Na cienkim lodzie - M.B. Mann - ebook + audiobook + książka

Na cienkim lodzie ebook i audiobook

Mann M.B.

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy zemsta będzie słodka, gdy w grę zacznie wchodzić miłość?

Holly Hegan przez lata była obiektem kpin najlepszego przyjaciela jej brata. Archie Denly uwielbiał stroić sobie żarty z miłości, jaką dziewczyna żywiła do książek, i z jej wielkich okularów. Zawsze wyjadał też jej ulubione ciasteczka. Dziewczyna znosiła to dzielnie, ponieważ wiedziała, że Archie jest dla Josha bardzo ważny. Jednakże cierpliwość skończyła się, gdy Denly wbił jej bratu nóż w plecy, odbierając mu szansę na profesjonalną grę w hokeja. To wtedy Holly postanowiła, że zemści się na chłopaku – może za rok, może za dwa, ale na pewno kiedyś to zrobi. Mijają cztery lata. Dorosły Denly jest zawodowym sportowcem, ale jego kariera znajduje się na zakręcie – sezon słabszej gry doprowadził do wypożyczenia go do innej drużyny. Gdy mężczyzna po zakrapianej imprezie powoduje wypadek samochodowy, zostaje skazany na prace społeczne. Sąd wyznacza mu nietypowe zadanie – karę musi odbyć w lokalnym schronisku dla zwierząt. Archie nie zdaje sobie jednak sprawy, co tak naprawdę czeka go wśród słodkich zwierzaków… Nie wie też, że jego nową przełożoną okaże się Holly, która zaplanowała już swoją vendettę.

M.B. Mann – pracuje dla jednego z największych na świecie przedsiębiorstw handlowych. Od prawie dziesięciu lat mieszka w Wielkiej Brytanii (miała przyjechać tylko na rok). Miłośniczka kawy w każdej postaci, która panicznie boi się wszelkich bzyczących owadów. Spotkać można ją na Instagramie @mb_mann_autorka i Wattpadzie @MB_Mann_autorka. „Na cienkim lodzie”, przeurocza komedia romantyczna z motywemenemies to lovers, to jej książkowy debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 3 min

Lektor: Ewa Jakubowicz

Oceny
4,3 (230 ocen)
120
73
24
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Słodka,komfortowa i ciekawa historia.Długorozwijająca się relacja dla cierpliwych,coś w stylu Zapaty.Fajni bohaterowie-uroczy łobuz i poważna,uparta dziewczyna.Dobrze przemyślane i napisane.Lekko zabawna, a jedynym minusem to zbyt mało romantycznych momentów.To, że nie ma tu w ogóle pikantnych scen to jeszcze nie problem, ale to praktycznie opis pięknej przyjaźni,która dopiero finalnie prowadzi do miłości.Ja jednak do pełni zadowolenia z książki, potrzebuję więcej romantycznych wrażeń.Mimo tego absolutnie nie żałuję jej przeczytania i jak najbardziej polecam.
60
Sylwia966

Nie oderwiesz się od lektury

Gdybym mogła dałabym 1000⭐ Wspaniała historia, gdzie może nie znajdziecie hot scen, ale znajdziecie relacje, która ciekawie się rozwija, duża dawkę humoru, zwierzęta i ludzi, którzy oprócz swojej miłości mają swoje problemy i próbują się z nimi uporać. Własnie takie powinny być romanse ♥️🫶
40
Angelika35

Całkiem niezła

Ogólnie całkiem fajna historia ALE po pierwsze - na pewno nie kategoria:Erotyk i romans- bardziej młodzieżówka, serio - nic tutaj nie znajdziecie z tego typu historii. po drugie na pewno za długie- można tą samą historie zmieścić na połowie tych stron... Książka dla osób które chcą czegoś bardzo prostego.
42
ErikoKurosaki

Nie oderwiesz się od lektury

Spodziewałam się histori o łyzwiarce i hokeiście, a bardzo miło się zaskoczyłam. To jest z tych romansów które idealnie nadawają się na zimowe wieczory. Może nie zapierają dech w piersiach,ale sprawiają że świetnie się bawisz i kibicujesz głownym bohaterom. Może trochę na koniec za dużo dramatyzmu, ale zwykle tak jest w takich historiach.Polecam❤️
10
boberekgosiaczek

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna i ciepła historia na wieczór pod kocykiem
10

Popularność



Podobne


Copyright © M.B. Mann, 2023

Projekt okładki

Dixie Leota

Opracowanie okładki

Anna Jamróz

Redaktor prowadząca

Jadwiga Mik

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-616-4

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Małgosi i Justyny,

od których wszystko się zaczęło,

i Marty, dzięki której wciąż trwa.

Na potrzeby fabuły prawo w stanie Kalifornia oraz system rozgrywek NHL zostały zmodyfikowane. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe.

Prolog

Holly Hegan miała ochotę kogoś zamordować.

Minęła bar, gdzie dało się słyszeć pijackie okrzyki „Denly!”, i weszła do znajdującego się po drugiej stronie ulicy lasu – miejsca, w którym zawsze najlepiej jej się myślało.Nienawidzę go – stwierdziła. Znienawidziła go od samego początku, gdy tylko przekroczył próg jej domu. Zabrał uwagę ukochanego brata, spokojne soboty na kanapie z książką i ulubione oreo ze szklanego pojemnika, a przecież słoik miał etykietkę z jej imieniem! Znienawidziła go jeszcze bardziej, gdy pierwszego dnia liceum podłożył jej nogę na szkolnym apelu, a ona przy wszystkich uczniach i nauczycielach wywróciła się jak długa.

Nienawiść kipiała w niej, gdy ten osobnik nie zniknął z jej życia wraz z ukończeniem szkoły. Oczywiście, jak na pijawkę przystało, przykleił się do jej brata na dobre i podążył za nim do college’u. Wszystkie przerwy, święta, wakacje – jego twarz wciąż była obecna w jej życiu. Ale była to w stanie znieść, bo Josh – jej ukochany starszy brat, jej opoka i najlepszy przyjaciel – uwielbiał tego idiotę. Zaciskała zęby i cierpiała w milczeniu. Ale tym razem Archibald Denly posunął się za daleko.

Holly otarła mokry od łez policzek. Archibald Denly nie był bohaterem. Był złodziejem i tchórzem. I ona, Holly Hegan, znajdzie sposób, żeby dopadła go sprawiedliwość. Zrobi wszystko, aby cierpiał tak, jak jej rodzina cierpiała przez niego.

Cztery lata później

1.

W zasadzie nie miał nigdzie wychodzić tego wieczoru, ale jego dziewczyna jęczała mu, że dzisiejsza impreza była wydarzeniem roku – to nic, że ostatnie dwie, na których byli, podobno również miały taką samą rangę. Nikki liczyła, że to jeszcze bardziej rozkołysze jej karierę, i nie dawała mu ani chwili wytchnienia. W końcu, zmęczony jej nagabywaniem, uległ i po włożeniu szytego na miarę smokingu zabrał ją na nią.

Był zmęczony i flesze od aparatów go irytowały. Gdyby nie dłoń Nikki, która ściskała go niemiłosiernie mocno, już dawno wszedłby do środka.

– Archie! Jak się czujesz po wypożyczeniu do nowego klubu?! Myślisz, że to degradacja dla takiego zawodnika jak ty?! – Jakiś mężczyzna z tłumu przed klubem wykrzyczał do niego pytanie.

Bursztynowe oczy hokeisty spojrzały wprost w szczupłą twarz fotografa, który uśmiechał się złośliwie. Było widać, że czerpał satysfakcję z upadku wielkiego Archibalda „Brzytwy” Denly’ego. Zaczerpnął głębiej powietrza i zbył te pytania milczeniem. Bo niby co miał powiedzieć? Że gdyby nie zgodził się na wypożyczenie do Orłów LA, mógłby się pożegnać z NHL? Jego ego mu na to nie pozwalało. Wierzył, że ten jeden słabszy sezon nie musiał przekreślać jego kariery, ale coraz częściej zadawane kąśliwym tonem uwagi burzyły jego spokój.

– Brzytwa! Brzytwa! Uśmiechnij się do nas! – inny mężczyzna, który trzymał wycelowany w niego aparat, zawołał z drugiego końca tłumu.

Nikki demonstracyjnie objęła go w pasie i wystawiła nogę do przodu, prezentując głębokie wcięcie w sukni. Archie wytrzymał jeszcze pięć minut tego cyrku, po czym pociągnął ją w kierunku wejścia do klubu. Gdy znaleźli się w środku, dziewczyna wyswobodziła się z jego uścisku i syknęła:

– Jezu, musisz być takim odludkiem? Mogliśmy tam postać jeszcze chwilę, niedługo zaczyna się Fashion Week… Ktoś mógłby mnie zauważyć!

Denly przewrócił oczami i wyminął grupę, która składała się głównie z młodych dziewcząt wyginających się pod dziwnymi kątami, aby zrobić sobie jak najkorzystniejsze selfie. Nie miał siły i chęci tłumaczyć dziewczynie, że choć miała uroczą twarzyczkę i niezłe ciało, nie nadawała się na wybiegową modelkę. Z jej marnym metrem sześćdziesiąt dziewięć mogła pomarzyć o Londynie, Paryżu czy Mediolanie.

Podszedł do baru i po zawołaniu barmana od razu pochłonął dwie szklaneczki szkockiej. Słyszał, jak stojąca koło niego Nikki prycha wściekle, ale ją zignorował. A może nie powinien tego robić? Poprawka: na pewno nie powinien tego robić. Gdyby jej tak nie zdenerwował, zostałaby z nim tego wieczoru. A gdyby z nim została, przód przepięknego mustanga Archiego z sześćdziesiątego siódmego roku nie byłby krwawą miazgą, on sam zaś nie znalazłby się w środku sklepu zoologicznego.

Lekko skołowany, wyszedł chwiejnie z samochodu, ocenił pobieżnie jego przód, a potem rozejrzał się po sklepie. To, co zobaczył, nie prezentowało się zbyt dobrze – zniszczona praktycznie cała wystawa oraz kilka najbliższych regałów, walające się wszędzie kawałki szkła i psiej karmy. Przetarł twarz dłonią i z niepokojem wszedł w głąb sklepu. Miał nadzieję, że nie zobaczy żadnego futrzaka na podłodze, dokańczącego swój żywot przez niego. Westchnął z ulgą, bo nigdzie nie zauważył żadnego czworonoga. Być może był to tylko sklep z jedzeniem i sprzętem.

W jego zmęczonym umyśle pojawiła się obrażona mina Nikki, która ostentacyjnie zostawiła go samego i pognała do przyjaciół. Pamiętał, że niedługo potem wyszedł ze zbyt głośnego i zatłoczonego klubu i postanowił pojechać do domu. Miał migrenę, a światła pobliskich latarń drażniły jego oczy. Jadąc samochodem, schylił się, by sięgnąć do schowka po proszek przeciwbólowy, i kiedy zerknął z powrotem na drogę, zauważył jakieś zwierzę. Cholerny kot czy lis wziął go kompletnie z zaskoczenia, więc Archie, niewiele myśląc, skręcił gwałtownie kierownicą. Szybkość i otępienie przez ból zrobiły swoje. I teraz był, gdzie był.

– Pieprzone zwierzęta – burknął, unosząc dłoń, aby przeczesać nią włosy. Po chwili syknął cicho, bo wyczuł na czubku głowy potężny guz.

Ponownie podszedł do auta i teraz już głośno jęknął:

– Eleanor…

Dotknął wgniecionej blachy i przykucnął.

– Przepraszam cię, skarbie. Obiecuję, że wszystko naprawię.

Podniósł się ociężale z klęczek i uniósł głowę, bo dobiegł go znajomy dźwięk. Policja. Ktoś musiał zawiadomić gliny.

Przełknął nerwowo i zaczął przeszukiwać kieszenie smokingu. Chciał zadzwonić do Marcusa, swojego przyjaciela i prawnika, ale nigdzie nie mógł znaleźć komórki. Przeklął, gdy nawet w spodniach jej nie znalazł. W końcu zaczerpnął głęboko powietrza, aby uspokoić nerwy, i postanowił zdać się na swój urok. Zaskakująco często ten ratował mu tyłek.

Powoli podszedł do zniszczonej wystawy i uśmiechnął się słabo, modląc się w duchu, aby chociaż jednym z gliniarzy była kobieta. Jego uśmiech zbladł, gdy zauważył dwóch odzianych w mundury policjantów oraz właśnie podjeżdżającego ambulansem medyka. Najwidoczniej to nie był jego wieczór.

– Witam, panowie – wychrypiał i zaraz odchrząknął.

Stojący bliżej policjant zerknął uważnie na Archiego.

– Nic się panu nie stało? Proszę się nie ruszać, zaraz panu pomożemy.

Przygładził czarne wąsy i zaczął przyglądać się zniszczonej wystawie, szacując, gdzie postawić nogę, aby nie rozszarpać sobie spodni od munduru. Wskazał dłonią partnerowi, kompletnemu żółtodziobowi, co ma robić, i poszedł z medykiem przodem.

Oficer Mark Williams był mężczyzną po pięćdziesiątce. Służył w policji od ponad dwudziestu pięciu lat i rzadko co potrafiło go zaskoczyć, ale znalezienie w środku sklepu zoologicznego jednego z najlepszych środkowych napastników hokejowych w kraju przyprawiło go o lekką konsternację. Poczekał, aż medyk sprawdzi ogólny stan hokeisty, i gdy uznano, że z Denlym było wszystko w porządku, przedstawił się i zapytał:

– No więc opowie nam pan, jak to się stało?

Wskazał na zniszczony przód auta, rozbitą wystawę i zdemolowane regały z produktami zwierzęcymi. Archie wzruszył ramionami i również rozejrzał się po zniszczonym sklepie.

– Wracałem autem do domu i chyba coś wyskoczyło mi na jezdnię. Jakiś kot… być może lis? – Zamyślił się. – Nie chciałem przejechać biednego zwierzęcia, więc zrobiłem unik. Jak panowie widzą, nie skończyło się to najlepiej dla biednej Eleanor, ale jedna duszyczka więcej chodzi dzisiejszej nocy po tym świecie.

Zaśmiał się nieco nerwowo, a policjant z czarnymi wąsami spojrzał na niego z politowaniem. W końcu wymruczał lakoniczne „rozumiem”, pochylił głowę i zapisał słowa Denly’ego w swoim notatniczku.

– A skąd pan wracał? – zapytał znużonym tonem, ale gdy usłyszał cichą odpowiedź: „Z imprezy”, nagle się wyprostował. – Imprezy? – zapytał niczym echo. – Czy pił pan coś dzisiejszego wieczoru?

Archie obserwował jego twarz, aby ustalić, na czym stoi, ale ta nie wyrażała żadnych emocji. Jego ciało napięło się, gdy początkowo dość lekka konwersacja zaczęła schodzić na bardzo niebezpieczne tematy. Przełknął i mruknął niechętnie:

– Szklaneczkę szkockiej. – Uznał, że nie było sensu kłamać.

Policjant ponownie pogładził się po wąsach, po czym odwrócił do młodszego partnera.

– Podaj mi alkomat, Cox.

Wysoki blondyn chrząknął, spojrzał przepraszająco na Archiego i wyciągnął z zielonej torby potrzebny przyrząd.

– Poproszę pana o dmuchnięcie.

Oficer Williams wystawił dłoń, a lekko poirytowany Denly dmuchnął mocno w urządzenie. Obaj poczekali na głośne piknięcie. Policjant zerknął na czytnik i zacmokał. Spojrzał na sportowca i pokręcił z naganą głową.

– To chyba było więcej niż jedna szklaneczka szkockiej. Dziewięć dziesiątych promila. Czy wie pan, jaki obowiązuje limit w Kalifornii? – Archie pokręcił głową, a policjant odpowiedział pouczającym tonem: – Osiem dziesiątych.

Bursztynowe oczy podążały od jednego do drugiego policjanta, szukając wyjścia. Sytuacja wyglądała źle, ale Archie czuł, że może to jeszcze wygrać. Zaczął gorączkowo myśleć, jak wykaraskać się z bagna. Zmrużył oczy, uświadamiając sobie, że na razie to jest sprawa tylko pomiędzy nim a dwójką policjantów – medyk stał grzecznie przy karetce i wypełniał dokumenty. Był pewien, że młodziutki blondyn będzie jadł mu z ręki. Wyzwanie stanowił oficer Williams, i to na niego Archie postanowił zarzucić sidła. Przygładził włosy, ale zaraz syknął, przypominając sobie o bolesnym guzie. Zaśmiał się nerwowo i wzruszył ramionami.

– Ups – mruknął, próbując wyglądać na naprawdę skruszonego. – Może to były dwie szklaneczki. Detektywie… – zaczął z przymilnym uśmiechem na ustach, ale policjant mu ostro przerwał:

– Oficerze.

Denly przełknął i mimo lekkiego zbicia z tropu kontynuował:

– No tak, po prostu bardziej mi pan wygląda na detektywa. Biją od pana taka… powaga i doświadczenie. – Czuł się jak kompletny idiota, wchodząc mu w tyłek, ale przecież musiał jakoś załagodzić sprawę. – Niech mi pan powie, jest pan fanem hokeja? Taki wysportowany mężczyzna na bank lubi sport. Mógłbym…

– Panie Denly… – Oficer Williams wystawił dłoń, ukrócając żałosne próby Archiego. – Prowadził pan pojazd pod wpływem, spowodował wypadek, gdzie, co prawda, dzięki Bogu nikt nie ucierpiał, ale zniszczył pan czyjeś mienie. Kłamał mi pan w oczy, a teraz proponuje łapówkę?

Archie czuł, jak jego policzki pokryły się gorącem. Spuścił głowę i zamilkł, zażenowany własnym zachowaniem. Policjant popatrzył na wysokiego mężczyznę, który miał na sobie drogi garnitur, ale w tej chwili wyglądał jak mały chłopiec, i uniósł brew.

– Pojedzie pan z nami – mruknął i zaraz dodał: – Radzę zadzwonić po prawnika. To będzie dłuższa sprawa.

– Teraz mnie słuchaj, Archie. Morda w kubeł. Jak chcesz coś powiedzieć, to najpierw konsultujesz to ze mną. Żadnych żartów i głupich odzywek.

Marcus Cooper poprawił przeciwsłoneczne okulary i zmienił pas ruchu. Przewrócił oczami, gdy zobaczył naburmuszony wyraz twarzy Archiego, i westchnął. Czasami wydawało mu się, że jego przyjaciel i od czasu do czasu też klient był nabuzowanym hormonami piętnastolatkiem. Znał Archiego od trzech lat i wielokrotnie wyciągał go z kłopotów. Wielokrotnie był też świadkiem, jak Denly z małego nieporozumienia robił problem wielkości Wielkiego Kanionu.

– Nie jestem dzieckiem, Marcus. Wiem, co mam robić.

Archie zacisnął usta w wąską linię i przymknął oczy, bo świecące wysoko na niebie słońce go oślepiało. Kiedyś lubił Los Angeles. Spędzał tu niemal każdą przerwę w sezonie, ale teraz, gdy przyszło mu tu zamieszkać na stałe, odkrył, że zaczyna go ono irytować. Było takie wymuskane, idealne, z wiecznie uśmiechniętymi ludźmi i zawsze błękitnym niebem. Tęsknił za Minnesotą, swoimi kolegami z drużyny, śniegiem i chodzeniem w puchowej zimowej kurtce.

Skupił wzrok na oceanie i oparł policzek na dłoni. Przez ostatnie kilka dni nasłuchał się już wystarczająco dużo o swoim lekkomyślnym podejściu do życia. Trener Donovan, który był dla niego jak ojciec, obecny trener Miles, którego w zasadzie jeszcze nie zdążył oficjalnie poznać, jego matka – wszyscy dobitnie wyrazili swoje rozczarowanie jego zachowaniem i o ile kobieta starała się go na koniec pocieszać i zapewniała o swoim wsparciu, o tyle dwaj mężczyźni zwyzywali go od idiotów i obiecali wpierdol życia na boisku.

W milczeniu obserwował, jak Marcus podjeżdża pod sąd. Potem adwokat ustawił kabriolet na parkingu i po poprawieniu krawata wyszedł z gracją ze srebrnego mercedesa.

– No chodź. Miejmy to już za sobą. – Przyjaciel spojrzał na Denly’ego i mruknął jeszcze: – I pamiętaj, masz wyglądać na skruszonego.

Archie wysiadł z auta, choć tak naprawdę miał ochotę pokazać palec Marcusowi i wrócić do domu. Chryste, przecież nie był idiotą.

Ubrany w szary garnitur mężczyzna popchnął wysokie drzwi i wyszedł pospiesznie z sali. Miał wymalowany na twarzy wyraz mordu. Szedł szybko w stronę toalet, a tuż za nim niemal truchtał wysoki szatyn, który z kolei miał bardzo niepewną minę.

Marcus wszedł do toalety i gdy Archie znalazł się w środku, zatrzasnął głośno drzwi.

– O co cię prosiłem, do kurwy nędzy?! – warknął gniewnie.

Denly oparł się o ścianę i przeczesał włosy dłonią. Opuścił głowę, po czym wsadził dłonie do kieszeni spodni.

– No o co?! – Marcus nie dawał za wygraną.

– Miałem cię zapytać, zanim się odezwę – szepnął.

– I? – Prawnik uniósł jedną dłoń, nakazując mu gestem, by kontynuował.

– Miałem nie śmieszkować.

Marcus zacmokał i klasnął w dłonie.

– Otóż to. Oczywiście nie mogłeś wytrzymać.

Archie przewrócił oczami i jęknął w stronę przyjaciela.

– Skąd miałem wiedzieć, że sędzia ma trzy koty i że nie przypadnie jej do gustu żart o tym, że kobiety posiadające kota zostają starymi pannami, bo kot nigdy im nie powie, że wyglądają grubo w sukience?

Rozłożył ręce, a Cooper uderzył się w czoło otwartą dłonią.

– Archie, na litość boską.

Denly odepchnął się nogą od ściany i podszedł do zlewu. Pochylił się nad umywalką i ochlapał twarz chłodną wodą. Wiedział, że dał ciała. Teraz interesowało go tylko jedno.

– Myślisz, że da się złagodzić ten wyrok?

Marcus prychnął, a potem odpowiedział już łagodniejszym tonem:

– Gloria Gomez to żyleta jakich mało. Nienawidzi dwóch rzeczy: jak ktoś lekceważy prawo oraz… uprzywilejowanych celebrytów.

– Nie jestem celebrytą, jestem sportowcem.

Wyraźnie poirytowany Archie zakręcił wodę i wrzucił do kosza papierowy ręcznik, którym przed chwilą wytarł sobie twarz. Cooper wzruszył ramionami i mruknął:

– Jesteś sportowcem, który ostatnio gości trzy razy w tygodniu na głównej stronie największego portalu plotkarskiego.

– Nie moja wina, że te hieny wzięły mnie na celownik. – Denly zmarszczył brwi i zacisnął szczęki.

– Wiem. – Marcus położył dłoń na ramieniu przyjaciela i uśmiechnął się pocieszająco. – Ale dla niej jesteś celebrytą, który nie tylko prowadził pod wpływem i próbował przekupić gliniarza. Jesteś właśnie lekkoduchem, który zamiast przeprosić ze skruchą za winy, rzuca z rękawa żartami.

Archie westchnął i oparł się biodrem o umywalkę.

– Dlaczego w ogóle wsiadłeś za kółko po pijaku? To do ciebie niepodobne.

Ciemne oczy prawnika lustrowały potężną sylwetkę przyjaciela. Archie spojrzał na wykafelkowaną podłogę i zacisnął dłonie w pięści. Prawda była taka, że chyba przestało mu zależeć. Od roku wszystko było równią pochyłą – jego kariera sportowa, życie osobiste… Nie czuł już tej radości, wychodząc na lód, kolejne „związki” były puste i pozbawione jakichkolwiek uczuć. Tęsknił za czymś, czegoś mu brakowało. Być może się wypalał, ale na litość boską, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat. Czy to nie za szybko? Co miał zrobić ze swoim życiem, jeżeli jedyne, co znał, to łyżwy, przepychanki na boisku i ryk kibiców? Co, jeśli to jedyne, w czym był dobry? Co, jeśli to utracił?

Wzruszył ramionami i zagryzł dolną wargę.

– Nie wiem – wyszeptał w końcu. – Ale naprawdę tego żałuję.

– Wiem. – Marcus poprawił marynarkę i po chwili kontynuował: – Nie zmienię decyzji Gomez. Musisz przepękać te trzysta godzin. Ciesz się, że dała ci na to trzy miesiące.

Archie prychnął i zrobił salto bursztynowymi oczami.

– Jasne. Za niecałe dwa tygodnie zaczynam treningi z Orłami. Niby jak mam zaliczyć trzysta godzin społecznych, jak będę miał zapieprz z drużyną? Nie wspominając o tym, że za sześć tygodni zaczyna się sezon.

– Nie wiem. Proponuję wykorzystać te kilka dni na maksa. Później będziesz kombinować.

Archie poluzował krawat i przeklął pod nosem. Nie mógł uwierzyć, że sędzia tak go załatwiła. Nakazała mu trzysta godzin prac społecznych w jakimś pieprzonym schronisku dla zwierząt o jakże wdzięcznej nazwie Kłaczek. Niech ją i jej koty szlag trafi! Będzie musiał wypruwać sobie flaki na treningach, a potem, zamiast regenerować siły na następny dzień, lecieć do jakichś kundli.

Marcus spojrzał na chmurną twarz przyjaciela i uśmiechnął się ze współczuciem.

– Chodź, podwiozę cię do domu. – Położył dłoń na ramieniu Denly’ego i ścisnął je lekko, aby dodać mu otuchy. – Po drodze kupimy browara i zrelaksujesz się po ciężkim dniu.

– Szlag – jęknął żałośnie Archie. – I co ja zrobię bez prawa jazdy przez pół roku?

– Tak się kończy jeżdżenie po szkockiej.

Marcus zaśmiał się i szybko zrobił unik, bo Denly już wyciągał w jego stronę pięść.

– Zamknij się i wieź mnie do domu. Nie dam rady znieść tego dnia na trzeźwo – warknął hokeista, marszcząc gniewnie brwi.

Przyjaciele wyszli z toalety i udali się powoli na parking. Archie zapiął pas i rzucił posępne spojrzenie szaremu gmachowi sądu.

– Pieprzona Kalifornia – mruknął i wykrzywił usta.

2.

Archie wziął sobie do serca rady Marcusa i postanowił zaliczyć jak najwięcej prac społecznych przed czekającymi go treningami i sezonem. W poniedziałek wieczorem z ciężkim sercem nastawił alarm w telefonie na siódmą piętnaście rano i poszedł spać do pustego łóżka. Czerpiąca garściami z chwili niesamowitej popularności, Nikki udała się na sesję zdjęciową do Brazylii. Cała afera dała jej w końcu to, czego tak pragnęła – media co rusz się o niej rozpisywały w kontekście partnerki alkoholika rozrabiaki i nagle wszyscy chcieli ją mieć w reklamie swojego produktu bądź na okładce magazynu. Przynajmniej z tego całego nieszczęścia wynikł jeden pozytyw. Chyba.

Archie już sam nie wiedział, która wersja Nikki działała mu bardziej na nerwy – ta jęcząco-prosząca, aby znowu gdzieś wyszli wieczorem, czy ta zapatrzona w ekran telefonu i głośno czytająca fragmenty artykułów poświęconych wypadkowi i jej osobie.

We wtorek rano był nieswój. Nie szedł mu codzienny poranny trening, a śniadanie smakowało jak tektura. Pogrążony w nieciekawych myślach, nie zauważył, że wskazówki zegara dawno wskazały ósmą czterdzieści. Klnąc pod nosem, złapał za portfel, a później stanął nagle w miejscu.

– Cholera.

Uderzył się w czoło otwartą dłonią, uświadamiając sobie, że przecież jego prawo jazdy zostało mu zabrane na sześć miesięcy. W pośpiechu zadzwonił po taksówkę i zaczął nerwowo stukać palcami o drewniany blat szafki. Wiedział, że się spóźni. Miał nadzieję zrobić dobre wrażenie na właścicielce schroniska, może lekko ją zbajerować i poprosić o odpisanie kilku godzin ekstra, ale teraz przez własną głupotę jego plany szlag trafił.

Żółty samochód w końcu podjechał pod bramę i po ostrym dźwięku klaksonu Archie zerwał się jak poparzony. Podbiegł do auta i szybko władował się na tylne siedzenie. Podał adres schroniska i ze szczenięcymi oczami poprosił kierowcę o wciśnięcie pedału gazu.

– Pan Archie „Brzytwa” Denly? – starszy ciemnoskóry taksówkarz zaczął go zagadywać, gdy byli w połowie drogi.

– Tak. – Archie przytaknął i zaraz dodał: – Nie można odrobinę szybciej? Naprawdę się spieszę.

Kierowca zacmokał i wskazał na drogę.

– Jesteśmy w zabudowanym – dwadzieścia pięć mil na godzinę. – Uśmiechnął się pogodnie, a Archie jęknął cicho. – Ostatnio głośno o panu. – Staruszek nie zrezygnował z pogawędki. – Wielka gwiazda przeprowadziła się do naszego miasta…!

Denly z nietęgą miną obserwował, jak inne auta wyprzedzały jego taksówkę. Najwyraźniej inni nie przejmowali się aż tak przepisami ruchu drogowego. Tylko jemu trafił się ostatni uczciwy kierowca w mieście…

– Tak, wasze Orły wypożyczyły mnie na ten sezon – przyznał niechętnie i wsunął się głębiej w skórzane siedzenie.

– Mhm – wymruczał kierowca. – To chyba nie jest dobry omen, jak słabsza drużyna wykupuje zawodnika tej silniejszej? – myślał na głos, a siedzący z tyłu Archie miał ochotę strzelić sobie w łeb. – Ale co ja tam wiem. Całe życie oglądam tylko koszykówkę, przecież u nas nigdy nie ma śniegu! – Zerknął w lusterko, aby puścić do Archiego oczko.

Denly uśmiechnął się wymuszenie i zerknął na ekran telefonu. Chryste, było już dwadzieścia po dziewiątej. Miał być w schronisku równo kwadrans po.

– Sprawia pan sobie pieska? – Głos kierowcy znowu zaczął mu brzęczeć gdzieś koło uszu.

– Nie – odpowiedział dość sucho.

– To może kotka?

Archie zagryzł wnętrze policzka, bo na usta cisnęły mu się same niecenzuralne słowa. W końcu taksówkarz zamruczał i oświadczył triumfalnie:

– Już wiem! Odkupuje pan grzechy. Czytałem o wypadku. Sklep zoologiczny. Dobrze, że nie ucierpiało żadne zwierzątko.

Archie złapał się za włosy i wyjęczał:

– Błagam pana, niech się pan skupi na drodze.

Staruszek wzruszył ramionami i powoli zmienił pas ruchu.

– Ach, te gwiazdy. Wszystkie takie drażliwe – mruknął.

Do Kłaczka dotarł za dwadzieścia dziesiąta. Mimo rozeźlenia podziękował kierowcy i szybko wyskoczył na chodnik. Gmach schroniska był bardzo prosty – ot, betonowy blok, który poza kilkoma plakatami zwierząt i kolorowym szyldem nie zwracał na siebie uwagi.

Archie przygładził dłonią włosy, odetchnął głęboko i ruszył do szklanych drzwi. W środku przywitała go pulchna blondynka po pięćdziesiątce, która siedziała za biurkiem i przegryzała pączek, oraz zapach – połączenie środków czystości i mokrego psa. Chrząknął i podszedł do recepcjonistki, jednocześnie lustrując dekoracje na jej biurku – mnóstwo figurek zwierząt, kilka ich fotografii oraz pełno długopisów i ołówków.

Kobieta uśmiechnęła się do niego zachęcająco i przemówiła miłym dla ucha głosem:

– Witamy w Kłaczku, jestem Karen, w czym mogę pomóc?

– Archie Denly, jestem umówiony z Lily Davies.

Kobieta uniosła brwi i zacmokała.

– Na żywo wygląda pan na jeszcze wyższego i potężniejszego. – Założyła krótkie pasmo włosów za ucho i spojrzała na niego wnikliwie. – Był pan chyba umówiony na kwadrans po dziewiątej?

Archie jęknął w duchu i zaczął szybko wyjaśniać:

– Wie pani, korki.

– Mhm. – Recepcjonistka mruknęła, unosząc brew. Omiotła go jeszcze raz wzrokiem, aż niemal poczuł go fizycznie, i zaraz dodała: – Zaprowadzę pana do Lily.

Wstała z obrotowego krzesła i ruszyła długim korytarzem na tyły budynku, minęła drewniane drzwi i wskazała na kilka krzesełek w małym pomieszczeniu, które najwidoczniej służyło jako poczekalnia. Denly dojrzał dwie pary drzwi – na jednych była plakietka brzmiąca: „Lily Davies, dyrektor generalny”, a drugie były bez żadnych opisów.

Recepcjonistka uśmiechnęła się tym razem pocieszająco do mężczyzny i mruknęła:

– Lily nie lubi, gdy ktoś się spóźnia. Życzę powodzenia.

Szybko opuściła pomieszczenie, a Archie zapragnął, aby kobieta nie zostawiała go samego. Podszedł do drewnianych drzwi, uniósł dłoń i zapukał cicho. Gdy usłyszał suche polecenie „wejść”, nacisnął klamkę.

Wnętrze pokoju pani Davies nie różniło się od wystroju korytarzy schroniska – te same jasnomorelowe ściany z plakatami informacyjnymi o adopcji zwierząt. Biurko kobiety było małe i kanciaste, zupełnie jak jego właścicielka. Siwowłosa dyrektorka siedziała sztywno i srogo mierzyła wciąż stojącego przy drzwiach gościa.

– Widzę, że w końcu pan dotarł, panie Denly.

W jej głosie słychać było naganę i Archie poczuł się niczym pięciolatek strofowany przez nauczycielkę.

– Tak, przepraszam za spóźnienie – wymruczał przepraszająco.

Kobieta westchnęła i wstała z krzesła, podeszła do mężczyzny i wskazała na drzwi znajdujące się za nim.

– Wybaczy pan, ale daruję sobie pogaduszki. Pokażę panu schronisko i wyjaśnię, jak działamy. – Zerknęła na zegarek, a potem na wysokiego mężczyznę. – Jest za kwadrans dziesiąta, potrącę panu te pół godziny. Odbywa pan tu w końcu karę. – Jej cienkie brwi uniosły się, a Denly przełknął ciężko.

Jeżeli myślał, że jakoś uda mu się ugłaskać właścicielkę schroniska i zyskać kilka godzin z wyroku, to był w grubym błędzie. Stojąca przed nim kobieta nie należała do naiwnych. Prawdę mówiąc, spodziewał się, że trafi na jedną z tych wesołych staruszek, które kochały koty, bądź typowe dziecko kwiat – jednak stojąca przed nim kobieta miała wyraziste rysy i z pewnością nie można jej było nazwać miłą.

– Rozumiem.

Archie spuścił wzrok i zrobił krok w bok, aby przepuścić staruszkę. Podążył za nią do poczekalni, a później do korytarza. Korzystając z okazji, że ta szła z przodu, zaczął rozglądać się wokoło. Za oknami dostrzegł zabezpieczone siatką boksy, które przykuły jego uwagę.

– Kłaczek działa w Los Angeles od trzydziestu pięciu lat. Otworzyliśmy go z moim świętej pamięci mężem zaraz po wygranej w stanowej loterii. Nie mieliśmy dzieci, a że zawsze kochaliśmy zwierzęta, postanowiliśmy wykorzystać wygraną do pomocy im.

Pani Davies stanęła przed kolejnymi drzwiami, tym razem dwuskrzydłowymi, wyjęła coś z kieszeni i Archie usłyszał ciche pyknięcie.

– Wstęp tutaj mają tylko upoważnione osoby. – Pokazała mu trzymaną w dłoni kartę. – Na razie będzie pan musiał prosić Karen bądź Holly o pomoc w wejściu tutaj – mruknęła, a Archie wyczytał pomiędzy wierszami, że nie ufała mu na tyle, aby otrzymał własną przepustkę.

Mimo to pokiwał głową i zapytał:

– Holly?

Pani Davies nacisnęła klamkę i odparła:

– Tak, to pana opiekunka. Będzie pana nadzorować na co dzień.

Denly skrzywił się lekko na słowo „nadzór”. Naprawdę zaczynał się czuć jak w więzieniu.

Staruszka wskazała metalowe drzwi na lewo.

– W poniedziałki, czwartki i soboty mamy darmowe konsultacje weterynaryjne. Pacjenci i ich opiekunowie wchodzą od strony ulicy, Holly wytłumaczy panu, co i jak działa. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo niestety czasem pojawiają się tutaj miejscowi pijacy.

Archie zerknął przez małe okienko do środka. Dojrzał metalowe stoły, kilka taboretów i szafek. Wzdrygnął się, gdy pani Davies chrząknęła głośno. Odskoczył od drzwi i spojrzał w jej kierunku. Kobieta stała już przy innych drzwiach, gotowa, by iść dalej.

– Schronisko głównie opiera się na wolontariacie. Początkowo normalnie zatrudniałam pracowników, ale ci bardziej dbali o pieniądze niż zwierzęta, dlatego teraz bazujemy tylko na prawdziwych miłośnikach czworonogów. Większość pracuje bezpłatnie, ale kilkoro zaufanych ludzi zostało zatrudnionych na umowę. Dzięki temu pieniądze idą praktycznie w stu procentach na zwierzęta.

Mężczyzna uniósł brwi na te słowa. Zaczynał się nieco obawiać, na kogo trafi w schronisku. Naoglądał się w swoim życiu nieco Animal Planet – kojarzył nawiedzone starsze kobiety, które potrafiły być niezłymi fanatyczkami. Ale poczuł też podziw dla tej niewysokiej staruszki – wydała wygrane pieniądze na szczytny cel, a przecież mogła zwiedzić cały świat czy kupić chociażby dom.

W milczeniu obserwował, jak dyrektorka otwiera potężne metalowe drzwi, i po chwili poczuł na twarzy delikatny powiew wiatru. Pani Davies wskazała na rozległe tereny schroniska i kontynuowała swoją przemowę:

– Po lewej w głębi mamy kociarnię, zaraz obok jest schronisko dla mniejszych zwierząt, głównie gryzoni. Te budynki na prawo należą wyłącznie do psów.

Mężczyzna podążył wzrokiem za jej dłonią i dostrzegł boksy, które wcześniej zauważył przez okno.

– Mamy ogrzewane boksy z wybiegami oraz tor przeszkód dla naszych milusińskich. Każdy pies jest wyprowadzany na minimum jeden spacer dziennie.

Denly rozejrzał się po naprawdę sporym terenie i zapytał dość niepewnie:

– Ile zwierząt tu przebywa?

– Obecnie około trzystu psów, niecałe dwieście kotów i setka mniejszych gryzoni.

Pani Davies strzepnęła jakiś pyłek z rękawa swojej czarnej garsonki. Archie uniósł brew.

– A ilu macie ludzi?

– Zazwyczaj pięćdziesięciu – sześciu weterynarzy, trzy pielęgniarki, czwórka pracowników biurowych, reszta to wolontariusze. Jak zapewne się pan domyśla, w styczniu liczba zwierząt się zwiększa i potrzebujemy dodatkowych rąk do pracy.

Archie podszedł do najbliższego boksu, który obecnie był pusty.

– Nietrafione prezenty? – zapytał smutno.

Dyrektorka pokiwała głową.

– Tak, ludzie biorą pieska lub kotka, przywiązują mu do szyi kokardkę, myśląc, jaki to słodki żywy pluszak. Problem pojawia się, gdy ten pluszak pobrudzi w domu, coś zniszczy i ludzie uświadomią sobie, że zwierzę to też obowiązek. Dlatego przez cały grudzień panuje u nas zakaz adopcji.

– Bardzo mądre podejście. – Denly uśmiechnął się do kobiety, a ta tylko zmierzyła go wzrokiem.

– Mhm – mruknęła cicho i odwróciła się na pięcie, by ponownie wejść do gmachu schroniska.

Zrezygnowany Archie spuścił głowę i podążył za nią.

Nie wiedział, jak ją podejść. Kobieta wydawała się do niego uprzedzona. Zaczął poważnie się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby odbyć karę w areszcie. Przeczuwał, że pani Davies uprzykrzy mu każdą sekundę w tym budynku.

– Do pana obowiązków na razie należeć będzie głównie sprzątanie. Jeżeli Holly uzna, że jest pan gotowy, będzie pan też wyprowadzał psy i socjalizował się ze zwierzętami. Te biedne stworzenia łakną kontaktu z człowiekiem.

Archie pokiwał głową i przygryzł policzek. Może jeszcze nie wszystko stracone. Co prawda stojąca przed nim kobieta nie była jego fanką, ale jeżeli ta cała Holly ulegnie jego urokowi, to może uda mu się coś ugrać. Uśmiechnął się do własnych myśli, ale zaraz spoważniał, bo pani Davies mruknęła oschle:

– Sędzia Gomez przekazała mi, że ma pan spędzić trzysta godzin w naszym schronisku. – Przekrzywiła lekko głowę i założyła ręce na szczupłej piersi. – Niech pan będzie pewien, że rozliczę pana z każdej sekundy tutaj. Tak się składa, że sklep, w który wjechał pan po pijaku, należy do mojej drogiej przyjaciółki.

Archie czuł, jak coś ciężkiego osadza mu się w żołądku.

– Tutaj jest pan zwykłym wolontariuszem, a nie gwiazdą. Nie będzie dla pana żadnych przywilejów ani przymykania oczu. Czy to jest jasne?

Przestąpił z nogi na nogę i powiedział ze szczerą skruchą:

– Niech mi pani wierzy, ja naprawdę żałuję, i przyrzekam pani, że to był pierwszy i ostatni raz, gdy wsiadłem po kieliszku. Po prostu…

Pani Davies uniosła dłoń, niewzruszona jego słowami.

– Panie Denly, to nie przede mną musi się pan tłumaczyć. – Ruszyła do drewnianych drzwi i zanim je otworzyła, rzuciła przez ramię: – Doceniam jednak, że traktuje pan tę sytuację poważnie i nie rzuca nieodpowiednimi żartami. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Widzi pan, sędzia Gomez też jest moją znajomą. Jej kociaki pochodzą od nas.

Gdy zniknęła za drzwiami, Archie przeklął pod nosem i sfrustrowany przejechał dłonią po włosach. W co on się wpakował? Całkiem zrezygnowany poczłapał za dyrektorką i smętnie przyglądał się, jak ta rozmawia z jakąś czarnowłosą kobietą, która siedziała za drewnianym biurkiem.

Coś zapiszczało po jego lewej stronie i gdy odwrócił głowę, aby sprawdzić, co to za odgłos, dostrzegł rząd klatek, które stały tuż pod ścianą. Większość z nich była okupowana przez psy. Na różnokolorowych kocykach leżały bądź siedziały wpatrzone w niego uważnie czworonogi. Archie dostrzegł kilka z zabandażowanymi łapkami bądź tułowiem. Cztery lub pięć miało na sobie specjalny kołnierz. Mężczyzna podszedł do psiaka, który wcześniej cicho zaskomlał. Kucnął i przyłożył rękę do metalowych prętów. Biało-czarny kundelek pomerdał ogonem, niepewnie powąchał jego dłoń, by zaraz wystawić szorstki język i go polizać.

Archie dostrzegł karteczkę przytwierdzoną do drzwi, która głosiła, że pies nazywa się Micki i ma złamaną tylną łapkę.

– Cześć, kolego – mruknął i pogłaskał palcem jego pyszczek.

Coś ścisnęło go w klatce piersiowej, gdy czarne oczy psiaka spoczęły na jego twarzy. Biedny maluch prosił go wzrokiem, aby zabrał go do domu. Archie pogłaskał jeszcze raz psiaka i podniósł się z kucek. Z jego trybem życia nie mógł sobie pozwolić na zwierzę. Wsadził dłonie do kieszeni dżinsów i gdy uniósł wzrok, dostrzegł wpatrzone w niego uważnie dwie pary oczu.

– Chyba się pan tutaj zaaklimatyzuje. – Pani Davies zacmokała cicho, po czym wskazała dłonią na drugą kobietę. – To Robin Richardson, nasza wolontariuszka, jedna z najlepszych.

Staruszka uśmiechnęła się i Denly po raz pierwszy pomyślał, że za zimnobłękitnymi oczami dyrektorki kryje się człowiek z krwi i kości.

– Pod nieobecność Holly będzie pana opiekunem i przewodnikiem.

Archie podszedł do kobiet, a później wyciągnął dłoń do tej młodszej. Robin uśmiechnęła się szeroko i szybko uścisnęła wyciągniętą rękę.

– Archie – przedstawił się i odetchnął z ulgą, bo Robin wyglądała naprawdę sympatycznie.

– Wiem, widziałam kilka pana meczów w telewizji.

Mężczyzna zaśmiał się i odparł:

– Proszę, mów mi Archie. Miło mi, że trafiam pod tak sympatyczną opiekę.

Policzki brunetki zarumieniły się lekko. Kobieta szepnęła ciche „mnie też jest miło” i usiadła na czarnym krześle. Pani Davies chrząknęła znacząco i Robin szybko spuściła głowę, niby szukając czegoś na biurku. Dyrektorka przewróciła oczami, a następnie zwróciła się do Archiego:

– Zostawiam pana z Robin, Holly za moment również powinna dołączyć i będzie mógł pan zacząć dokładniejsze oględziny.

Wystawiła dłoń, którą Denly uściskał już o wiele mniej serdecznie niż dłoń Robin.

– Życzę udanego dnia, panie Denly.

Archie burknął podziękowania, a następnie odprowadził kobietę wzrokiem do drzwi. Gdy został sam z Robin, odetchnął głęboko i rozsiadł się wygodnie na krześle.

– Spóźniłem się dzisiaj i pani Davies najwyraźniej była niepocieszona. Jutro będę przed czasem. – Puścił oko do kobiety, a ta zaśmiała się wesoło.

– Lily wydaje się oschła, ale ma naprawdę złote serce. Zobaczysz to, gdy spędzisz tu trochę więcej czasu.

– Może – mruknął niezbyt przekonany, ale szybko zmienił temat: – Długo już tu pracujesz?

Robin zamyśliła się i postukała palcem w podbródek.

– Ze cztery lata. Zaczęłam tu przychodzić po rozwodzie. – Zamilkła na moment i zagryzła dolną wargę. – Pracuję w dziale IT. To głównie praca zdalna z domu, siedzisz non stop przed komputerem. Brakowało mi towarzystwa drugiej istoty.

Archie pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Zwierzęta mają szczęście.

Robin ponownie się zarumieniła. Porozmawiali jeszcze chwilę na luźne tematy, aż w końcu Archie wypytał kobietę o ową Holly, która w głównej mierze miała go nadzorować.

– Holly to świetna dziewczyna. Jestem pewna, że się dogadacie.

Denly pokiwał głową, rozsiadł się jeszcze wygodniej na krześle i splótł nonszalancko dłonie na karku. Nic nie mógł poradzić, że gdy słyszał to imię, jego usta rozciągały się w nostalgicznym uśmiechu. Znał kiedyś jedną Holly, też świetną dziewczynę, która jednak nie była jego fanką. Miał nadzieję, że ta będzie inna od małej rudowłosej okularnicy. W końcu liczył, że ułatwi mu nieco życie tutaj.

– Och, o wilku mowa!

Robin pomachała dłonią i wskazała ruchem głowy na coś, co znajdowało się za plecami Archiego. Mężczyzna wstał z krzesła, przywołał na usta szeroki uśmiech i się odwrócił.

Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to długie rude włosy, a później okulary w czarnych oprawkach. Zrobił krok do tyłu i o mało nie potknął się o nogę krzesła. Jęk zawodu ugrzązł mu w gardle. Przed nim stała dziewczyna, która nienawidziła go z całego serca. Otworzył szeroko oczy i zszokowany zapytał:

– Wiewióra?

3.

Marianna sapnęła i zarzuciła ramiona na szyję Andre. Jęknęła głośno, gdy ich języki zaczęły szaleńczy taniec namiętności. Tak bardzo się cieszyła, że do tej pory oszczędzała się dla odpowiedniego mężczyzny, bowiem Andre właśnie nim był. Uniosła nogę, aby zarzucić ją na biodro kochanka. Czuła, jak jego kondor miłości napiera na jej kobiecość. Była oszołomiona jego wielkością. Była…

– Och, na litość boską! – Holly przerwała czytanie i spuściła głowę, aby zaraz pomasować skronie.

Nie miała pojęcia, skąd autorki brały te określenia. Ich wyobraźnia przerastała umysł Holly, a czasami wręcz przerażała. To był jej trzeci harlequin w ostatnim półroczu i najzwyczajniej w świecie miała już tego dość.

– Fistaszku, ratuj – jęknęła do rudego kota, który siedział na brzegu biurka i niespiesznie mył sobie ogon. Zdawał się kompletnie nie przejmować chwilowym kryzysem właścicielki. – Cholerny niewdzięcznik – sapnęła, gdy kot dalej ją ignorował.

Zrezygnowana zamknęła laptop i poczłapała do kuchni – jej ulubionego miejsca w mieszkaniu – aby zrobić sobie herbaty. Ogólnie lubiła swoją pracę. Była asystentką naczelnego redaktora w jednym z większych wydawnictw w Los Angeles i doceniała to, że może lwią część swojej pracy wykonywać z domu. To pozwalało jej między innymi pospać kilka minut dłużej, a nie cierpiała zrywać się bladym świtem. Praca zdalna miała też inny plus – Holly mogła działać w wolontariacie w pobliskim schronisku, a to akurat uwielbiała.

Ostatnio jednak tematyka prac, które jej wysyłano, była bardzo jednorodna. Otto, jej szef, starannie pilnował, aby dostawała tylko słabej jakości harlequiny – bo jak często mawiał: romanse były domeną kobiet.

Kiedy gwizdek czajnika zapiszczał wesoło, dziewczyna nalała wrzątku do swojego ulubionego różowego kubka z podobizną Myszki Miki. Aromat wiśniowej herbaty dotarł do jej nozdrzy i ukoił zszargane nerwy. Uniosła dłoń, aby przeczesać długie włosy, ale zaraz się skrzywiła, bo napotkała posklejane kosmyki – zapewne resztki owsianki, którą zjadła na śniadanie. Przejrzała się w srebrnym okapie i skrzywiła nos – wyglądała jak czarownica. Rude włosy stały pod różnymi kątami, a tusz, zamiast znajdować się na rzęsach, był rozmazany gdzieś pod okiem… Oczywiście oprawki okularów również były ozdobione resztkami owsianki…

Kiedy pracowała, co rusz dotykała twarzy bądź przeczesywała włosy rękoma, w ten sposób próbując poradzić sobie z rosnącą frustracją. Pod koniec dnia zazwyczaj wyglądała, jakby pracowała w kopalni.

Westchnęła i wzięła do rąk różowy kubek, po czym dmuchnęła lekko w jego zawartość, aby ostudzić nieco napój. W poniedziałek będzie musiała porozmawiać z Jennifer – wydawczynią, z którą głównie współpracowała, musi jej jasno zakomunikować, że w najbliższym czasie nie będzie robić redakcji w żadnym harlequinie.

Wzięła łyk herbaty i zabrała z kuchennego blatu opakowanie ciastek Oreo, po czym poczłapała do salonu, który służył jej też za biuro, i wróciła do przerwanej pracy. Zmrużyła oczy i pokręciła z dezaprobatą głową, kiedy dostrzegła, że Fistaszek śpi w najlepsze w rogu jej biurka. Otworzyła laptop i po przeciągnięciu się wróciła do czytania tekstu.

Była tak podniecona, że czuła, jak jej wzgórek robi się mokry.

Holly przygryzła boleśnie dolną wargę i warknęła:

– Niech cię szlag, Marianna.

W poniedziałek wyszła z wydawnictwa z migreną. Jennifer się rozchorowała, więc nic nie wypaliło z rozmowy z nią, za to Otto był w wyśmienitym humorze. Właśnie kończył redakcję książki fantasy, a w najbliższej przyszłości szykowała mu się powieść obyczajowa. Gdy Holly zobaczyła jego pyszałkowaty uśmiech na małej okrągłej twarzy, miała ochotę coś kopnąć.

Weszła do pobliskiej cukierni i po zamówieniu dużej karmelowej latte i pączka z galaretką udała się do schroniska. Wyższy poziom cukru we krwi nieco poprawił jej nastrój, ale później dopadły ją wyrzuty sumienia, bo przecież obiecała sobie, że nie będzie zajadać nerwów i smutków. Z marsową miną wparowała do gmachu schroniska i pomachała Karen, która klikała coś na klawiaturze komputera.

– Cześć, Holly. – Blondynka uniosła głowę i uśmiechnęła się do koleżanki, zaraz jednak spoważniała. – Wszystko dobrze?

Dziewczyna zmarszczyła nos i po wyjęciu smyczy z identyfikatorem mruknęła:

– Wydawnictwo doprowadza mnie do szału.

– Wciąż harlequiny? – zapytała, dobrze wiedząc, na czym polega problem.

– A jak. Jeszcze ze dwa miesiące, a będę mogła wydać własną kamasutrę. Takie mam doświadczenie. – Zaśmiała się gorzko i założyła niebieską smycz na szyję.

Karen zacmokała i zaraz puściła do niej oko.

– Może to ci poprawi humor. Słyszałam plotki, że jakiś gwiazdor ma u nas robić społeczniaka. – Nachyliła się i z błyszczącymi od ekscytacji oczami kontynuowała: – Może to jakiś przystojniak? Będzie na co popatrzeć.

Holly uśmiechnęła się i niestety pozbawiła koleżankę złudzeń:

– Bardzo wątpliwe, aby jakaś wielka gwiazda robiła prace społeczne w naszym schronisku. Oni zazwyczaj płacą kasę i wymigują się od takich rzeczy. Ewentualnie odwalają społeczniaka na planie filmowym bądź w firmach znajomych.

Karen posmutniała i wymruczała z wyrzutem:

– Ale ty jesteś. Musisz od razu pozbawiać człowieka nadziei.

– Po prostu jestem realistką. – Wzruszyła ramionami.

Recepcjonistka westchnęła i pokręciła głową.

– Raczej pesymistką. – Wróciła do swojego klikania. – Lily cię szuka. Idź ją zarażać swoim entuzjazmem. Pod tym względem wasze charaktery są bardzo podobne – sarknęła.

Holly zaśmiała się, pomachała Karen i udała się korytarzem do biura dyrektorki schroniska. Zaczęła tu przychodzić rok temu – przeprowadzka do tak dużego miasta odbiła się negatywnie na jej i tak kruchym poczuciu włas­nej wartości. Miejski zgiełk, piękni ludzie i masa możliwości, z których ona średnio potrafiła skorzystać, sprawiły, że nieco zamknęła się w sobie i stała się bardziej zgorzkniała. Sądziła, że kiedy wydostanie się spod skrzydeł matki, która zawsze wiedziała, co jest dla niej lepsze, rozkwitnie, tymczasem wciąż pozostawała nudną, lekko zahukaną Holly. Rozczarowała się sobą i cóż, wyładowywała się z tego powodu na innych.

Początkowo jej wizyty w Kłaczku były sporadyczne i prawdę powiedziawszy, po kilku rozmowach z Lily Davies nie miała zamiaru zwiększać częstotliwości swoich odwiedzin. Ale czas spędzony ze zwierzętami wyciszał ją i koił. Patrzyła na te wszystkie skrzywdzone przez ludzi zwierzęta i podziwiała ich ducha walki. Pewnego wieczoru pomyślała, że skoro one potrafią przezwyciężyć tyle przeciwności losu i być szczęśliwe, to i ona powinna wziąć się w garść i zawalczyć o swoje szczęście. Różnie jej z tym wychodziło, ale Kłaczek dał jej bardzo wiele – chociażby najlepszą przyjaciółkę, Robin, która przekonała ją, by nie zrażać się zachowaniem pani Davies i nie poddawać się tak łatwo.

Robin miała rację. Lily zyskiwała przy bliższym poznaniu. Rzeczywiście kochała zwierzęta, a i swoich wolontariuszy często ratowała w trudnych sytuacjach. Mimo to Holly wciąż trzymała mały dystans, jak choćby mówiła do niej per pani – nie mogła się przemóc, aby wołać na kobietę starszą niż jej matka po imieniu.

Stanęła przed drewnianymi drzwiami i po cichym zapukaniu nacisnęła na klamkę.

– Dzień dobry. Szukała mnie pani? – Uśmiechnęła się na widok odzianej w niebieską garsonkę kobiety.

– Witaj, Holly. Usiądź, proszę.

Pani Davies zamknęła żółtą teczkę i spojrzała wnikliwie na dziewczynę. Holly chrząknęła, lekko zawstydzona tą nagłą inspekcją jej osoby. Czyżby zrobiła coś źle? Czegoś zapomniała? Jej brwi podniosły się, ale pani Davies nie dała jej czasu na rozmyślania i odezwała się dość osobliwym tonem:

– W przyszłym tygodniu będzie odbywać u nas prace społeczne pewien gwiazdor.

Dziewczyna pochyliła się w stronę staruszki i mruknęła:

– A więc to prawda?

Widocznie zbita z tropu Lily zmarszczyła brwi i po poprawieniu srebrnej bransoletki zapytała:

– Skąd o tym wiesz?

Holly wzruszyła ramionami i wymruczała imię Karen, a pani Davies wzniosła oczy ku sufitowi.

– Ta kobieta mnie wykończy. Gdyby poświęcała tyle samo czasu na swoją pracę, ile na plotki, nie musiałabym zatrudniać dodatkowej osoby – sapnęła, a po chwili znów spojrzała uważnie na Holly. – Nieważne. Mówię ci o tym, bo będziesz odpowiedzialna za naszą gwiazdę.

Dziewczyna poprawiła się w fotelu ze zdziwienia. Nie była tutaj jakimś ekspertem, wiele osób pracowało w schronisku dłużej i miało większą wiedzę od niej.

– Dlaczego ja?

Staruszka odchyliła się na oparcie krzesła i mruknęła:

– Obserwuję cię już od jakiegoś czasu i widzę, że naprawdę zależy ci na moich zwierzętach. Dobrze wykonujesz swoje obowiązki. – Tutaj zerknęła na stojące na jej biurku zdjęcie zmarłego męża i uśmiechnęła się na moment ciepło. – Poza tym potrzebuję kogoś, kto będzie sprawiedliwie nadzorował pana Denly’ego, tak aby jego uśmiech nie sprawił, że magicznie odpracuje dwadzieścia godzin w jeden dzień. A ty wydajesz się odporna na ładne uśmiechy niektórych naszych schroniskowych donżuanów.

Holly nagle wyprostowała się na krześle i zapytała lekko ochrypłym głosem:

– Denly’ego? Mówimy o Archiem Denlym?

Pani Davies pokiwała głową, a dziewczyna zaczęła bawić się zawieszoną na szyi smyczą z identyfikatorem. Wiedziała, że Denly przeprowadził się niedawno do LA, czytała też o jego wypadku – nie mieszkała w końcu pod kamieniem – ale i tak była w szoku. Nie mogła uwierzyć, że po tylu latach znowu będzie musiała znosić towarzystwo tego palanta. Zacisnęła usta, przypominając sobie jego głupi uśmieszek, który prześladował ją przez tyle lat. Dlaczego akurat on musiał być tym gwiazdorem? – pomyślała gorzko. W tym mieście były cztery miliony ludzi, los był naprawdę okrutny wobec niej, zsyłając go akurat do Kłaczka.

Spojrzała na starszą kobietę i wykrzywiła usta.

– Ja go znam – powiedziała dość suchym tonem.

Nie było sensu kłamać. Znając życie, Denly wypapla się przy pierwszej lepszej okazji. Zawsze gadał, co mu ślina na język przyniosła, kompletnie nie licząc się z konsekwencjami.

– Tylko mi nie mów, że to były chłopak. – Lily zmarkotniała, a Holly gorączkowo zaprzeczyła:

– Nie, wręcz przeciwnie. Chodziliśmy tylko razem do szkoły. Pani Davies… – zaczęła, ale po chwili przerwała i zmarszczyła brwi. Czy to nie była idealna okazja, aby utrzeć nosa wielkiemu Archibaldowi Denly’emu? Czy nie na to czekała cztery długie lata? Ten dupek wbił nóż w plecy swojemu najlepszemu przyjacielowi, a jej bratu. Cała jego kariera, uwielbienie ludzi, bajkowe życie powinny należeć do Josha. Zacisnęła więc dłonie w pięści i podjęła na nowo: – Pani Davies, jeżeli szuka pani kogoś, kto dopilnuje, aby Denly zapłacił za swoje błędy, jestem tą osobą. Może pani na mnie liczyć. Zrobię wszystko, aby nasz gwiazdor odpracował swoją karę co do minuty. – Holly uśmiechnęła się szeroko. – I dopilnuję, aby to była kara, a nie spacerek po parku.

Pani Davies również się uśmiechnęła i wymruczała:

– Świetnie. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

Kilka dni temu pomysł zemsty wydawał się Holly czymś świetnym, ale teraz, gdy stała przed lustrem ze świadomością, że za kilka godzin ponownie spotka Denly’ego, nie była tego wszystkiego taka pewna. Już trzeci raz przeczesywała włosy i krytycznym wzrokiem oceniła swój ubiór. Kompletnie nie wiedziała, jak przywitać Denly’ego. Chciała zrobić na nim wrażenie, pokazać, że już nie jest tamtą zahukaną nastolatką, która pozwalała mu wchodzić sobie na głowę. Chciała, aby się jej bał, aby wiedział, że od niej zależy jego przyszłość.

Westchnęła i usiadła na pobliskim krześle. Chwyciła niezbyt chętnego Fistaszka na kolana i mruknęła:

– Zemsta to nie bułka z masłem. W filmach wygląda to o wiele lepiej.

Kot syknął, wyraźnie zirytowany, więc Holly pozwoliła mu zeskoczyć na puchaty beżowy dywan.

– No idź – burknęła. – Jak zwykle wszystko muszę robić sama.

W końcu zdecydowała się na zielony podkoszulek i zwykłe dżinsy. Szła przecież do Kłaczka, więc jakikolwiek elegancki strój nie wchodził w grę. Poza tym to był przecież tylko głupi Denly – nie musiała imponować temu typowi. Najważniejsze, aby wiedział, że jedno źle zasłane przez niego legowisko i Holly uczyni z jego życia jesień średniowiecza.

Już w nieco lepszym nastroju wsiadła do niebieskiego forda i po otworzeniu przedniej szyby odpaliła silnik i udała się w stronę schroniska. Po drodze złapała w ulubionej kawiarni dwa kubki spice latte – dla niej i dla Robin – oraz czekoladową muffinkę. Przed wejściem do schroniska mimo wszystko przygładziła włosy i obciągnęła koszulkę – mogła się okłamywać, ile chciała, ale zależało jej na zaimponowaniu temu dupkowi.

Pomachała Karen, która z wypiekami na twarzy poinformowała ją, kto czeka na nią w sali, gdzie znajdowały się zwierzaki tuż po różnych zabiegach. Holly pokiwała ze spokojem głową i po wręczeniu blondynce ciastka udała się na tyły schroniska.

Stanęła przed drzwiami i wspięła się na palce. Zajrzała przez małe okienko do środka. Dostrzegła uśmiechającą się Robin, a zaraz potem zauważyła też niepokojąco znajomy tył głowy. Ile to razy wpatrywała się w te jego sterczące złotobrązowe włosy i życzyła sobie cicho, aby stanęły w płomieniach. Denly oczywiście siedział nonszalancko na krześle z założonymi rękoma na karku.

– Co za palant – szepnęła, zaczerpnęła głęboko powietrza i nacisnęła klamkę.

Powoli zamknęła drzwi i cicho podeszła do wesoło gawędzącej pary. Robin dojrzała przyjaciółkę i wskazała gestem, aby ta podeszła do nich.

– Och, o wilku mowa! – Zaśmiała się radośnie.

Denly podniósł się z krzesła i odwrócił do niej. Jego szeroki uśmiech szybko został zastąpiony szokiem. Z nieskrywaną satysfakcją zauważyła, jak cofając się, o mało nie przewrócił się o nogi krzesła.

Holly spojrzała na niego obojętnie, by zaraz skrzywić się na następne słowa mężczyzny:

– Wiewióra?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI