Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1359 osób interesuje się tą książką
On zwykle nie sypia z nikim godzinę po poznaniu.
Ona – tak.
Sarah Anderson ma dwadzieścia osiem lat, mieszka w Nowym Jorku, ostatnio w pracy ominął ją duży awans i ma wrażenie, że stoi w miejscu (a może nawet się cofa). Na szczęście wkrótce będzie mogła zapomnieć o kłopotach zawodowych i nieudanym życiu miłosnym, bo zbliża się ślub jej najlepszej przyjaciółki. I to nie byle jaki ślub – tylko irlandzki! Żegnaj, Nowy Jorku, witajcie, zielone wzgórza, mężczyźni o zniewalających akcentach i iskrzących się oczach. Ten ślub ma być idealny, a ona jako pierwsza druhna tego dopilnuje.
Kiedy poznaje brata pana młodego, Declana Murphy’ego, nie może uwierzyć, że los może być aż tak przewrotny. To jej ostatni facet na jedną noc, którego miała już NIGDY więcej nie zobaczyć, a tym bardziej nie być z nim swatana.
Declana ta sytuacja bawi i nie zamierza niczego jej ułatwiać, a Sarah za wszelką cenę stara się utrzymać ich sekret w tajemnicy. Kobieta musi zrobić wszystko, by przetrwać ten weekend bez kolejnych katastrof. Tylko czy to na pewno możliwe, gdy Declan najwyraźniej wcale nie chce zapomnieć tej jednej nocy?
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:One Night Only
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Justyna Yiğitler
Korekta: Katarzyna Kusojć
Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda
Projekt okładki: nicandlou.com
Copyright © Catherine Walsh, 2021
Published in Great Britain in 2021 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Ewelina Gałdecka, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-162-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Ktoś jest w moim łóżku.
Gapię się na pokrytą ciemnymi włosami głowę leżącego obok mężczyzny i próbuję sobie przypomnieć jego twarz. Próbuję sobie przypomnieć cokolwiek. Mam mgliste wspomnienia: siedzę przy barze, przede mną stoi pusty kieliszek po shocie, a na biodrach czuję ciężar ciepłych dłoni. Ale cała reszta jest niewyraźna.
Można to oczywiście wytłumaczyć narastającym gdzieś za oczami bólem oraz tym, że czuję się, jakbym właśnie wykasłała kłębek sierści.
Kładę się na plecach i opieram głowę o poduszkę, wkurzona na samą siebie. Zaszalałam w noc poprzedzającą dzień roboczy! Zwykle jestem bardziej zdyscyplinowana.
Kiedy obok mnie rozlega się natarczywy dźwięk wibracji, sięgam po leżący na nocnej szafce telefon. Siódma rano. Kalendarz przypomina mi, co powinnam teraz robić, więc piszę do Claire, mojej współlokatorki, żeby wyjaśnić jej, dlaczego muszę zmienić plany.
Słyszę ją za drzwiami, jak krąży po kuchni, zanim nagle robi się cicho. Po chwili otrzymuję odpowiedź:
Dlaczego zawsze musisz się z kimś przespać, kiedy mamy iść pobiegać?
Odpisuję:
Nie potrafię powstrzymać nocnej Sarah. A nocna Sarah nienawidzi Sarah dziennej.
Claire nie odpowiada, więc unoszę się do pozycji siedzącej, odłączam ładowarkę od telefonu i pozwalam, żeby kabel opadł hałaśliwie na podłogę.
Mężczyzna obok mnie nawet nie drgnie.
Nienawidzę osób, które śpią tak głęboko.
– Hej! – Przenoszę stopy na podłogę i klepię go w nagie ramię. Ciepła w dotyku skóra to jedyna wskazówka, że w ogóle żyje. Odkasłuję.
Nic. W porządku.
Z gołym tyłkiem pośpiesznie pokonuję kilka kroków dzielących mnie od drzwi sypialni, chwytam szlafrok i owijam się nim. Potrzebuję prysznica. Włosy kleją mi się do karku przepocone po gorącej, letniej nocy i tym wszystkim, co zrobiłam. Co my zrobiliśmy. Cokolwiek to było. Nie muszę nawet patrzeć w lustro, żeby wiedzieć, że makijaż mam rozmazany po całej twarzy.
Uchylam drzwi i rzucam ostrzegawcze spojrzenie Claire, która zaciekawiona czai się w korytarzu, po czym z trzaskiem je zamykam. Mężczyzna budzi się gwałtownie i podrywa tak, że niemal spada na podłogę.
– Ojej, przepraszam – grucham i podchodzę do łóżka, ale go nie dotykam. To by znaczyło, że zamierzam do niego wrócić. – Obudziłam cię?
– Nie – kłamie. Jego głos jest ochrypły od snu. Odwraca się, żeby na mnie spojrzeć, a pościel się zsuwa i odsłania jego pierś. Nie odrywam wzroku od jego twarzy. Zaspanej, przystojnej twarzy. Niebieskie oczy spoglądają spod gęstych brwi, ściągniętych w tej chwili w wyrazie dezorientacji. Moja przyjaciółka Soraya powiedziałaby, że ma żuchwę superbohatera. Wydaje mi się, że go po niej lizałam…
– Przepraszam, że tak wcześnie – mówię – ale muszę iść do pracy. – Posyłam mu swój zwykły uśmiech, grzeczny i zachęcający, a przy tym odrobinę przepraszający.
Mruga zaskoczony. Mam wrażenie, że obserwuję na żywo, jak jego mózg się budzi.
– Wykopujesz mnie? – Jego irlandzki akcent robi się teraz wyraźniejszy. To właśnie nim mnie wczoraj rozmiękczył.
– Idę do pracy. Ty nie musisz iść do pracy?
– Nie do końca. Nie.
Tłumię westchnienie. Zwykle o tej porze są już pół przecznicy stąd.
– Okej. Ale ja muszę. Więc… wstawaj!
Podnoszę z podłogi jego T-shirt, bo wydaje mi się to nieco mniej intymne niż sięgnięcie po leżące obok bokserki, i rzucam go do niego. Ląduje gdzieś w okolicy jego kolan. Ale mężczyzna nie wykonuje żadnego ruchu, który wskazywałby, że zamierza go włożyć.
– Masz ochotę na śniadanie? – pyta.
Śniadanie? Ból głowy narasta.
– Przepraszam, jeśli nie wyraziłam się jasno, ale musisz wyjść, żebym ja mogła wyjść.
– Dlaczego nie mogę zostać?
– Bo możesz coś ukraść, jeśli zostawię cię tu samego.
– A dlaczego nie możesz zostać ze mną?
– Bo… – Urywam na widok uśmiechu na jego twarzy. Droczy się ze mną. Odprężam się odrobinę. Nie mam problemu z droczeniem się. Luzik. – Bo muszę iść do pracy – dokańczam.
Sięga po T-shirt i wkłada go przez głowę. W końcu. Ciaśniej zawiązuję pasek szlafroka i próbuję sobie przypomnieć, co mam dziś do zrobienia. Pakowanie. Pralnia. Pedicure.
– Masz jakieś plany na wieczór?
– Dzisiejszy wieczór? – Mięśnie jego ramion na chwilę mnie rozpraszają. – Jestem zajęta.
– A jutro?
– Jestem zajęta codziennie – oświadczam, próbując jasno zakomunikować, jaki jest status tego, co się między nami dzieje. Tym razem w końcu do niego dociera.
