My Most Terrible Dream - Wiktoria Stemplewska - ebook
NOWOŚĆ

My Most Terrible Dream ebook

Wiktoria Stemplewska

3,0

177 osób interesuje się tą książką

Opis

Astrid zostawiła burzliwą przeszłość za sobą. Minęło ponad sześć lat, od kiedy poznała gorzki smak prawdy, i tyle samo czasu, odkąd ostatni raz poczuła dotyk ust Aresa na swoich. 

 

Dziewczyna postanowiła skupić się na przygotowaniach do zaręczyn z synem wspólnika swojego ojca oraz na dalszym wzmacnianiu więzi z przyjaciółmi. 

 

Wydaje się, że nic nie może już zburzyć tego spokoju, na który tak długo pracowała. Wystarczą jednak trzy krótkie chwile, żeby Astrid zrozumiała, jak bardzo się myli.

 

Pierwsza, sygnalizująca powrót nieskończonego mroku.

Druga, zapowiadająca ponowne wejście do świata niekończących się kłamstw. 

I trzecia, zwiastująca najgorsze. 

Ponowne spotkanie koszmaru. 

Najpiękniejszego koszmaru, który zostawił największą pustkę w jej sercu.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                              Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mater0pocztaonetpl

Całkiem niezła

Mocno zagmatwana
00



Copyright © for the text by Wiktoria Stemplewska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Katarzyna Zapotoczna

Korekta: Marta Grandke, Magdalena Kłodowska, Dagmara Michalak

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-186-7 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

OSTRZEŻENIE

Książka porusza trudne tematy, przez co jej lekturę zaleca się tylko osobom, które ukończyły osiemnasty rok życia. Nie pochwalam zachowań stworzonych przeze mnie bohaterów.

W historii pojawiają się: nawrót choroby, tj. zaburzeń odżywiania, toksyczna relacja z rodzicami, morderstwa, próba samobójcza oraz stalking. Znajdziesz w niej również wulgaryzmy, stosowanie używek, opis zwłok i napaści seksualnej, sceny pełne agresji, a także wspomnienia o uzależnieniach oraz przemocy domowej.

Jeśli nie czujesz się na siłach, by sięgnąć po tę pozycję, odłóż ją na inny czas, kiedy stwierdzisz, że jesteś gotowy. Dbaj o siebie i swoje zdrowie psychiczne. Jesteś ważny.

My most terrible dream kończy historię Aresa oraz Astrid, a zarazem dylogię God of Chaos.

Numery, pod którymi możesz szukać pomocy:

– 116 111 – telefon zaufania dla dzieci i młodzieży,

– 800 702 222 – całodobowa linia wsparcia,

– 800 120 002 – dla osób doświadczających przemocy w rodzinie.

PROLOG

Jako dziecko miałem wiele marzeń.

Niejedno wydawało się nierealne, inne − zbyt błahe, a jeszcze kolejne ustanawiałem jako priorytetowe, sądząc, że dzięki niemu osiągnę sukces, o którym tak chętnie rozmawiali moi najbliżsi.

Gdy byłem chłopcem, wielokrotnie spędzałem czas na bujaniu w obłokach przy zgaszonym świetle, a przed moimi oczami stawało to, czego tak skrycie pragnąłem. Asystowały mi jedynie kolorowe maskotki, których towarzystwo kurczyło się wraz ze zwiększaniem liczby świeczek na torcie urodzinowym.

Żyłem, marzyłem i próbowałem spełniać swoje marzenia za wszelką cenę.

Nigdy jednak nie sądziłem, że jedno, tak skryte i upragnione, stanie przede mną w pięknej, błękitnej sukni. Nie przypuszczałem, że poznam ideał wykreowany we własnej głowie. Kogoś, kto w pełni zawładnie moim sercem, a już szczególnie umysłem.

Ona to zrobiła.

I mógłbym skłamać, ale ze wszystkich mych życzeń okazała się tym najokrutniejszym.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ASTRID

– Myślę, że Elizabeth będzie następna – szepcze mi do ucha Lip swoim iście przekonanym tonem, gdy trumna opada na dno wykopanego dołu. – Niezła z niej suka, karma wraca.

Nie odpowiadam, zamiast tego przełykam ślinę, zniecierpliwiona. Spędziłam już za dużo czasu na pogrzebie byłej wykładowczyni swojego przyjaciela, a przez jego pozbawione szacunku odzywki zaczynam żałować, że wstałam tak wcześnie, by mu towarzyszyć. Naprawdę nie mam pojęcia, co takiego odwalił, skoro wizja przyjścia tutaj samemu niemal spowodowała jego zemdlenie. Z drugiej strony to Philip Vaughan i on po prostu jest z natury nieprzewidywalnym i stukniętym człowiekiem.

– Idiota – mruczę pod nosem, krzyżując ręce pod piersiami.

Chłodny wiatr lekko porusza drzewami wokół cmentarza. Ich czubki wyginają się raz w jedną, raz w drugą stronę, sprawiając wrażenie nieco połamanych. Chociaż chciałabym być w pełni skupiona na pogrzebie, nie potrafię. Z tyłu głowy ciągle drepta mi myśl, że do ceremonii zaręczynowej został tylko miesiąc.

Za miesiąc mam oficjalnie zostać narzeczoną Lewisa Chapmana. I nie ma od tego odwrotu, bo właśnie ten związek zafundował mi możliwość zamieszkania i ukończenia studiów w Nowym Jorku. Opieranie się przed tym małżeństwem kilka lat temu spowodowało, że ojciec postawił mi ultimatum: albo to, albo zablokowanie dostępu do wszystkich moich kont bankowych.

– Mogłoby zacząć padać, to może by przyspieszyli tę manifestację. – Lip przewraca oczami, co ledwo dostrzegam.

– Po co w ogóle tutaj przychodziłeś? Ponarzekać? – prycham, nieco zbulwersowana jego zachowaniem. Kto normalny tak robi?

– Ta kobieta była niezrównoważona, zawsze patrzyła na mnie z nienawiścią, więc niech patrzy i dzisiaj – odpowiada, przyjmując taką samą pozę jak ja.

– Zdajesz sobie sprawę, że ona już nie może cię zobaczyć?

– Wierz mi lub nie, ale ta wiedźma może wszystko.

Więcej nie komentuję zachowania Vaughana na pogrzebie jednej z lepszych wykładowczyń w całym stanie. Grzecznie i w milczeniu oczekuję na zakończenie ceremonii z naprawdę dużą liczbą zaproszonych gości. Śmiem jednak stwierdzić, że niewątpliwie była jędzą, bo gdzieś w tłumie dostrzegam czapki czarownic na głowach kilku osób z młodszych roczników. Niewychowane dupki.

Z cmentarza wychodzimy dopiero wtedy, gdy Lip składa kondolencje rodzinie zmarłej kobiety, po czym odchodzi od tych ludzi na pewną odległość i spluwa w bok, mrucząc pod nosem, że oni wszyscy są tak samo szurnięci jak biedna pani Graham.

Zdenerwowana wbiciem obcasa między ogromne płyty chodnikowe, a także wszystkim, do czego doszło przed kilkoma minutami, zajmuję miejsce kierowcy i zmieniam buty na wygodne trampki. Trzaśnięcie drzwiami z pewnością uświadamia Lipowi, że nie mam nastroju na żarty, a zwłaszcza te, które tak chętnie fundował mi na pogrzebie.

Przymykam powieki, zapinając pas, a charakterystyczne kliknięcie klamry jest jak wściekłe puszczenie pary z ust. Vaughan wierci się na skórzanym siedzeniu obok, prawdopodobnie nieco speszony. Wiem, że za chwilę rzuci czymś głupim, co kompletnie pozbawi mnie kontroli.

– Cóż za piękne kwiaty – stwierdza niezbyt głośno, otulając ramiona dłońmi.

Prycham, ściskając kierownicę nieco mocniej. Zerkam w lusterka, sprawdzając, czy nie zahaczę żadnego z aut zaparkowanych na uboczu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tyle samochodów na jakiejś uroczystości. Wykładowczyni zebrała wokół siebie pokaźne grono hien czekających na spadek.

– Uważaj, żebyś zaraz nie wąchał ich od spodu – rzucam szybko i dopiero po chwili dostrzegam, jak adekwatny do sytuacji był ten żart.

– Ta suka już to robi.

Kręcę z niedowierzaniem głową, w tym momencie żałując, że nie uwieczniłam tego na nagraniu. Może dzięki temu zdołałabym ostrzec wszystkich, że Philip Vaughan jest naprawdę niepoważnym człowiekiem.

A to, że parsknęłam śmiechem, zostawmy między sobą.

Do mieszkania Tessy i Vaughana, ze względu na ogromne korki, które objęły nowojorskie ulice, dojeżdżamy po nieco ponad godzinie. W oknie dostrzegam już malutką bladą twarzyczkę i stertę rudawych loczków, które przykrywają jasne, duże oczy. Zdecydowanie moje ulubione dziecko. Tylko z jego ust słowo „ciotka” nie sprawia, że czuję się faktycznie staro. Mniej więcej tak, jakbym robiła na drutach komplety czapek zimowych i szalików.

Zaraz po wejściu na klatkę wycieram podeszwy butów o ozdobną wycieraczkę, po czym podążam na drugie piętro kamienicy. Ceglane ściany, które zdobi odpowiednio wyważona ilość dekoracji, sprawiają, że można tutaj poczuć komfort niczym w rodzinnym domu. Nie jestem ani trochę zdziwiona, iż to właśnie Tess wybrała taką, a nie inną lokalizację.

Staję pośrodku korytarza i wypatruję właściwej liczby w srebrze. Odpowiednio pokierowana, stukam cztery razy w przedostatnie drzwi po lewej, dając tym samym znać, że to ja jestem osobą, która się dobija. Gdy słyszę stłumione „proszę”, naciskam klamkę i stawiam stopę w pierwszym pomieszczeniu niewielkiego mieszkanka.

Ściągam brązowe conversy, a także cienki płaszcz, podczas gdy Philip dopiero co wchodzi do środka. Jeśli mam być szczera, to wlókł się nieco po tych schodach i pozostał w tyle. Być może coś załatwiał, bo za każdym razem, gdy spojrzałam przez ramię, widziałam, że nie wystawia nosa poza ekran smartfona.

Wystarczy, że podłoga skrzypi pod naciskiem moich kroków, a już słyszę tuptanie niewielkich nóżek. Niedługo potem dostrzegam rude loczki biegnącego dziecka. Uśmiech, potrafiący rozpromienić nawet najbardziej pochmurny dzień, właśnie oślepia moje oczy.

– Ciocia! – krzyczy radośnie Enzo, wpadając mi w ramiona. Rączkami obejmuje kark, a ja ignoruję chwilowy ból spowodowany pociągnięciem krótkich włosów.

– Co tam, szkrabie? – pytam, zaczynając go podrzucać.

– Super! W końcu mam wakacje! – Radosne okrzyki sprawiają, że nawet mama malucha nie potrafi powstrzymać uśmiechu.

Poza tym doskonale go rozumiem. Choć już od dawna mam szkołę za sobą, to słowo „wakacje” wciąż wywołuje u mnie niesamowitą radość.

– Aż tak bardzo nie trawisz przedszkola? – Unoszę brwi, zajmując wolne miejsce na kanapie.

– Moja grupa to prawdziwe zoo.

Chichoczę, wpatrując się w Tessę. Siedzi z rękoma skrzyżowanymi pod biustem, a obok siebie ma magazyn poświęcony matkom. Już od dłuższego czasu czyta takie artykuły, jednak to pięć lat temu, po przezwyciężeniu depresji poporodowej, miała na tym punkcie obsesję. Potrafiła wydać ostatnie pieniądze na starsze wydania. Dawała, daje i będzie dawać z siebie wszystko, jeśli chodzi o dziecko.

– A ty pewnie jesteś w nim Królem Lwem? – Łaskoczę go po boku brzucha, przez co zrzucam z nóg.

Zaczynamy bitwę na gilgotki, ignorując Lipa, który właśnie wszedł do salonu, i Tess, siedzącą niezmiennie w tej samej pozycji. W skupieniu atakuję najczulsze punkty malucha, a wyrywa mnie z tego dopiero dotyk małej dłoni, a raczej wetknięcie palca między żebra. Podskakuję ze śmiechem, po czym udaję nieżywą, a Enzo mnie naśladuje.

– Wygrałem! – cieszy się chłopczyk, a ja, by go wystraszyć, szybko wstaję i układam ręce niczym zombie.

Jego śmiech staje się jeszcze głośniejszy, aż w końcu upadam, delikatnie zmęczona naszą krótką potyczką.

– Tylko wygłupy wam w głowie – komentuje Vaughan, kręcąc głową w niedowierzaniu.

Otwieram oczy, by spojrzeć na przystojną twarz swojego przyjaciela. Prycham, szturchając go stopą w odcinek lędźwiowy. Lip udaje, że go zabolało, by zaraz samemu upaść na poduszki za sobą.

– Słabiaki – podsumowuje mały Smith.

Równocześnie z Lipem rzucamy spojrzenie na chłopca o rudych lokach. Nie potrzebujemy wiele czasu, by zgodnie zaatakować. Po kilkudziesięciu sekundach pięciolatek ma już dosyć. Ledwie dyszy między spazmami uroczego, szczerego śmiechu.

– I kto tu jest słabiakiem, hm? – Marszczę nos, składając buziaka na gładkiej skórze jego policzka.

Najwidoczniej nie ma nawet siły na jakąkolwiek odpowiedź, bo godzi się ze swoim losem, leżąc w bezruchu. Ostatni raz posyłam mu uśmiech, po czym zajmuję miejsce tak, jak na dorosłą kobietę przystało. Poprawiam włosy, normuję oddech i patrzę w oczy swojej przyjaciółki. Brązowe, z kilkoma ognikami szczęścia wirującymi na tęczówkach. Jedne z moich ulubionych.

– Chcecie coś do picia?

– Nie… – zaczyna odpowiadać Lip, a ja szybko mu przerywam.

– Zimną wodę. Proszę.

Tess kręci głową, chichocząc pod nosem. Dobrze, może teraz zmęczyłam się tymi głupotami, ale to oni w biegu w maratonie dyszeliby po niespełna mili całego odcinka. O ile daliby radę tyle przebiec.

– Trzymaj – słyszę, czując, jak z moją dłonią styka się chłód.

Dziękuję rudej skinieniem głowy i zatapiam plecy w poduszkach. Nie wiedziałam, że aż tak bardzo chciało mi się pić.

Spoglądam na Enza, który wygląda, jakby za sekundę miał zasnąć. Nasza krótka zabawa ewidentnie dobiegła końca. Calutki dzień na słońcu, w oczekiwaniu na dyplomy podczas apelu, musiał go zmęczyć.

– Przepraszam was na sekundę – rzuca nagle Lip, w pośpiechu wstając z wygodnej kanapy.

Ze zmarszczonymi brwiami obserwuje to, co dzieje się na ekranie jego smartfona.

Posyłam Tessie niezrozumiałe spojrzenie, a ta jedynie wzrusza ramionami i odpowiada:

– Ostatnio ciągle wisi na telefonie. Mam wrażenie, że nie rozmawiałam z nim wieki, a mieszkamy pod jednym dachem – objaśnia, wprawiając mnie w jeszcze większą konsternację.

– Nolan? – pytam od razu, wiedząc, jak nasz kochany przyjaciel uwielbia wracać do swoich ex.

– Nie mają kontaktu od dwóch lat. To niemożliwe.

Okej. To jeszcze bardziej dziwne – myślę, zakładając nogę na nogę.

– Leilani? – kontynuuję zgadywanki, nawet nie wierząc w to, że pomyślałby o tej dziewczynie ponownie.

– Błagam cię, ona była sześć lat temu. Poza tym ze sobą nie chodzili. – Przewraca oczami, spoglądając na swojego synka.

Robię to samo, patrząc na spokojnie drzemiącego malucha. Jestem pełna podziwu dla Smith za to, że zdołała przyzwyczaić go do spania w hałasie.

– Z nim nigdy nie wiadomo – podsumowuję i upijam łyk wody.

– To prawda, ale wątpię, że zainteresowałby się kimś, kogo obraca jego była przyjaciółka.

Wypluwam ciecz z powrotem do naczynia. Okej, ale… co?

– Wciąż są razem? – Nie kryję szoku w głosie, na co dziewczyna reaguje wyrazistym prychnięciem.

– Zaręczyły się. Niedługo biorą ślub.

Wybałuszam oczy i odkładam szklankę na stół w obawie, że ją upuszczę. Poza tym straciłam ochotę na picie po wypluciu do niej wody.

– Wow – wyrywa mi się niespodziewanie.

– Co w tym takiego „wow”? – Grymas na jej uroczej twarzy wskazuje na to, że na pewno nie sądzi tak samo jak ja.

– Nic nie zapowiadało, że będą ze sobą tak długo. – Wzruszam ramionami, traktując swoją wypowiedź jako coś oczywistego. – Licealna miłość rzadko kiedy ma szansę przetrwać.

– Dobrze dla nich, prawda? – Zerka na telefon obok swojego uda, ekran właśnie się rozświetlił.

Lekki uśmiech zdobi pełne usta Tess, ale na razie to ignoruję. Już od kilku tygodni widzę drobne gesty, których nie potrafi przed nami ukryć, choć próbuje.

– Oczywiście, że tak. – Zaciskam wargi i odchodzę do kuchni, by umyć po sobie szklankę.

To aż nazbyt jasne, że Tess z szacunku dla mnie nie chce odpisywać komuś w trakcie rozmowy ze mną. Dlatego na chwilę po prostu zamilknę i w skupieniu wyszoruję naczynie.

Zimna woda opadająca na szczupłe dłonie powoduje, że ciarki przechodzą po plecach. Spoglądam przez okno naprzeciw zlewu i dostrzegam gromadkę rozweselonych dzieci oraz rodziców, wyraźnie cieszących się z ich frajdy. Za każdym razem, gdy widzę coś takiego, czuję ukłucie w sercu, ponieważ przypominam sobie dawne lata, gdy moja rodzina była anielsko szczęśliwa.

Opłukuję szkło, z zainteresowaniem obserwując pianę dekorującą odpływ zlewu. Ledwo słyszę, jak paznokcie stukają o ekran smartfona, ale właśnie to jest powodem moich powolnych ruchów. Niech Tess nacieszy się swoją tajemniczą relacją. Jeśli będzie chciała, powie nam o niej. Dopóki nie widzę wyraźnych znaków, że coś jest nie tak, dopóty nie zamierzam interweniować.

Leniwie wycieram krople wody, które musiały kapnąć na blat w czasie mycia szklanki. Od tej czynności odciąga mnie jednak zaświecenie się telefonu w pobliżu. Biorę go do rąk, a informacja o nadawcy wiadomości sprawia, że nie mogę powstrzymać uśmiechu.

Sil:

Kiedy będziesz? Zamówiłam chińszczyznę ;)

Unoszę brwi, niesamowicie zmotywowana do powrotu. Chętnie posiedziałabym dłużej z Lipem i Tess, ale chińszczyzna jest bardziej przekonująca.

Wycieram zmoczone dłonie, po czym odpisuję krótko: „Daj mi dwadzieścia minut”. Ze spojrzeniem wklejonym w urządzenie wpadam na swojego przyjaciela.

– Już idziesz? – Marszczy brwi.

Wygląda dziwnie inaczej, może trochę tak, jakby ta rozmowa go… zmęczyła? Nie podoba mi się to.

– Silver napisała. Czeka na mnie – oznajmiam obojętnie, na co chłopak potakuje głową.

Wymija mnie, przechodząc do kuchni. Słyszę, jak nalewa sobie wody z dzbanka filtrującego.

– Uważaj na siebie.

– Jasne, tatusiu. – Przewracam oczami, pozwalając, aby przytulił mnie na pożegnanie.

Podchodzę także do Tess, by poczochrać jej czuprynę, jak to mam w zwyczaju, oraz do Enza. Składam małego całusa na jego pulchnym i niezwykle gładkim policzku, próbując go nie obudzić. Kiedy mam pewność, że dalej smacznie drzemie, a ja nie jestem powodem głośnej, płaczliwej pobudki, wychodzę z kamienicy prosto na parking.

Przeszukuję torebkę, by znaleźć kluczyki do auta, i niemal upadam twarzą na asfalt. Wciąż jest wcześnie, więc nawet nie chcę sobie wyobrażać, jaki poczułabym wstyd, gdybym w środku dnia przypadkiem rozkraczyła się na jezdni. Boże.

W końcu odblokowuję samochód, o czym świadczy kilka mrugnięć tylnych lamp. Zajmuję siedzenie kierowcy i kładę torebkę na fotelu pasażera. Wkładam na nos okulary przeciwsłoneczne z Diora, które leżą zawsze w tym samym miejscu. Ostatni raz przeglądam tablicę powiadomień i dostrzegam, że Sil jedynie polubiła wysłany przeze mnie tekst.

Kładę komórkę na wmontowanej oryginalnie ładowarce indukcyjnej i uruchamiam pojazd. Przyjemne dla ucha mruknięcie silnika automatycznie rozbudza we mnie ostrożność. Wyjeżdżam z parkingu, pewna, że niczego nie zapomniałam i że wyjazd jest faktycznie bezpieczny.

Ze spokojem wymalowanym na twarzy błądzę myślami, a z zamyślenia wyrywa mnie dopiero dźwięk z głośników. Smartfon musiał automatycznie połączyć się z autem, dlatego na sporym tablecie widnieje zabawne zdjęcie Silver, które miałam zmienić już kilkakrotnie. Na sam jego widok kąciki moich ust unoszą się ku górze, zachęcając tym samym do odebrania połączenia.

– Co tam? – zaczynam, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli do mnie dzwoni, to najpewniej potrzebuje czegoś ze sklepu.

– Podjedziesz do Walmartu i kupisz jakieś słodycze? – Brzmi, jakby wręcz o to błagała.

– Pewnie, nie ma sprawy – odpowiadam od razu, zatrzymując samochód na światłach.

– Chryste, kocham cię.

Wybucham śmiechem, pochylając się do przodu, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Czerwone, bez zmian. Że też stanęłam za blisko.

– Ja ciebie też, Sil.

Dziewczyna kończy połączenie, a cisza zaczyna dręczyć moje uszy. Podczas oczekiwania na zielone lub ewentualne otrąbienie przez stojące za mną auta szukam odpowiedniej piosenki. Chociaż muzyka zazwyczaj rozprasza mnie podczas jazdy, teraz mam niewyjaśnioną ochotę poddać się jej rytmom.

Wybór między kawałkami The Weeknda Chase Atlanticjest niezwykle trudny. Marszczę brwi, przeskakując palcem w powietrzu na obu profilach wykonawców. W tej samej chwili słyszę długie trąbienie. Podskakuję i niczym oparzona chcę ruszyć, ale samochód, jak na złość, gaśnie.

Zestresowana do granic możliwości, próbuję ponownie odpalić auto. Kierowcy za mną ustawili się w pokaźnym szeregu i wyglądają na prawdziwie zdenerwowanych. A mnie pozostało zachować resztki opanowania oraz spróbować skupić się na tym, aby mój mercedes w końcu ruszył.

I może dałabym radę. Może rzeczywiście nie włączyłabym pieprzonych awaryjnych, ale zostałam kompletnie zbita z pantałyku.

Trzy powolne puknięcia w szybę. Wyjaśnieniem niezrozumianego uczucia w dole brzucha może być absolutnie wszystko. Analiza tego, co się właśnie stało, zostaje przerwana, gdy motor po mojej lewej rusza. Biorę kilka wdechów, ignorując zdarzenie sprzed chwili.

Po prostu wrócę do domu. To przecież nie było nic takiego… prawda?

ROZDZIAŁ DRUGI

ARES

Przecieram zmęczone oczy, opierając głowę na zagłówku kanapy. Shawn obsesyjnie myje garnki, co utwierdza mnie w tym, że jest zupełnie zestresowany naszym lotem. Od kilku miesięcy, od kiedy wiem o podróży, nie zdradził mi nawet imienia wybranki, do której się wybiera. Twierdzi, że tak będzie lepiej. Stworzył jakiś swój własny, chory zabobon.

Podnoszę telefon, aby zerknąć na godzinę. Wystarczy dostrzeżenie jasnych oczu na tapecie, bym delikatnie uniósł kąciki ust. Kocham to zdjęcie całym sobą. Mimo tego, że poruszyłem ręką w trakcie jego robienia, jest najpiękniejsze na świecie. Myślę tak może dlatego, że uchwyciłem jej uśmiech. Może dlatego, że udało mi się ująć na tej fotce blady dołeczek, który trudno dostrzec gołym okiem. Może…

– Znowu? Przestaniesz ty kiedyś oglądać to zdjęcie? W ten sposób nie zapomnisz.

Nie chcę zapominać – myślę, wyłączając urządzenie.

– Mhm – mruczę pod nosem i odrzucam smartfon na siedzenie obok. – A ty przestaniesz kiedyś myć te garnki? Ta dziewczyna cię, do cholery, nie zje!

Zabawne.

– Mam prawo się, kurwa, stresować – burczy, niedbale rzucając ścierkę na zlew. – Gdybyś wiedział, jak wygląda sytuacja, uważałbyś inaczej.

– No to mi powiedz, jak wygląda, co? – Marszczę brwi, kompletnie rozbawiony.

– Nie.

– Idiota.

– Cep.

– To nie ja założyłem Discorda z nazwą „poskramiaczcipek69”.

– Zamknij pizdę. Miałem szesnaście lat. – Wyrzuca ręce w powietrze z wyraźnym oburzeniem.

– Właśnie to już świadczy o jakimś chorym stopniu niewyżycia – prycham, wstając z wygodnego miejsca.

– Za to twoje oglądanie jej zdjęć, a już w ogóle posiadanie jednego z nich na tapecie telefonu, jest oznaką niezdrowej obsesji.

– Jak dobrze, że to nie ja lecę kompletnie zesrany do laski, z którą przespałem się sześć lat temu.

– Nie lecisz, bo nie masz jaj, żeby popatrzeć jej prosto w twarz.

Przewracam oczami, decydując, by zakończyć tę prowadzącą do niczego wymianę zdań. Z Foxem lubimy na siebie naskakiwać. Zwłaszcza delikatnymi dla nas tematami, o których nie powiedzielibyśmy nikomu innemu niż sobie nawzajem. Takie docinki często pozwalają oczyścić głowę, a czasami nawet zrozumieć drugą osobę. Może to głupie, a może po prostu my jesteśmy skończonymi kretynami. Obie te rzeczy się nie wykluczają.

Przechodzę na balkon, a widok innych budynków sięgających chmur sprawia, że ziewam. Tęsknię za życiem, które nie tak dawno porzuciłem. Nie mówię tutaj o ciągłym pilnowaniu się, by nie zdradzić własnej tożsamości, czy bawieniu się życiem jak nigdy. Mam na myśli raczej podróże. Jeżdżenie z wioski do wioski, główkowanie nad tym, jak wygrać.

Pomyśleć, że gdybym poznał ją wcześniej, może też wcześniej dałbym radę to zrobić.

Nawet jeśli miałbym jeszcze raz upokorzyć samego siebie i ugiąć przed nią kolana, zrobiłbym to z przyjemnością.

I może, ale tylko może, gdybym poznał ją wcześniej, uspokoiłaby rozbudzonego ducha zemsty.

Chryste, przestań o niej myśleć – przymykam powieki i wkładam filtr papierosa między wargi. Odnoszę wrażenie, że zarówno Shawn, jak i ja jesteśmy nieco wkurzeni. Gdy tylko wylądujemy, trzeba pójść na piwo. O ile celem naszej podróży nie okaże się jakaś dziura zabita dechami.

Siadam na krzesełku, wpuszczając dym do płuc. Mrużę oczy, kiedy patrzę w dół, na małe łebki spacerujących po ulicach ludzi. Większość idzie albo z psem, albo z nosem w komórce. Mnóstwo samochodów na ulicach stanowi wystarczające zagrożenie dla dzieciaków, których rodzice nie są w stanie przypilnować.

Włączam telefon, zupełnie ignorując tapetę na ekranie blokady. Przechodzę w wiadomości, by dostrzec jedną, tak strasznie wyczekiwaną. Odpisał mi po dwóch tygodniach.

X:

Myślę, że jesteście wystarczająco dorośli, aby porozmawiać o tym, dlaczego wszystko poszło w tym kierunku, Aresie. Nie pytaj mnie więcej, co u niej, i nie proś, bym przekazywał twoje prezenty, podpisując się pod nimi swoim imieniem.

Prycham poirytowany, ciskając urządzeniem w podłogę. Chodziłem jak na szpilkach przez pieprzone czternaście dni, aby dostać taką odpowiedź. Nie wiem, co mu odbiło, skoro przez ponad sześć lat dostawałem podstawowe informacje bez jakiegokolwiek pytania. Jeśli coś jest nie tak, to muszę o tym wiedzieć.

Gaszę niedopałek o ramę balkonową, po czym wyrzucam daleko. Prawdopodobnie zwieje go gdzieś na inny dach lub coś w tym stylu. Nieważne.

Wchodzę do środka, nie widząc więcej Foxa i jego manii sprzątania. Najpewniej jest w pokoju i się pakuje. Powinienem zrobić to samo, ale nie mam ochoty. Kusi mnie wykonanie jednego telefonu, nawet jeśli wiem, że ta osoba nie odbierze. Chociaż dowiedziałbym się, czy wszystko u niej w porządku. Odchodzę od zmysłów przez niewiedzę. Chęć zaryzykowania rośnie z każdą sekundą. W końcu nie mam nic do stracenia.

Przechodzę do niewielkiej sypialni, w której właściwie stoi jedynie łóżko i jednokolumnowa szafa. Wyciągam spod materaca walizkę, po czym niedbale wrzucam do niej wszystkie ubrania. Z tyłu głowy wciąż kłębi się myśl o wykręceniu odpowiedniego numeru i rozpoczęciu rozmowy na interesujący mnie temat. O wydzwanianiu, ile wlezie, by w słuchawce usłyszeć głupie „spierdalaj”. Mógłby mnie nawet zwyzywać, ale dopóki nie podejmę tej próby, będę zły na samego siebie.

Upewniony, że cały dobytek wylądował we właściwym miejscu, zaciągam oba zamki i stawiam bagaż w przedpokoju. Shawn najwyraźniej naprawdę się wkurzył, bo muzyka zza drzwi drugiej sypialni nie pozwala mi słyszeć wokół niczego innego. Za bardzo się rozpędziłem i nie zmniejszyłem stresu wywołanego spotkaniem z tą nieznaną laską. Może i ma powody, by chodzić z aż takim kijem w dupie.

Staję między drzwiami balkonowymi a wyjściowymi. Mam dylemat, czy lepsza będzie rozmowa na krótkim spacerze w pobliskim parku, czy może po prostu na balkonie. Nie wiem w ogóle, czy do niej dojdzie, ale wolę dmuchać na zimne.

Gdy dociera do mnie, że agresywne nuty wydobywające się z pokoju Foxa są zbyt uciążliwe, wychodzę na zewnątrz. Chłodnawy wiatr psuje radość związaną z rozpoczęciem wakacji. Dzieciaki, które mijam, wyglądają na zmęczone i niezbyt przekonane do długiej przerwy od nauki. Prawdopodobnie jest to spowodowane także słońcem ukrytym za szarawymi chmurami. Będzie padać.

Staję przed pasami w oczekiwaniu na zmianę koloru światła. Wielu kierowców aut przeróżnych marek przejeżdża wymalowaną na jezdni zebrę, siedząc niewzruszenie za kierownicą. Dorosłe życie jest monotonne i dobrze rozumiem, jak się czują.

W końcu doczekałem się momentu, który sprawia, że ze zniecierpliwienia tupię nogą o chodnik. Przechodzę na drugą stronę ulicy i nasłuchuję klaksonów, które słychać z kilku przecznic dalej. Jeden gość z taksówki patrzy na mnie krzywo, więc przewracam na to oczami, dalej idąc w stronę parku. Jednak moja podróż do miejsca docelowego nie mogła przebiegać spokojnie. Wpadam na rudowłosą dziewczynę o drobnej budowie, która wydaje się speszona.

Być może dlatego, że wylała na mnie jakiś sok. Przypuszczalnie jabłkowy, wszak żółta plama ozdobiła moją jasną i jeszcze do niedawna czystą koszulkę.

– Jejku, przepraszam najmocniej! – Brzmi, jakby naprawdę była przejęta tym incydentem.

Niemalże w panice sięga po chusteczkę do niewielkiej torebki przepasanej przez ramię i delikatnie próbuje zetrzeć ze mnie ciecz. A to już raczej niemożliwe.

– Nie szkodzi – zapewniam spokojnie, zabierając jej dłonie ze swojego ciała.

Próbuję wyminąć kobietę, jednak ta blokuje mi drogę patrząc na mnie ze speszonym uśmieszkiem.

– Może mogłabym ci to jakoś wynagrodzić? Miałbyś ochotę na lemoniadę? – pyta niepewnie, a ja bez dłuższego namysłu odpowiadam:

– Mam dziewczynę. Właściwie to narzeczoną.

Pięć słów przecina niezręczną atmosferę, jednocześnie pogarszając sytuację. Burak na twarzy dziewczyny jest jeszcze bardziej widoczny niż dotychczas, a ja jedynie wzruszam ramionami i śląc jej ostatni pożegnalny uśmiech, idę dalej.

Dopiero po dziesięciu minutach spaceru trafiam na zapomnianą ławeczkę za wierzbą, z idealnym widokiem na pustą, zadbaną murawę − to zazwyczaj na niej biega zgraja dzieciaków i dzisiaj nie jest inaczej. Przyjemnie patrzy się na radość takich pociech. Miło widzieć, że mają dzieciństwo, na które najpewniej zasługują.

Zajmuję miejsce, zderzając się z chłodem desek i metalu podłokietników czy oparcia. Te wakacje naprawdę nie zapowiadają się dobrze, zważywszy na obecną pogodę.

Moje ręce oblewa pot, a ja jestem pewny, że dzieje się tak przez zamysł wykonania tego głupiego telefonu. Nie mogę stwierdzić, czym właściwie wywołany jest ten stres. Może chodzić o to, że nie odbierze, albo o to, że odbierze, ale niczego konkretnego się nie dowiem. Przez głowę przebiega mi wiele scenariuszy i żaden, ale to absolutnie żaden, nie jest takim z przyjemnym, a przede wszystkim satysfakcjonującym zakończeniem.

Obracam urządzenie w rękach, patrząc z niemocą w nieco szarawe niebo. Teraz, siedząc na tym miejscu, zaczynam główkować, czy zadzwonienie do osoby, która byłaby najbardziej skłonna mi powiedzieć, co u niej słychać, jest rzeczywiście dobrym pomysłem.

Jeśli to zrobię, a nie dowiem się niczego, wciąż będzie mnie to dręczyć.

Chciałbym, żeby chociaż na moment dała mi spokój. Myślenie o niej przy wykonywaniu każdej podstawowej czynności jest męczące, bo kiedy potrzebuję, aby była obok, ciąży mi cholerna świadomość, że nigdy do tego nie dojdzie. To, co było między nami sześć lat temu, to dla niej zamknięta księga.

Wzdycham, ześlizgując się nieco z ławki. Opieram dłonie na udach i czuję coś mokrego na odsłoniętej łydce. Ze zmarszczonymi brwiami sprawdzam sytuację, a widok małego golden retrievera sprawia, że ogarnia mnie niewyjaśnione uczucie ulgi.

Pochylam ciało nad szczeniakiem, pozwalając mu obwąchać dłoń.

– A ty co tu robisz, maluchu?

Decyduję, by rozejrzeć się wokół i poszukać jego ewentualnego właściciela. Być może nie życzy sobie, by ktokolwiek głaskał zwierzaka. Nie daję rady jednak rozpoznać w tłumie kogoś, kto by na niego wyglądał, a jedyne podejrzenie pada na staruszkę zmierzającą w naszym kierunku.

– Rufus! – nawołuje, kiedy jest bliżej. Ogon psiaka merda z radości. – Strasznie pana przepraszam.

– Nic nie szkodzi, pewnie trudno upilnować tak energicznego psa. – Przesuwam się kawałek, by udostępnić miejsce z lekka zdyszanej kobiecie.

– I to jak. Wnuczka mnie namówiła na niego, a ja uległam, wiedząc, jak bardzo chce mieć zwierzątko. – Uśmiecha się uroczo, głaszcząc Rufusa za uchem. – Jej mama za żadne skarby nie pozwoliłaby na tego urwisa w domu.

– Dobrze, że ma wspaniałą babcię – podsumowuję, podobnie jak ona unosząc kąciki ust.

Pomagam staruszce w zapięciu smyczy, a bardziej utrzymaniu łobuza w miejscu. Wierci się niesamowicie, prawdopodobnie zdając sobie sprawę z tego, że ta niepozornie wyglądająca linka ograniczy jego wolność. Nieudolnie szczeka, przez co sprawia wrażenie jeszcze większego słodziaka niż dotychczas.

– Swoją drogą, siadłam tak tutaj, a nie zapytałam, czy mogę. Pewnie czekasz na swoją ukochaną. – Chichocze, po czym poprawia niewielkie okulary korekcyjne na nosie. – Taki przystojny młodzieniec musi dostawać mnóstwo miłości. Dzięki niej kwitniemy.

Przygryzam dolną wargę, uciekając wzrokiem od kobiety. Spoglądam w bok i na własne nieszczęście dostrzegam samotną blondynkę czytającą książkę. Zupełnie wszystko mi o niej przypomina, z nieznanych przyczyn szczególnie dzisiaj.

– Moja sytuacja jest dość skomplikowana – wyjaśniam, posyłając jej dość niezręczny uśmieszek.

Opieram dłonie na zgiętych kolanach, aby wyrazić dziwny, niewyjaśniony stres.

– Och, a dlaczego?

Ciekawość niektórych, szczególnie ludzi w podeszłym wieku, nie zna granic. Niemyślenie o niej w życiu mi nie wyjdzie, jeśli nawet losowe osoby będą mnie zmuszały do rozmów na jej temat.

A ja naprawdę nienawidzę takich rozmów przeprowadzać.

– To ona? – Wskazuje palcem na telefon położony między nogami.

Ekran rozświetlił się przez powiadomienie, które teraz ignoruję.

– Tak – odpowiadam szybko, jakby to było najboleśniejsze słowo na świecie.

I może to głupie potwierdzenie faktycznie spowodowało znaczny ucisk na sercu. Albo coś sobie wmawiam.

– Idealnie do ciebie pasuje.

Kolejne ukłucie. Tym razem mocniejsze. Słowa kobiety są niczym zapalnik. Moje wnętrze zaczyna płonąć, powodując okrutne cierpienie, które próbuję w sobie ukryć. Łzy kręcące się po linii wodnej czekają na sygnał, by wypłynąć, a ja całym sobą usiłuję z nimi walczyć.

Wypowiadam ledwo słyszalne „być może”. Drobna dłoń staruszki masuje mój bark, próbując w ten sposób dodać mi trochę otuchy. Przymykam powieki i zaciskam usta, próbując potraktować jej gest jako coś pomocnego. Nawet jeśli w rzeczywistości nic mi on nie daje.

– Chciałbym móc się zgodzić. – Wzruszam ramionami, skupiając spojrzenie na biegających wkoło maluchach.

– A nie możesz, dziecko? – Staruszka poprawia się na ławce, o czym świadczy skrzypnięcie desek.

– Wstyd mi to przyznać, ale naprawdę ją zraniłem. – Prycham w reakcji na swój żałosny ton. Nie wierzę, że rozmawiam o niej z jakąś losową babcią w parku miejskim w Chicago. – Zraniłem w momencie, gdy była jedyną osobą z mojego otoczenia, która kompletnie na to nie zasługiwała.

– W jaki sposób ją zraniłeś, synku?

Czuję się jak ciamajda, kiedy słowa starszej kobiety roztapiają moje wnętrze. Ochota wzięcia nóg za pas i zrezygnowania z opowiedzenia jej ułamka tej historii niedługo weźmie nade mną górę. Nie chcę, by mnie znienawidziła, nawet jeśli dopiero co ją poznałem.

– Wyjechałem bez słowa.

Spoglądam na nią przez ramię. Rufus siedzi na jej nogach, dzielnie walcząc o przegryzienie ograniczającej go smyczy. Mimowolnie unoszę jeden kącik ust, po czym nawiązuję kontakt wzrokowy z moją rozmówczynią. Jasne oczy przepełnione troską i miłością wyglądają tak, jakby mi współczuły.

– Więc i bez słowa do niej pojedź.

Jej rozwiązanie jest naprawdę urocze. Przypuszczalnie nie wpadłbym na nie, nawet gdyby naszą relację dało się ratować.

– Minęło sześć lat.

Kobieta nie wygląda na zszokowaną. Jej uśmiech poszerza się, kiedy przechyla głowę i głaska szczeniaka za uchem. Zaczyna wstawać po upewnieniu się, że zwierzę jest tym razem dobrze podczepione.

– Ciocia Katarina powie ci jedno – zapowiada, po czym nachyla się nad moim uchem. – Zakochani czasu nie liczą, a miłość nie jest tak ulotna, jak myślisz.

Patrzę na nią z zainteresowaniem, czując, jak z tyłu głowy kiełkuje ziarenko nadziei. Staruszka pociąga mnie za policzek w typowo babciny sposób, po czym na odchodne rzuca:

– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. I że poznam twoją ukochaną osobiście.

Zaciskam usta i odmachuję jej na pożegnanie. Obserwuję kobietę oraz merdającego ogonem pieska, aż znikają z zasięgu mojego wzroku. Zostałem zmuszony do dziwnych refleksji, które stoją od słowa „pozytywne” najdalej, jak tylko mogą. Jedna rozmowa z nieznaną osobą ożywiła we mnie nadzieję. Nie wiem, czy chcę rozbudzić ją jeszcze bardziej.

Astrid ma swoje życie. Układała je przez te wszystkie miesiące, nie uwzględniając mojej osoby w żadnych planach. Musiała udawać, że nigdy niczego między nami nie było. Walczyła, by zapomnieć każdą intymną chwilę, a przynajmniej zminimalizować mieszane odczucia w momencie jej przypomnienia.

Chociaż moja tęsknota obejmuje każdy cal ciała, oczy wypatrują jej wszędzie, gdzie się da, a uszy tęsknią za niepowtarzalnie uroczym chichotem, nie mogę zniszczyć tego, co zbudowała. Nie mogę pozwolić na to, by moja samolubność zwyciężyła nad wszystkim innym. Dlatego też nie zadzwonię i nie będę wypytywał.

Pierwszy z wielu kroków do postawienia, by ruszyć dalej. I nie przeszkadzać jej w tym samym.

Wzdycham, siadając wygodniej na wolnej już ławeczce. Spoglądam w niebo i obserwuję, z jaką prędkością chmury suną dalej. Wciąż jest szaro i ponuro. Słońce nie może się przebić, co oznacza, że nie poszerzy uśmiechów dzieciaków nieustannie biegających po idealnie zadbanej murawie. Właściwie z ich twarzy kompletnie wymazują go pierwsze krople deszczu. Czas wracać. Lot jest coraz bliżej.

Z rękoma w kieszeniach stąpam po alejkach parku, chcąc możliwie najbardziej wydłużyć drogę do domu. Shawn z kijem w dupie nie polepszy mojego samopoczucia, a wizja kłótni z nim o jakąkolwiek błahostkę również nie jest pociągająca. Wolę odświeżyć umysł, pożegnać Chicago na bliżej nieokreślony czas. Dziwne, że sądziłem, iż zostaniemy tutaj na stałe.

W tym miejscu odnalazłem spokój ducha. Może dlatego, że tylko z dala od Europy mam szansę na rozpoczęcie nowego, lepszego życia. Udział w cichych wyścigach przekreślił mnóstwo miejsc, które rozpatrywałem. Kiedyś idiotycznie marzyłem, że naprawdę zabiorę Astrid do Paryża.

Czuję, jakby moja egzystencja była od niej uzależniona. O czymkolwiek pomyślę, dam radę to z nią powiązać. Jaką mamy przed sobą przyszłość?

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem tak duże zmieszanie. Nawet jeśli chciałbym się z nią zobaczyć, to nie wiem, gdzie teraz przebywa. Nie dostałem tak poufnych informacji, słysząc w ramach wyjaśnienia tylko: „Tak będzie lepiej”. Spotkanie jej graniczy z cudem. Potrzebowałbym jakiegoś znaku od losu, by wiedzieć, że w ogóle jest możliwe.

I właśnie wtedy go dostałem.

Wyciągam z kieszeni wibrujący telefon i spoglądam najpierw na nazwę kontaktu. Numer jest zastrzeżony, co, nie ukrywam, delikatnie mnie niepokoi. Walczę z samym sobą, próbując odrzucić połączenie, jednak ciekawość wygrywa, więc przykładam komórkę do ucha.

– Halo?

Słowo wypuszczone z ust brzmi szorstko i zupełnie nie zachęca do dalszej rozmowy. Ktoś, kto jest po drugiej stronie, może się rozłączyć, stwierdzić, że to pomyłka, lub pozostać na linii.

– Wciąż uważam cię za chuja, żeby to było jasne, ale… – zaczyna, lecz ja nie pozwalam mu dokończyć.

– Lip?!

– A słyszałeś kiedyś kogoś z bardziej anielskim głosem? No jasne. – Z łatwością przychodzi mi wyobrażenie sobie, jak przewraca oczami.

– Planowałem do ciebie dzwonić – rzucam, czując, jak zalewa mnie dziwne uczucie wstydu.

– Szczerze? Mam to gdzieś. Przejdźmy do sedna. – Szczery do bólu. – Potrzebuję pomocy. Doskonale wiesz, o co chodzi.

Staję, a po całym moim ciele przechodzi prąd przerażenia, dziwne uczucie od stóp do głów, które przejmuje także myśli.

On wrócił.

– Na pewno myślimy o tym samym? – pytam.

Liczę, że jego odpowiedź pozytywnie mnie zaskoczy.

– Nie dzwoniłbym w innej kwestii. Szczególnie do ciebie.

Przygryzam wargę, kontynuując przechadzkę alejkami. Rewelacje sprzed chwili wręcz zmuszają mnie do rozglądania się co kilka sekund. Organizacja, choć to ryzykowne, może pałętać się po uliczkach Chicago tak samo jak ja. Najbezpieczniej będzie wrócić do mieszkania.

– Czego chce?

– Pieniędzy. Ale obaj dobrze wiemy, że na tym się nie skończy.

Wzdycham, stając przed pasami. Tydzień po swoim wyjeździe zapewniłem Lipa, że pomogę mu w tym temacie, jak tylko mogę. Wycofanie się będzie oznaką tchórzostwa. I choć naprawdę nie chcę, byśmy wszyscy znów przechodzili to samo piekło, mam ochotę odmówić.

– Będziemy w kontakcie.

Rozmowa zostaje przerwana, a ja, z otaczającym mnie widmem niepokoju, wręcz biegnę, by zapowiedzieć Shawnowi, na co musi się przygotować. Budowany latami spokój może runąć w każdej chwili. Zwłaszcza gdy nie wiemy, co on dla nas szykuje.

ROZDZIAŁ TRZECI

ASTRID

– Jak długo możesz pakować głupie katalogi? – Silver prycha, krzyżując ręce pod piersiami.

Czerwone włosy, zafarbowane przez nią pod wpływem impulsu, wyglądają naprawdę ładnie w świetle porannego słońca. Nie będę jednak komentować ich stanu. Nałożenie farby kilkanaście minut po tym, jak je rozjaśniła, musiało mieć jakieś skutki.

– Farby muszą być dobrze dobrane, a kolorów są tysiące – stwierdzam i przewracam oczami, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.

– Myślisz, że większość ludzi, którzy przyjadą zobaczyć zaręczyny dwóch bananowych dzieci, będzie w stanie odróżnić karmazynowy od, kurwa, żółtego?

– Właściwie to karmazynowy jest odcieniem ciemnej czerwieni z domieszką błękitu, więc trudno byłoby pomylić oba te kolory… – zaczynam wyjaśniać, lecz Sil nie pozwala mi dokończyć

– A może biały? Oszczędzisz ludziom główkowania nad nazwą użytej farby. – Uśmiecha się ironicznie, po czym rusza do kuchni, by nalać sobie wody.

Krzywię twarz w kilku niewyjaśnionych grymasach, gdy próbuję określić, czy denerwowanie jej aby na pewno jest dobrym pomysłem. Od wczoraj jest tykającą bombą. I to tylko przez losowego faceta z Tindera. Rozumiem, że spotkała w swoim życiu wielu ciołków, ale szukanie na siłę tego jedynego nie przyniesie nic dobrego.

– Biały? Ale biały alabastrowy, porcelanowy czy może… – Unoszę pytająco brew, widząc, że skroń dziewczyny pulsuje z irytacji.

– Chujowy – rzuca, po czym ładuje naczynia do zmywarki. – Jedź już do swojej matki, bo przysięgam, że nie wytrzymam.

– Jeszcze będziesz mnie prosiła, bym podjechała do Walmartu. – Wycelowuję w nią wskazujący palec, od razu zyskuję jej atencję. – A wiesz, co ja wtedy powiem?

– Zamilcz – ostrzega, chwytając z wrażenia za kant aneksu kuchennego.

– Powiem: nie…

– Ostrzegam cię.

– Mam…

– Milcz, jeśli ci życie miłe.

– Po drodze – dokańczam i uśmiecham się słodko, widząc jej zrzedłą minę.

Wygląda jak dziecko, na którego oczach ktoś przebił mydlaną bańkę. W ciemnych tęczówkach szybko jednak budzi się agresja i bez dłuższego chlapania językiem biegnie ku mnie, zmotywowana do walki. Zostaje mi jedynie ucieczka i próba ochronienia się za wszystkowidzącym szerokim Toddem.

Przepychamy się z boku mężczyzny, który ani drgnie. W pewnym momencie wskakuję na sporych rozmiarów stół w jadalni, grożąc, że jeśli mnie tknie, to rozbiję na jej głowie trzymany w dłoniach wazon. Moja pewność co do własnego bezpieczeństwa wyparowuje równocześnie z jej słowami:

– On jest plastikowy, idiotko.

Ruszam przed siebie wraz z decyzją, że nasze gonitwy nie powinny się przenieść na ogromny taras, z którego idealnie widać całą dzielnicę Upper East Side. Niemal przewracam drapak, na którym odpoczywa kot Silver – Prince, za co ona chce ukatrupić mnie jeszcze bardziej.

Dyszę ze zmęczenia i przystaję bez uprzedniego ostrzeżenia. Sil wpada na mnie, obalając naszą dwójkę na niesamowicie chłodne płytki. Ból w kolanie jest dowodem na to, jak solidnie zaryłam o posadzkę.

– Fajeczki dają o sobie znać! – wytyka Silver oskarżycielsko, siadając na moim brzuchu.

– Nienawidzę tego, jak bardzo się przez ciebie zmęczyłam. 

Przecieram czoło i zamykam oczy, które aż szczypią przez wpadające oknami światło. O ile naprawdę uwielbiam taki widok z rana, to teraz szczerze go nie cierpię.

– A ja nienawidzę tego, że obudziłaś Prince’a i mnie o czwartej trzydzieści. – Wzrusza ramionami i poklepuje mnie po policzku, dodając: – Teraz jesteśmy kwita.

Chowam w dłoniach twarz, by zamaskować cisnący się na nią śmiech. Silver wstaje, a przez szparę między palcami dostrzegam, że wokół jej nogi już krąży kot. Albo obudziłam go z drzemki, albo jakkolwiek przypomniałam o pustej misce. Prawdopodobnie to drugie, skoro Sil zmierza do lodówki i otwiera szufladę poświęconą tylko jemu.

Prycham, leniwie siadając. Niewzruszony Todd chowa spojrzenie za czarnymi okularami i uderza palcem w tarczę swojego smartwatcha.

– Tak, wiem, Todd, musimy wychodzić – sapię niezadowolona i wstaję.

Kuśtykam do przedpokoju po torebkę i kluczyki, a gdy wracam, jeszcze raz się upewniam, że spakowałam wszystkie katalogi firm malarskich lub producentów farb, zdobywane tygodniami.

– Szerokiej drogi – życzy przyjaciółka, trzymająca na rękach zwierzaka.

Prince próbuje wymsknąć się z jej uścisku, by móc ze spokojem wylizywać miskę pełną kociego, luksusowego żarcia. Tarmoszę go po głowie, wiedząc doskonale, że tego nie lubi, po czym odpowiadam:

– Jak zawsze.

Parking w sobotnie poranki zazwyczaj jest pełen, więc nie jestem zdziwiona, że i dziś nie świeci pustkami. Przeklinam ten fakt w myślach przez to, że rozbudził on mój skryty strach. Chociaż już od kilku dobrych lat cieszę się posiadaniem prawa jazdy, to zarówno cofanie, jak i samo parkowanie są dla mnie wciąż czarną magią.

Todd pomaga mi zapakować do bagażnika kilkanaście kartonów, po które biegał do apartamentu na moją prośbę. Dziękuję mu, jestem naprawdę wdzięczna, i patrzę, jak odchodzi do dużego, czarnego auta, zaparkowanego niedaleko.

Zajmuję miejsce za kierownicą, by po kilku wdechach na odwagę odpalić silnik. Ruszam, decydując, że dłuższe zwlekanie tylko spotęguje niechęć. Nowojorskie ulice i tak sprawiły, że moja miłość do kierowania samochodem strasznie podupadła. Wolę nie liczyć, ile to razy zostałam otrąbiona przez pseudozawodowych kierowców.

Gdy stoję na światłach, dręczy mnie obawa przed powtórzeniem się sytuacji sprzed kilku dni. Nie chciałabym znowu spanikować i wkurzyć ludzi za sobą tym, że nie mogę ruszyć. Pełne skupienie, As…

Ukręcę łeb temu, kto właśnie do mnie dzwoni.

– Sam sobie kopiesz dół – rzucam pod nosem, przyjmując połączenie.

Mogę tylko w wyobraźni ujrzeć, jak z obojętnością wymalowaną na twarzy przewraca oczami.

– Wyjmij kij z dupy, dewotko – odpowiada, na co prycham. Dewotko? – Sex on the beach1, ognisko, gorący chłopcy i muzyka. Dziś wieczorem na wybrzeżu. Nie pytam, czy w to wchodzisz, bo wchodzisz.

– Pomagam dziś mamie, jakbyś zapomniał – informuję, dostrzegając, że światło zmienia się na zielone.

Ulga, jaką odczuwam, kiedy ruszam z powodzeniem, jest nie do opisania.

– Wątpię, że będziecie ogarniać duperelki do ósmej wieczór. – Słyszę, jak mlaszcze mi do słuchawki, więc zapewne coś je. Ależ to nieprzyjemny dźwięk. – Trzeba szaleć, póki jesteśmy młodzi i są wakacje!

– Mamy, no prawie, dwadzieścia cztery lata, bliżej nam do grobu niż na Ibizę – prycham, skręcając w lewo, zgodnie z trasą wskazywaną przez wbudowany GPS.

– Na Ibizę to my dopiero polecimy, właśnie w twoje dwudzieste czwarte urodziny. – Ponowny nieprzyjemny mlask. – A potem w trzydzieste, żeby wznieść toast za to, że nadal jesteś hot chicą2.

Gdyby był obok, a nie kilka mil dalej, zapewne puściłby mi oczko.

– Muszę kończyć, wolę skupić się na drodze.

– Nie myśl sobie, że ominie cię impre…

– Paa, Lip!

– Buziaczki!

Klikam czerwony przycisk na wbudowanym w panel tablecie, w końcu mogę się nacieszyć beztroską ciszą. Jeszcze tylko osiem mil i będę na miejscu.

Krążę po Cross Bay Boulevard, próbując znaleźć miejsce do zaparkowania dla siebie i swojego ochroniarza. Jeśli tak będzie wyglądać parking w dniu uroczystości, to rezygnuję z udziału w niej. Nie mam ochoty się przejmować zaręczynami z przymusu i jeszcze bardziej narzekaniami gości co do organizacji całego tego przedsięwzięcia.

Po dwudziestu minutach w końcu ktoś zwalnia miejsce, a ja bez chwili zwłoki czynię je ponownie zajętym. Todd blokuje wyjazd jakiemuś jaguarowi, włącza awaryjne i wychodzi, by równym krokiem podążyć ze mną do sali bankietowej Russo’s On The Bay.

Wnętrze lokalu jest naprawdę szykowne, a nawet zapierające dech w piersiach. Samo lobby zachwyca elegancją i gustem. Wszystko utrzymane w klimacie lat czterdziestych dwudziestego wieku. Coś, co naprawdę cieszy moje oczy, to widok białych pelargonii.

Przechodzę do głównego pomieszczenia, gdzie kręci się już mnóstwo osób. Przygotowania idą pełną parą, nawet jeśli do wydarzenia zostały wciąż ponad trzy tygodnie. Clarice wychwytuje mnie gdzieś w tłumie i podbiega z towarzyszącym jej stukotem szpilek.

– Chryste Panie, ileż można jechać? – wybucha z oburzeniem, na co przewracam oczami.

– Z Upper East Side mam tutaj jakieś piętnaście mil. Ciesz się, że nie utknęłam w korku. 

Wzruszam ramionami, podając torebkę kobiecie, która właśnie stanęła obok nas. Zapewne jest asystentką mamy.

– Gdzie masz katalogi? Wyraźnie cię o nie prosiłam. – Marszczy brwi, oglądając mnie od stóp do głów.

– Bez obaw, są w samochodzie.

– Cassandro, wyślij kogoś po… – przerywa i spogląda na rozświetlony przed sekundą ekran swojej komórki. – Przepraszam na chwilę.

Kobieta odchodzi, kołysząc równo biodrami. Gestykuluje żywo, co wskazuje na to, że dyskusja pomiędzy nią a nieznaną mi osobą jest pełna emocji. Spoglądam na wspomnianą Cassandrę z uśmiechem. Odwzajemnia go.

– Mogłabym przygotować pani coś do picia? – proponuje miło, jednak kiedy mam już odpowiedzieć, ta odbiega, krzycząc po drodze: – Ej, wy! Pani Houston mówiła, że fortepian ma stać pod kątem czterdziestu pięciu stopni!

A więc pozostawiła mnie samą sobie.

Zaciskam usta i zaczynam przechadzkę po całej sali. Szczerze, nie wiem nawet, na co mamie farby, bo wątpię, by właściciel wyraził zgodę na przemalowanie ścian. Chociaż ta kobieta to Clarice Houston i ona, w swoim mniemaniu, może wszystko. Liczba dolarów przeznaczonych na organizację już teraz przechodzi ludzkie pojęcie. Nie chcę myśleć, jak zawrotne będą te sumy w dniu wesela… mojego i Lewisa Chapmana. W głębi duszy wciąż mam nadzieję, że do niego nie dojdzie. Ale stałoby się tak już tylko w przypadku, gdyby mój ojciec zmarł, a ja odziedziczyłabym rodzinny majątek.

Właściwie coś, co jest najbardziej zabawne w tej sytuacji, to fakt, że nie widzieliśmy się dwa lata. A teraz mamy zostać narzeczeństwem i on specjalnie na tę okazję przeprowadzi się do Nowego Jorku. Czy jestem zestresowana spotkaniem tego człowieka po takim czasie? Absolutnie tak. Czy uważam, że jakkolwiek się zmienił? Ani trochę. Dalej czuję obrzydzenie na wyobrażenie sobie żądzy w jego oczach, kiedy miętolił skrawek mojej sukienki, zmuszając mnie do sabotażu cichych wyścigów.

Wyciągam jedną z winietek wciąż zapakowanych w folię. Ujrzenie imienia i nazwiska ukochanej ciotki, z którą spędziłam upojnego sylwestra, sprawia, że nie mogę powstrzymać uśmiechu. Andrei Houston zawdzięczam wiele, a to, że będzie przy mnie w takim dniu, jest kolejnym powodem do wdzięczności. Będę miała z kim się upić.

Mama w końcu do mnie wraca. Nie jestem zdziwiona tym, że Cassandra jest dosłownie jej cieniem. Matka prosi, bym przekazała asystentce klucze do auta, a ta pośle kilku mężczyzn po kartony z katalogami. Robię, co każe, po czym zasiadam przy jednym z okrągłych stolików o sporych rozmiarach. Cassie, po poinstruowaniu facetów, w końcu przynosi mi upragnioną kawę. Wzdycham, patrząc na dekoracje rozwieszane na drzwiach i w oknach. Bo zdaję sobie sprawę z tego, że niedługo faktycznie dojdzie do czegoś, przed czym wzbraniałam się jeszcze parę lat temu. I nie ma odwrotu.

Na sali bankietowej przebywamy równe dziewięć godzin. Dopiero około osiemnastej mam za zadanie odwieźć mamę do jej mieszkania na Hudson Yards. Plusem tego, że tamtędy pojadę, jest możliwość użycia wymówki, dlaczego mi tyle zeszło. No i mam naprawdę blisko do domu, więc ogarnę się i zabiorę Silver, o ile ta już nie wyruszyła we wskazane miejsce.

Sil musiała zasłonić przed wyjściem wszystkie rolety, zatem wnętrze wypełniła nieprzyjemna ciemność. Todd wchodzi do mieszkania pierwszy, jak robi to zawsze, kiedy w środku brakuje zaufanych osób. W momencie, w którym uznaje teren za bezpieczny, pozwala mi wejść głębiej. Od razu wpuszczam letnie słońce do środka, a Prince przytula moją łydkę.

– No cześć, urwisie. 

Przelotnie głaskam zwierzaka po grzbiecie i przechodzę do swojej sypialni.

Od około dwóch tygodni mój pokój przypomina skład dzielnicowych śmieci, dlatego że ciągle jestem zajęta i nie mam czasu, by go posprzątać. Nie pamiętam nawet, co gdzie leżało.

Wiem tylko, że pudełko, które stoi na samym środku komody, było zakopane głęboko w szafie. I nigdy nie miało się z niej wydostać.

Skupiam się na tym, by nie wrócić myślami do nieprzyjemnych sytuacji, a tą uznać za czysty przypadek, bo niby dlaczego po sześciu latach znów miałabym przechodzić to samo? Kompletny bezsens.

– Todd? – zwracam się do mężczyzny.

Nie potrafię oderwać spojrzenia od pudła.

– Tak, panno Houston?

Czuję za sobą jego obecność.

– Zadzwoń, proszę, do administracji budynku i poproś o kopię nagrań z monitoringu naszego piętra – polecam, gdy podchodzę do kartonu. – Chcę wiedzieć o każdej osobie, która tutaj była, kiedy już wrócimy.

– Tak jest, panno Houston.

Ochroniarz oddala się na niewielką odległość, by zgodnie z moim poleceniem wykonać telefon. Oglądam pudło z każdej strony, próbując zauważyć chociażby drobną podpowiedź, dlaczego właściwie tu stoi. W jego środku są tylko zdjęcia − te, które powinnam była spalić, ale ciągle to odkładam − oraz nieprzyjemnie kojarzące mi się rzeczy do wyrzucenia. Może to głupi znak, że w końcu pora je zniszczyć.

Podskakuję, gdy słyszę za sobą głos Todda.

– Kopia będzie gotowa za jakąś godzinę, panno Houston.

– Dziękuję, Toddzie.

Przez resztę czasu próbuję w pełnym skupieniu poprawić makijaż i wybrać odpowiednie ciuchy. Chociaż ciągle z tyłu głowy krąży mi myśl, że określony przeze mnie przypadek jest zapowiedzią czegoś większego, to ignoruję ją. Dziś chcę się dobrze bawić.

***

Blisko dziewiątej wieczorem docieram na wybrzeże. Kiedy już parkuję, z oddali mogę dostrzec pokaźną grupę osób. Ognisko płonie w najlepsze, będąc idealnym zaproszeniem dla przechodzących osób.

Bez namysłu ruszam szybko w ich kierunku, co sprawia, że Todd niemal ląduje twarzą w piachu. Staram się rozpoznać twarze obecnych i… o Boże!

– McCann?! – wybucham i dostrzegam, jak rozkłada ramiona.

Bez oporu zamykam naszą dwójkę w uścisku, słyszę, jak chłopak się śmieje.

– Buenas tardes, cariño3. – Przewracam oczami na jego przywitanie i dopiero po dłuższym czasie się od niego odrywam.

– Co ty tutaj robisz? – pytam z zaciekawieniem, nie mogąc przestać się szczerzyć.

Harry McCann, z którym po raz pierwszy uciekałam przed policją, przez ostatnie lata był w ciągłej podróży. Najwięcej czasu spędził właśnie w słonecznej Hiszpanii, co znakomicie słychać w jego akcencie. Utrzymywaliśmy jednak stały kontakt i o ile miałam go za naprawdę zabawnego znajomego, to po pewnym czasie zaczęłam uważać także za dobrego przyjaciela. Być może odcięcie od Blaise’a, który teraz najpewniej zajmuje się dilerką, naprawdę mu pomogło.

– To już nie można przyjechać do Nowego Jorku na piwko z kumplami?

– Piwko? Sądziłam, że dostaniemy Sex on the beach. – Krzyżuję ręce pod piersiami, spoglądając na Lipa, który właśnie do nas podszedł.

– Miało być Sex on the beach i seks na plaży, ale barman z Tindera nie miał czasu. – Unoszę brwi i układam usta w niezadowoleniu.

Sil staje obok, powodując, że mam ochotę opowiedzieć jej o sytuacji z domu. Szybko zakopuję tę chęć w otaczającym nas piachu, by i Sil nie musiała trzymać w sobie niepotrzebnych zmartwień.

– Miał czas, po prostu cię wystawił.

Philip wybałusza oczy, zupełnie zaskoczony.

– Jak mogłaś… – zaczyna, lecz Harry, który już przez dłuższy czas przyglądał się Silver, staje przed nim.

– My to się chyba jeszcze nie znamy, Har…

– Niech tak pozostanie. – Jej ironiczny uśmieszek sprawia, że muszę zdusić w sobie śmiech.

McCann patrzy na naszą dwójkę z taką samą miną jak Lip. Czy Harry naprawdę jej nie pamięta?

– Łap – mówi Sil, kiedy puszka piwa jest już w locie.

Dzięki refleksowi daję radę ją złapać.

– Dzięki.

– Wyglądasz na spiętą, coś się stało? – pyta, po czym upija łyk wody.

Przygryzam delikatnie wargę, nie mając zamiaru łgać jej prosto w oczy. To jedyna osoba na tym świecie, z którą jestem stuprocentowo szczera. Nie chcę jednak, by moje paranoiczne myślenie wzbudziło w niej jakiś niepokój. Nie mamy powodu do zmartwień, to tylko ja coś sobie ubzdurałam.

– Nie, to tylko to planowanie z mamą. Wychodzi mi powoli bokiem… – kłamię, mając ochotę wydzielić samej sobie perfekcyjnego prawego sierpowego.

– Mówiła coś? – Marszczy brwi w niezrozumieniu.

– Nieszczególnie, jest raczej ogólnie irytująca, bardziej niż zwykle. – Wzruszam ramionami.

– Już niedługo będzie po waszych codziennych spotkaniach. – Silver poklepuje mnie po ramieniu i rusza w stronę ogniska, gdzie siedzi kilka osób, których imion nawet nie znam.

Ta, nie wiem, czy się z tego cieszę, jeśli oznacza to wspólną przyszłość z Chapmanem – myślę, nie pozostając w tyle.

Muzyka gra w najlepsze, ogień jest non stop kontrolowany przez nieznajomego chłopaka, a na otwartą imprezę przychodzi coraz więcej osób, i to nie z pustymi rękoma. Choć mogłoby się wydawać, że zabraknie nam alkoholu, to jego jest aż nadto.

Atmosfera dopisuje, ludzie tańczą, śmieją się albo odchodzą w ustronne miejsca. Nie potrafię wyrazić swojej radości, gdy Tess podchodzi do nas z małym na rękach i mówi, że nie mógł spać i bardzo tęsknił za ciocią Astrid. Chętnie przejmuję go na swoje kolana i pozwalam, by się we mnie wtulił.

– Mam nieziemski pomysł! – wykrzykuje ochoczo Harry, otwierając butelkowane piwo.

– Oho, już się boję – prycham, poprawiając malucha.

Patrzy na McCanna z zainteresowaniem, nieświadomie trzymając palec w ustach. Wygląda przeuroczo. Moje ulubione dziecko. Chociaż wolałabym, by nie siedział w takim towarzystwie, to jest częścią naszej grupy.

– To nic takiego, zagrajmy w „nigdy przenigdy” – proponuje, a wszyscy wokół ogniska zaczynają wesoło okrzykiwać go geniuszem.

Przysięgam, że akurat Harry McCann to przedostatnia osoba, która mogłaby się cieszyć takim określeniem. Ostatnią zaś jest Philip Vaughan.

– Na jakich zasadach? – pyta Silver, a ja przypuszczam, że wpadła McCannowi w oko i zapewne on teraz rzuci jakimś błyskotliwym tekstem, dlatego zakrywam uszy Enza.

– Jeśli coś zrobiłaś, ściągasz dowolną część ubrania, guapa4. – Porusza sugestywnie brwiami, nachylając się w jej kierunku.

– Może bym na to poszła, gdyby którykolwiek z was miał się czym pochwalić. – Przewraca oczami, zrzucając okulary Harry’ego, oparte na czole, prosto na jego nos.

Silver puszcza mi oczko, wiedząc, z jaką łatwością zadeptała ego siedzących wokół chłopaków.

– Zróbmy może po prostu tak, że jeśli ktoś coś robił, pije – sugeruję, a pozostali przyklaskują mi na ten pomysł.

– No dobra, więc ja zacznę, ktoś musi was upić. – Lip wstaje i odchrząkuje. – Nigdy przenigdy nie tańczyłem na rurze w barze.

Czy jestem zdziwiona, że święta trójca, czyli najwięksi imprezowicze: Silver, Harry i Philip, piją? Zabawne. Jedyna różnica jest taka, że Sil po wyjściu z uzależnienia potrafi bawić się bez alkoholu. Nawet teraz nie trzyma puszki, jak inni, tylko źródlaną wodę. Jestem pełna podziwu, że zebrani wokół ludzie nie zaproponowali jej jeszcze czegoś mocniejszego.

– Nigdy przenigdy nie zostałam wyrzucona z klubu.

Tym razem tylko ja i Lip unosimy puszki, lecz najpierw się nimi zderzamy. Spontaniczny lot do Los Angeles skończył się wizytą w queerowym klubie, w którym to Lip rzucił do pewnej wrednej baby równie nieprzyjemnym tekstem. Doszło do rękoczynów, więc próbowałam ich rozdzielić. Ochroniarze wyprowadzili naszą dwójkę, sprawiając, że Lip splunął jednemu na czoło.

– Hej, tak beze mnie?! – wybucha Silver. – Kiedy?

– Nie wracajmy do tego – żądam, kierując w nią palec. Ponownie zakrywam uszka Enza. – Nigdy przenigdy nie miałam mokrego snu z kimkolwiek z tego grona.

Jedynie ja i Tess nie przechylamy kubków. Patrzymy na siebie porozumiewawczo, próbując zrozumieć, co tutaj się właśnie stało. O ile zachowanie Lipa zupełnie nas nie dziwi, o tyle Harry i Silver wprawiają nas w zdumienie.

– Nigdy przenigdy nie flirtowałem z barmanem. – Harry wzrusza ramionami, stawiając puszkę między nogami.

Nie potrafię ukryć szoku, kiedy widzę, że Tess bierze soczysty łyk piwa i w tym samym czasie robi to Lip. Patrzę na nich, mrugam powoli i próbuję przyswoić informację, którą przed chwilą bezsłownie się z nami podzieliła. Czy to właśnie barman może być tajemniczą osobą, z którą pisze?

– Czemu się tak gapicie? – Marszczy brwi. – Zrobiłam to dla darmowych drinków.

Liczyłam na inną odpowiedź.

– Dobra, nigdy prze… – zaczyna losowy chłopak z mnóstwem piegów na twarzy, jednak ktoś za nami mu przerywa.

Spoglądam na Silver, która patrzy w jakiś punkt, zupełnie znieruchomiała.

– Nigdy przenigdy nie sądziłem, że los znów nas połączy.

Chwila, poznaję ten głos…

Przełykam ślinę, odwracając się jako ostatnia z całego grona. Dostrzegam twarz Foxa i sama niemal zamieram. Z transu wybudzają mnie jednak krzyki i wyzwiska Silver.

Czy jeśli Shawn tutaj jest, to on też?

Stawiam Enza przed sobą, widząc, że jest lekko zmęczony. Chwytam jego malutką twarz w dłonie, by skupił swe spojrzenie na mnie, a nie na awanturze obok.

– Co ty na to, żebyśmy poszli do samochodu, hm?

Chłopiec niepewnie, wyraźnie wystraszony, potakuje głową. Chociaż mogłabym teraz naskoczyć na Sil, przypomnieć jej, że w naszym towarzystwie jest dziecko, to doskonale wiem, że to bez sensu. Opowiadała nam o Foxie wielokrotnie, bez przedstawienia go, i wcale nie było to coś pozytywnego. Ma prawo wszcząć solidną kłótnię, skoro ewidentnie jest taka okazja.

Chwytam malucha za rękę i prowadzę go w stronę kamiennych schodków na parking. Liczne przekleństwa czy wyzwiska jakiejś losowej osoby, takie jak „jebany psychol”, „pieprznięty imbecyl” albo „kurwa, palę się!”, krzywdzą moje uszy. I kodują się w głowie ozdobionej rudymi loczkami.

Błagam, bym zdążyła dotrzeć do samochodu, nim dojdzie do rękoczynów.

Piasek wlatuje do butów, co sprawia, że malutki Smith cały czas staje, by go z nich wyrzucić. Postanawiam pomóc mu i ponieść jego trampki w drugiej, wolnej ręce. Dzięki temu unikniemy widowiska, które zwiastują jakieś wiwaty. Co za ludzie!

Brakuje nam może kroku do schodów i właśnie wtedy widzę czubki czyichś butów.

Oddech jak na zawołanie traci swój stały rytm.

Dłoń chłopca wyślizguje się z mojej, a niesione buty upadają z charakterystycznym odgłosem na kamienną płytę. Zielone oczy − kolor, który zapamiętałam tak negatywnie − wwiercają się w głąb duszy, jakby miały do tego pełne prawo. W moim wnętrzu panuje jedynie panika. Szukam drogi ucieczki, a jednocześnie nie potrafię się ruszyć. I nawet nie mogę zwilżyć gardła przez przełknięcie śliny. Łzy za chwilę zamażą widok na wszystko, co w pobliżu. Gdzieś na górze schodów staje niezadowolony Todd. Teraz żałuję, że w ogóle wpadłam na pomysł, by został w samochodzie.

Czuję, jakby sklejane latami serce właśnie znów zostało połamane.

Przede mną stoi nikt inny jak Ares Julius Hammond.

1Sex on the beach (z ang.) – seks na plaży; nazwa popularnego drinka (przyp. red.).

2Hot chica (z hiszp.) – gorąca dziewczyna (przyp. red.).

3Buenas tardes, cariño (z hiszp.) – Dzień dobry, kochanie (przyp. red.).

4Guapa (z hiszp.) –ładna (przyp. red.).