i za półtorej godziny miał zostać najbogatszym człowiekiem na świecie. Miał zdobyć – i stracić – cztery majątki w ciągu ośmiu godzin. I to nie były zwykłe majątki, jakich dorabiają się zwykli ludzie, ale te największe, przeogromne.

Kiedy z umysłów ludzi usunięto blokadę Abebaiosa, ludzie zaczęli szybciej – i często lepiej – podejmować decyzje. Wcześniej było tak, jakby ich umysł się jąkał. Gdy zrozumieli, co to takiego, i że nie pełni żadnej użytecznej funkcji, zaczęto ją usuwać już w dzieciństwie, prostym zabiegiem metachirurgicznym.

Transport i produkcja stały się wtedy niemal natychmiastowe. Rzeczy, które kiedyś trwały miesiące i lata, zajmowały teraz zaledwie minuty i godziny. W ciągu ośmiu godzin człowiek mógł zrobić jedną lub kilka całkiem skomplikowanych karier.

Freddy Fixico właśnie wynalazł moduł manusowy. Freddy był Nyktalopem i ten moduł był typowy dla nich. Ludzie, zgodnie ze swą naturą i upodobaniami, podzielili się na Auroran, Hemerobian i Nyktalopów, zwanych też Świciarzami, bo ich najaktywniejsze godziny wypadały pomiędzy czwartą rano a południem, Dzienniakami, którzy zajmowali niszę od południa do ósmej wieczór oraz Ciemniakami, których cywilizacja rozkwitała od ósmej wieczorem do czwartej rano. Każda z tych grup miała nieco inną kulturę, inne wynalazki, inny rynek i inne upodobania. Freddy, jako Nyktalop, właśnie zaczął swój dzień pracy – o ósmej wieczorem w nudny wtorkowy wieczór.

Wynajął sobie biuro i kazał je umeblować. Zajęło to minutę, a negocjacje, wybór i instalacja nie trwały prawie nic. Potem wynalazł moduł manusowy, co zajęło kolejną minutę. Kazał go wyprodukować i rzucić na rynek; po trzech minutach był w rękach kluczowych nabywców.

I chwycił. Bo to był atrakcyjny moduł. Zamówienia zaczęły napływać po trzydziestu sekundach. O ósmej dziesięć każda licząca się osoba miała jeden moduł i pojawił się trend. Moduł zaczął się sprzedawać w milionach sztuk. Był jedną z najciekawszych mód tego wieczoru i nocy… a przynajmniej wczesnego wieczoru.

Moduły manusowe nie miały żadnego praktycznego zastosowania, nie bardziej niż wiersze ludu Sameki. Były atrakcyjne, miały psychologicznie satysfakcjonujący kształt i wielkość i można je było trzymać w dłoniach, postawić na stole albo włożyć do wnęki na moduły na ścianie.

Oczywiście Freddy stał się bardzo bogaty. Ildefonsa Impala, najpiękniejsza kobieta w mieście, zawsze interesowała się świeżo wzbogaconymi mężczyznami. Przyszła do Freddy’ego około wpół do dziewiątej. Ludzie szybko podejmowali decyzje, a ona przyszła, mając ją już podjętą. Freddy także szybko się zdecydował i rozwiódł się z Judy Fixico w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych. Pojechali z Ildefonsą do kurortu Paraiso Dorado.

Było wspaniale. Wszystkie małżeństwa Ildy takie były. Sceneria była przepiękna i podświetlona. Recyrkulowana woda w słynnych wodospadach była barwiona na złoto; skały wokół nich projektował Rambles, a wzgórza – Spall. Plaża była idealną kopią plaży z Merevale, a najmodniejszym w tej części wieczoru drinkiem był niebieski absynt.

Lecz widok – obojętnie, widziany pierwszy raz czy powtórnie po jakimś czasie – porusza tylko przez krótką chwilę. Nie jest przeznaczony do dłuższego podziwiania. Jedzenie, wybrane i natychmiast podane, spożywa się z intensywną i szybką radością, a i absynt budzi wrażenia tylko swoją nowością. Miłość, dla Ildefonsy i jej ukochanych, była szybka i wszechogarniająca, a powtórzenia nie miały sensu. Poza tym wzięli sobie tylko godzinną luksusową podróż poślubną.

Freddy chciał kontynuować związek, lecz Ildefonsa zerknęła na wskaźniki trendów. Moduł manusowy utrzyma popularność tylko przez trzecią część nocy. Liczący się ludzie już się go pozbywali. Poza tym Freddy Fixico nie odnosił regularnych sukcesów – udawało mu się zrobić karierę może raz na tydzień.

Wrócili do miasta i do dziewiątej trzydzieści pięć rozwiedli się w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych. Zapasy modułów zostały przecenione i upłynnione, a resztki trafiły do Świciarzy-łowców okazji, którzy kupią wszystko, co się rusza.

– To z kim ja teraz wezmę ślub? – zapytała sama siebie Ildefonsa. – Zapowiada się nudny wieczór.

– Bagelbaker kupuje – rozniosło się po Rynku Pieniężnym, ale zanim się na dobre rozniosło, Bagelbaker już sprzedawał. Uwielbiał robić pieniądze i aż miło się na niego patrzyło, kiedy dominował na parkiecie Rynku, i cedząc przez zęby, w okamgnieniu zatrudniał kompetentnych ludzi i chłopców na posyłki. Jednego od razu posłał, żeby dwudziestokrotnie więcej odpłacił młodej parze, która pożyczyła mu awansem tysiąc dolarów. Kolejnego – z o wiele hojniejszym prezentem – do Ildefonsy Impali, cenił sobie bowiem relacje z nią. Przejął kontrolę nad Centrum Wskaźników Trendowych i zainstalował w nim pewne falsyfikacje. Doprowadził do upadku pewne imperia przemysłowe, które powstały w ciągu ostatnich dwóch godzin, i sprawnie połączył ich masę upadłościową w jedną całość. Już od kilku minut był najbogatszy na świecie. Był tak ociężały od pieniędzy, że nie był już w stanie manewrować z elastycznością, jaką miał jeszcze godzinę temu. Stał się wielkim, tłustym zwierzem, już okrążanym przez stado wyspecjalizowanych wilków, czyhających, aby go powalić.

I bardzo szybko stracił tę pierwszą fortunę tego wieczoru. Jego sekretem było to, że kiedy napchał się pod pokrywkę, spektakularna utrata pieniędzy sprawiała mu radość.

Pewien myśliciel, Maxwell Mauser, właśnie wydał pracę z zakresu aktynicznej filozofii. Napisanie jej zajęło mu siedem minut. Do pisania dzieł filozoficznych używało się elastycznych konspektów oraz indeksów idei; ustawiało się aktywator na konkretne wyrażenia w każdym rozdziale, uczeń włączał zasilanie paradoksami oraz mieszalnik do nowatorskich porównań; potem kalibrowało się bilans konkret-ogół oraz stopień nasycenia autorskim stylem. Dzieło musiało być znakomite stylistycznie, bo to było automatyczne minimum dla tego typu tekstów.

– Dorzucę trochę rodzynek do ciasta – powiedział Maxwell i pociągnął za odpowiednią dźwignię. To rozsiało po tekście garść słów w rodzaju „chtoniczny”, „heurystyczny” i „prozymeides”, żeby nikt nie wątpił, że chodzi o dzieło filozoficzne.

Wysyłał gotowy tekst do wydawców i za każdym razem dostawał go z powrotem po trzech minutach – razem z analizą i uzasadnieniem odrzucenia. Przeważnie mówiło, że ktoś już coś podobnego zrobił, tylko lepiej. W ciągu trzydziestu minut dostał dziesięć takich odmów i zaczął się zniechęcać. A potem nastąpił przełom.

W ciągu ostatnich dziesięciu minut hitem stała się praca Ladiona i teraz już wszyscy widzieli, że monografia Mausera jest dla niej odpowiedzią oraz uzupełnieniem. Przyjęto ją i opublikowano w niecałą minutę później. Recenzje z pierwszych pięciu minut były ostrożne, a potem wybuchł prawdziwy entuzjazm. Uznano ją za jedno z największych filozoficznych dzieł, jakie powstały podczas wczesnych i środkowych godzin tej nocy. Niektórzy twierdzili nawet, że zyska sobie trwalsze miejsce i docenią je nawet Świciarze o następnym poranku.

Oczywiście Maxwell stał się bardzo bogaty i oczywiście około północy Ildefonsa przyszła się z nim zobaczyć. Jako filozof rewolucyjny myślał, że dogada się z nią na jakiś wolny układ, ona jednak upierała się przy małżeństwie. Maxwell rozwiódł się więc z Judy Mauser w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych i poleciał za Ildefonsą.

Owa Judy, choć nie tak piękna jak Ildefonsa, podrywała najszybciej w mieście. Chciała mieć każdą gwiazdę chwili, tylko na chwilę, i zawsze docierała do nich przed Ildefonsą. Ildefonsa uważała, że podbiera Judy mężczyzn, Judy – że Ildy dostaje po niej spady i nic poza tym.

– Ja go miałam pierwsza! – drwiła Judy, przelatując przez sąd.

– Rany, co za wredota! – stękała Ildefonsa. – Ona nawet moje fryzury nosi przede mną!

Maxwell Mauser z Ildefonsą Impalą polecieli w podróż poślubną do ośrodka Górska Pozytywka. Było przepięknie. Szczyty były z zielonego śniegu, projektu Dunbara i Fittle’a. (A tymczasem na Rynku Pieniężnym Basil Bagelbaker zdobywał swoją trzecią i największą fortunę tej nocy, która mogła być nawet większa od jego czwartej fortuny z zeszłego czwartku). Domki alpejskie były bardziej szwajcarskie niż w Szwajcarii i w każdym pokoju miały żywe kozy. (A Stanley Schwindel właśnie okazywał się topowym aktorem-imago środkowych godzin nocy). Najmodniejszym drinkiem w tej części nocy był glotzenglubber z owczym serem i reńskim winem na różowym lodzie. (Liczący się Nyktalopi w mieście robili sobie tymczasem północną przerwę w klubie Elita).

Było wspaniale, jak w każdej podróży Ildefonsy, ale za filozofią nigdy nie przepadała, dlatego zaplanowała tylko specjalną trzydziestopięciominutową podróż. Dla pewności zerknęła na wskaźniki trendów i stwierdziła, że jej aktualny mąż wypadł już z obiegu, a jego wielkie dzieło określają teraz szyderczo mianem „Mausoleum Mausera”. Wrócili do miasta i rozwiedli się w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych.

Członkostwo klubu Elita było płynne. Wymagany był do niego sukces. Basila Bagelbakera ze trzy do sześciu razy na noc przyjęto by, awansowano na prezesa i wykopano jako brudnego żebraka. Ale wstęp miały tylko osoby ważne albo cieszące się krótką chwilą ważności.

– Na Świciarzach ja chyba trochę się prześpię – powiedział Overcall. – Może przejdę się do tego nowego miejsca, Koimopolis, na godzinkę. Mówią, że nieźle tam jest. A ty, Basil, gdzie będziesz spał?

– W noclegowni.

– Ja chyba prześpię się godzinę Metodą Midiana – powiedział Burnbanner. – Mają świetną nową klinikę. I może jeszcze godzinę Procesem PRasenki i godzinę według Dormidio.

– Crackle codziennie śpi godzinę metodą naturalną.

– Niedawno spałem tak przez pół godziny – powiedział Burnbanner. – Ale godziny bym na to nie poświęcał, za dużo. Basil, a ty próbowałeś naturalnej metody?

– Ja? Zawsze. Naturalna metoda i butelka taniej whisky.

Stanley Schwindel od tygodnia był najbardziej meteorytowym aktorem-imago. Oczywiście dorobił się wielkich pieniędzy i około trzeciej nad ranem Ildefonsa Impala poszła go odwiedzić.

– Ja go miałam pierwsza! – poniósł się po sądzie drwiący głos Judy Schwindel.

A Ildefonsa i młody Stanley polecieli w podróż poślubną. Zawsze miło zakończyć dzień z aktorem-imago, akurat najbardziej rozchwytywanym w show-biznesie. Mają w sobie coś takiego młodzieńczego i prostackiego.

Liczył się też rozgłos. Ildefonsa go uwielbiała. Fabryki plotek. Wytrzymają dziesięć minut? Trzydzieści? Godzinę? Będzie to jedno z tych rzadkich małżeństw Nyktalopów, które trwają do końca nocy, albo i zachodzą na kolejny dzień? Może, jak niektóre, dotrwa do kolejnego wieczoru?

A naprawdę trwało około czterdzieści minut, czyli prawie do końca nocy.

Była to nudna wtorkowa noc. Niewiele się działo. Na rynku swój cykl życia zakończyło kilkaset nowych produktów. Było może z dziesięć spektakularnych przebojów, trzy- i pięciominutowych kapsułkowych dramatów i parę sześciominutowych długometrażowych. Wydawało się, że Na Nocnej dziewięć – wyjątkowo obrzydliwa sztuka, będzie przebojem całej nocy, chyba że zdarzy się jeszcze jakiś szalony hit nad ranem.

Po raz kolejny wzniesiono, zasiedlono, wysiedlono i wyburzono stupiętrowe budynki. Trzeba było zrobić miejsce na nowocześniejsze budowle. Tylko miernoty korzystałyby z tego, co zostało po Dzienniakach czy Świciarzach albo wręcz Nyktalopach z poprzedniej nocy. Podczas ośmiogodzinnej zmiany miasto trzy razy przebudowywało się praktycznie w całości.

Zmiana dobiegała końca. Basil Bagelbaker, najbogatszy człowiek na świecie i urzędujący prezes klubu Elita, imprezował ze swoją świtą. Jego czwarty majątek tej nocy był papierową piramidą, która wzniosła się na niesamowitą wysokość. Sam śmiał się do siebie, myśląc o przekręcie, na którym była zbudowana.

Stanowczym krokiem podeszło do niego trzech klubowych ochroniarzy.

– Won, brudny menelu – powiedzieli mu brutalnie. Zdarli z niego togę bogacza i z drwinami rzucili mu łachmany żebraka.

– Wszystko już poszło? – zdziwił się Basil. – Przewidywałem, że jeszcze pięć minut.

– Poszło – potwierdził posłaniec z Rynku Pieniężnego. – Dziewięć miliardów w pięć minut, a jeszcze paru innych za sobą pociągnęło.

– Wywalcie szmaciarza na ulicę! – wykrzyknęli Overcall, Burnbanner i reszta świty.

– Zaraz, Basil, oddaj jeszcze pastorał prezesa, zanim cię wykopią. Przecież i tak jutro go będziesz miał. Kilka razy.

Zmiana dobiegła końca. Nyktalopi odpłynęli do klinik snu albo innych kryjówek na odpoczynek. Obrót wydarzeń przejęli Auroranie, czyli Świciarze.

Teraz to się będzie działo! Świciarze to naprawdę szybko podejmują decyzje. Na założenie biznesu nawet minuty nie poświęcą.

Zaspany żebrak napotkał na ulicy Ildefonsę Impalę.

– Szczęść Boże, Ildy – powiedział. – Wyjdziesz za mnie wieczorem?

– Możliwe, że tak, Basil – odparła. – A wczoraj nie brałeś ślubu z Judy?

– Nie jestem pewien. Nie dałabyś mi dwóch dolarów?

– Nie ma mowy. Wydaje mi się, że niejaka Judy Bagelbaker została uznana za jedną z najlepiej ubranych kobiet w okresie, kiedy modny był styl frou-frou, jakoś koło drugiej. Po co ci dwa dolary?

– Jeden na łóżko, drugi na tanią whisky. W końcu przesłałem ci dwa miliony z mojego drugiego biznesu.

– Ja tych dwóch rachunków nie łączę. Proszę, Basil, masz dolara. I idź już sobie! Jeszcze mnie ktoś zobaczy, jak rozmawiam z brudnym żebrakiem.

– Dzięki, Ildy. Napiję się whisky i prześpię się w jakimś zaułku. Szczęść Boże.

I Bagelbaker poczłapał, pogwizdując Nudną wtorkową noc.

A Świciarze już dobrze rozkręcili środowy ranek.

Wąska dolina – Przedmowa, Michael Swanwick

wąska dolina

PRZEDMOWA, MICHAEL SWANWICK

Wąska Dolina to, zdaje się, najbardziej przystępna i ludzka opowieść Raya Lafferty’ego. Aż kipi od ludzi, których by się chciało mieć za sąsiadów: oczywiście są to Clarence Małe Siodło i jego ojciec Clarence Wielkie Siodło, ale i korpulentny facet z wydziałem gruntów w szufladzie, rolnik Tom Dublin, który lubi dla żartów strzelać do kumpli ze sztucera, niewytłumaczalnie wszechobecny Willy McGilly i nie jedna, ale dwie wygadane dziewczynki. (Ich bracia też są niczego sobie, ale Lafferty miał szczególny dar do postaci nad wiek rozwiniętych dziewczynek). Prawda, Robert Rampart senior jest samochwałą, ale jeden na siedmioosobową rodzinę to nie tak źle. Straciłem już rachubę, ilu ludzi udało mi się nawrócić na Lafferty’ego, po prostu wtykając im zbiór opowiadań Nine Hundred Grandmothers i pokazując kciukiem: „Zacznij od tego!”. Bo bardzo łatwo je polubić.

To opowiadanie, plus kilka innych, są odpowiedzialne za pogląd, że Lafferty’ego ukształtowały przede wszystkim amerykańskie nieprawdopodobne historie. To prawda, często posługiwał się śmiertelnie poważną narracją opisującą niewiarygodne zdarzenia. Oraz praktycznie nie zwracał uwagi na psychologię swoich postaci. Henry James to z niego nie był. Jeśli u Lafferty’ego ktoś traci cały swój majątek, Lafferty każe mu zadrzeć głowę i lamentować nad tym werbalnie. Jeśli kobieta traci zainteresowanie związkiem, mówi o tym dokładnie tymi słowami. Więc tak, ta teza jest częściowo prawdziwa.

Ale współczesne niewiarygodne historie pisze masa autorów, a jednak żaden z nich nie zbliża się nawet do Barda z Tulsy. Zwróćcie uwagę na przykład na dygresje, jak tyrada Clarence’a Małe Siodło o znaczeniu wojennego pióropusza, albo wykład o tym, że Księżyc wydaje się o wiele większy, gdy wisi nisko. Wspaniałe wykorzystanie dialektów. Liczne komiczne wtręty i świetną parodię naukowego żargonu. Niewiarygodne historie zwykle są proste, liniowe. Wąska Dolina – w żadnym razie. To wyrafinowana literatura napisana przez wyrafinowanego autora.

To, co autor decyduje się opisać, wiele o nim mówi. W tle tego tekstu czai się ponura historia, z której Lafferty, znający na wylot swoją Oklahomę, doskonale zdawał sobie sprawę. Na początku XVII wieku 60 tysięcy Paunisów posiadało ogromną ilość ziemi, a w roku 1875… No cóż, można się tego dowiedzieć z pierwszego akapitu opowiadania. Lecz Wąska Dolina jest, paradoksalnie, jednym z najpogodniejszych opowiadań, komicznym peanem na cześć ludzkiej wytrwałości i przyzwoitości.

A także, jak już mówiłem, łatwym do polubienia. Sami zobaczycie.

WĄSKA DOLINA

W roku 1893 w ramach rekompensat przydzielono ziemię pozostałym przy życiu ośmiuset dwudziestu jeden Paunisom. Każdy miał otrzymać sześćdziesiąt pięć hektarów i ani krzty więcej, i odtąd Paunisi mieli płacić za swoją ziemię podatek, tak samo jak Białoocy.

– Kitkehahki! – zaklął Clarence Wielkie Siodło. – Na takim spłachetku to nawet psa pogonić dobrze nie można. A i o tym „płaceniu podatków” to też w życiu żem nie słyszał.

Clarence Wielkie Siodło wybrał sobie ziemię w pięknej, zielonej dolinie. Wziął jedno z kilkunastu pól, które zawsze uważał za swoje. Obłożył grubo darnią letni dom, który tam stał, żeby nadawał się na całoroczny. Ale podatków za niego płacić w życiu nie zamierzał.

Dlatego spalił trochę liści i kory i powiedział:

– Niech moja dolina zawsze będzie szeroka, kwitnąca i zielona, i tak dalej! – zaintonował w pauniskim stylu. – Ale niech będzie wąska, jeśli przyjdzie kto obcy.

Nie miał kory jodły balsamicznej, rzucił więc na ogień trochę cedrowej. Nie miał liści bzu, użył więc liści dębu. I zapomniał słowa. Jak to miało zadziałać, skoro nie pamiętał słowa?

– Petahauerat! – wykrzyknął w końcu pewnym tonem, licząc, że los się nabierze. – Tej samej długości słowo – dodał półgłosem do siebie. Lecz miał wątpliwości. – Co to ja jestem, blada twarz, głuptak szorstkoogoniasty czy wariat jakiś, żeby myśleć, że to zadziała? Sam się powinienem z siebie śmiać. No ale dobra, zobaczymy.

Rzucił do ognia resztę kory i liści i jeszcze raz wykrzyczał błędne słowo.

Odpowiedziała mu oślepiająca fala letnich błyskawic.

– Na Skidich2! – zaklął Clarence Wielkie Siodło. – Zadziałało. A nie myślałem.

Clarence Wielkie Siodło mieszkał na swojej ziemi od wielu lat i nie płacił żadnych podatków. Intruzom nie udawało się do niego wejść. Trzy razy zlicytowano mu ziemię za zaległości podatkowe, ale nikt nigdy nie przyszedł jej przejąć. W końcu znalazła się w księgach jako ziemia niczyja. Osadnicy parę razy zapisywali się na nią, ale żadnemu nie udało się spełnić podstawowego warunku i na niej zamieszkać.

Minęło pół wieku. Clarence Wielkie Siodło zawołał do siebie syna.

– Mam dość, chłopcze – powiedział. – Idę chyba do domu, położę się i umrę.

– Dobra, tato – odparł syn, Clarence Małe Siodło. – Ja idę do miasta, strzelę sobie parę partyjek bilarda z chłopakami. Jak wrócę wieczorem, to cię pochowam.

Tak oto Clarence Małe Siodło odziedziczył tę ziemię. On także mieszkał na niej przez wiele lat, nie płacąc żadnych podatków. Lecz pewnego dnia w sądzie zrobiło się zamieszanie. Wyglądało, że ktoś najechał go liczną siłą, choć tak naprawdę to był tylko jeden mężczyzna, jedna kobieta i pięcioro dzieci.

– Jestem Robert Rampart – przedstawił się on. – Szukamy Wydziału Gruntów.

– A ja jestem Robert Rampart junior – powiedział patykowaty dziewięciolatek. – Wydziału Gruntów, i to szybko.

– U nas chyba niczego takiego nie ma – powiedziała dziewczyna za biurkiem. – To nie jest coś, co istniało dawno temu?

– Niewiedzą się nie tłumaczy nieudolności, moja droga – powiedziała Mary Mabel Rampart, ośmiolatka, która spokojnie wyglądała na osiem i pół. – Kiedy złożę raport, ciekawe, kto będzie jutro siedział na pani miejscu.

– Albo jesteście nie w tym stanie, albo nie w tym stuleciu – odparła dziewczyna.

– Ale ustawa osiedleńcza nadal obowiązuje – powiedział Robert Rampart. – I jest w tym hrabstwie jedna działka, zaznaczona w księgach jako niczyja. Chcę ją przejąć.

Cecilia Rampart zareagowała na porozumiewawcze mrugnięcie okiem potężnego mężczyzny za biurkiem w drugim końcu biura.

– Cześć – sapnęła, podchodząc do niego. – Jestem Cecilia Rampart, ale mój sceniczny pseudonim to Cecilia San Juan. Myślisz, że siedem lat to zbyt mało, żeby grać pierwsze naiwne?

– Dla ciebie pewnie nie – odparł tamten. – Powiedz swoim, żeby tu podeszli.

– To wie pan, gdzie jest Wydział Gruntów?

– Oczywiście. W moim biurku, czwarta szuflada po lewej. Najmniejszy wydział w całym tym sądzie. Za wiele go się już nie używa.

Rampartowie zebrali się wokół niego. Potężny facet zaczął wyciągać papiery.

– Tu już jest opis działki – zdziwił się Robert Rampart. – Czyli pan już to ma przygotowane? Skąd pan wiedział?

– Ja tu pracuję od bardzo dawna – odpowiedział urzędnik.

Wypełnili papiery i Robert Rampart objął działkę w posiadanie.

– Ale dotrzeć to tam pan nie dotrze.

– Czemu? Czy ten opis nie jest dokładny?

– Pewnie i jest. Ale nikomu jeszcze się nie udało tam dotrzeć. To już jest swego rodzaju żart.

– No to ja chcę się przegryźć przez ten żart – uparł się Rampart. – Zajmę tę ziemię, albo się dowiem dlaczego nie.

– Nie jestem przekonany – odparł wielki mężczyzna. – Ostatniemu człowiekowi, co składał taki wniosek, jakieś dwanaście lat temu, się nie udało. I nie umiał powiedzieć dlaczego. To w sumie ciekawe, jakie miny mają ludzie, kiedy tak próbują przez dzień czy dwa, a potem się poddają.

Rampartowie wyszli z sądu, wsiedli do kampera i pojechali szukać swojej ziemi. Zatrzymali się koło domu hodowcy bydła i pszenicy, Charleya Dublina. Przywitał ich z uśmiechem wskazującym, że już ktoś mu dał znać.

– Jak chcecie, to chodźcie tędy – powiedział. – Najkrótsza droga jest przez moje pastwisko. Wasza ziemia jest na zachód od mojej.

Przeszli krótki odcinek do miedzy.

– Ja jestem Tom Rampart, proszę pana – zagadywał go sześcioletni Tom, gdy szli. – Ale naprawdę nie nazywam się Tom, tylko Ramires. Jestem owocem braku rozwagi mojej matki, w Meksyku, kilka lat temu.

– Mały to żartowniś – powiedziała obronnym tonem matka, Nina Rampart. – W życiu nie byłam w Meksyku, ale czasami mam ochotę zniknąć tam na zawsze.

– A rozumiem, pani Rampart. Najmłodszy jak się nazywa?

– Gruby – powiedział Gruby Rampart.

– Ale przecież naprawdę nie masz tak na imię?

– Gruber – odparł pięcioletni Rampart.

– Rozumiem, Gruber. Też jesteś żartowniś?

– Jest w tym coraz lepszy – powiedziała Mary Mabel. – Do zeszłego tygodnia miał brata bliźniaka, Chudego. Ale mama zostawiła go bez opieki i poszła na drinka, a w okolicy kręciły się bezpańskie psy. Kiedy wróciła, wie pan, co z niego zostało? Dwa kręgi szyjne i kostka z nogi. Tyle.

– Biedny Chudy – stwierdził Dublin. – No dobra, panie Rampart. Jest płot, to jest koniec mojej ziemi. Pana ziemia jest za tym płotem.

– Ten rów jest na mojej ziemi? – zapytał Rampart.

– Ten rów to pana ziemia.

– Każę go zasypać. Nawet taki wąski jest niebezpieczny. A ten drugi płot jest całkiem porządny i na pewno mam za nim elegancki kawałek ziemi.

– Nie, za tym drugim płotem jest już ziemia Hollistera Hyde’a – wyjaśnił Charley Dublin. – Drugi płot to koniec pana działki.

– No zaraz! Coś mi się tu nie zgadza. Moja działka ma mieć sześćdziesiąt pięć hektarów, czyli jakieś osiemset na osiemset metrów. I gdzie te metry?

– Między jednym płotem a drugim.

– Tu nie ma nawet dwóch metrów.

– Trochę tak wygląda, nie? Ale coś panu powiem. Wala się tu masa sposobnych kamieni. Niech pan weźmie jakiś i spróbuje dorzucić na drugą stronę.

– Nie interesują mnie takie dziecinne zabawy – wybuchnął Rampart. – Chcę swoją ziemię.

Lecz jego dzieci były zainteresowane dziecinnymi zabawami. Zaraz zabrały się za to rzucanie kamieniami. Zamachiwały się nimi i ciskały ponad wąskim rowem. Kamienie zachowywały się dziwnie. Na oko zawisały w powietrzu i malały. A opadając prosto do rowu, były małe jak kamyczki. Żadne z nich nie dało rady dorzucić kamieniem na drugą stronę rowu, a rzucać kamieniami to one umiały.

– Zmówiliście się z sąsiadem i zagarnęliście moją ziemię na własny użytek – warknął Rampart.

– Nic z tych rzeczy, Rampart – odparł pogodnie Dublin. – Moja działka się idealnie zgadza. I tak samo działka Hyde’a. I twoja też, gdyśmy tylko umieli ją obmierzyć. To jak taki niemożliwy topologiczny rysunek. Stąd tam naprawdę jest pół mili, tylko oko jakoś się po drodze gubi. To jest twoja ziemia. Przeleź przez płot i sam sprawdź.

Rampart przelazł pod płotem i zebrał się do przeskoczenia przez rów. Nagle zawahał się. Dostrzegł przez moment, jaki jest głęboki. Ale co tam, przecież ma półtora metra szerokości!

Na ziemi leżał solidny słup, przeznaczony do wkopania w narożnik działki. Rampart uniósł go z niejakim wysiłkiem i przesunął tak, by położyć go w poprzek rowu. Ten jednak wpadł do środka. A przecież nie powinien. Dwumetrowy słup powinien położyć się w poprzek półtorametrowego rowu.

Słup wpadł do środka, a tam toczył się i toczył – toczył się, ale posuwał się tylko w pionie. W końcu zawisł na jakiejś półce, tak blisko, że Rampart mógł prawie do niego sięgnąć, lecz jakimś cudem wydawał się wielkości zapałki.

– Coś jest nie tak z tym słupem albo ze światem, albo z moimi oczyma – stwierdził Robert Rampart. – Szkoda, że nie kręci mi się w głowie, bo mógłbym na to zwalić.

– Jak spotkam na polu tamtego sąsiada, Hyde’a, czasem bawimy się w taką grę – powiedział Dublin. – Mam sztucer, dużego kalibru. On staje po drugiej stronie tego rowu, na oko dwa metry ode mnie. Celuję mu prosto w czoło i strzelam. A strzelam dobrze. I słyszę, pocisk leci. Jakby to było tak, jak się wydaje, zabiłbym go na miejscu. Ale nic mu się nie dzieje. Kula zawsze trafia w tę kupę głazów tam, dziesięć metrów w dole. Widać, jak wznieca się pył, a dźwięk uderzenia o kamienie dolatuje po jakichś dwóch i pół sekundy.

Nad ich głowami przefrunął lelczyk – śmignął nad wąskim rowem, ale nie dotarł na drugą stronę. Opadł pod ziemię, gdzie widać go było na tle drugiej ściany rowu. Zrobił się mały i niewyraźny, jakby był w odległości trzystu czy czterystu metrów. Nie dawało się już dostrzec białych pasków na jego skrzydłach, potem i sam ptak przestał być widoczny, choć był ledwie na drugim końcu półtorametrowej szczeliny.

Człowiek, który przedstawiał się jako Charley Dublin, oraz jego sąsiad, Hollister Hyde, stanęli po dwóch stronach rowu. Hyde uśmiechnął się i zamachał. Coś zawołał, ale nie było tego słychać.

– I Hyde, i ja umiemy czytać z ruchu ust – powiedział Dublin – i swobodnie sobie rozmawiamy nad tym rowem. Dzieci, kto chce zagrać w cykora? Hyde rzuci w waszą głowę solidnym kamieniem i kto się uchyli, ten cykor.

– Ja! Ja! – zgłosił się Gruber Rampart, a Hyde, wielki facet o łapach jak bochny, naprawdę rzucił w niego potężnym, ostrym kamieniem. Jakby to było tak, jak się wydaje, zabiłby go na miejscu. Kamień jednak skurczył się do nicości i zniknął w rowie. Oto, na czym polegało to zjawisko – po obu stronach rowu rzeczy wydawały się naturalnej wielkości, ale nad nim się zmniejszały.

– To jak, wszyscy gotowi? – zapytał Robert Rampart junior.

– Od stania tutaj na pewno tam nie zejdziemy – burknęła Mary Mabel.

– Jest ryzyko, jest zabawa – dodała Cecilia. – Znam ten tekst z reklamy jednej komedii erotycznej.

Po czym pięcioro małych Rampartów zbiegło w dół do wąwozu. Właśnie: zbiegło w dół. Zupełnie jakby zbiegały po pionowej ścianie. To nie mogło być możliwe. Wąwóz nie był szerszy od kroku największego z dzieciaków. Lecz wąwóz je zmniejszał, pożerał je żywcem. Stały się wielkości lalek. Potem żołędzi. Zbiegały przez całe minuty na dno rowu, który miał półtora metra szerokości. Wpadały coraz głębiej i coraz bardziej malały. Rampart już krzyczał na całe gardło, podobnie jego żona Nina. Nagle przestała.

– A co ja się tak drę? – zapytała sama siebie. – Bardzo to fajnie wygląda. Sama tam lecę.

Zanurkowała do rowu, zmniejszyła się tak samo jak dzieci i pędziła sprintem jak na sto metrów w głąb rowu, co miał półtora metra.

Wtedy Robert Rampart naprawdę narobił rabanu. Ściągnął na miejsce szeryfa i patrole z autostrady. Ten rów ukradł mu żonę i pięcioro dzieci, mówił, kto wie, czy ich nie pozabijał. A jeśli ktoś będzie się śmiał, też może zostać zabity. Ściągnął na miejsce pułkownika Gwardii Narodowej, który założył na miejscu posterunek. Ściągnął paru pilotów z samolotami. Bo Robert Rampart miał jedną cechę: kiedy wołał, zbiegali się ludzie.

Ściągnął dziennikarzy z Tulsy oraz wybitnych naukowców – doktora Velikofa Vonka, Arpada Arkabaranana i Willy’ego McGilly’ego. Ci to zawsze wiedzą, gdzie będzie coś ciekawego. Po prostu przypadkiem są akurat w tej części kraju, gdzie coś się dzieje.

Zaatakowali ów rów ze wszystkich stron i z góry, teoriami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Jeśli coś mierzy osiemset metrów na osiemset, a boki ma proste, to nie ma możliwości, żeby w środku nic nie było. Zrobili zdjęcia z powietrza. Wyszły idealnie. Wykazały, że Robert Rampart jest właścicielem najpiękniejszych sześćdziesięciu pięciu hektarów w całym kraju, w większości składających się z soczyście zielonej doliny, o boku około ośmiuset metrów, leżącej dokładnie tam gdzie trzeba. Zrobili zdjęcia z ziemi i pokazały wspaniałą działkę, ciągnącą się na osiemset metrów między polami Dublina i Hyde’a. Ale człowiek to nie aparat fotograficzny. Nieuzbrojonym okiem żaden z nich tej przepięknej doliny nie widział. Gdzie ona się podziewała?

W głębi doliny wszystko było normalnie. Naprawdę miała osiemset metrów szerokości, nie więcej niż dwadzieścia pięć metrów głębokości oraz bardzo łagodne zbocza. Było tam ciepło i przepięknie, wszędzie trawa i zboża.

Nina i dzieciaki były zachwycone. Zaraz pobiegły zobaczyć, co to za nielegalny osadnik pobudował sobie dom na ich ziemi. Dom czy raczej domek. Nigdy nie poznał, co to farba, choć farba by go tylko oszpeciła. Był z bali ociosanych siekierą i nożem, uszczelnionych białą glinką i obrzuconych prawie do połowy wysokości darnią. A sam squatter stał tuż przy nim.

– Ej, ty, co robisz na naszej ziemi? – zapytał Robert Rampart junior. – Lepiej już idź sobie tam, skąd przyszedłeś. Na pewno z ciebie też złodziej i te krowy są kradzione.

– Tylko to jedno czarno-białe cielę – odparł Clarence Małe Siodło. – Nie mogłem się oprzeć. Ale reszta jest moja. Może sobie zostanę i dopilnuję, żebyście się osiedlili jak trzeba?

– A są tu jacyś dzicy Indianie? – zapytał Gruby.

– W zasadzie to nie. Mnie czasem odwala, może raz na trzy miesiące, i robię się trochę dziki, a pod Siwym Koniem jest paru Osadży, co lubią pohałasować, i to by było na tyle.

– Chyba nie będziesz nam ściemniać, że jesteś Indianinem – zakwestionowała to Mary Mabel. – Trochę za dobrze się na tym znamy.

– Dziewczynko, może powiesz tej krowie, że nie jest krową, bo trochę za dobrze się na tym znasz. Ona myśli, że jest rasy krótkorogiej i nazywa się Piękna Virginia, a ja myślę, że jestem Paunisem i nazywam się Clarence. Jeśli tak nie jest, to powiedz nam to szybko.

– Jak jesteś Indianin, to gdzie te twoje pióra? Nie masz ani jednego pióra.

– Taka pewna jesteś? Niektórzy gadają, że mamy pióra zamiast włosów na… oj no… zaraz, nie można czegoś takiego mówić małej dziewczynce! A ty, skoro jesteś biała, to gdzie twoja Żelazna Korona Longobardów? Nie masz korony i mam wierzyć, że ty i twoi ludzie przypłynęli z Europy paręset lat temu? Naszych plemion jest sześćset i tylko jedno, Siuksowie Oglala mieli pióropusze, i to tylko najwięksi wodzowie, których nigdy nie było naraz więcej niż dwóch czy trzech.

– Trochę na siłę to porównanie – stwierdziła Mary Mabel. – Widzieliśmy Indian na Florydzie i w Atlantic City. Wszyscy mieli pióropusze, a przecież nie mogli być wszyscy potomkami tych Siuksów, co mówisz. A wczoraj w telewizji w motelu też byli Indianie, z Massachusetts. Dali pióropusz prezydentowi i nazwali go Wielkim Białym Ojcem. I co? Powiesz mi, że to wszystko byli przebierańcy?

– Jak jesteś Indianin, to gdzie masz łuk i strzały? – przerwał Tom Rampart. – Na pewno nawet nie umiesz strzelać.

– Tu mnie masz – przyznał Clarence. – Raz tylko z łuku strzelałem. W Tulsie był jeden tor łuczniczy, można było sobie łuk wypożyczyć i postrzelać do tarcz na belach siana. Raz strzeliłem, zdarłem sobie cięciwą skórę z ręki i o mało co kciuka sobie nie złamałem. W ogóle mi to nie wychodziło. Nie rozumiem, jak ktoś może z tego w ogóle strzelać.

– Ej, dzieci – zawołała Nina Rampart do swej gromadki. – Wynosimy te graty z domku, trzeba się wprowadzić. Clarence, da się tu może zjechać naszym kamperem?

– Pewnie, jest całkiem dobra droga gruntowa, o wiele szersza, niż się wydaje z góry. Mam trochę zielonych w skrzyni w domku, zaraz je wezmę i pójdę się gdzieś rozerwać. Nie sprzątałem tam od siedmiu lat, kiedy ostatni raz działo się coś podobnego. Pokażę ci drogę na górę, zjedziesz sobie nią samochodem.

– Ej no, Indiańcu, oszukiwałeś! – Z drzwi budy wypadła Cecilia Rampart. – Masz jednak pióropusz! Mogę go sobie wziąć?

– Nie oszukiwałem, zapomniałem, że go mam – odparł Clarence Małe Siodło. – Mój syn Clarence Na Oklep przysłał mi go dla żartu z Japonii parę lat temu. Pewnie, że możesz.

Wszystkie dzieci zabrały się za wynoszenie gratów z szopy i rzucanie ich do ognia. Nina Rampart i Clarence wyszli na górę doliny drogą gruntową, która od tej strony wydawała się o wiele szersza niż z góry.

– Nina, wróciłaś! Myślałem, że przepadłaś na zawsze! – Robert Rampart podskoczył, widząc ją z powrotem. – A dzieci… gdzieś?

– Zostały w tym… w dolinie. Znaczy… w tym rowie. Znów się przez ciebie denerwuję. Zjadę tam kamperem i rozpakuję go. Może byś też zszedł i pomógł, zamiast gadać tu z tymi dziwnymi typami.

I poszła pod dom Dublina po kampera.

– Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż ta nieustraszona baba wjedzie wozem do tego wąskiego rowu – powiedział wybitny uczony dr Velikof Vonk.

– A wie pan, jak to wielbłąd robi? – odezwał się Clarence Małe Siodło, pojawiwszy się znienacka znikąd. – Zamyka jedno oko, kładzie uszy po sobie i robi „hop”. Kiedy tak zamknie oko i da uszy do tyłu, jest naprawdę wąski. Poza tym, do tego numeru używa się takiej naprawdę wielkiej igły.

– A ten wariat skąd się wziął? – zapytał Robert Rampart, wyskakując na metr w powietrze. – Różne rzeczy zaczynają tu z ziemi wyłazić! Dawać moją ziemię! I żonę! I dzieci! O, o, właśnie jedzie. Nina, w życiu nie wjedziesz kamperem do tego rowu. Zabijesz się, albo się zapadniesz!

Nina Rampart wjechała kamperem do rowu z całkiem zacną prędkością. Można chyba założyć, że po prostu zamknęła jedno oko i zrobiła „hop”. Wóz zmniejszył się i opadł w dół, był już mniejszy niż zabawka. Ale wzbił za sobą całkiem niezłą chmurę pyłu, kiedy tak jechał kilkaset metrów w dół półtorametrowego rowu.

– Robercie, to jest coś jak majaczenie na horyzoncie, tylko na odwrót – wyjaśnił wybitny naukowiec Arpad Arkabaranan, próbując przerzucić kamień na drugą stronę rowu.

Kamień poszybował wysoko w powietrze, w najwyższym punkcie jakby zawisł, jednocześnie zmniejszając się do rozmiarów ziarnka piasku, a potem spadł do rowu, na oko nie przeleciawszy nawet dwudziestu centymetrów. Nikt nie dorzuci kamieniem na drugą stronę osiemsetmetrowej doliny, nawet jeśli z wyglądu ma półtora metra.

– Robercie, popatrz czasem na księżyc zaraz po wschodzie. Wydaje się bardzo wielki, jakby zakrywał dużą część horyzontu, a tak naprawdę zakrywa tylko pół stopnia. Trudno uwierzyć, że dałoby się ustawić dookoła wzdłuż horyzontu siedemset dwadzieścia takich księżyców, albo sto osiemdziesiąt od horyzontu po zenit. Tak samo trudno uwierzyć, że twoja dolina jest tysiąc dwieście razy większa, niż się wydaje, ale była mierzona i tak właśnie jest.

– Dawać moją ziemię. I żonę. I dzieci – wyrecytował tępo Robert. – Cholera, znów jej dałem odjechać.

– Rob, wiesz, co ci powiem? – napadł na niego Clarence Małe Siodło. – Ktoś, kto dwa razy pozwala żonie odjechać, nie zasługuje na to, żeby ją zatrzymać. Daję ci czas do zmroku i tracisz ją. Bo całkiem mi się babka spodobała. Jeden z nas wieczorem będzie na dole.

Po chwili cała gromada usadowiła się w tej małej gospodzie przy drodze z Cleveland do Osage, zaledwie osiemset metrów stamtąd. Gdyby dolina biegła w tamtym kierunku, byłoby tam tylko półtora metra.

– To psychiczny węzeł w kształcie wydłużonej kopuły – powiedział wybitny naukowiec, dr Velikof Vonk. – Utrzymywany jest podświadomie staraniem nałożonych na siebie co najmniej dwóch umysłów, a silniejszy z nich należy do człowieka, który od dawna nie żyje. Wydaje się, że istnieje od niecałych stu lat, a za kolejne sto znacznie się osłabi. Z europejskich i kambodżańskich podań wiadomo, że takie zaklęte obszary mało kiedy trwają ponad dwieście pięćdziesiąt lat. Osoba, która go pierwsza tworzy, przeważnie traci zainteresowanie nim, podobnie jak innymi ziemskimi sprawami, około sto lat po śmierci. Proste ograniczenie tanatopsychiczne. Zdarzyło się kilka razy, że użyto czegoś takiego jako krótkoterminowej taktyki w działaniach wojennych. Ten psychiczny węzeł, póki się utrzymuje, wywołuje zbiorowe złudzenie, ale tak naprawdę to bardzo proste zjawisko. Nie nabierają się na niego ptaki, krowy, aparaty fotograficzne i kamery, tylko ludzie. Nie ma w tym nic meteorologicznego. To jest wyłącznie psychologiczne. Cieszę się, że byłem to w stanie naukowo wyjaśnić. Inaczej by mnie to męczyło.

– To uskok kontynentalny, który przypadkiem zbiegł się z uskokiem noosferycznym – powiedział wybitny naukowiec Arpad Arkabaranan. – Ta dolina naprawdę ma osiemset metrów i półtora metra jednocześnie. Gdybyśmy mierzyli poprawnie, dostalibyśmy te dwa wyniki naraz. Oczywiście, że to zjawisko meteorologiczne! Wszystko, nawet sny, jest meteorologiczne. To zwierzęta i kamery są przezeń oszukiwane, tylko ludzie poprawnie dostrzegają jego podwójną naturę. Zjawisko powinno być powszechne wzdłuż całego uskoku kontynentalnego, gdzie to ubywa, to przybywa kilkaset metrów i one muszą gdzieś się podziać. Prawdopodobnie to się ciągnie przez całą środkową Oklahomę i Teksas. Wiele z tych drzew istnieje podwójnie, a wiele nie istnieje w ogóle. Człowiek o odpowiednim nastawieniu mógłby w tej dolinie uprawiać zboże albo hodować bydło, ale tak naprawdę ona nie istnieje. Ewidentna paralela do Luftspiegelungthal3 w Szwarcwaldzie w Niemczech, która istnieje albo nie istnieje, zależnie od okoliczności i nastawienia patrzącego. Potem mamy przypadek Szalonej Góry w hrabstwie Morgan w Tennessee, której nie ma nigdy, oraz Miraż Małego Wilka na południe od Presidio w Teksasie, z którego wypompowano przez dwa i pół roku dwadzieścia tysięcy beczek wody i dopiero wtedy odzyskał status mirażu. Cieszę się, że byłem to w stanie naukowo wyjaśnić, inaczej by mnie to męczyło.

– A ja po prostu nie rozumiem, jak on to osiągnął – powiedział wybitny naukowiec Willy McGilly. – Kora cedrowa, liście dębu, słowo „Petahauerat”. Przecież to niemożliwe! Kiedy byłem mały i chcieliśmy sobie zrobić kryjówkę, używaliśmy kory świerku białego, liści klonu jesionolistnego, a słowo brzmiało „Boudika”. Tu wszystkie trzy elementy są nieprawidłowe. Nie jestem w stanie tego naukowo wyjaśnić i mnie to męczy.

Poszli z powrotem do Wąskiej Doliny.

– Dawać moją ziemię! I dzieci! I żonę! – powtarzał w kółko Robert Rampart.

Nina Rampart wygramoliła się kamperem z wąskiej szczeliny i wyjechała przez wąską bramkę w oddalonym o kilka metrów ogrodzeniu.

– Kolacja gotowa! Ile można na ciebie czekać? – powiedziała. – Niezły z ciebie osadnik, co boi się wejść na własną ziemię! Wsiadaj, ile można czekać!

– Dawać moją ziemię! I dzieci! I żonę! – powtórzył jeszcze Robert. – O, Nina, jesteś. Teraz to już masz tu zostać. Dawać moją ziemię! I dzieci! I wyjaśnienie tej okropnej sytuacji.

– Trzeba zdecydować, kto w tym domu rządzi – oświadczyła stanowczo Nina. Złapała męża, przerzuciła go sobie przez ramię, zaniosła do kampera, wrzuciła go do środka, trzasnęła (zdawało się) dziesiątką drzwi na raz i z furią zjechała z powrotem do Wąskiej Doliny, która już wydawała się szersza.

O, to miejsce normalniało z każdą minutą! Zaraz zrobiło się prawie tak szerokie, jak być powinno. Psychiczny węzeł w kształcie wydłużonej kopuły się rozpadł. Uskok kontynentalny zbiegający się z uskokiem noosferycznym spojrzał prawdzie w oczy i postanowił się podporządkować. Rampartowie objęli swoją ziemię w posiadanie, a Wąska Dolina stała się normalna jak wszystko inne.

– Straciłem ziemię – jęczał Clarence Małe Siodło. – To była ziemia mojego ojca Clarence’a Wielkie Siodło i miałem ją zostawić synowi, Clarence’owi Na Oklep. Wydawała się tak wąska, że nikt nie zauważał, ile tu jest miejsca i nikt nie próbował tu wchodzić. A teraz wszystko przepadło.

Clarence Małe Siodło oraz wybitny uczony Willy McGilly stali na stoku Wąskiej Doliny, która teraz widoczna była w całej swojej osiemsetmetrowej rozciągłości. Właśnie wschodził księżyc, tak wielki, że wypełniał jedną trzecią nieba. Kto by pomyślał, że aby wypełnić niebo od horyzontu po zenit trzeba by stu osiemdziesięciu takich gigantycznych księżyców, a przecież wystarczyło przyłożyć miarkę i to sprawdzić.

– Miałem już wróbla w garści i wypuściłem go – jęczał Clarence. – Miałem piękną dolinę tylko dla siebie, za darmo, i straciłem ją. Jestem jak ten pechowiec ze śmiesznych komiksów albo biblijny Hiob. Czeka mnie tułaczka i tyle.

Willy McGilly rozejrzał się ukradkowo. Byli sami nad doliną.

– Może trzeba trochę podkręcić ten czar? – powiedział.

Zabrali się za to, i to jak! Rozpalili trzaskający ogień i zaczęli wrzucać do niego rzeczy. Kora z czerwonego wiązu – bo skąd wiadomo, czy nie zadziała?

Zadziałała! Drugie zbocze doliny od razu przybliżyło się o sto metrów, a z dołu dobiegły niespokojne krzyki.

Liście robinii – i dolina zwęziła się jeszcze bardziej! Z głębi rozległy się przerażone wrzaski dzieci i dorosłych oraz radosny głosik Mary Mabel Rampart, wołającej:

– Trzęsienie ziemi! Trzęsienie ziemi!

– Niech moja dolina zawsze będzie szeroka, kwitnąca i tak dalej, i zielona od trawy i dolarów! – zaintonował Clarence Małe Siodło w pauniskim stylu. – Ale niech będzie wąska, jeśli przyjdzie kto obcy. Niech go zgniecie jak robaka!

Ludzie, ta dolina miała już tylko ze trzydzieści metrów, a do wrzasków z dołu dołączyło histeryczne pokasływanie uruchamianego wozu kempingowego.

Willy i Clarence rzucili do ognia wszystko, co mieli. Ale słowo? Słowo? Kto pamięta, jakiego słowa potrzeba?

– Korsykanateksas! – wyskandował Clarence Małe Siodło pewnym tonem, licząc, że los się nabierze.

Odpowiedziała mu nie tylko oślepiająca fala letnich błyskawic, ale i grzmoty, i deszcz.

– Czahiksi! – zaklął Clarence Małe Siodło. – Zadziałało. A nie myślałem. Wszystko będzie dobrze. A deszcz się przyda.

Dolina z powrotem stała się półtorametrowym wąwozem.

Kamper z trudem wyjechał z Wąskiej Doliny przez małą furtkę. Był płaski jak kartka papieru, a rozwrzeszczane dzieci i dorośli w środku mieli tylko jeden wymiar.

– Zwęża się! Zwęża! – ryczał Robert Rampart, nie grubszy, niż gdyby był z kartonu.

– Zgnietli nas jak robale – zaintonowali jego synowie. – Jak papier.

– Mort, ruine, ecrasement! – wydeklamowała Cecilia Rampart jak wielka tragiczka, którą była.

– Pomocy! – chrypiała Nina Rampart, ale puściła oko do Willy’ego i Clarence’a, kiedy przejeżdżali obok. – Zawsze jestem trochę wymięta po tym całym osadnictwie.

– Nie wyrzucajcie tych papierowych laleczek. To mogą być mali Rampartowie – dodała Mary Mabel.

Kamper kaszlnął po raz kolejny i podskoczył, już na równej ziemi. To nie mogło trwać wiecznie. Jadąc dalej, już się poszerzał.

– Myślisz, Clarence, że przesadziliśmy? – zapytał Willy McGilly. – Co powiedział jeden płaszczak do drugiego?

– Żeby mi się to nie rozeszło – odparł Clarence. – Nie, Willy, chyba nie przesadziliśmy. Ten ich samochód już teraz ma z pół metra szerokości. Zanim wyjadą na drogę, zrobi się normalny. Następnym razem, jak będę to robił, dam do ognia płytę wiórową i się okaże, kto tu kogo nabiera.

Ani wysp z wapienia – Przedmowa, Michael Bishop

ani wysp z wapienia

PRZEDMOWA, MICHAEL BISHOP

Lafferty każdemu czytelnikowi wyda się kimś sui generis – od razu widać, że nie ma drugiego takiego. Ale jest też wybitnie sobą – styl ma tak oszałamiający i wybuchowy, że można by to nazwać laffertyzmami.

Popatrzcie na pierwszy akapit Ani wysp z wapienia, opowieści wynikłej z jego zainteresowania geologią, mineralogią, zbieraniem kamieni, wydobywaniem narracji oraz architektonicznymi i literackimi lapidariami. (To rozbrajające, że miał talent do uchodzenia za eksperta w każdej możliwej -logii).

Ten akapit brzmi: „Lapidariusz to ktoś, kto tnie, poleruje, graweruje i oprawia drobne kamienie. Jest także skrybą o chaotycznym stylu, który tu i ówdzie utyka kamienie lub ich kawałki, próbując utworzyć z nich mozaikę”.

Tym podejrzanym wstępem nasz kobold z Oklahomy nie tylko definiuje nieznany nam termin, ale także przywołuje misterną architektoniczną mozaikę, kojarzącą się z metodą literacką, na bazie której skonstruowane jest całe opowiadanie.

Posłuchajcie opowieści, którą sprzedawca kamienia zachwala swój towar przed salą pełną miejskich urzędników: „chcemy, żeby [wszyscy] nas odwiedzali, ale jakoś nikt nie chce. Teraz mój kraj jest o jakieś pięć kilometrów stąd” (wyróżnienie moje).

Ta gadka kojarzy się trochę z „Podróżą do Laputy”, trzecią częścią mojej najukochańszej książki na świecie, Podróży Guliwera. Sterowane magnetytem latające wyspy Laputy po raz pierwszy oszołomiły mój wygłodniały nastoletni umysł w Tulsie w Oklahomie w roku 1958.

Dlatego w roku 1984 wybrałem to właśnie opowiadanie, by reprezentowało R. A. Lafferty’ego w antologii zatytułowanej Light Years and Dark: Science Fiction and Fantasy Of and For Our Time. A tak je w niej zaanonsowałem:

„Jak pięćdziesięciokilowa dziewczyna może zbudować w sześć godzin Różową Pagodę, która waży trzydzieści milionów ton? R. A. Lafferty opowie wam o tym w tym wspaniałym «artykule» o latających wapiennych wyspach i nieustraszonej pannie Phosphor McCabe, której niesamowite zdjęcia niebotycznej Sztucamucy (plansze I do XXII) niestety nie są zamieszczone w tekście”.

„Bowiem Lafferty jest słynny – choć może osławiony byłoby lepszym słowem – z niepoprawnej nieortodoksyjności swoich pomysłów na opowiadania i strategii fabularnych. Jego teksty rozpoznaje się od razu – o wielu innych pisarzach nie da się tego powiedzieć”.

„Jest tak charakterystyczny, że wydawałoby się, że naraża się na łatwe parodiowanie, a jednak jest tak obłędnie oryginalny, że każda próba parodii staje się bladym pastiszem jego metody pisarskiej, a tym samym hołdem raczej niż parodią”.

„Nowa Fala? Stara Fala? A czy to ważne? Lafferty jedzie na grzbiecie takiej fali, że tylko on jeden wie, kiedy ona się załamie i jak na niej surfować”.

I do dziś jest w zasadzie tak samo. To prawda, ci, którym udają się nieco przyzwoitsze parodie lub hołdy dla Lafferty’ego (jak Neil Gaiman), przeważnie robią to dzięki wiedzy, jak pisać takie opowiadania, oraz świadomości, dlaczego nikt nie buduje swojej kariery na naśladownictwie jedynego w swoim rodzaju Raphaela Aloysiusa Lafferty’ego.

ANI WYSP Z WAPIENIA

Lapidariusz to ktoś, kto tnie, poleruje, graweruje i oprawia drobne kamienie. Jest także skrybą o chaotycznym stylu, który tu i ówdzie utyka kamienie lub ich kawałki, próbując utworzyć z nich mozaikę.

Ale jak nazywamy kogoś, kto tnie, szlifuje i oprawia bardzo duże kamienie?

Weźmy dla przykładu taki mały lapillus, czyli kamyk:

Początki malarstwa jako sztuki w Grecji łączą się z konkretnymi historycznymi osobami, natomiast początki rzeźby giną w mrokach legend. Jej autentyczna historia zaczyna się dopiero około roku 600 p.n.e. Uważano ją wtedy za sztukę przekazaną ludziom przez bogów; taką bowiem ideę sugeruje wierzenie, że pierwsze rzeźby spadły z nieba.

Słownik klasycznej literatury i starożytnościwydawnictwa Harper

Ten kamyczek osadzimy sobie w jednym rogu, choć kryje w sobie niezrozumienie, co spadało z nieba. Nie były to gotowe rzeźby.

Potem osadzimy kolejny kamyczek:

(Tutaj nie mamy dokładnego cytatu. To jest od Charlesa Forta4 lub któregoś z jego naśladowców).

Pewien uczony nie chciał uwierzyć, że parę odłamków wapienia spadło z nieba, choć dwóch chłopów widziało, jak spadają. Nie mogły spaść z nieba, upierał się uczony, bo w niebie nie ma wapienia. (I co by zrobił taki uczony, gdyby musiał zmierzyć się z kwestią Wielorybów na Niebie?)

Ten kamyczek mądrości osadzimy w drugim rogu. I rozejrzymy się za kolejnymi.

***

Handlarz wapieniem zachwalał swój towar miejskim urzędnikom. Zachwalanie szło mu słabo, bo był słabym sprzedawcą. Z argumentów miał tylko cenę – był dobrze ponad dziesięć razy tańszy od pozostałych oferentów, i lepszą jakość. Ale nie wyglądał dobrze. Miał gołą pierś (i potężnie sklepioną). Miał tylko krótką narzutkę na ramionach i spódniczkę w dole. Na nogach miał crepida, czyli sandały Hermesa, wykonane na oko z koźlej skóry – głupi wygłup. Miał spaloną słońcem skórę i włosy, ale nasada włosów i skóra sugerowały, że są jasne. Miał blond brodę, ale w całości pokrytą (jak wszystko inne) kredowym lub wapiennym pyłem. Był spocony i brzydko pachniał. Był to dość złożony zapach: wapień, ostry brąz, kozy, koniczyna, miód, ozon, soczewica, zsiadłe mleko, obornik i śmierdzący ser.

– Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli robić z panem interesy – mówił burmistrz miasta. – Inne firmy mają dobrą reputację i tradycję.

– Nasza też ma tradycję – powiedział handlarz wapieniem. – Działamy na tym samym… hm… wózku… od dziewięciu tysięcy lat.

– Bzdury – zawołali urzędnicy od ulic i kanalizacji. – Nie chce pan nawet podać adresu tej swojej firmy. I nie złożył pan oficjalnej oferty.

– Adres brzmi: Sztucamuca – odparł handlarz wapieniem. – I tyle, niczego więcej nie jestem w stanie podać. Bo niczego więcej nie ma. Oficjalną ofertę też złożę, jeśli mi pokażecie, jak to się robi. Proponuję wam trzysta ton najlepszego marmurowego wapienia, pocięte dokładnie według specyfikacji i dostarczone w wybrane miejsce, z gwarancją, że będzie odpowiadało wymaganiom, że kamień będzie bez wad, czysto biały lub różnobarwny; oferuję dostawę całości w godzinę, za cenę trzystu dolarów lub siedemdziesięciu kwintali kukurydzy.

– Bierzcie to, bierzcie! – zawołała panna Phosphor McCabe. – Po to was wybieramy, abyście potrafili tanio realizować zadania publiczne. Proszę nie przegapić tej okazji! – Phosphor McCabe była fotografką, która mieszała się do wszystkiego i we wszystko.

– Cisza, młoda damo, albo każę panią wyprowadzić z sali wysłuchań – powiedział urzędnik do spraw parków. – Proszę czekać na swoją kolej i nie wtrącać się w inne sprawy. Już się wzdrygam na samą myśl, z jakim wnioskiem pani dziś przychodzi. Nie ma chyba grupy bardziej udręczonej przez wariatów niż my.

– Pan ma bardzo kiepską reputację – powiedział urzędnik do spraw finansów – o ile w ogóle ktokolwiek o panu słyszał. Ale mówi się, że ten pana wapień czy marmur nie jest trwały, że stopi się jak grad. Mówi się nawet, że miał pan coś wspólnego z tym potwornym gradem przedostatniej nocy.

– Oj, po prostu sobie trochę poświętowaliśmy – powiedział handlarz wapieniem. – Za kamień, który dowieźliśmy do Arkansas, dostaliśmy kilkadziesiąt butelek wina z Tontitown i wypiliśmy je. Ale ten grad nikomu i niczemu nie zrobił krzywdy. No, niektóre bryłki były jak piłki do koszykówki, nieźle, co nie? Ale uważaliśmy, gdzie spadają. Jak często widzieliście takie gradobicie, które nie robi żadnych szkód?

– Nie możemy sobie pozwolić na to, aby wyjść na durniów – oświadczył urzędnik do spraw edukacji i kultury. – A ostatnio parę razy niestety wyszliśmy, nie do końca ze swojej winy. Nie możemy sobie pozwolić na kupowanie kamienia do tej budowy od kogoś takiego jak ty.

– Ale może moglibyście mi załatwić jakieś sto dwadzieścia ton porządnego różowego granitu? – zapytał uśmiechnięty różowawy facet.

– No nie, to jest zupełnie nie ta wyspa – powiedział handlarz wapieniem. – Ale jak ich spotkam, to przekażę.

– Panie Chalupa, co pan tu w ogóle robi? – rzucił burmistrz surowo do uśmiechniętego różowawego faceta. – Ma pan czekać na swoją kolej i nie wtrącać się do tej sprawy. Ostatnio wygląda, że co jedna komisja, to gorsi wariaci przychodzą.

– Ale przecież wy w ogóle nic nie ryzykujecie – powiedział handlarz do członków komisji. – Ja te kamienie przywiozę, potnę i ustawię, gdzie trzeba. Jeśli nie będziecie zadowoleni, nic nie płacicie, mogę też zabrać je z powrotem. A jeśli będziecie, płacicie mi trzysta dolarów albo siedemdziesiąt kwintali kukurydzy.

– Ja chcę pojechać z panem do pańskiego kraju – zawołała panna Phosphor McCabe. – Fascynujące rzeczy o nim słyszałam. Chciałabym zrobić o nim artykuł ze zdjęciami do magazynu geograficznego „Heritage”. Daleko jest teraz pana kraj?

– Nie ma sprawy – powiedział handlarz wapieniem. – Zaczekam na panią. Pójdziemy, jak tylko ja załatwię swoją sprawę, a pani swoją. My lubimy wszystkich i chcemy, żeby nas odwiedzali, ale jakoś nikt nie chce. Teraz mój kraj jest o jakieś pięć kilometrów stąd. Ostatnia szansa, drodzy panowie. Oferuję najlepszą cenę za znakomity wapień, nie znajdziecie takiej nigdzie, choćbyście żyli dwieście lat. A mam nadzieję, że wszyscy dożyjecie dwustu lat. My lubimy wszystkich i wszystkim życzymy, żeby żyli co najmniej dwieście lat.

– W żadnym razie – oświadczył burmistrz. – Robiąc interesy z kimś takim jak pan, stajemy się pośmiewiskiem całego stanu. Co to za kraj, o którym pan mówi, co jest pięć kilometrów stąd? To nieprawda. Marnuje pan swój czas i nasz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dark They Were And Golden Eyed – słynna, największa w Europie księgarnia, specjalizująca się w fantastyce i komiksach, istniejąca do roku 1981 Nazwę wzięła od opowiadania Raya Bradbury’ego, w polskim przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz noszącego tytuł Ciemnoskórzy byli i złotoocy (przyp tłum) [wróć]