Drapie się po pokrytym delikatnym cieniem zarostu policzku. Wygląda niemal na zaskoczonego.
– Zwykle nie sypiam z kimś godzinę po tym, jak go poznam.
– Cóż… – Rozkładam szeroko ręce, bo tracę już cierpliwość. – Ja tak.
Przez chwilę wpatruje się we mnie w milczeniu. A potem uśmiecha się szeroko.
– W porządku. – Z tymi słowami odrzuca pościel i wstaje. Nagi od pasa w dół.
Okeeej.
Mamrocząc pod nosem, że może lepiej zostawię go samego, wymykam się z sypialni. Claire czeka w kuchni ubrana w swoje drogie ciuchy do biegania.
– Wyszedł? – pyta zdezorientowana.
– Ubiera się. – Przygładzam dłonią włosy, które muszą przypominać ptasie gniazdo. – Ale zaraz potem wyjdzie. Obiecuję.
– Przecież nie narzekam. To najbliższa seksowi sytuacja, jaka zdarzyła mi się w ostatnim czasie.
– Zabawne. – Ale prawdziwe. Claire spędza w swojej prestiżowej pracy tyle godzin, że musi, jak ciągle powtarza, cieszyć się życiem za moim pośrednictwem.
– Nawiasem mówiąc, dostałaś przesyłkę. Zostawiłam ci ją wczoraj wieczorem, ale oczywiście byłaś zbyt zajęta, żeby ją zauważyć. – Podaje mi kopertę z blatu. – To chyba twój paszport. Na ostatnią chwilę, co?
Ignorując jej słowa, rozrywam kopertę. Rzeczywiście na ostatnią chwilę… Ale to dlatego, że planując podróż, kompletnie zapomniałam o tym, co najbardziej oczywiste i niezbędne. Na szczęście to rzeczywiście mój paszport. Niebieska książeczka z twardą okładką wygląda bardzo oficjalnie w moich dłoniach.
– Niezłe zdjęcie – mówi, zaglądając mi przez ramię.
– Powinnam była rozpuścić włosy. Wyglądam jak kosmitka.
– Ja na swoim wyglądam jak seryjna zabójczyni.
Obie milkniemy, kiedy otwierają się drzwi mojej sypialni. Mój facet na jedną noc wchodzi do kuchni, dzięki Bogu kompletnie ubrany.
– Dzień dobry – wita się słodko Claire, bawiąc się jednym z opadających jej na ramiona warkoczy. – Kawy?
Mężczyzna uśmiecha się z wdzięcznością.
– Kawa brzmi świetnie.
– Nie – wtrącam się. – On nie ma czasu na kawę. Właśnie wychodzi.
Claire przygląda nam się bez skrępowania, kiedy popychając go dwoma palcami, kieruję mężczyznę do drzwi.
– Wszystkie swoje zdobycze tak rozstawiasz po kątach? – pyta. Nie wydaje się zirytowany. Raczej rozbawiony.
– Zwykle nie muszę.
Czuję pod dłonią jego cichy śmiech. Przestaję go dotykać i otwieram drzwi.
Wychodzi na korytarz i odwraca się twarzą do mnie. Boże, ależ z niego przystojniak! Jestem płytka, wiem. Ale jakaś część mnie odczuwa zadowolenie na myśl, że udało mi się go poderwać.
– Świetnie się bawiłem tej nocy – mówi.
– Cieszę się. Ja też.
– Niesamowita chemia…
– Raczej tequilla – poprawiam go.
Kiwa głową z poważną miną.
– To też prawda. No dobra… Może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że próbujesz powstrzymać to, co się między nami dzieje.
– Nic się nie dzieje. Wykopuję cię z mojego mieszkania.
– Rozumiem. Ale mogłabyś…
– Do widzenia – mówię stanowczo i zamykam mu drzwi przed nosem.
Załatwione.
Odwracam się triumfalnie, ale Claire tylko marszczy brwi.
– Nigdy wcześniej nie byłam tobą tak rozczarowana.
– Co?
– Co?! – powtarza po mnie. – Czy ty go wdziałaś? Albo raczej: czy ty go słyszałaś?
– Widziałam. Słyszałam. A teraz idę pod prysznic.
– Jak na kogoś tak bystrego bywasz strasznie głupia – woła za mną. – I wisisz mi wspólne bieganie!
***
Jest piękny letni poranek w Nowym Jorku. Piękny w sensie: niebieskie niebo, zieleń drzew i lśniące drapacze chmur. Aplikacja pogodowa na moim telefonie twierdzi, że mamy sześćdziesiąt pięć stopni*, więc po ledwie pięciu minutach na zewnątrz zdejmuję marynarkę. Za kilka godzin temperatura i wilgotność wzrosną, ale na razie jest idealnie. Pośpiesznie przemierzam miasto. Kojące dźwięki podcastu NPR** szumią mi w uszach, kiedy dołączam do tłumu ludzi zmierzających do pracy.
Moje mieszkanie w East Village dzieli od położonej tuż przy Union Square siedziby Baxter & Sons Architects ledwie dwudziestominutowy spacer. Chociaż słowo „siedziba” może nie jest najtrafniejsze. Zajmujemy pół piętra średniej wielkości budynku o szklanych ścianach, tuż nad meksykańską knajpą Chipotle i salonem pielęgnacji paznokci, który wydaje się wiecznie zamknięty. I właściwie trudno mówić o Baxter & Sons, skoro został już tylko Baxter. Dzieci Harveya odeszły lata temu i założyły własne firmy, ale on zdecydował się zachować nazwę, żeby nie musieć zmieniać całego brandingu.
Pomimo porannego poślizgu docieram do biura dobre pół godziny przed czasem i tylko odrobinę zdyszana. Jeszcze prawie nikogo nie ma, ale mój kumpel z boksu, Will, siedzi na swoim miejscu i wyjada kawałki owoców z kubka. Nie należy do rannych ptaszków, więc kiedy wpadam do środka, wita mnie tylko mruknięciem. W normalnych okolicznościach nie odezwałabym się do niego przez co najmniej godzinę, ale kiedy wyjmuję z uszu słuchawki, dostrzegam obok mojej klawiatury dużą kawę na wynos.
– Co to jest?
– Latte – odpowiada, nabijając truskawkę na plastikowy widelczyk.
– Dlaczego?
– Czy potrzebuję specjalnego powodu, żeby kupić mojej współpracowniczce poranną kawę?
Stawiam torebkę na biurko.
– Czego chcesz?
– Niczego.
– Niczego?
– Zaglądał tu Harvey…
Ach! Więc to stąd ta kawa. Nie łapówka, ale wyraz współczucia.
Biorę wysoki kartonowy kubek i pociągam łyk.
– Może dlatego, że wybrał niewłaściwą osobę – odpowiadam lekko.
– Cieszę się, że już się z tym pogodziłaś – rzuca ironicznie.
Krzywię się.
Minęły trzy tygodnie, od kiedy ominął mnie awans. Trzy tygodnie, od kiedy Harvey dał posadę Matthiasowi. Ciężko pracującemu, przystojnemu Matthiasowi, który zawsze przynosi przekąski i zawsze mówi „dzień dobry”. Zorganizował składkę w biurze, żeby kupić mi kwiaty na urodziny, i dwa razy pożyczył mi swój wielki parasol, ponieważ padało, a ja zapomniałam własnego.
I właśnie dlatego to wszystko jest takie irytujące. Matthias nie jest moim wrogiem, więc nawet nie mogę go nienawidzić. Cieszę się, że mu się powiodło.
I zadręczam, że mnie nie.
Wszystkie artykuły w sieci mówią, że jeśli dochodzi do czegoś takiego, powinno się zacząć rozglądać za nową pracą. Ale szukanie nowej pracy jest stresujące. Oznacza sekrety, wykradanie się na rozmowy rekrutacyjne i wieczory zmarnowane na przygotowania.
Oznacza wysiłek, na który nieszczególnie mam ochotę.
Włączam komputer z poczuciem, że wypełniają mnie obawy.
– Nie zamierzasz pójść do Harveya? – pyta Will odrobinę zbyt niewinnie.
– Zamierzam poczekać i zrobić to dopiero po twoim spotkaniu z Yasmine o dziesiątej, żebyście nie mieli o czym rozmawiać.
Krzywi się i w końcu na mnie spogląda.
– Maruda.
– Plotkarz.
– Jeśli cię zwolni, biorę twoje biurko.
Uchyla się przed długopisem, którym w niego rzucam, i wraca do swojego śniadania.
Ale ma rację. Powinnam pójść do Harveya i przyjąć cios, zanim pojawi się reszta pracowników. Jednak kiedy się loguję i widzę mail od Annie, moje myśli natychmiast zmieniają bieg.
Annie to moja najlepsza przyjaciółka od ponad dziesięciu lat, kiedy to dzieliłyśmy pokój na NYU***. Ja studiowałam architekturę, a ona skakała z kierunku na kierunek, żeby wylądować na historii sztuki, ale od razu po zdobyciu dyplomu dostała pracę w HR i – jak sama mówi – nigdy potem nie spojrzała już na żaden obraz. Ale za to wymiata na wieczorach z quizami.
W zeszłym roku przeprowadziła się do Londynu ze swoim narzeczonym Paulem ze względu na jego pracę, kompletnie lekceważąc złożoną mi po pijaku w wieku dziewiętnastu lat obietnicę, że nigdy się nie rozstaniemy. Jej wyjazd złamał mi serce, ale w zimie mają wrócić do Nowego Jorku, więc od kilku miesięcy planujemy, co będziemy razem robić.
Ale najpierw wesele.
I to nie byle jakie wesele. Irlandzkie wesele.
Paul pochodzi z małej wioski na wschodnim wybrzeżu Irlandii i nie potrzebował się szczególnie wysilać, żeby przekonać Annie do letniej ceremonii w jego rodzinnych stronach. Jeszcze mniej wysiłku wymagało przekonanie do przyjazdu mnie.
Jestem pierwszą druhną i nigdy w życiu nie byłam taka podekscytowana.
Czy istnieje lepszy powód do wydania znacznej części oszczędności niż uczestniczenie w najszczęśliwszym dniu życia najlepszej przyjaciółki?
A jeśli sądzić po oznaczonym jako priorytetowy mailu, który mi wysłała, także najszczęśliwszym dniu mojego życia.
Jeszcze tylko jedna noc i tu będziesz! Paul sprawdził wczoraj hotel, żeby się upewnić co do ostatnich szczegółów. Wszystko jest GOTOWE i wygląda PIĘKNIE, a ja odnotowuję już tylko po dwa napady hiperwentylacji dziennie.
Klikam w załączone zdjęcia i zachwycam się kolejno każdym z nich. To z powodu hotelu ich narzeczeństwo trwało tak długo. Paul się uparł, że chce wziąć ślub właśnie w nim, ale długa lista oczekujących oraz niezbyt niska cena sprawiły, że wcześniej nie byli w stanie tego zrobić.
Odpisuję:
Mój nowy paszport przyszedł dziś rano! Teraz już oficjalnie staję w blokach startowych. Nie mogę się doczekać, aż Cię zobaczę.
– Sarah? – Harvey, mój szef, stoi obok naszego boksu. Okulary ma przesunięte na głowę, na siwe włosy. – Masz czas na szybką rozmowę?
Nie.
– Oczywiście! – Naciskam „wyślij” i zabieram swoją latte.
Kiedy za nim ruszam, Will rzuca mi litościwe spojrzenie. Przynajmniej nikt inny tego nie zobaczy.
– Chodzi o twój projekt dla Grayson Group – mówi, kiedy wchodzimy do jego biura.
Zamyka drzwi, a mój nastrój od razu się pogarsza. Drzwi Harveya są zawsze otwarte. Zawsze. Zamyka je tylko w poważnych chwilach. Chwilach związanych z HR. Chwilach złych wieści.
Siadam na wysłużonym skórzanym fotelu stojącym przed jego biurkiem i próbuję przygotować się na to, co zaraz nadejdzie.
Przynajmniej mogę liczyć, że postawi sprawę jasno i przejdzie od razu do meritum.
– Chcą pójść w innym kierunku.
Choć oczywiście odrobina łagodności by nie zaszkodziła…
– Och… – Zmuszam się do uśmiechu. – Powiedzieli dlaczego?
– Tak. Uważają, że twoje propozycje są za mało natchnione.
– Jasne. – Czuję, że wpadam w defensywny ton, ale nie mogę nic na to poradzić. – Stosuję się do wskazówek z briefu.
– Wiem. – Pauza. – Wiem też, że niedługo zaczynasz urlop.
– To nie problem. Zadzwonię do nich. Rzucę na to okiem, zanim wyjadę.
– Zamierzam ich przekazać Matthiasowi.
Cały wysiłek, żeby zachować profesjonalizm, idzie na marne. Nie jestem w stanie ukryć rozczarowania.
Harvey wzdycha i odchyla się ciężko na oparcie fotela.
– Masz tydzień wolnego. Chcę, żebyś cieszyła się tym czasem. Zrób sobie przerwę. Ciężko pracowałaś przez ostatnie kilka miesięcy. Nie myśl, że tego nie zauważyłem. Ale potrzebujesz świeżego spojrzenia. A ja potrzebuję cię w najlepszej formie, kiedy już wrócisz.
Zduszam irytację, która narasta we mnie w odpowiedzi na jego słowa. Najlepszej formie? Do czego? To na Grayson Group miałam się koncentrować przez najbliższe kilka miesięcy. A teraz dostał ich Matthias. Ot tak.
– Dobrze się czujesz? – pyta Harvey, kiedy nic nie mówię.
– Tak. – Próbuję się otrząsnąć. Próbuję nie pozwolić, żeby raniło mnie to aż tak bardzo. – Zrobię sobie przerwę. Obiecuję. A tymczasem wrócę do pracy.
– Dzięki, Sarah.
Opuszczam jego biuro z pogodnym uśmiechem, który znika, jak tylko wychodzę na korytarz. Przez ostatnie kilka miesięcy ciężko pracowałam, ale nie przyniosło to żadnych efektów. Nie tylko nie dostałam awansu, wręcz wygląda na to, że się cofam.
– Uważaj! – warczę instynktownie, kiedy niemal wpadam na kogoś wychodzącego zza rogu.
To Matthias. W dłoni ma croissanta.
– Przepraszam – mamroczę na widok szoku malującego się na jego twarzy. – Nie wypiłam jeszcze kawy.
– Myślałem, że jesteś rannym ptaszkiem. – Uśmiecha się. – Ostatnio przychodzisz do biura nawet wcześniej niż ja.
Czy to przytyk? Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczy, żebym się upewniła, że nie. Oczywiście, że nie. Jest po prostu koleżeński. Bo to Matthias, a on właśnie taki jest. Pan Świetny Kumpel. Pan Utalentowany. Supermiły…
– Zostawiłem śniadanie w kuchni, gdybyś miała ochotę się poczęstować.
– Świetnie, dzięki.
Otwiera usta, żeby coś dodać, ale ja już odchodzę. Rezygnuję z pogawędki i słodyczy, żeby wrócić do mojego małego, odizolowanego boksu, gdzie moje miejsce.
* Amerykanie mierzą temperaturę w stopniach Fehrenheita. 65°F to nieco ponad 18°C. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
** National Public Radio, amerykański publiczny nadawca radiowy, produkuje i rozpowszechnia wiadomości i programy kulturalne.
*** New York University (NYU) to największa uczelnia w Nowym Jorku i jedna z największych w USA.
Głupki z Grayson Group i ich głupie centrum kulturalne! Głupi Matthias i jego głupi wizjonerski umysł! Głupia ja i mój nudny umysł!
Rzucam walizkę na łóżko i rozpinam suwak. W środku jest nadal trochę piasku z ubiegłego lata, kiedy odwiedziłam z Annie jej rodzinę na Florydzie. Spędziłyśmy mnóstwo czasu na jedzeniu krewetek, piciu piwa i łączenia się na video z Paulem o drugiej w nocy jego czasu.
To był świetny weekend. Ale teraz wytrząsam piasek na podłogę. Mam zaplanowane kilka stylizacji, ale co resztą czasu? Większość mojej szafy to stroje biurowe, cała reszta ciuchów jest zawstydzająco codzienna. Nie nadają się na weselny tydzień.
Są za mało natchnione.
„W ramach zaplanowanego budżetu” – to właśnie chcieli powiedzieć.
„Dostosowane do wytycznych, ale z praktycznymi, a przy tym stylowymi zmianami” – to by bardziej pasowało.
Chcesz natchnionego projektu, wyłóż dodatkowy milion dolców, Grayson!
Mój telefon wibruje na łóżku. Zlokalizowanie go pod stertą ubrań zajmuje mi chwilę. To wiadomość od taty.
Udanej podróży!
Wpatruję się w nią z odrobiną poczucia winy. Mieliśmy niedługo wyjechać na kemping, to taki nasz doroczny, tradycyjny wyjazd ojca z córką, ale muszę z niego zrezygnować z powodu podróży do Irlandii – nie mogę sobie pozwolić na wzięcie dodatkowego urlopu. Tata powiedział, że to rozumie, ale wiem, że jest rozczarowany. Mieszka sam, od kiedy wyprowadziłam się do miasta, i chociaż staram się odwiedzać go tak często, jak mogę, mam wrażenie, że z roku na rok widujemy się coraz rzadziej.
– Przeżyłam! – dobiega mnie z korytarza głos Claire. Odpisuję szybko na wiadomość, wychodzę z pokoju i widzę, jak nie odrywając oczu od własnej komórki, wyciąga bluzkę z obcisłej ołówkowej spódnicy. Zdążyła już zmienić szpilki na parę zgrabnych, czarnych tenisówek.
Claire jest prawniczką w jednej z tych wielkich korporacji, o których nikt nie słyszał, ale po cichu zarządzają milionami firm, a pewnie i jakimiś niewielkimi krajami. Próbowała mi kiedyś wytłumaczyć, na czym polega jej praca. Coś z podatkami. Dużo czytania. Dużo spotkań. Zero wystąpień w sali sądowej.
– Jestem sprzedawczykiem – powiedziała mi kiedyś poważnie. – Ale sprzedawczykiem, który przejdzie na emeryturę przed czterdziestką.
Mieszka ze mną, żeby zarobić jak najwięcej i kupić własne mieszkanie, a ja jestem jej za to bardzo wdzięczna. Ma większy pokój i upiera się, żeby płacić o wiele większą część czynszu. Nie ma opcji, żebym w innej sytuacji mogła sobie pozwolić na to miejsce. To przyzwoite mieszkanie z dwiema sypialniami na Avenue A, z dużą ilością światła słonecznego i garderobą. Okolica robi się trochę hałaśliwa w weekendy, ale i tak ją uwielbiam, a przy tym jest stąd wszędzie na tyle blisko, że nie wyobrażam sobie mieszkania gdzieś indziej.
– Co cię ugryzło w tyłek? – pyta na mój widok.
– Nic.
– Spakowałaś się?
– Nie.
Przewraca oczami i gestem zaprasza mnie do mojego pokoju, gdzie opada na kupiony na pchlim targu fotel, który wcisnęłam obok łóżka.
– Czy w Irlandii przypadkiem ciągle nie pada? – pyta, krytycznym wzrokiem mierząc moją walizkę.
– Tak, ale jest prawie czerwiec. A Paul mówi, że to mit.
– Dołóż polar. Masz przejściówkę? – Wzdycha, kiedy potrząsam głową. – Dam ci moją.
– Dzięki. – Wrzucam do walizki stos T-shirtów, a potem dżinsy.
– Zły dzień w pracy?
Spoglądam na nią zaskoczona.
– Skąd wiesz?
– Znikąd – odpowiada poważnie, kiedy kopniakiem odrzucam odłożony na bok żakiet.
Patrzę na ubrania ze zmarszczonymi brwiami. Czy buty pakuje się na początku czy na końcu?
– Okazuje się, że nie jestem taką kreatywną geniuszką, za jaką się uważałam – wyjaśniam. – Naszemu nowemu klientowi nie spodobał się mój projekt. Mojemu szefowi, jak się okazuje, również.
Natychmiast poważnieje.
– Przykro mi.
– Jupi! Wygląda na to, że czas na wakacje.
– Dobrze ci zrobią. Nie bez powodu co roku wybieram się na jakąś bezimienną, ekstremalnie słoneczną plażę. Ty nigdy nie robisz sobie przerw.
– Właśnie że robię – protestuję.
– Seks z przygodnymi mężczyznami, kiedy najdzie cię ochota, to żadna przerwa.
– Dla mnie tak – mamroczę. – To mój strój do samolotu – dodaję, ignorując jej spojrzenie, kiedy podnoszę spodnie i bluzę od dresu.
Kiwa głową z aprobatą.
– I nie zapomnij nałożyć maseczki przed lądowaniem. – Klepie palcami w skórę pod oczami. – Pomoże na te worki.
– Nie mam żadnych worków.
– Zdecydowanie masz. Może spróbujemy serum?
Claire ma obsesję na punkcie codziennej pielęgnacji skóry. Naszą łazienkę wypełniają środki oczyszczające, peelingi i różne dziwne przyrządy, które wydają się bardziej pasować do gabinetu lekarskiego, ale najwyraźniej „stymulują przepływ krwi”. To wszystko oraz jej kwartalne zastrzyki z botoksu sprawiają, że dostaję czasami lekkiej paranoi w związku z moją własną jednokrokową rutyną, czyli nakładaniem kremu nawilżającego (choć ostatnio przeszłam do używania go rano i wieczorem), ale Claire zapewnia mnie, że przy moich dziecięcych policzkach i rzekomo maleńkich porach nie mam się czym martwić.
Myślę, że to jedyna zaleta wyglądu, który gwarantuje mi ciągłe sprawdzanie dowodu przez klubowych ochroniarzy o dziesięć lat młodszych ode mnie.
– I nie pij wina w samolocie – ciągnie Claire. – Ostatnie, czego potrzebujesz, to kac połączony z jet lagiem. Mówię z własnego doświadczenia.
Rzucam bluzę od dresu na łóżko.
– Wiesz, że właściwie odbierasz mi całą zabawę?
– To tylko pięć godzin. Migiem przeleci. Dosłownie. A wtedy znajdziesz się w zupełnie nowym kraju na zupełnie nowym kontynencie, a ja będę okropnie zazdrosna. – Opiera dłonie na podłokietnikach fotela i się podnosi. – Idę zamówić za dużo pad thaia. Chcesz się przyłączyć?
– Już jadłam.
– Zimna pizza nie liczy się jako jeden z pięciu posiłków dziennie. – Z westchnieniem wychodzi z pokoju.
Staniki. Majtki. Liczę po jednej sztuce na dzień i dorzucam kilka zapasowych, bo nigdy nic nie wiadomo, po czym wyciągam z szuflady garść skarpetek. Walizka szybko się wypełnia, zwłaszcza kiedy dodaję prezenty dla Annie od przyjaciół, którzy nie mogą się wybrać na wesele. Moje najładniejsze szpilki trzymam w pudełkach pod łóżkiem, więc padam na kolana, żeby je wyjąć, i zauważam na podłodze coś błyszczącego.
To zegarek.
Nie mam zegarka.
Cholera!
Kiedy go podnoszę, uderzam głową w ramę łóżka. Czuję w dłoni zimno metalowego paska.
Przez chwilę myślę o tym, żeby wyrzucić go do śmieci albo sprzedać na eBayu. Ale potem przypominam sobie, że nie jestem okropną osobą. Zresztą nie mam dobrej wymówki. Ubiegłego wieczoru wymieniliśmy się numerami i nie zdążyłam jeszcze usunąć jego.
Robię zdjęcie i wysyłam wiadomość do mojego jednorazowego podboju.
To chyba twoje?
Zachowuję uprzejmy ton, nie chcę sprawiać mylnego wrażenia, skoro rano był taki chętny.
Zostawię go u mojej współlokatorki. Wyjeżdżam z miasta na kilka dni.
Przyjaźnie, ale formalnie.
Zbyt formalnie?
Spoglądam na wiadomość w zamyśleniu. Uśmiechnięta buźka? Zbyt zachęcająco? A może powinnam… Mój Boże! Po prostu to wyślij! Naciskam ikonkę, a po chwili wahania wysyłam kolejną wiadomość:
Tu Sarah, tak na marginesie.
Chyba że nie podałam mu swojego imienia.
Z ubiegłej nocy.
Ech… Za dużo tych wiadomości. Ale jest za późno, żeby je cofnąć.
Rzucam telefon na łóżko i kontynuuję pakowanie. Ledwie minutę później przychodzi odpowiedź.
Jestem na zewnątrz.
Co do…?! Chyba sobie żartuje! Zerkam na siebie w lustrze. Mam na sobie wyblakłe, szare szorty i sportowy stanik, który powinnam była wyrzucić lata temu. Skóra wokół moich brwi jest uparcie zaróżowiona i nadal szczypie po depilacji woskiem w salonie w okolicy.
Stoję na środku pokoju, nasłuchując dźwięku domofonu albo pukania do drzwi. Kiedy nic się nie dzieje, gramolę się przez łóżko do okna, które otworzyłam wcześniej z nikłą nadzieją na nocną bryzę. Jesteśmy na drugim piętrze i zaczyna się ściemniać. Kilka osób pali papierosy na rogu, a jakiś mężczyzna przechodzi przez ulicę, rozmawiając głośno przez komórkę. Ale nie widzę nikogo czekającego na dole.
On żartuje. Musi żartować.
Porzucam okno i ruszam do kuchni, chwytając po drodze T-shirt, żeby wyglądać choć w miarę przyzwoicie, po czym nachylam się do dziurki od klucza i zmrużonymi oczami wpatruję się w zniekształconą bańkę korytarza.
Nikogo nie ma. Oddycham z ulgą, a mój telefon sygnalizuje nadejście kolejnej wiadomości.
Poszłaś sprawdzić!
A to mały…
Wyłączam telefon, zabieram z kuchni foliową torebkę i wrzucam do środka jego zegarek, a potem pukam w otwarte drzwi Claire. Siedzi na środku schludnie zaścielonego łóżka, nadal w stroju biurowym, i wpatruje się w laptop.
– Facet z ostatniej nocy zostawił w moim pokoju zegarek – rzucam bez zbędnych wstępów. – Powiedziałam mu, że może po niego wpaść. Okej? – Czekam, ale ona nie odrywa wzroku od ekranu. – Claire?
– Przystojniak, z którym spałaś, zapomniał zegarka. Rozumiem.
– Dzięki.
– Jak ty to robisz?
Odwracam się, kiedy słyszę jej pytanie.
– Co takiego? – pytam, bo myślami byłam już przy pakowaniu.
– Tak łatwo nawiązujesz kontakty?
Na początku myślę, że żartuje, ale jej mina jest absolutnie poważna.
– Nie wiem. Rozmawiasz, pijesz, przyprowadzasz kogoś do domu… To nic skomplikowanego.
– Jesteś pewna?
– Raczej tak. – Śmieję się. – Skąd to pytanie?
Zamyka laptop i odwraca się twarzą do mnie. Wygląda, jakby miała rozpocząć prezentację.
– Myślę, że zamieniam się w starą pannę.
– Masz dwadzieścia osiem lat.
– Co czyniłoby mnie starą panną w czasach Jane Austen.
– A kim w takim razie jestem ja w wieku trzydziestu jeden lat? Staruchą? Przecież wszystko ci się układa. Nie musisz się z nikim spotykać.
– Wiem, że nie muszę, Sarah. Ale chciałabym. Czy to takie straszne? Czy to robi ze mnie kiepską feministkę?
– Twoja siostra znowu się zaręczyła? O to właśnie chodzi?
– Mark przeprowadza się do Seattle.
Prostuję się zaskoczona.
– Ale przeprowadza przeprowadza? Na zawsze?
Mark pracuje o jedno piętro wyżej niż Claire, a ona ma na jego punkcie obsesję, która się zaczęła, jeszcze zanim się poznałyśmy. Ciągle tylko słyszę, że Mark obciął włosy, Mark miał na sobie nowy garnitur, Mark nawiązał kontakt wzrokowy. Pocałowali się raz, lata temu, po tym, jak do późna siedzieli nad sumowaniem cyferek czy niszczeniem dokumentów, czy co tam oni zwykle robią. Według Claire nie rozmawiali potem na ten temat. Tyle że ona nigdy o tym nie zapomniała.
– Na razie na próbę, na kilka tygodni, bo otwierają tam nowe biuro – wyjaśnia. – Ale wszyscy wiedzą, że dadzą mu tam dobrą posadę. Jest taki utalentowany, że byliby idiotami, gdyby tego nie zrobili.
– Do bani.
– Nie żeby to miało jakieś znaczenie – stwierdza stanowczo. – On ma dziewczynę.
– Miał dziewczynę – przypominam. – Powiedziałaś mi, że zerwali ze sobą kilka miesięcy temu.
– Tak. Ale to był poważny związek. Byli praktycznie zaręczeni.
– Praktycznie zaręczeni to nie rzeczywiście zaręczeni. Tylko że ty za bardzo się boisz, żeby cokolwiek mu powiedzieć…
Ale ona już nie zwraca na mnie uwagi. Poświata ekranu laptopa ponownie rozlewa się na jej twarzy, kiedy go otwiera.
– I tak się wyprowadza – mamrocze. – Więc o ile nie jesteś w stanie teleportować mnie do Seattle, nic się nie wydarzy.
– Popracuję nad tym. – Opieram się o framugę, chwilowo zapominając o własnych problemach. – Jeśli facet z ubiegłej nocy przyjdzie po swój zegarek, masz moje pozwolenie na trzepotanie do niego rzęsami.
Tymi słowami udaje mi się wywołać u niej uśmiech. Niewielki, ale zawsze to coś.
– Szkoda, że nie mogę polecieć z tobą na wesele Annie. Założę się, że będzie tam pełno singli. Mężczyzn z pięknym akcentem i błyszczącymi oczami.
– Błyszczącymi oczami?
– Są takie urocze…
– Naprawdę musisz zaliczyć.
– Wiem – odpowiada smutno. – Może zaproponuję to facetowi od zegarka. – Spogląda na mnie, mrużąc oczy. – O której wyjeżdżasz?
– O czwartej trzydzieści. – Wzdrygam się na tę myśl.
– Muszę wstać o szóstej na zajęcia spinningu, więc jeśli mnie obudzisz, wychodząc, to cię zabiję.
– Zapamiętam. – Kładę zegarek na jej komodzie i zamykam drzwi. – Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
– Przywieź mi irlandzkiego męża!
Wracam do pokoju, żeby zająć się bałaganem, który w nim zostawiłam, bo wiem, że po powrocie nie będę miała energii na sprzątanie. Zanim ustawiam budzik, zmieniam pościel. Kilka lat temu pewnie bym się nawet nie kładła, ale teraz czuję, że ekscesy wczorajszej nocy w końcu się na mnie odbijają. Mój poziom energii spada, więc idę do łóżka.
Ponownie włączam komórkę, bo nie potrafię przeżyć wieczoru bez niej, ale nie widzę żadnej nowej wiadomości od mojego podboju na jedną noc.
Żeby odwrócić od niego myśli, raz jeszcze czytam mail od Annie i przeglądam zdjęcia. Na zewnątrz wyje syrena, a ja zerkam na walizkę, spakowaną i gotową do wyjazdu, i w końcu, w końcu czuję pierwsze przebłyski ekscytacji.
Pieprzyć Grayson Group! Pieprzyć Matthiasa i Harveya, i kosmetyczkę, która zostawiła mnie z zakrwawioną prawą brwią! Pieprzyć aroganckiego faceta od zegarka i wyjazd o czwartej rano!
Moja najlepsza przyjaciółka wychodzi za mąż. Jadę na wakacje.
I zamierzam się cieszyć każdą ich pieprzoną minutą.
Sarah!
Zatrzymuję się gwałtownie, kiedy moje imię rozbrzmiewa głośno w hali przylotów lotniska w Dublinie. Ubrany jak spod igły biznesmen za mną wydaje z siebie odgłos irytacji, ale go ignoruję. Staję na palcach i rozglądam się po tłumie ludzi przede mną. Przez moment jestem przekonana, że to sobie wyobraziłam. Ale potem zauważam czerwoną letnią sukienkę i sięgające ramion włosy wyłaniającej się spośród gapiów Annie, a chwilę później nie widzę już nic, bo staje tuż przede mną i przyciąga do siebie tak mocno, że z trudem chwytam oddech.
Nie mogę w to uwierzyć. Kilka sekund temu przeklinałam wszystko, co wiąże się z tą podróżą. Cztery godziny snu, środkowe miejsce w rzędzie tuż przy toalecie, trzy kieliszki okropnego czerwonego wina, które wypiłam wbrew radzie Claire. Wszystko było fatalne. Ale w tej chwili nic już się nie liczy. Nie widziałam mojej najlepszej przyjaciółki od ośmiu miesięcy, ale teraz ona jest tutaj i ja jestem tutaj, a już niedługo wszystko wróci do normalności.
– Co powiedziałaś? – pytam, kiedy mamrocze mi coś we włosy.
– Pachniesz samolotem.
Odpycham się od jej kościstych ramion i ze śmiechem poprawiam pozycję, żeby porządnie ją przytulić.
– Cudownie wyglądasz! – mówię z zachwytem, kiedy w końcu się od siebie odrywamy.
– Płaczę!
– Promieniejesz.
– Zrobiłam sobie lifting rzęs na wesele. Paul mówi, że przypominam teraz postać z kreskówki Disneya.
– Cóż… Powiedz mu, że niektórych facetów to kręci.
Nie mogę przestać się na nią gapić. Wiem, że rozłąka wzmacnia uczucia, ale ona naprawdę wygląda lepiej niż kiedykolwiek. Jej skóra jest gładka i opalona, podcięte włosy podkreślają kości policzkowe, których zawsze jej zazdrościłam. Nawet zapłakana wygląda dobrze, podczas gdy ja zmieniam się w takiej sytuacji w opuchniętą, pokrytą plamami kupkę nieszczęścia.
– Co jeszcze sobie zrobiłaś? Wypiłaś jakiś magiczny eliksir?
Uśmiecha się szeroko.
– To chyba to irlandzkie powietrze.
– Powinni je butelkować.
– Może już to robią. – Odbiera mi wózek bagażowy i prowadzi go przez szklane drzwi. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, uderza w nas zimny powiew, od którego przechodzi mnie dreszcz. Ale Annie, pomimo gołych nóg i sukienki bez rękawów, wydaje się go nie czuć. – Może coś jest w tutejszej wodzie.
– A może to miłość – droczę się, zerkając na jej błyszczący pierścionek zaręczynowy. – Gdzie się podziewa pan młody?
– Jest w hotelu.
– Przyjechałaś tak daleko taksówką?
– Nie. – Śmieje się. – Wynajęłam auto.
Zwalniam, kiedy kierujemy się na parking.
– Prowadzisz? – pytam, starając się zachować tak neutralny ton, jak to tylko możliwe.
– Nie zaczynaj znowu – jęczy Annie.
Ukrywam wzdrygnięcie. Annie nie jest może złym kierowcą, ale kiedy siada za kierownicą, staje się… podatna na wypadki. Jechałam z nią ledwie kilka razy, ale to wystarczyło, żebym była świadkiem, jak traci zderzak, dwukrotnie wjeżdża w krawężnik i trzy razy łapie gumę. Nie wspominając o dwóch kraksach, które zaliczyła, zanim się poznałyśmy.
– Czy w Irlandii nie jeździ się po przeciwnej stronie drogi? – Staram się, żeby mój głos nie zdradzał, jaka jestem zaniepokojona.
– Po tej samej, co w Londynie. A przecież w Londynie ciągle prowadzę! Skoro mogę prowadzić tam, mogę prowadzić i tutaj.
Zatrzymuje się obok srebrnego audi, a ja gapię się na wgniecenie w boku.
– To się wydarzyło pierwszego dnia – wyjaśnia na widok mojego spojrzenia. – Od tamtej pory nic!
Wkładam walizkę do bagażnika, wyobrażając sobie nagłówki: „Niedoszła panna młoda ginie w karambolu na kilka dni przed ślubem”.
– Jesteś zmęczona? – pyta, kiedy wślizguję się na siedzenie pasażera. – Dziś wieczorem mamy w hotelu oficjalną kolację, ale nie musisz przychodzić.
– Oczywiście, że przyjdę. Pierwsza druhna to w końcu gość honorowy.
– Chyba nie do końca tak to działa, ale okej.
– Poza tym – dodaję – mam tylko kilka dni na znalezienie mojego własnego irlandzkiego męża.
Uśmiecha się przekornie.
– W tym mogę ci pomóc.
Zaczyna mi opowiadać o przystojnych kuzynach Paula i zanim zdążę się zorientować, opuszczamy lotnisko i jedziemy przez irlandzką wieś. Pomimo trudnego początku w postaci kilku rond mój niepokój związany z kartoteką Annie w roli kierowcy szybko się rozwiewa. Nie udaje mi się zobaczyć miasta, bo autostrada je omija, ale fascynuje mnie świat, który widzę za oknem, tak różny od miejskiego, zapchanego budynkami krajobrazu, do którego przywykłam. Bujne, ciemne żywopłoty ciągnące się po obu stronach drogi graniczą z niemożliwie zielonymi polami sięgającymi aż do niewysokich gór w oddali. Błękit nieba przebija nad naszymi głowami spomiędzy grubej warstwy białych chmur, które mają inny kształt za każdym razem, kiedy na nie patrzę.
Zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku na lunch, po którym upieram się na wizytę w sklepie dla turystów, żeby móc wydać świeżo wymienioną gotówkę. Wynurzam się z niego dwadzieścia minut później z dzierganym na drutach swetrem marki Aran, który będzie wyglądał bardzo szykownie jesienią, oraz plikiem kartek pocztowych, które planuję wysłać do rodziny. Kuszą mnie też kolczyki w kształcie koniczynek, ale Annie stanowczo protestuje.
– Wychodzę za Irlandczyka – oświadcza sucho. – Zabije mnie, jeśli cię w nich zobaczy.
Kupuję je i tak, kiedy nie patrzy.
Nie mija wiele czasu, zanim góry na horyzoncie są niemal w zasięgu ręki. W końcu opuszczamy autostradę i jedziemy wzdłuż wschodniego wybrzeża krętymi wiejskimi drogami, na których Annie zaciska wargi w wyrazie skupienia. To jedyna część naszej podróży, która upływa w milczeniu, jako że nie ośmielam się odezwać, żeby jej nie rozproszyć. Ale udaje nam się pokonać przeszkody bez szwanku i ledwie godzinę później docieramy do wioski, w której dorastał Paul.
Kilgorm, jak informuje mnie Annie w wyćwiczonej przemowie, było niewielką osadą handlową, ale teraz utrzymuje się głównie z turystów odwiedzających pobliski średniowieczny zamek i lokalny hotel. To społeczność mocno zanurzona w historii, a jej członkowie są dumni i zżyci.
Wioska jest również zachwycająca.
Gapię się, kiedy mijamy kolorowe szeregowe domy i schludny plac. Sznury wyblakłych chorągiewek rozciągają się nad naszymi głowami, przecinając ulice, a starannie utrzymane kwietniki zdobią wąski chodnik. Czuję się jak w reklamie biura podróży.
– Ten człowiek pali fajkę! – wołam, kiedy mijamy starszego pana w kaszkiecie, siedzącego wygodnie na ławce przed jakimś pensjonatem.
– Czy to nie urocze? – Annie macha do kogoś, kto ją rozpoznał. – Paul nienawidzi, kiedy mówię, że to urocze, ale taka jest prawda. To pub jego wujka – dodaje, wskazując ruchem głowy na pomalowany farbą w kolorze radosnej czerwieni budynek po naszej lewej stronie. Kiedy mijamy szkołę, otwieram okno. Wsłuchując się w piski dzieci, zauważam dwa kościoły, kolejne trzy puby i…
– O mój Boże!
Annie przyśpiesza, kiedy docieramy do niewielkiego sklepu wielobranżowego, ale nie robi tego na tyle szybko, żebym nie zobaczyła w oknie gigantycznego plakatu, na którym widnieją ona i Paul. Towarzyszy mu ręcznie wykonany napis: „Gratulacje!”.
– Kazałam im to zdjąć – mamrocze, kiedy się do niej odwracam.
– Jesteś sławna.
Annie poprawia się na swoim miejscu.
– To sklep stryjecznego dziadka Paula. Tutaj wesele to naprawdę wydarzenie rodzinne. – Kiedy wyjeżdżamy spomiędzy domów i ponownie otacza nas wiejski krajobraz, zerka na mnie. – Przestań!
– Przecież nic nie mówiłam – odpowiadam niewinnie, myśląc jednocześnie o tym, że moim najważniejszym życiowym zadaniem będzie powrót tutaj i zrobienie miliona zdjęć, którymi będę mogła ją potem zawstydzać.
– Są podekscytowani – ciągnie, a ja mrużę oczy, bo gęsta zasłona drzew raz jeszcze ustępuje jasnemu słońcu.
– Czy to Paul? – pytam, wskazując postać przed nami.
Nastrój Annie od razu się poprawia, kiedy go zauważa. Naciska na klakson, a on się odwraca i macha na nasz widok. Ależ jest przystojny! Zapomniałam już jak bardzo. Czysto obiektywnie, oczywiście. Nigdy nie czułam do Paula niczego poza siostrzaną miłością. Przy nim to takie proste. Łatwo się z nim dogadać, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi chłopakami Annie, zadufanymi w sobie artystami, którzy chcieli jedynie debatować o zmarłych malarzach (płci męskiej). Paul jest jak powiew świeżego powietrza. Pomaga również fakt, że ma bzika na punkcie Annie.
– Czy on przypakował? – mruczę, kiedy zatrzymujemy się obok niego.
– Nic nie mów. Zaczyna się zmieniać w jednego z tych facetów, którzy za interesujący temat rozmowy uważają to, ile zrobili pompek.
Przyglądam się szerokim ramionom malującym się pod jego T-shirtem.
– A odpowiedź brzmi milion?
Annie uderza mnie w kolano, a Paul wkłada głowę do środka przez okno samochodu, żeby ją pocałować.
– Co ci mówiłem o zabieraniu autostopowiczów? – żartuje, przenosząc wzrok na mnie. – Hej, Sarah. Zaliczyłaś kogoś w samolocie?
– Oglądałam dokument o lwach morskich i zasnęłam.
– Ekscytujące.
– Wsiadaj – wtrąca się Annie i odblokowuje tylne drzwi.
– A już myślałem, że będę musiał iść pieszo do domu całe pięć minut – gdera dobrotliwie, kiedy ponownie ruszamy. – Widzę, że jeszcze nie rozwaliłaś auta – dodaje, a ja się śmieję, kiedy Annie piorunuje go wzrokiem.
– Sarah kupiła badziewie dla turystów – informuje w ramach zemsty.
– Wsparłam lokalną gospodarkę – poprawiam ją, kiedy widzę, jak Paul udaje rozczarowanie.
– Powiedz, że to nie kapelusz leprechauna…
– Mieli takie urocze kolczyki w kształcie koniczynek…
– Wiesz, że to wszystko jest produkowane w Chinach?
– Nie obchodzi mnie to! Jestem na wakacjach i… Wow!
Po raz drugi w ciągu dwóch minut brakuje mi słów, ale tym razem z zachwytu. Kiedy na szczycie wzgórza ukazuje się hotel, moje usta otwierają się szeroko.
– Annie?
– Nie mów tego – mamrocze Annie. Niemal się rumieni. – Wiem.
– Znowu to? – wtrąca się Paul. – Nie jest aż tak duży!
– Jest ogromny – stwierdzam. – I piękny.
Nachylam się do przodu, żeby lepiej widzieć. Nie chodzi o to, że zdjęcia nie oddawały jego piękna, ale rzeczywisty wygląd powinien rozczarowywać. A to miejsce jest jak z bajki! Elegancka fasada z cegły pokryta czerwonymi i zielonymi liśćmi winorośli. Wielkie, lśniące w słońcu okna i masywne, białe kolumny przy wejściu. Jakby budynek był zamrożony w czasie.
– Utrzymanie tego miejsca musi kosztować majątek – stwierdzam, kiedy parkujemy pod hotelem, gdzie stoją już inne samochody.
Paul wyjmuje bagaż, a Annie się przeciąga.
– Obstawiałbym, że jakieś dziewięćdziesiąt procent mieszkańców wioski pracowało tu na jakimś etapie swojego życia – mówi Paul, kiedy wchodzimy po szerokich kamiennych schodach. – To niemal rytuał przejścia. Mój brat i ja staliśmy za barem, a mama była tu kiedyś recepcjonistką.
– Więc to rodzinny biznes.
– Jeśli chodzi o wsparcie lokalnej społeczności, to tak. Nie jest to może Downton Abbey, ale zaoszczędziłem wystarczająco dużo, żeby zacząć własne życie. Wiele zawdzięczam temu miejscu.
– Paul ma obsesję na punkcie opowiadania historii – wyjaśnia Annie. – Powiedziałam mu, że dla mnie nie ma znaczenia, gdzie odbędzie się ceremonia, ale on nie może się doczekać, żeby opowiedzieć naszym wnukom, jak braliśmy ślub w miejscu, w którym dorastał.
– To ważne – upiera się Paul. – Tutaj dostałem swoją pierwszą wypłatę.
– I straciłeś dziewictwo – dodaje cierpko Annie. – O tym też opowiesz Sarah?
– Proszę, zrób to – włączam się, kiedy uśmiech Paula blednie.
– Miał siedemnaście lat – zaczyna Annie scenicznym szeptem, biorąc mnie pod rękę. – A ona dwadzieścia.
Głośno wzdycham.
– Starsza kobieta?
– Nie słucham was! – wtrąca Paul.
– Uwiodła go na klatce schodowej? – pytam, kiedy zmierzamy do drzwi. – A może przy fontannie?
– Była gościem hotelowym, a wszystko trwało dwie minuty.
Paul ignoruje nas, kiedy wybuchamy śmiechem, ale jego nastrój nie utrzymuje się długo. Sposób, w jaki spogląda na Annie – jakby nie mógł uwierzyć, że jest tu z nim – każe mi myśleć, że wcale nie przesadza, kiedy mówi, jak wiele to miejsce dla niego znaczy.
Lobby jest imponujące, jego większość zajmują wielkie, pokryte wykładziną schody. Na ścianach wiszą imponujące obrazy, na których uwieczniono, jak się domyślam, pierwotnych właścicieli, oraz rysunki przestawiające wioskę i hotelowe grunty. Budynek wygląda na niemal niezmieniony, jeśli nie liczyć komputerów w recepcji oraz stosu broszur turystycznych obok nich.
– Pokażę Sarah salę balową – obwieszcza Annie niczym dziecko, które chce się pochwalić nową zabawką. – Paul, możesz ją zameldować?
Nie czekając na jego odpowiedź, bierze mnie za rękę i ciągnie przez lobby, a potem szerokim korytarzem do wielkiej, rozbrzmiewającej echem sali z widokiem na ogrody.
– Okej… – mówię, spoglądając na złocone sufity. – Nie jest źle.
– Mama mówi, że jest tu jak w pałacu. – Obraca się z wdziękiem na środku sali z rękoma uniesionymi nad głowę. – Tutaj będzie weselna kolacja.
– Jak się mają twoi rodzice?
– Chyba denerwują się bardziej niż ja. Zwłaszcza tata. Ale cieszy się podróżą. Brat Paula, Declan, zorganizował im wycieczkę po wybrzeżu. Po wszystkich pięknych miejscach.
Podnoszę wzrok na żyrandol nad naszymi głowami.
– Jak zamierzacie za to wszystko zapłacić?
– Głównie z oszczędności.
Natychmiast czuję przypływ sceptycyzmu. Żadne z nich nie może sobie pozwolić na wydanie takiej kasy, zwłaszcza po zamieszkaniu w Londynie. Biorąc po uwagę, że za kilka krótkich miesięcy przenoszą się z powrotem do Nowego Jorku, nie zdziwię się, jeśli jeszcze przed Bożym Narodzeniem będą kompletnie spłukani. Ale nie drążę. Annie dziwnie ucichła, pogrążając się w jednym z tych swoich nastrojów.
– Soraya planuje połączenia video – mówię, kiedy podchodzi do okien. – Sądząc z jej słów, chyba każdej nocy. I uprzedzam, że planuje poprosić cię o transmitowanie na żywo całej ceremonii.
Z całej grupy naszych nowojorskich przyjaciół tylko ja przyjechałam na wesele. Reszta nie mogła się wyrwać z pracy. To chyba jedyna zaleta tego, że nie dostałam awansu.
– Myślę, że trochę przesadziła z prezentami – ciągnę, kiedy Annie nie odpowiada. – Więc może chociaż tyle… – Milczenie. – Annie?
– Potrzebuję, żebyś zrobiła mi przysługę dziś wieczorem – mówi, odwracając się twarzą do mnie.
Waham się.
– Przysługę w sensie „Uczesz mnie” czy raczej „Pomóż mi ukryć ciało”?
– Potrzebuję twojej pomocy, żeby rodzina Paula mnie pokochała.
O mamo…
– O ile wesela tutaj nie wyglądają jakoś inaczej, jestem właściwie pewna, że wystarczy, że to Paul cię kocha.
– Mówię poważnie – jęczy. – Poznałam dotąd tylko kilkoro z jego krewnych, a teraz zjadą się z całego kraju. Czuję, że mają absolutną przewagę liczebną.
– Przewagę liczebną? To kolacja, a nie pole bitwy.
– Wiem o tym – odpowiada, a jej głos przybiera coraz bardziej piskliwy ton. – Ale pierwsze wrażenie jest ważne i…
– Okej – mówię szybko, biorąc ją za ręce. – Okej. Zrobię na nich wrażenie. Jestem dobra w robieniu wrażenia. – Wyśmiałabym ją, gdyby nie wyglądała na taką spanikowaną. – To ma być dobra zabawa!
– Wiem. I jest. Tylko że to… – Głośno wypuszczając powietrze, rozgląda się po sali, która kilka sekund temu przepełniała ją taką radością. – Dużo do udźwignięcia.
– Rozumiem. A poznawanie ludzi jest stresujące. Branie ślubu jest stresujące. Ale kwestie organizacyjne masz już za sobą. Rezerwację, decyzje i bóle głowy masz za sobą. To najszczęśliwszy dzień… do cholery!… tydzień twojego życia, Annie Dunmore. I będziesz się nim cieszyć! Ja sprawię, że będziesz się nim cieszyć.
Wzdycha niepewnie.
– Dlaczego to brzmi jak groźba?
– Bo to jest groźba.
Annie się uśmiecha, ale ja naprawdę wierzę w to, co mówię. Jestem w końcu jej pierwszą druhną. Muszę zadbać o to, żeby dobrze się bawiła. Muszę zadbać o to, żeby wszystko poszło dobrze.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej