Mroczne jezioro - Sarah Bailey - ebook + audiobook + książka

Mroczne jezioro ebook i audiobook

Bailey Sarah

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Położone w górach, nad brzegiem jeziora małe miasteczko ma wiele uroku. Ludzie się tu znają i wiedzą o sobie wszystko. Jest bezpiecznie i spokojnie. Tak przynajmniej było do dnia, w którym doszło do makabrycznego morderstwa. Jego ofiarą była Rosalind Ryan - młoda i piękna nauczycielka. Znaleziono ją w pobliskim jeziorze, a wokół jej ciała unosiły się czerwone róże.

Sprawę wyjaśnienia tej przerażającej zbrodni otrzymała detektyw Gemma Woodstock. Aby poprowadzić to śledztwo, zataiła fakt, że chodziła z Rosalind do liceum. Szybko okazuje się, że nie jest to jedyna tajemnica Gemmy. Dochodzenie nieuchronnie zmierza w kierunku przeszłości ofiary, powoli wciągając młodą policjantkę w sieć oszustw i mrocznych sekretów, których miasteczko za żadną cenę nie chce ujawnić. Tajemnice ofiary stopniowo stają się obsesją pani detektyw. Aby rozwiązać sprawę śmierci dawnej znajomej, Gemma musi stawić czoła duchom przeszłości i własnym lękom...

Oto mocny, hipnotyzujący thriller, który pochłonie Cię już od pierwszej strony. Jego bohaterowie są doskonale nakreśleni, autentyczni i niejednoznaczni, a łączące ich relacje - złożone i intensywne. W tej wciągającej historii znajdziesz wszystko, czego szukasz w najlepszych książkach tego gatunku: sugestywną atmosferę, zagadkowe morderstwo, niespodziewane zwroty akcji oraz podróż po zakamarkach umysłu dręczonego obsesyjnym poczuciem winy.

Ponure sekrety - one zawsze wychodzą z ukrycia...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 573

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 48 min

Lektor: Czyta: Agnieszka Czekańska

Oceny
4,1 (18 ocen)
7
7
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiek2088

Z braku laku…

Słabe i zdecydowanie za długie, śmiało mogłoby mieć 200 stron mniej. Okropna główna bohaterka
00
Rysiarys

Dobrze spędzony czas

5 * dla lektorki
00

Popularność




Sarah Bailey

Mroczne jezioro

Przełożyła Joanna Sugiero

Tytuł oryginału: The Dark Lake (Gemma Woodstock #1)

Tłumaczenie: Joanna Sugiero

ISBN: 978-83-283-5581-1

Copyright © Sarah Bailey 2017

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage and retrieval system, without prior permission in writing from the publisher.

The extract on page 192 from The Velveteen Rabbit, written by Margery Williams and illustrated by William Nicholson, is from the 1922 edition, published by Doubleday & Company, Inc., New York

Polish edition copyright © 2019 by Helion SA

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo postaci i zdarzeń opisanych w książce do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

HELION SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Opinie o książce Mroczne jezioro

„Mroczne jezioro to psychologiczny thriller policyjny oraz podróż po umyśle kobiety dręczonej przez poczucie winy” — „New York Journal of Books”

„Mroczne jezioro wciągnęło mnie od pierwszej strony! W tym wspaniałym debiucie Sarah Bailey łączy najlepsze elementy thrillera. Mamy tu detektyw zatrudnioną w policji, która ciężko pracuje na swoje sukcesy, a do tego zmaga się z problemami osobistymi, oraz piękną ofiarę, której niepokojący urok okazuje się jej największą zaletą i przyczyną jej zguby, a wszystko to dzieje się w małym mieście nękanym przez duchy przeszłości i tajemnice teraźniejszości. Ciekawe zwroty akcji i doskonale nakreśleni bohaterowie sprawią, że ta książka utrzyma cię w napięciu do samego końca” — Lisa Gardner, autorka bestsellerów „New York Timesa” zatytułowanych Krok za tobą i Znajdź ją

„Ten starannie dopracowany debiut jest sukcesem już od pierwszej strony” — „Daily Telegraph”

„Przeczytałem Mroczne jezioro za jednym razem, tak dobra jest ta książka. Ten thriller kryminalny pochłania cię już od pierwszej strony, powoli wciągając cię w sieć oszustw i skrywanych sekretów. Książka jest pięknie napisana i szybko się ją czyta. Gorąco polecam” — Douglas Preston, autor bestsellera „New York Timesa” zatytułowanego Zaginione Miasto Boga Małp oraz współautor bestsellerowego cyklu Pendergast

„Uzależniająca i kompletnie wciągająca” — „Weekly Review”

„Mroczne jezioro to hipnotyzujący thriller pełen skrywanych sekretów, który wciągnął mnie od samego początku i sprawił, że zamiast pójść spać, odwracałam kolejne strony. Gemma Woodstock jest pełną wad i kompletnie autentyczną postacią. Z przyjemnością odbyłam z nią tę podróż, stopniowo odkrywając prawdę o jej przeszłości. Debiut Sarah Bailey jest naprawdę imponujący — nie mogę się doczekać jej następnej książki!” — Jennifer McMahon, autorka bestsellera „New York Timesa” zatytułowanego Zimowe dzieci

„Tyle osób porównuje Sarah Bailey do Gillian Flynn i Tany French — i ma całkowitą rację. Jej proza jest niewiarygodna. Poetycka i doskonale skonstruowana… Polecam tę książkę, jeśli lubisz thrillery kryminalne z silną postacią bohaterki, a także częste zwroty akcji. Z niecierpliwością czekam na następne książki Sarah [Bailey]!” — A Girl and Grey

„Debiutująca pisarka Sarah Bailey bardzo obrazowo opisuje nie tylko krajobrazy, ale też stan umysłu Gemmy, skupiając się na intensywności fizycznego i emocjonalnego bólu bohaterki, a także na jej rosnącym niezadowoleniu. Mroczne jezioro wpisuje się w trend kryminałów, których akcja toczy się na australijskim odludziu, i jest kolejnym przedstawicielem tego gatunku, tak gorąco wyczekiwanym przez osoby czujące pustkę po przeczytaniu Suszy Jane Harper — „Books+Publishing”

„Mroczne jezioro to fantastyczny debiut. Książka jest tak pięknie napisana i tak wciągająca, że trudno uwierzyć, iż jest to pierwsza powieść tej autorki. Lubię rozwikływać zagadki morderstwa, w których postacie są świetnie nakreślone, szczególnie gdy bohaterowie mają złożoną psychikę, a historia jest skonstruowana w taki sposób, że ciągle zgaduję, co będzie dalej. Mroczne jezioro ma to wszystko, a nawet więcej. Postacie i łączące je relacje są niejednoznaczne i szczegółowo przedstawione, dzięki czemu są nad wyraz rzeczywiste… Bardzo trudno było mi się zmusić do odłożenia tej książki” — Sarah McDuling, Booktopia

„Wciągająca, pełna napięcia i prowokująca do myślenia” — „Pub-lishers Weekly”

„Mroczne jezioro Sarah Bailey to mroczny, pełen napięcia i wybuchowy debiut, który cię wciągnie od pierwszej do ostatniej strony” — „New Idea”

„Imponujący debiut” — „Booklist”

„Przeczytałem ten cudownie skomplikowany, hipnotyzujący debiut z prędkością nadświetlną. Mroczne jezioro Sarah Bailey sprawi, że czytelnicy będą siedzieć nad tą książką do późna w nocy”. Karen Dionne, autorka Córki króla moczarów

„Fascynująca… Bailey konsekwentnie rozwija swoje postacie, a paliwem napędzającym Mroczne jezioro nie jest przemoc, lecz doskonała narracja. To wspaniały początek dla całej serii” — Oline Cogdill, Associated Press

Sarah Bailey jest pisarką mieszkającą w Melbourne. Wcześniej pracowała w reklamie i komunikacji. Ma dwoje małych dzieci i obecnie jest dyrektorką firmy Mr Smith, zajmującej się realizacją kreatywnych projektów. W ciągu ostatnich pięciu lat napisała wiele krótkich opowiadań i recenzji. Mroczne jezioro to jej pierwsza powieść. Druga książka, której bohaterką jest detektyw sierżant Gemma Woodstock, zatytułowana Into the Night[1], została wydana w 2018 roku.

[1] Tytuł polskiego wydania: Gdy zapadnie noc — przyp. red.

Dla moich synów Oxforda i Linusa, którzy w jakiś sposób zdołali sprawić, że świat stał się jednocześnie większy i mniejszy.

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny; Są one na kształt prochu zatlonego, Co wystrzeliwszy gaśnie.

William Szekspir, Romeo i Julia, Akt II: Scena VI, przekład Józefa Paszkowskiego

Teraz

Kiedy wspominam tamto lato, w mojej głowie coś się uwalnia. Jakbym miała wewnątrz metalową kulę, a mój mózg był automatem do gry w pinball. Staram się, żeby ta kula nie odbijała się zbyt długo. Gdy na to pozwalam, zaczynam czuć coś dziwnego pod powiekami i w gardle i nie jestem w stanie robić normalnych rzeczy, takich jak zamówienie kawy czy zawiązanie sznurówek Benowi. Wiem, że powinnam próbować zapomnieć. Żyć dalej. To właśnie doradziłabym komuś w mojej sytuacji. Prawdopodobnie powinnam się wyprowadzić, wyjechać ze Smithson, ale zaczynanie wszystkiego od nowa nigdy dobrze mi nie wychodziło. Nie potrafię odpuścić ani zapomnieć.

W ciągu dnia nie jest jeszcze tak źle: jestem czymś zajęta i nagle moje myśli wędrują do niej, a mała kulka zaczyna się odbijać rykoszetem po mojej głowie. Wtedy przerywam zdanie w połowie albo zapominam nacisnąć pedał gazu, gdy zapali się zielone światło. Zazwyczaj jednak potrafię się otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości tak szybko, że nikt niczego nie zauważa.

To zadziwiające, jak głęboko człowiek potrafi zakopać pewne rzeczy, jeśli tylko chce.

Jedynie czasami, gdy jest już późno, pozwalam sobie na rozmyślanie o tym, co się wydarzyło. Na takie prawdziwe rozważania. Przypominam sobie pulsujący upał. Przypominam sobie szaleństwo w mojej głowie i dławiący strach w piersiach. I oczywiście myślę o Rosalind. Zawsze o Rosalind. Leżę nieruchomo na plecach, a ona pojawia się na suficie w mojej sypialni i porusza się w niemym pokazie slajdów. Oglądam kolejno poszczególne obrazy: ona w pierwszej klasie w wysoko naciągniętych kolanówkach; ona idąca Ayres Road na przystanek autobusowy z tornistrem podskakującym na plecach; ona paląca papierosa przy szkolnym boisku; ona pijana na imprezie u Cathy Roper, z oczami podkreślonymi grubą kreską.

Ona na balu debiutantek, ubrana cała na biało.

Ona całująca jego.

Ona, leżąca na stole do autopsji z pociętym ciałem.

Nie potrafię już stwierdzić, czy te obrazy pochodzą z moich wspomnień, czy pojawiły się podczas śledztwa. Po jakimś czasie zaczęły tracić swoją wyrazistość. Kilka razy wszystko mi się pomieszało i na moim suficie wylądował Ben z rozciętym brzuchem na stole do autopsji. W takich sytuacjach wstaję, włączam światło w korytarzu i idę do pokoju, żeby sprawdzić, czy u niego wszystko w porządku.

Kiedy było już po wszystkim, obiecałam sobie, że zacznę od nowa. Że nie pozwolę na to, by przeszłość ciągnęła mnie w dół. Ale to jest trudne. Trudniejsze niż myślałam. Tyle się wydarzyło tamtego lata. To wszystko w jakiś sposób wciąż we mnie żyje i wije się jak żywa bestia.

To dziwne, ale na swój sposób za nią tęsknię.

Tęsknię za wieloma osobami.

Jedno z moich wspomnień, które na pewno jest prawdziwe, pochodzi z lekcji angielskiego w ostatniej klasie szkoły średniej. Na dworze było ciepło; okna po obu stronach sali były otwarte. Pamiętam delikatny wiatr, który nas owiewał, gdy pani Frisk chodziła po sali, rzucając nam krótkie pytania. Omawialiśmy Romea i Julię Szekspira. Te lekcje różniły się od lekcji angielskiego z poprzednich lat. Każdy, kto zaszedł tak daleko, podchodził już do nauki poważniej. Nawet chłopcy byli uważni przez większość czasu. Nikt nie chichotał podczas omawiania scen miłosnych, tak jak w poprzednich klasach.

Rose zawsze zajmowała miejsce z przodu sali. Siedziała wyprostowana — to zasługa wielu lat trenowania baletu — a gęste karmelowe włosy spływały jej po plecach. Ja zawsze siedziałam przy drzwiach po drugiej stronie sali. Stamtąd mogłam ją obserwować. Przyglądać się jej doskonałym ruchom.

— Jak myślicie, co miał na myśli Szekspir, pisząc „gwałtownych uciech i koniec gwałtowny”?

Czoło pani Frisk było zroszone potem. Spacerowała wzdłuż sali, przechodząc od jednej kałuży słońca do następnej.

— To chyba taka zła przepowiednia? — zastanawiał się Kevin Whitby. — Wiemy, że z góry byli skazani na klęskę. Szekspir chciał, żebyśmy byli tego świadomi. Uznał, że takie ostrzeżenie powinno rozpocząć całą scenę. W dzisiejszych czasach pisałby zajebiste ogłoszenia społeczne dla kampanii antynarkotykowych.

W sali rozległ się cichy śmiech.

— Oczywiście, że to jest ostrzeżenie, ale moim zdaniem on wcale nie mówi, że ludzie powinni przestać.

Wszyscy zamilkli, zasłuchani w miodowy głos Rose. Nawet pani Frisk zatrzymała się na środku sali.

Rose nachyliła się nad swoim zeszytem.

— Chodzi mi o to, że Szekspir dalej mówi: „Są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy gaśnie”. Zasadniczo więc twierdzi, że każde działanie ma swoje konsekwencje. Niekoniecznie uważa, że nie warto czegoś robić. Moim zdaniem nawet sugeruje, że niektóre rzeczy warto robić mimo wszystko.

Pani Frisk pokiwała głową z entuzjazmem.

— Rose zwróciła uwagę na ważną rzecz. Szekspir przywiązywał dużą wagę do konsekwencji. Bohaterowie jego sztuk zawsze rozważają różne możliwości i wybierają jedną z nich, opierając się na własnej ocenie.

— Zazwyczaj nie podejmowali dobrych decyzji — zauważył Kevin. — Wszyscy mieli problemy z prawidłową oceną sytuacji.

— Nie zgadzam się. — Rose spojrzała na Kevina w taki sposób, że nie potrafiłam stwierdzić, czy jest przyjacielsko nastawiona do niego, czy poirytowana. — Romeo i Julia zaangażowali się od samego początku, chociaż wiedzieli, że to prawdopodobnie nie skończy się dobrze — powiedziała, uśmiechając się do pani Frisk. — Myślę, że taka postawa jest godna podziwu. Poza tym możliwe, że szczęście, którym się cieszyli przez ten krótki czas, gdy byli razem, było większe niż jakiekolwiek inne szczęście, które mogliby poczuć, gdyby całe życie spędzili osobno.

Rose wzruszyła lekko ramionami i dodała:

— Ale kto wie? To tylko moje przemyślenia.

Często wracam wspomnieniami do tamtego dnia i odtwarzam kolejne obrazy: świeże, aromatyczne powietrze wpadające przez otwarte okna do sali lekcyjnej, podczas gdy my omawiamy historię dwojga młodych kochanków. Rose w świetle promieni słonecznych i jej piękna twarz, która nie ukazuje żadnych emocji. Jej elegancka dłoń robiąca staranne notatki i jej doskonałe pismo, nie do porównania z moimi niestarannymi bazgrołami. Już wtedy była zagadką, którą chciałam rozwiązać.

W prosektorium spędziłam z nią kilka chwil sam na sam. Dziwnie się czułam, jakbym była nieobecna. Niewiele myśląc, stanęłam obok niej i wszystko jej opowiedziałam. Słowa wylewały się ze mnie, gdy tak leżała przy mnie nieruchomo. Jej długie wilgotne włosy zwisały poza stołem, a ona patrzyła szklanym wzrokiem w sufit. Nawet po śmierci wciąż była bardzo piękna.

Tamtego ranka nasze tajemnice wirowały w szalonym tempie po białej, oświetlonej sali. Stałam przy niej, kiwając się na obcasach do przodu i do tyłu, i myślałam o tym, że znów się pogrążam, a jej śmierć może mnie kompletnie zniszczyć. Spojrzałam na Rosalind Ryan ostatni raz, a potem wzięłam głęboki oddech i pozwoliłam, żeby wciągnęła mnie do swojego świata. Zaczęłam w nim tonąć coraz głębiej i głębiej, aż znalazłam się na samym dnie.

Rozdział pierwszy

Sobota 12 grudnia, godz. 7.18

Connor Marsh biegnie równym tempem wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Sonny Lake. Zerka na zegarek. Czuje się świetnie. Cieszy się, że udało mu się wyrwać z domu, żeby pobiegać na świeżym powietrzu. Dzisiaj rano dzieciaki przeszły same siebie: obudziły się o szóstej, a gdy godzinę później wychodził z domu, panował tam już kompletny chaos. To mieszkanie jest zdecydowanie za małe dla dwójki dzieci, a zwłaszcza chłopców — myśli. A Mia miała dzisiaj taki podły nastrój. Jak mogła mieć do niego pretensje o to, że w przyszły weekend jedzie na ryby? Nie robił tego już od dawna, a od ponad dwóch lat co sobotę zabiera chłopaków na piłkę. Connor wykrzywia twarz w grymasie na myśl o tym, jak niedorzeczna potrafi czasami być Mia.

Jego stopy uderzają równomiernie o piaszczystą ścieżkę. Raz, dwa, raz, dwa. Connor często liczy, gdy nie chce za dużo myśleć podczas biegania. Nogi pieką go bardziej niż kiedyś, a kostka trochę pobolewa od czasu, gdy kilka lat temu w pracy spadł z drabiny. Ale i tak jest w lepszej formie niż większość facetów w jego wieku. I wciąż ma bujne włosy. Jest za co być wdzięcznym.

Dzień zaczyna się budzić do życia. Promienie słońca zaczynają się przebijać przez poszarpane czubki eukaliptusów. Zapowiada się kolejny upalny dzień. Ptaki śpiewają swoje trele, obserwując świat z wysokich gałęzi, a delikatna poranna mgiełka unosząca się nad jeziorem powoli zaczyna się rozpływać w powietrzu. Connor wzdycha. O dziesiątej jedzie z dziećmi na imprezę urodzinową pięciolatka, a po południu na imprezę urodzinową innego siedmiolatka. Teraz weekendy są inne niż kiedyś. Oddałby prawie wszystko za to, żeby móc otworzyć sobie puszkę piwa i w spokoju obejrzeć mecz krykieta.

Connor następuje na gałąź, a ta łamie się i rani mu łydkę.

— Cholera.

Potyka się, ale szybko odzyskuje równowagę. Rana zaczyna go piec, a na nodze pojawia się cienka czerwona smuga. Connor zwalnia, ciężko dysząc. Chętnie zrobiłby jeszcze jedno okrążenie, ale musi wrócić do domu, żeby pomóc w przygotowaniu dzieci do imprezowego maratonu. Opiera dłonie na biodrach i maszeruje, wydając z siebie szarpane oddechy. Jego tętno powoli się uspokaja.

Nad jeziorem przelatuje kaczka, która szeroko rozpościera swoje skrzydła. Na brzegu widać małe plamki śmieci — opakowania po chipsach i butelki po coli, które stały się zakładnikami kamieni i gałęzi zanurzonych w wodzie. Upał sprawił, że linia brzegowa jeziora się cofnęła, odsłaniając korzenie drzew, które wyglądają jak grube kable elektryczne. Conor patrzy na wodę. Powinien częściej tutaj biegać; wrócić do dawnej rutyny. Wspomina, jak wiele lat temu trenował tutaj przed zawodami sportowymi; przed lekcjami potrafił zrobić kilka okrążeń, aż całe uda go piekły. Patrzy na otwór kanału burzowego — czarny okrąg, który zlewa się z glinianą taflą jeziora. Nieco dalej zauważa coś leżącego na brzegu jeziora; chyba jakiś skrawek materiału. Mruży oczy i wtedy zdaje sobie sprawę, że to są włosy falujące na wodzie tuż za linią trzcin. Nagle nogi wrastają mu w ziemię. To wygląda jak ludzkie włosy, jak jasne kobiece pukle. Jego tętno znów przyspiesza. Na ugiętych nogach robi dwa kroki do przodu i jego podejrzenie się potwierdza. W jeziorze leży kobieta skierowana twarzą w dół. Jej nagie białe ramiona unoszą się nad powierzchnię wody z każdą kolejną falą, a na jej wodnym grobie delikatnie falują długie czerwone róże.

Stado łabędzi obserwuje Connora spod starego drewnianego mostu. Jeden z ptaków wydaje z siebie niski, zawodzący jęk.

Connor pada na kolana i stara się powstrzymać wymioty. Jego oddech spowalnia tylko po to, by za chwilę znów przyspieszyć. Connor spogląda jeszcze raz na ciało, a potem odwraca wzrok. Niewiele myśląc, wybiera trzy zera i przykłada telefon do ucha.

Rozdział drugi

Sobota, 12 grudnia, godz. 7.51

Stoję pod prysznicem. Opieram głowę o ścianę i patrzę na krew, która ze mnie wypływa. Z moich obliczeń wynika, że chyba byłam w szóstym tygodniu, ale nie jestem pewna. Ciekawe, czy doprowadziły do tego moje zaprzeczanie i kompletny brak akceptacji — moje desperackie pragnienie, aby to nie było prawdą. Krew miesza się z wodą, aż wreszcie znika w odpływie, a ja z całej siły zaciskam oczy i pragnę znów być małą dziewczynką, leżeć w łóżku owinięta kołdrą i czuć na czole ciepły pocałunek mamy.

Boże, jak ja za nią tęsknię.

Scott wyszedł dzisiaj wcześniej, żeby nie stać w korkach. Dostał dwutygodniowe zlecenie przy produkcji betonu na dużej budowie na północ od Paxton, w mieście leżącym około trzydziestu kilometrów na wschód od Smithson. Ben jest u mojego taty; został tam na noc ze względu na naszą wczesną pobudkę. Pewnie teraz właśnie rzuca mu się w ramiona. Rano zawsze lubi się poprzytulać.

Słyszę dzwonek telefonu, ale nie ruszam się z miejsca. Chłodne kafelki dają mi oparcie i działają na mnie uspakajająco. Chowam głowę w dłoniach i próbuję się skupić. Normalnie pomyśleć. Po kilku minutach podnoszę głowę. Mija chwila, zanim mój wzrok się dostosuje. Ból brzucha jest skoncentrowany gdzieś nisko i głęboko.

Jestem wykończona. Czuję się tak, jakbym została oddzielona od własnego ciała. I od umysłu.

Wiem, że powinnam pojechać do szpitala, ale wiem również, że prawdopodobnie tego nie zrobię.

Cała łazienka jest zaparowana. Mam wrażenie, że krwawienie nieco osłabło. Myję się dokładnie i zakręcam wodę, wywołując delikatne drgnięcie rur w ścianach. Wychodzę spod prysznica i owijam się ciemnoszarym ręcznikiem. Patrzę w lustro, ale widzę w nim tylko zamazaną plamę. Idę do sypialni, kładę narzutę na łóżko i wkopuję kapeć pod spód. Na chwilę zastygam w miejscu, a zaraz potem pochylam się do przodu, żeby złapać oddech. Moje ciało znów przeszyła fala ostrego bólu. Szybko się ubieram; wkładam podpaskę do majtek, a potem zakładam czarne dżinsy, gładką szarą koszulkę i czarne botki na niskim obcasie. Temperatura powoli rośnie, a wczorajszy upał wciąż wisi w powietrzu. Nalewam sobie wodę do szklanki i połykam dwie tabletki nurofenu. A potem, gapiąc się w ścianę, myślę o nadchodzącym dniu i o rzeczach do załatwienia: o papierkowej robocie, o kilku raportach do wykonania i o starej sprawie, o której przejrzenie poprosił mnie Jonesy. Oczyma wyobraźni widzę swoje małe biurko w głównej sali komisariatu i żałuję, że nie mam własnego pokoju. Mój telefon znów dzwoni, gdy wycieram włosy ręcznikiem: to Felix. Patrzę na jego imię wyświetlone na ekranie telefonu, a przez głowę przebiega mi milion myśli.

— No cześć. — Staram się, aby mój głos brzmiał swobodnie. — Już wychodzę. Zaraz zamykam drzwi.

— Przyjedź prosto nad jezioro, Gem — mówi, a ja z rozkoszą słucham, jak jego akcent owija się wokół mojego imienia.

Próbuję zrozumieć, o co mu chodzi.

— Dlaczego? Co się stało?

— Znaleziono ciało. To nauczycielka ze Smithson. Rosalind Ryan.

Nagle świat zaczyna mi wirować przed oczami. Opadam ciężko na łóżko i chwytam się za gardło, zmuszając się, żeby wziąć oddech. Felix mówi dalej, niczego nieświadomy.

— I chyba też tutaj się uczyła. Była w twoim wieku. Pewnie ją znałaś.

Smithson, miasteczko leżące pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, stanowi małą oazę zieleni pośrodku niekończących się akrów australijskich jasnobrązowych pól. Jest znane z tego, że „łapie deszcz”, który spływa z gór, co jest w sumie ironiczne, bo ta woda dużo bardziej przydałaby się otaczającym je polom uprawnym. Przez ostatnie dziesięć lat wiele tu się zmieniło. Duża fabryka konserw o nazwie Carling Enterprises zbudowała swoje zakłady na przedmieściach miasta pod koniec lat dziewięćdziesiątych, czyli mniej więcej wtedy, gdy kończyłam szkołę. Duża srebrna konstrukcja robi już wrażenie przestarzałej, ale wciąż tętni życiem. Regularnie obrabowuje otaczające ją tereny ze wszystkiego, z czego się da: wysysa owoce z drzew i wyrywa warzywa z ziemi, aby wypluć z siebie ponad dziesięć milionów puszek z owocami i warzywami rocznie. Jej działalność napędziła powolny, choć stabilny rozwój Smithson, które zmieniło się ze średniego miasteczka zamieszkałego przez niecałe piętnaście tysięcy osób w dwa razy większe, z niemal trzydziestoma tysiącami mieszkańców. Na każdym rogu widać nowe twarze: pracowników fabryki, kierowców ciężarówek, inżynierów, naukowców i specjalistów od marketingu. Nagle Smithson — arka Noego, która zawsze szczyciła się tym, że ma wszystkiego po dwa — rozmnożyło się. W samym centrum mamy pięć piekarni. Ktoś mi powiedział, że Carling stosuje taką samą metodę na całym świecie: buduje fabryki tam, gdzie ziemia jest tania i nie ma problemów z uzyskaniem pozwolenia na działalność, a potem wnika w miejscową społeczność, całkowicie zmieniając krajobraz i kulturę danego miejsca. Przyznaję, że Smithson potrzebowało czegoś, co napędzi jego rozwój, ale obserwowanie gigantycznych ciężarówek zjeżdżających do naszego małego świata, dróg uginających się pod ich ciężarem i dymu wydobywającego się z kominów fabryk wywołuje we mnie niepokój.

Na wschód od centrum miasta leży duże jezioro otoczone przez gęste krzewy. Przy nim znajduje się popularny park. Sonny Lake to tak naprawdę Smithson Lake, ale nikt go tak nie nazywa. Nie wiem, dlaczego mówimy na nie Sonny Lake, ale zawsze tak było, od kiedy pamiętam. Nawet na znakach drogowych można wyczytać informację Droga do Sonny Lake. Moi rodzice wzięli tam ślub w hippisowskim stylu; to było w latach siedemdziesiątych. Na moim nocnym stoliku stoi zdjęcie mamy z tamtego dnia. Zostało zrobione tuż po tym, jak rodzice złożyli sobie przysięgę. Mama ma wpięte we włosy stokrotki, a w ręce trzyma kieliszek ponczu. Wygląda, jakby miała dwanaście lat.

Niedaleko jeziora znajduje się miejscowe liceum. Kiedy byłam w podstawówce, przychodziłam tu z mamą karmić kaczki i szukać czterolistnych koniczyn w trawie. W czasach liceum chodziłam nad jezioro z koleżankami, żeby palić papierosy, pić skradziony alkohol i całować się z chłopakami. Stara altanka stojąca na końcu niewielkiego pomostu była doskonałym miejscem na organizowanie seansów spirytystycznych, a wiekowa drewniana wieża górująca nad pobliską polaną była doskonałym punktem widokowym, z którego obserwowaliśmy, czy ktoś nie idzie. Kiedy weszło się na samą górę po skrzypiących, krętych schodach, można było zobaczyć jezioro, autostradę i całą drogę do budynku liceum. Była to również świetna kryjówka. Kiedy Jacob jeszcze żył, spędzaliśmy na górze całe godziny, rozmawiając, całując się i nie tylko. Na chwilę zamykam oczy i przypominam sobie jego młodą twarz. W tej chwili wydaje mi się taki odległy.

Staram się tutaj nie przychodzić.

Przy Sonny Lake kręci się już sporo policjantów, którzy blokują dostęp do jeziora wścibskim przechodniom. Ludzie lubią tutaj przychodzić, gdy na dworze jest ciepło. Jakieś dwa lata temu rada miasta zbudowała w północnej części parku jeden z tych nowoczesnych, bezpiecznych placów zabaw dla dzieci jako uzupełnienie zdezelowanego starego placu, który wciąż stoi po zachodniej stronie. Nigdy jednak przez myśl by mi nie przeszło, żeby przyjść tutaj z Benem, bo z tym miejscem wiąże się zbyt wiele wspomnień, które tylko czekają, aż je na nowo rozbudzę podczas niedzielnej popołudniowej zabawy.

Mijam kilka osób w strojach do biegania, które rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami. A potem dostrzegam jego: detektywa sierżanta Felixa McKinnona, mojego partnera. Czuję lekkie mrowienie w żołądku i po raz kolejny się dziwię, że on aż tak na mnie działa. Pochyla się z zafrasowaną miną nad jednym ze śledczych, który miotełką odgarnia ziemię na ścieżce. Nieco dalej, w trzcinach, widzę kawałek brezentu. Casey, nasz fotograf, stoi po lewej stronie i robi zdjęcia.

Próbuję przyswoić informację, że Rosalind Ryan nie żyje. Nagle ogarnia mnie zdumienie na myśl o tym, że jestem już dorosłą osobą. Tak dobrze ją pamiętam w letnim szkolnym mundurku, który doskonale dopasowywał się do jej kobiecej figury. Moja spódniczka kończyła się za kolanami, a ja próbowałam ją spinać w talii i podwijać na brzegach, żeby wyglądać bardziej jak Rose. Biorę głęboki oddech i powoli wypuszczam powietrze. Ruszam w stronę jeziora, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy. Próbuję wyrzucić z myśli stare, znajome obrazy Rosalind, które ciągle stają mi przed oczami. Próbuję wszystko zablokować. Słońce przebija się przez chmury, a jego promienie parzą mnie jak ogień. Powietrze jest ostre i suche. Musimy działać szybko. Musimy ją stąd zabrać.

— Cześć — mówię.

— Cześć. — Felix podnosi wzrok i uśmiecha się do mnie, mrużąc oczy przed słońcem. — Wszystko w porządku?

Przez chwilę mam przed oczami białe plamki.

— Tak — odpowiadam krótko i wskazuję ręką biały brezent. — Co o tym myślisz?

— Trudno powiedzieć. Zidentyfikowaliśmy ją dzięki portmonetce, którą miała w kurtce. Znaleźliśmy w niej szkolną kartę biblioteczną. Nie miała przy sobie nic innego. Tylko klucze, które też były w kurtce. Na razie nie znaleźliśmy żadnego telefonu ani torebki.

Wyciera czoło, na którym zdążyły już się pojawić kropelki potu.

— Cholerny upał.

Felix wciąż jeszcze się nie przyzwyczaił do uciążliwych upałów, które nawiedzają Smithson w każde święta Bożego Narodzenia.

— Facet znalazł ją w wodzie, ale Anna twierdzi, że przyczyną śmierci nie było utonięcie. Myśli, że została uduszona. Ofiara ma też sporą ranę na głowie. Nie stwierdziliśmy żadnych ran kłutych ani postrzałowych. Oczywiście będziemy wiedzieli więcej, kiedy ją odwrócimy.

Felix prostuje się. Na jego skroniach błyszczy kilka siwych włosów. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, dostrzegam zmarszczki wokół jego oczu. Odwracam wzrok, póki jeszcze mogę.

— Znałaś ją? Pamiętasz ją ze szkoły? — pyta.

Kiwam głową i patrzę na jezioro. Dwie kaczki płyną obok siebie, a kolorowe upierzenie ich główek przypomina aktorskie maski.

— To jedna z tych osób, których się nie zapomina.

— No tak, domyśliłem się. Byłyście przyjaciółkami?

— Chodziłyśmy razem do liceum! W tamtych czasach wszyscy się ze sobą przyjaźnili. Wiesz, jak to jest w tym wieku.

Felix unosi brwi i wygląda, jakby miał inne zdanie, więc nie dopuszczam go do słowa.

— Wiesz, czy przydzielili nam tę sprawę?

Wciąż patrzy na mnie z zainteresowaniem, ale mówi:

— Chyba tak. Byłem w komisariacie, gdy zadzwonił telefon, a Jonesy poprosił mnie, żebym się z tobą skontaktował. Matthews może robić trochę problemów, ale przypuszczam, że to my dostaniemy tę sprawę.

Czuję znajomy dreszcz. Nowa sprawa. Mój umysł przełącza się na tryb pracy i zaczyna rozpatrywać możliwe scenariusze. Ale zaraz potem myślę: tu, w wodzie, leży martwa Rosalind Ryan. To ona. Mimo że zwykle w takich sytuacjach potrafię myśleć racjonalnie, teraz mam przed oczami tylko jej twarz, która wyświetla mi się wciąż na nowo i rozbłyskuje w mojej głowie jak ekran zepsutego komputera. Casey pstryka zdjęcia w miarowym rytmie, a dźwięki jego aparatu świdrują mój mózg. Biorę kilka głębokich oddechów, a potem mówię:

— Dobrze. Bardzo bym chciała poprowadzić to śledztwo. Wiesz — odwracam się do Felixa i wreszcie patrzę mu w oczy — znałam ją trochę ze szkoły, ale to nie stanowi żadnego problemu. Mówię szczerze.

Staram się zignorować pulsujący ból w brzuchu i dodaję:

— A kto ją znalazł?

— Ten facet, który rozmawia teraz z Jimmym. Też chodził do liceum w Smithson, ale chyba jest starszy od ciebie. Jest w kompletnym szoku. Niedługo przyjedzie po niego żona. Nazywa się Marsh.

Patrzę na dobrze zbudowanego mężczyznę, który siedzi na ławce w parku razem z Jimmym, jednym z naszych posterunkowych. Wydaje mi się, że jest starszym bratem Philipa Marsha. Chyba nigdy nie zamieniłam z nim słowa.

— Pójdę z nim porozmawiać.

— Dobrze, tylko nie za długo. Musimy się jej przyjrzeć, zanim pojedziemy.

Podchodzę do naszego świadka, próbując sobie przypomnieć jego imię. Spencer? Cooper? Jakoś tak.

— Dzień dobry.

Obaj mężczyźni podnoszą na mnie wzrok.

— Jestem detektyw sierżant Gemma Woodstock.

Jimmy rzuca mi szybki uśmiech.

— To jest Connor Marsh. Dzisiaj rano znalazł ciało młodej dziewczyny, kiedy biegał po okolicy.

— Dzień dobry panu — mówię.

— Szczerze mówiąc, zamierzałem zrobić tylko jedno. Jedno okrążenie. Już nie ta forma co kiedyś — odpowiada Connor, wpatrując się w patyk leżący na ziemi, który przesuwa powoli między stopami, raz w jedną, raz w drugą stronę.

— Proszę mi opowiedzieć, gdzie pan znalazł ciało — mówię.

Kolejne kopnięcie patyka.

— Boże, to było takie dziwne. Wie pani, o co mi chodzi?

Znowu spogląda na mnie, a w jego oczach pojawia się błysk świadczący o tym, że mnie rozpoznał. Jestem pewna, że spotkałam go parę razy w siłowni za biblioteką, na którą chodziłam po skończeniu szkoły. Podnosił ciężary. On tymczasem mruży oczy i patrzy na jezioro.

— Biegłem. Tutaj, na zakręcie.

Wskazuje ręką zakręt na ścieżce jakieś dwadzieścia metrów od ciała Rosalind.

— Nie myślałem. To znaczy, wie pani, o co mi chodzi: nie myślałem o niczym szczególnym. Po prostu biegłem. Postanowiłem nie robić kolejnego okrążenia i zwolniłem, a wtedy zobaczyłem ją w wodzie. — Connor robi krótką przerwę i ciężko wzdycha. — Na początku nie wiedziałem, co to jest. Myślałem, że może jakieś śmieci. A potem w jakiejś krótkiej, dziwacznej chwili uświadomiłem sobie, na co patrzę. Kompletnie spanikowałem.

Connor odgarnia włosy z oczu i dodaje:

— Słyszałem, jak jeden z policjantów mówił, że uczyła tutaj w szkole.

Patrzę mu w oczy, ale nic nie mówię i staram się przybrać neutralny wyraz twarzy.

— Znam tę szkołę. Chodziła do niej tak samo jak my. Była naprawdę piękna. — Connor spogląda na mnie. — Chyba była z tego samego rocznika co pani.

Jimmy odwraca głowę w moją stronę. Udaję, że tego nie widzę.

— Czy zauważył pan coś jeszcze dzisiaj rano? Czy ktoś się tutaj kręcił? Każda rzecz, którą pan sobie przypomni, może okazać się pomocna.

Connor znowu wbija wzrok w ziemię. Zauważam fragment tatuażu, który wystaje mu ze skarpetki tuż nad kostką. Wygląda jak fragment emblematu klubu piłkarskiego Smithson Saints.

— Chyba nikogo nie widziałem. Oprócz dziewczyny w samochodzie na parkingu. Z tego co pamiętam, rozmawiała przez telefon.

— Coś jeszcze? — dopytuję się.

— Raczej nie. No nie za bardzo. Raz chyba minąłem jakąś osobę, która była na spacerze z psem. Myślę, że to był facet. Chyba starszy. Przepraszam, ale było bardzo wcześnie i nie zwracałem uwagi na otoczenie.

— W porządku. Jeżeli cokolwiek pan sobie przypomni, proszę dać nam znać.

— Czy te kwiaty coś oznaczają?

— Kwiaty?

Connor kiwa głową.

— Tak, wokół niej na wodzie unosiły się kwiaty. Chyba róże.

Szybko wymieniam spojrzenia z Jimmym, który nieznacznie wzrusza ramionami.

— Na tym etapie nie możemy niczego spekulować. Oczywiście wszystkie tropy dokładnie zbadamy — mówię płynnie, ale czuję, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować.

— Mogę już iść? Żona ma mnie stąd odebrać, ale przyjedzie z dziećmi, więc chyba powinienem na nich zaczekać gdzieś przy parkingu. — Zerka w dół na miejsce zbrodni i widzę, jak mimo upału przez jego ciało przebiega dreszcz. — Nie tutaj.

— Oczywiście, odprowadzę pana.

Jimmy potrafi uspokoić każdego. Byłby świetnym lektorem w reklamie ubezpieczenia na życie albo czegoś podobnego.

— Jeszcze jedno — mówię, gdy obaj wstają. — Nie dotykał pan ciała, prawda?

— W żadnym razie. Nawet nie podszedłem zbyt blisko. Szczerze mówiąc, nie wiem, co się robi w takich sytuacjach.

— I bardzo dobrze, bardzo dobrze — mówi Jimmy i odprowadza Connora na parking.

Bujając się na palcach u stóp, jeszcze raz przyglądam się miejscu zbrodni. Widzę dwie młode dziewczyny w neonowych butach do biegania i w czarnych obcisłych spodenkach. Obie mają pobladłe twarze i obejmują się nawzajem. Pewnie to uczennice liceum w Smithson, myślę, krzywiąc się. Widzę kilka matek, które ostrożnie bujają swoje dzieci na huśtawkach albo pomagają im wejść na zjeżdżalnię, kątem oka obserwując to, co się dzieje na brzegu jeziora. Słyszę niski pomruk nadlatującego śmigłowca. Cholerni dziennikarze. Musimy się zabierać do roboty.

Felix zostawia pracowników technicznych, widząc, że idę w jego stronę, i unosi pytająco brwi.

— Facet jest czysty — mówię mu. — Nic nie widział, nic nie wie. Ściągniemy go do komisariatu dziś po południu albo jutro, żeby wszystko spisać i potwierdzić z jego żoną alibi, ale wątpię, żeby mógł nam w czymkolwiek pomóc.

— Też mi się tak wydaje — odpowiada Felix. — Chodź, pogadamy z Anną, żebyśmy mogli ruszyć dalej z robotą.

— Chciałam ci zaproponować to samo.

Rzucamy sobie krótkie uśmiechy i idziemy wzdłuż dużych kamieni do miejsca, w którym zaczynają rosnąć trzciny. Widzę ciemny otwór kanału burzowego i nie mogę się oprzeć myśli, że ktoś mógłby nas stąd obserwować.

— Wiesz — odzywam się do Felixa, odsuwając od siebie te paranoiczne myśli — że wokół niej na wodzie unosiły się długie róże? Co za koszmarny obrazek.

Wyobrażam sobie ten widok i przez krótką chwilę myślę o tym, jak doskonale wyglądałaby Rose otoczona różami w innych okolicznościach. Idę za Felixem. Nagle czuję przypływ bardzo silnych emocji i boję się, że zaraz wpadnę do wody. To nie może dziać się naprawdę. Skupiam się na tym, żeby iść prosto: wpatruję się intensywnie w tył głowy Felixa i głęboko oddycham.

Szara woda uderza łagodnie w brązową ziemię pod moimi butami i nagle to widzę: bladą i eteryczną stopę wystającą spod brezentu. Przypominam sobie jeden ze szkolnych dni sportu i Rose stojącą na słupku startowym na brzegu miejskiego basenu. Jej delikatne stopy są ustawione jedna przy drugiej, a ona się pochyla do przodu i nakłada okulary do pływania, szykując się do skoku.

— Hej, Gem! — Z drugiej strony brezentowej płachty wyłania się głowa Anny.

— Cześć, Anno — mówię, osłaniając dłonią twarz przed słońcem.

Staję na brudnym plastikowym brezencie i zaczynam iść bokiem niczym krab.

Anna stoi po kolana w wodzie. Ma na sobie wodoodporne spodnie i wygląda jak astronautka. Widzę, że jest jej gorąco; ma rumieńce na twarzy, a jej grzywka układa się w niesforne małe paski.

— No dobrze — mówi, gdy jesteśmy już wystarczająco blisko siebie — znacie procedurę. Mamy tu denatkę, wiek dwadzieścia osiem lat. Miałaby urodziny w Boże Narodzenie. Tak wynika z jej karty bibliotecznej nauczycielki Szkoły Średniej w Smithson, którą miała przy sobie. Nie żyje od co najmniej pięciu godzin, maksymalnie od ośmiu. Trudno o dokładniejsze szacunki, bo trochę czasu spędziła w wodzie. Później będę w stanie bardziej sprecyzować czas zgonu. Jak już wspomniałam McKinnonowi, podejrzewam, że zgon nastąpił, zanim znalazła się w wodzie. Z boku głowy ma dużą ranę. Myślę, że została uderzona kamieniem albo innym tępym narzędziem. Autopsja powinna dać nam ostateczną odpowiedź. Może znajdziemy piasek albo żwirek, które pomogą nam zidentyfikować narzędzie zbrodni. Wydaje mi się, że poza tym była duszona. Świadczą o tym ślady na szyi. Oczywiście chcę też przeprowadzić badanie toksykologiczne. Stawiam na kłótnię kochanków. Albo na jakiś przypadkowy atak, co sugerowałby brak portfela.

Anna odgarnia wilgotne włosy z twarzy.

— W każdym razie widok nie jest przyjemny. Wszystko wskazuje na to, że doszło do napaści. Denatka nie ma na sobie bielizny, a na udach i ramionach ma siniaki. W tej kwestii też będę wiedziała więcej, gdy ciało już będzie u nas. Mogę jednak wykluczyć samobójstwo i przypadkową śmierć. To było zabójstwo.

Spoglądam na Felixa, a ten patrzy na Rosalynd głęboko zamyślony.

Anna przywołuje gestem śledczych, żeby przyszli i zabrali ciało Rose. Dziennikarze są już na miejscu i chodzą jak głodne lwy po linii wyznaczonej przez policjantów. Nad głowami zgromadzonej grupki ludzi góruje czarny mikrofon. Gdzieś błyska szkło kamery. Wymuskana elegancja, telewizyjna fryzura.

Wspaniale; ostatnie, czego teraz potrzebuję, to wdawanie się w dyskusję z ambitną i nieustępliwą reporterką Candy Fyfe.

Anna opiera ręce na biodrach.

— No dobrze, ja już skończyłam. Zrobiliśmy dużo zdjęć i włożyliśmy znalezione przedmioty do plastikowych torebek. Nie znajdziemy tu już żadnych przydatnych informacji. Wszędzie dookoła jest mnóstwo śmieci. Woda nigdy nie pomaga.

— Masz rację, dużo lepiej by było, gdyby wszystkie morderstwa były popełniane w biały dzień na wielkich, otwartych stadionach — odpowiada Roger wesołym tonem.

Roger jest doświadczonym śledczym. Pracuje w policji Smithson od prawie czterdziestu lat i zawsze, bez względu na sytuację, ma pogodny nastrój. Często sobie wyobrażam, jak w domu z uśmiechem na twarzy opowiada żonie o swojej pracy: „Wyobraź sobie, że ta martwa dziewczyna została uduszona i zamordowana z zimną krwią. Podaj mi, proszę, sól, kochanie”.

Roger i Fred (kolejny śledczy) podnoszą brezentową płachtę i ostrożnie wsuwają nosze z lewej strony ciała Rose. Nisko nad nami w powietrzu unosi się helikopter, a ja podchodzę do ciała z prawej strony, żeby je zasłonić przed wścibskimi reporterami. Ciało Rose zostaje przeniesione na biały materiał. Jej twarz jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Piękna niczym twarz królewny z bajki Disneya, cierpliwie czekającej na pocałunek księcia. Kiedy kilka lat temu ktoś mi powiedział, że Rose wróciła do Smithson i zaczęła uczyć w tutejszej szkole, poczułam rozczarowanie. Liczyłam, że odniesie większy sukces w życiu. Włosy zwisają jej po jednej stronie głowy. Fred je unosi i układa wzdłuż twarzy, w dół, do ramion i wzdłuż ręki. Patrzy na nią, jak gdyby była śpiącym dzieckiem. Przypominam sobie, że jego żona kilka miesięcy temu urodziła pierwsze dziecko, i zastanawiam się, co teraz może się dziać w jego głowie.

Paznokcie u stóp Rosalind są pomalowane na żywy niebieski kolor. Na palcach u rąk ma srebrne pierścionki. Jej ciemne brwi i rzęsy kontrastują z bladą skórą. Pamiętam, że nieraz próbowałam uzyskać taki sam kształt brwi w zaciszu swojej sypialni. Mimo że mam dużo ciemniejszą oprawę oczu niż ona, nigdy nie udało mi się osiągnąć tak idealnego efektu.

Fred i Roger zapinają plastikową torbę z ciałem na zamek. Ślady na szyi Rose są prawie czarne. Jej ciemne, czekoladowe oczy wpatrują się odważnie w ostre słońce. Szybkie pociągnięcie zamka i już jej nie widać.

— No dobrze, w takim razie widzimy się wkrótce — żegna się Anna, która już patrzy w ekran telefonu i idzie w stronę parkingu.

Wydajemy polecenie śledczym, żeby rozpoczęli poszukiwania.

— Zacznijcie od terenu wokół jeziora — mówię do Charliego, naszego dowodzącego w terenie — a potem pójdźcie na plac zabaw i przeszukajcie zarośla. I zabierzcie stąd tych wszystkich ludzi. To jakiś cholerny koszmar.

Kilku umundurowanych policjantów nakazuje się rozejść osobom zebranym po drugiej stronie taśmy policyjnej. Jakiś nastolatek beztrosko wyjmuje telefon i robi zdjęcie ciała Rosalind wnoszonego do karetki, a potem biegnie w stronę centrum miasta.

Nie jesteśmy już w stanie kontrolować przepływu informacji.

Zerkam z powrotem na jezioro. Woda nie odkrywa przede mną żadnych swoich tajemnic.

Kiedy już wszyscy wiedzą, co mają robić, wsiadamy do mojego samochodu i jedziemy do komisariatu. Felix odsłuchuje nagrania na poczcie głosowej. Wyciąga do mnie rękę i powoli ściska moją dłoń, a mnie przeszywa silny dreszcz.

Uwalniam rękę i włączam radio, żeby zagłuszyć dzwonienie w uszach. Teraz ból skoncentrował się głęboko w pachwinie, tam gdzie naciska na nią brzuch, więc próbuję zmienić ułożenie ciała. Nie mam pojęcia, jak bardzo wciąż krwawię, i marzę o tym, żeby pójść do łazienki, jak tylko dojadę do pracy. Chcę być sama.

Nagle naciskam hamulec. W ostatniej chwili zauważam czerwone światło. Felix rzuca mi zaniepokojone spojrzenie, ale ja nie odrywam wzroku od drogi. Rosalind Ryan nie żyje. Rosalind Ryan nie żyje, powtarzam w myślach wciąż na okrągło. A potem sobie uświadamiam, że zawsze wiedziałam, że to się tak skończy.

Rozdział trzeci

Sobota 12 grudnia, godz. 11.36

— Jesteś pewna, że dasz radę prowadzić to śledztwo, Woodstock? — pyta Jonesy.

Na jego wąsach dostrzegam odrobinę pianki z kawy. Brzuch wystaje mu ze spodni, a on głaszcze się po nim bezmyślnie.

— McKinnon mi powiedział, że znałaś denatkę.

Zebraliśmy się w jednym z małych pokojów, z dala od głównej sali komisariatu. Ken Jones, nasz nadinspektor, uznał oczywiście, że zabójstwo Rosalind wymaga jego obecności. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam go tutaj w weekend.

Znów powracają wspomnienia: widzę twarz Rosalind na szkolnym podwórku. Jej kremowobiałą skórę w szkolnej szatni, jej duże oczy patrzące na mnie rozumnym wzrokiem. Wiele lat później, jadąc samochodem, specjalnie zwolniłam, żeby popatrzeć, jak idzie chodnikiem obładowana zakupami ubrana w długą spódnicę, która falowała wokół jej stóp. Jej twarz na zdjęciu ze szkolnego albumu zdążyła już wypłowieć pod dotykiem moich palców.

Przypominam sobie, jak patrzyła na mnie na lekcji, zmuszając mnie, żebym odwróciła wzrok.

Znam każdy cal jej twarzy.

Odchrząkuję.

— Tak, sir. Znałam ją, ale to nie stanowi problemu. Mówię szczerze. Nie przyjaźniłyśmy się, a ja jej nie widziałam, od kiedy skończyłyśmy szkołę. A to było wiele lat temu.

Serce bije mi jak szalone. Nienawidzę okłamywać Jonesy’ego, ale co innego mogłam mu powiedzieć? Nie jestem w stanie w żaden sposób mu wyjaśnić, kim była Rosalind.

— To dobrze. Bo chcę, żebyś dała z siebie wszystko. Ty i McKinnon. Przyłóżcie się do tej sprawy. Będzie o niej głośno — mówi Jonesy, po czym siorbie kawę z plastikowego kubka. — Zrób to, co musisz zrobić dzisiaj, znajdź kontakt do rodziny, a potem się trochę prześpij, żebyś jutro była gotowa do pracy od samego rana.

— Tak sir, oczywiście.

— Masz siły po ostatnim tygodniu?

— Tak, sir.

— Dobrze. Bo to była paskudna sprawa.

Poprawiam torebkę, której pasek boleśnie wrzyna mi się w ramię. Wracam wspomnieniami do sobotniego wieczoru i przypominam sobie, jak otworzyłam podniszczone drzwi do łazienki i znalazłam w środku zdesperowaną, załamaną młodą kobietę, która uznała, że lepiej będzie utopić swojego małego synka w wannie, a potem samej podciąć sobie żyły, trzymając na rękach jego martwe ciało, niż spędzić kolejną noc w strachu przed agresywnym byłym chłopakiem.

— Ostatnio chyba wszystko jest paskudne, co?

— Czasami rzeczywiście tak można pomyśleć. No dobra, bierzmy się do roboty.

Jonesy klepie mnie dość mocno w plecy; w tej samej chwili zaczyna dzwonić jego telefon.

— Cholerny serwisant. Klimatyzacja w głównym pomieszczeniu znowu nawaliła — mówi i odchodzi, próbując wydobyć telefon z kieszeni.

Melodia z Różowej Pantery nagle się urywa, a Jonesy zaczyna wydawać krótkie polecenia do słuchawki.

Patrzę na duży obraz wiszący na ścianie przy dystrybutorze wody: niewyraźne niebiesko-szare niebo nad zielonymi górami. Myślę o Rosalind, o jej martwym ciele zamkniętym w plastikowym worku. Moje wnętrzności są ściśnięte jak sprężyna; mam wrażenie, że nagle moje narządy wewnętrzne spuchły tak bardzo, że moje ciało nie jest w stanie ich pomieścić. Stukam podeszwą buta o podłogę. Czekam na Felixa. Nie chcę być teraz sama ze swoimi myślami.

Felix wyłania się zza rogu z dwoma kubkami kawy. Kiedy mnie zauważa, uśmiecha się.

— Masz. Pewnie tego potrzebujesz.

— Dzięki.

Biorę od niego kawę, mimo że na samą myśl o niej robi mi się niedobrze.

— Rozmawiałem z Charliem. Znaleźli jej samochód na górnym parkingu; tym między szkołą a jeziorem.

— Charlie do ciebie dzwonił? — pytam.

— Tak, przed chwilą.

— Myślałam, że rozmawiasz z żoną.

Felix rzuca mi miażdżące spojrzenie.

— Rozmawiałem, Gem. A potem zadzwonił Charlie. Mam ci pokazać wykaz rozmów?

Jego akcent uroczo owija się wokół słów wykazrozmów i mam ochotę go pocałować.

— Nie wygłupiaj się.

— Jej samochód najwyraźniej nie stanowi głównego miejsca zbrodni. Anna była na parkingu, żeby mu się przyjrzeć. Jest zamknięty i wygląda, jakby nic się tam nie wydarzyło. Jeśli chcesz, możemy pojechać go obejrzeć, zanim go stamtąd zabiorą.

— Dobrze.

— Skoro jej samochód był na górnym parkingu przy jeziorze, to może wiedziała, co ją czeka? — zastanawia się Felix.

Myślę nad tym pytaniem.

— Z tego co pamiętam, parking przy szkole jest bardzo mały. Nauczyciele często korzystają z parkingu przy jeziorze, bo to tylko pięć minut drogi spacerem. Możliwe, że zawsze tam parkowała.

— To się mogło zmienić od czasów, gdy chodziłaś do szkoły — zauważa Felix.

— Nie sądzę. Czasami tamtędy przejeżdżam i wszystko wygląda tak samo.

Wiem, że mówię zbyt szybko. Zapominam oddychać.

Felix szturcha mnie przyjaźnie w ramię, ale potem długo mi się przygląda. Przez moje ciało przebiega delikatny dreszcz.

— Wszystko w porządku, Gem? Musisz się dziwnie czuć z tym, że kiedyś chodziłaś z nią do szkoły, a teraz widzisz ją w takim stanie.

— Naprawdę wszystko dobrze. Jestem trochę zszokowana, to wszystko.

— Dobra, wy dwoje. — Jonesy skończył rozmawiać przez telefon. — Zabierajcie się do roboty. Znajdźcie Matthewsa i Kingstona. Chcę ich tu mieć na wszelki wypadek.

Przewracam oczami, ale Felix idzie ich poszukać. Gerry Matthews i Mac Kingston też są detektywami; obaj są grubo po czterdziestce i traktują mnie z wyższością. Nie mają dla mnie czasu, a ja staram się nie mieć czasu dla nich.

Kiedy już cała nasza piątka stoi zebrana w ciasnym, zabałaganionym biurze Jonesy’ego, podsumowujemy wszystko, co wiemy.

— Mamy dwudziestoośmioletnią denatkę, Rosalind Elizabeth Ryan. Uczyła angielskiego w Szkole Średniej w Smithson. Z tego co wiemy, mieszkała sama w małym domu przy autostradzie. Jej ciało zostało znalezione dziś rano, krótko przed siódmą trzydzieści, na brzegu Sonny Lake. Uderzona tępym narzędziem i duszona. Podejrzewamy napaść na tle seksualnym.

Felix podaje te informacje obojętnym tonem, jakby czytał ogłoszenie w gazecie, a ja staram się nie pokazać po sobie, że ją znałam. I że nie mam przed oczami jej bezwładnych kończyn unoszących się na wodzie.

— Kto ją znalazł? — pyta Jonesy. — Woodstock, mówiłaś, że jakiś biegacz? Sprawdziliśmy go?

— Tak, sir, i myślę, że jest czysty. Kojarzył ją z widzenia, ale tak samo pewnie będzie w przypadku wielu innych osób. Jak wiemy, denatka tutaj dorastała i była nauczycielką w Smithson.

Mój głos brzmi dziwacznie, jakbym mówiła z innego pokoju.

— No dobrze, uporządkuj jego zeznania i zamknijmy ten temat. Co jeszcze? Czas zgonu?

— Anna twierdzi, że wczoraj w nocy albo dzisiaj wcześnie rano — odpowiadam.

— Macie jakieś pomysły, co mogła robić nad jeziorem?

Matthews odchrząkuje.

— Wczoraj wieczorem w szkole odbyło się przedstawienie. Chyba wystawiali jakąś sztukę teatralną. Moja żona na tym była. Przed chwilą z nią rozmawiałem. Powiedziała, że po zakończeniu spektaklu denatka wyszła na scenę, podziękowała wszystkim i dostała kwiaty. Występ chyba spodobał się publiczności.

Pamiętam Rose występującą na scenie, gdy byłyśmy w ostatniej klasie. Była porywająca jako Medea. W jej oczach było widać prawdziwy obłęd, gdy stała zwrócona twarzą do publiczności i lamentowała nad swoim losem.

— Aktorstwo było jej pasją — mówię.

— Woodstock chodziła z nią do szkoły — wyjaśnia Jonesy pozostałym.

Unikam kontaktu wzrokowego z kimkolwiek.

— Dobrze — kontynuuje Jonesy. — W takim razie traktujemy szkołę jako drugie potencjalne miejsce zbrodni. Po spektaklu prawdopodobnie nie wróciła już do domu. Zabezpieczcie wszystko i zacznijcie nad tym pracować. I przeszukajcie jej mieszkanie.

— Już wysłałam tam ludzi, żeby zabezpieczyli miejsce — mówię, ignorując wymowne spojrzenie, które Kingston rzucił Matthewsowi.

— Dobrze — mówi Jonesy. — Pojedź tam z McKinnonem, gdy technicy skończą już robotę. Przesłuchajcie, kogo trzeba. Kto powiadomi rodzinę?

— Ja z przyjemnością…

— Nie. — Jonesy macha ręką, odrzucając ofertę Matthewsa. — Chcę, żeby McKinnon i Woodstock porozmawiali z rodziną — oznajmia i patrzy mi prosto w oczy. — Jej ojciec jest grubą rybą w biznesie, więc uważajcie na słowa. Z tego co wiem, przyjaźni się z majorem Cordonem. Macie jak najszybciej przeprowadzić formalną identyfikację. Ludzie zaczynają już plotkować, więc musimy potwierdzić tożsamość jeszcze dzisiaj. Autopsja jutro, Anna już wie. A gdy już to wszystko załatwicie, spróbujcie się dowiedzieć, co się wydarzyło wczoraj w szkole. Kto, co, gdzie, tak jak zawsze. Dziennikarze już blokują nam linie telefoniczne. Aż dziw, że twoja kumpela Candy Cane jeszcze do mnie nie zadzwoniła — mówi, zwracając się do mnie — ale zdaję sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu.

— Ona nie jest moją kumpelą, sir.

— Jest wrzodem na tyłku i niczym więcej, ale to nie zmienia faktu, że ona i cała reszta tej szczurzej paczki będą śledzić każdy nasz krok. To doskonała historia, idealna na święta. Co za koszmar.

Jonesy przeczesuje rzadkie włosy i przeciera oczy. Kiedy znów na nas spogląda, wydaje się zdziwiony, że wciąż tu jesteśmy. Po krótkiej chwili milczenia wykrzykuje:

— No dalej, do roboty, ruszać się!

Rozchodzimy się, każdy w swoją stronę.

Kiedy zostałam policjantką, wreszcie odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Podjęcie pracy w policji po latach wewnętrznej szarpaniny i życia na krawędzi sprawiło, że znów poczułam się bezpiecznie. Znowu zaczęłam chodzić dumnie wyprostowana. Tata powiedział, że w mundurze sprawiam wrażenie silnej kobiety. A ja po prostu myślę, że gdy mam go na sobie, nie chodzę już ze spuszczoną głową. Moje pierwsze dni w policji polegały na reagowaniu na różne wydarzenia, takie jak wypadki drogowe, drobne kradzieże, zagubione przedmioty czy wybite szyby. Z czasem zaczęłam dostawać bardziej ambitne zadania: śledziłam znanych przestępców i rozpracowywałam ich metody działania, próbując wniknąć w ich umysły, żeby przewidzieć ich następny krok i podjąć odpowiednie działania zapobiegawcze. Dużo młodych policjantów przyjeżdżało do nas ze stolicy na praktyki. Jest taka zasada, że absolwenci szkoły policyjnej muszą odbyć staż w jakiejś mniejszej miejscowości. Niestety nie działa ona na odwrót. Ja od czasu zakończenia nauki w szkole policyjnej nie przepracowałam więcej niż kilka tygodni w stolicy. Dlatego Smithson i jego okolice to jedyne miejsca, jakie znam.

W naszym miasteczku, leżącym ponad cztery godziny drogi od Sydney, lata są upalne, a zimy mroźne, jednak przestępstwa nie mają cechy sezonowości. Mamy tu świeże, wiejskie powietrze, ale mamy też nudę, duże ilości alkoholu i naprawdę dużo przemocy. Felix, który wcześniej patrolował ulice Londynu, zapewniał mnie, że policjant musi mieć takie same umiejętności w każdym miejscu na świecie, tylko skala ich wykorzystania może być różna. Moim zdaniem to nieprawda — po prostu nie chciał, żebym poczuła, że czegoś mi brakuje. Ale myślę też, że każdy potwierdzi, iż jestem w tym dobra. Pasuje mi ta robota.

Zawsze lubiłam polować. Siedzieć nad nieskończoną liczbą elementów układanki, które trzeba ze sobą połączyć. Skupiać się na jednej rzeczy i zamykać się na wszystko inne. W tym zawodzie nie można myśleć o sobie. Po latach życia w zgiełku i hałasie naprawdę cieszy mnie to, że mogę oficjalnie zawęzić swoje pole widzenia i całkowicie zatonąć w czymś, co daje mi wymówkę, żeby nie rozmawiać z ludźmi, i w jakiś sposób pomaga mi wytłumaczyć moją tajemniczość.

Bycie policjantką w Smithson wiązało się z pewnymi wyzwaniami, ale w pewnym sensie nawet mi się to podobało. Dostałam coś trudnego i prawdziwego, z czym musiałam się zmierzyć. Żywą, oddychającą przeszkodę, którą musiałam pokonać, silnie kontrastującą z ponurą nicością głębokiej studni mojej rozpaczy. Lekceważące spojrzenia i pogardliwe uwagi rzucane w moją stronę tylko zwiększały moją determinację i koncentrację.

Jonesy od samego początku miał do mnie słabość. Jego początkowa fascynacja tym, że kobieta jest w stanie sobie poradzić w tej przesiąkniętej testosteronem atmosferze, zamieniła się w prawdziwy podziw, gdy zobaczył, z jakim spokojem i z jaką fachowością podchodzę do każdego śmiertelnego wypadku samochodowego, koszmarnego samobójstwa albo brutalnej bójki. Muszę mu oddać to, że bardzo się starał, żeby nigdzie mnie nie zaszufladkować. Często celowo wysyłał innych pracowników do rodziny ofiary, żeby przekazali złe wiadomości, zamiast z góry zakładać, że ja to zrobię taktowniej. Kilka miesięcy po tym, jak zaczęłam tu pracować, usłyszałam, jak w rozmowie telefonicznej powiedział komuś, że jestem „twarda jak stara puszka”. Nie był wzorem do naśladowania, którego potrzebowałam, i nigdy nie przekroczył granicy, którą starannie wokół siebie zbudowałam, ale stał się moim przybranym wujkiem i nie mogę powiedzieć, żeby mi to przeszkadzało. Koledzy na posterunku byli agresywni, a jego wsparcie nie rzucało się w oczy tak bardzo, żeby mogło pogorszyć moją sytuację; był moim subtelnym i potężnym — chociaż trochę nieudolnym — sojusznikiem, a ja chciałam, żeby był ze mnie dumny.

A minęło naprawdę sporo czasu, od kiedy duma była dla mnie ważna. Rozpacz, która pochłonęła tatę i mnie, nie pozwoliła nam na zbudowanie normalnych relacji między ojcem a dzieckiem. Oboje ograniczaliśmy się do tego, żeby przetrwać. Tata nigdy nie potrafił się rozluźnić na tyle, żeby cieszyć się rodzicielstwem; zdarzały mu się chwile nerwowej radości, ale zazwyczaj był zbyt zajęty oglądaniem się przez ramię w strachu przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Ponieważ od trzynastego roku życia mieszkałam tylko z nim, bliska obecność tylu ludzi, a dokładnie tylu mężczyzn, była dla mnie na początku przytłaczająca. Ich zapach unosił się na korytarzu komisariatu, a ich ciągły głód budził we mnie niepokój. Ich żarty były prymitywne i okrutne. Zaciskałam zęby i tłumiłam w sobie frustrację, a czasami również strach. Miałam naprawdę mało atutów. Nie dość, że byłam kobietą, to byłam młoda, chętna do pracy i bystra, a to jest bardzo niebezpieczne połączenie.

Jakiś miesiąc po tym, jak rozpoczęłam tu służbę, przydzielono mi sprawę kradzieży w jednym z lokalnych warsztatów samochodowych. Moim wspólnikiem był Keith Blight, stary wyga, który uważał, że w policji nie ma miejsca dla kobiet. Uważał, że powinnam zabrać się ze swoimi uczuciami (i torebką) i udać się do najbliższego salonu piękności. Mechanik schwytał złodzieja — chudego chłopaka z bliznami po trądziku i plecakiem na plecach, spluwającego na ziemię średnio raz na minutę. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, wyjęłam kajdanki, a wtedy nasz przestępca rzucił mi drwiący uśmieszek, a potem wymienił znaczące spojrzenia z Blightem, który wyglądał na równie rozbawionego. Obaj uznali, że znalazłam się tu przez przypadek: policjantka, nie dość, że młoda, to jeszcze dziewczyna. Nic nie powiedziałam, wiedząc, że każdy protest i dowolna reakcja zostaną uznane za wybuch emocji, a wtedy obaj dostaną to, czego chcą. Czułam, że cała twarz mnie piecze, gdy naciskałam dłonią głowę chłopaka, żeby wepchnąć go do radiowozu. Byłam tak wściekła, że z trudem się powstrzymywałam, żeby nie zacząć krzyczeć.

A potem, kilka miesięcy później, pojawiła się sprawa Robbiego i wszystko się zmieniło.

Rozdział czwarty

Sobota 12 grudnia, godz. 13.46

W Smithson jest dużo drzew i zieleni, a dom George’a Ryana bez wątpienia leży w najbardziej zielonej jego części. To miasto zawsze miało swoją bogatą dzielnicę, do której my, zwykli ludzie, nie mieliśmy wstępu; ale zanim zbudowano fabrykę Carling, u stóp łagodnych wzgórz po drugiej stronie jeziora Sonny Lake mieszkali właściciele sklepów detalicznych, kierownicy banku oraz byli właściciele rodzinnych gospodarstw, którzy zarobili duże pieniądze na sprzedaży swoich plonów. Teraz często jest tak, że dyrektorzy najwyższego szczebla zatrudnieni w Carling są swoimi sąsiadami zarówno w domu, jak i w pracy.

— Ładne miejsce.

Felix zniża głowę, żeby obejrzeć rodzinny dom Rosalind w całej okazałości.

— Tak.

— Pewnie kiedyś tu często imprezowano?

— Niestety nie. Rosalind była zamknięta w sobie. Tak jakby — próbuję mu to wyjaśnić. — Była popularna, ale bardzo dbała o swoją prywatność. Nie wiem, czy ktokolwiek był u niej w domu.

— Dlaczego nie?

— Nie wiem. Nie była zwykłą dziewczyną.

— Mam nadzieję, że teraz będzie już łatwiejsza do rozpracowania.

— Taa — odpowiadam, chociaż wątpię, żeby tak było.

Spoglądam na jej dom. Wiem, że jej pokój znajdował się na piętrze po lewej stronie. Czasami udawało mi się dostrzec jej sylwetkę w oknie, gdy patrzyłam z drugiej strony ulicy.

Zmuszam się, żeby wrócić myślami do teraźniejszości i przełączam telefon na cichy tryb.

— No dobra — mówi Felix. — Zabieramy się do roboty!

Wysiadamy z samochodu i zamykamy za sobą drzwi z głośnym trzaśnięciem. Nic nie szkodzi, jeśli George Ryan usłyszy, że ktoś do niego idzie. I tak nic nie złagodzi szoku, którego za chwilę dozna. Chyba że już wie — myślę ponuro.

Nigdy nie jest łatwo powiedzieć rodzinie i przyjaciołom, że ich bliski został zamordowany. Najgorsze są rozmowy z rodzicami. Ich ból jest silny i niekontrolowany. Wielu z nich przywraca swoje zmarłe, dorosłe potomstwo do jego dziecięcej wersji. Załamane matki na nowo przeżywają chwilę, w której po raz pierwszy trzymały na rękach swoje maleństwo, i układają ręce na kształt pustej kołyski, nawet jeśli ich pociecha miała już sześćdziesiąt lat. Zupełnie inaczej jest w przypadku dzieci. Gdy dowiadują się o nagłej śmierci swoich rodziców, często prezentują odważną, stoicką postawę i biorą na siebie nowe obowiązki, świadome tego, że właśnie przeszły na koniec łańcucha pokarmowego. Od razu zaczynają się zastanawiać, co muszą zrobić: uporządkować kwestie prawne, wyprawić pogrzeb, powiadomić krewnych. Jeszcze inaczej jest z rodzeństwem: oczywiście jest zszokowane, ale często jakieś dziwne wrodzone poczucie rywalizacji skłania je do wyobrażenia sobie, co by było, gdyby było na odwrót. Osoby te porównują hipotetyczny żal i możliwe reakcje bliskich na ich śmierć z tym, co się dzieje naprawdę. Nawet w obliczu śmierci chęć pociągania za sznurki bywa bardzo silna.

Powiadomienie rodziny o zabójstwie jest szczególnie trudne, bo jeśli chcemy rozwiązać sprawę, musimy zachować otwarty umysł. Musimy zobaczyć coś więcej niż smutek w oczach bliskich. Nie możemy się skupiać na cierpieniu, które rysuje się na pobladłych twarzach, ani na nerwowym ściskaniu dłoni. Mordercy też są ludźmi, a ich żal po śmierci ofiary często jest prawdziwy, mimo że oni sami do niej doprowadzili.

Ustalono, że George Ryan jest najbliższym krewnym Rosalind. Z tego co kojarzę, miała ona jeszcze trzech starszych braci.

— Pamiętam tylko jednego z nich — mówię Felixowi, gdy podchodzimy do drzwi.

Na podjeździe leżą kwiaty akacji, które w świetle słońca promieniują silnym żółtym blaskiem.

— Uważałam go za zarozumialca. Pozostali chyba byli trochę starsi od nas.

— Nie mieli matki? — pyta Felix.

— Nie wiem — odpowiadam. — Z tego co pamiętam, to chyba nie.

Drzwi wejściowe otwierają się dokładnie w chwili, w której miałam nacisnąć dzwonek.

— Słucham?…

Naprzeciwko nas stoi niski, gładko ogolony mężczyzna z elegancko przyczesanymi włosami i cerą, która dawno nie widziała słońca. Czujemy podmuch klimatyzacji. Małe oczka mężczyzny łypią to na mnie, to na Felixa.

— Dzień dobry. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musimy porozmawiać z panem George’em Ryanem.

Mężczyzna kiwa głową.

— Dopiero wstał z łóżka. Nie jest w najlepszej formie.

— Mimo to musimy z nim porozmawiać. Jestem detektyw sierżant Woodstock, a to jest detektyw sierżant McKinnon.

Dostrzegam błysk zrozumienia w oczach mężczyzny.

— W takim razie proszę wejść. Jestem Marcus, George to mój ojciec.

Robi krok do tyłu i gestem zaprasza nas do środka. Po lewej stronie widzimy wypolerowane drewniane schody, a po prawej wysoki korytarz. Na ścianie wisi olejny obraz, który robi wrażenie bardzo ciężkiego.

— Czy pan Ryan jest chory? — pyta Felix Marcusa, gdy idziemy za nim na tyły domu.

— Wczoraj miał operację — wyjaśnia Marcus. — Ale szybko dochodzi do siebie.

Felix i ja wymieniamy spojrzenia. Prawdopodobnie za chwilę proces rekonwalescencji gwałtownie się zatrzyma.

— Proszę tędy — mówi Marcus. — Wszyscy tutaj są. Moi bracia też.

Prowadzi nas do dużego otwartego pokoju w tylnej części domu.

Po prawej stronie stoi gigantyczna kremowa kanapa, na której siedzi trzech mężczyzn. Wszyscy oglądają mecz krykieta w dużej rozdzielczości i przy wyłączonym głosie, na jednym z największych telewizorów, jakie widziałam w życiu. Dokładnie nad nimi znajduje się najwyższy punkt sufitu, a okna po bokach rzucają światło na podłogę niedaleko ich stóp. Na kominku stoi mnóstwo zdjęć. Wśród nich wyróżnia się duża ramka ze zdjęciem atrakcyjnej czarnowłosej kobiety o błyszczących niebieskich oczach. Z kuchni dochodzą dźwięki radiowej transmisji meczu krykieta, który jest wyświetlany w telewizorze.

Za domem widać basen, w którym odbijają się jasne promienie słońca.

— Dzień dobry — mówię. — Jestem detektyw sierżant Woodstock, a to jest detektyw sierżant McKinnon.

Sześcioro oczu spogląda na mnie bezmyślnie.

— Proszę, niech państwo usiądą — nalega Marcus, stając za mną i podsuwając nam krzesła. — To jest mój tata, George Ryan, i bracia: Bryce i Timothy.

Jeżeli Bryce i Timothy mnie rozpoznali, nie dali tego po sobie poznać. George Ryan trzyma w ręku kubek z parującym napojem. Jest największy z nich wszystkich: ma szerokie barki i wyraźną nadwagę, ale te dodatkowe kilogramy jakoś pasują do jego sylwetki. Jest bardzo blady. Trzyma kubek w trzęsących się dłoniach, opierając go na kolanie. Po obu jego stronach siedzą młodsi synowie. Marcus wygląda, jakby przeniósł się tu w wehikule czasu z początku dwudziestego wieku, a Timothy i Bryce stanowią ucieleśnienie nowoczesnego Australijczyka. Są bardzo opaleni i mają na sobie luźne koszulki oraz krótkie spodnie z motywami surferskimi. Kręcone owłosienie oplata ich umięśnione nogi niczym bluszcz. Całości ich wyglądu dopełniają równe białe zęby i błękitne oczy.

Przyglądam im się po kolei, aż w końcu zwracam się do George’a Ryana.

— Niestety mamy dla pana bardzo złą wiadomość.

Biorę głęboki oddech i na krótką chwilę zamykam oczy, a potem mówię:

— Pana córka Rosalind została dziś znaleziona martwa. Sądzimy, że ją zamordowano.

W radiu słychać dźwięk uderzenia kija o piłkę, który przypomina wystrzał z pistoletu. Tłum głośno wzdycha z podziwu, a ja uważnie obserwuję, jak Ryanowie doznają szoku.

Marcus patrzy na ojca, na braci, a potem znów na mnie, a na jego twarzy malują się niedowierzanie i rozpacz.

— Co?

George Ryan prostuje się na kanapie; widać, że cierpi.

— Rosalind nie żyje?

Timothy i Bryce zamieniają się w dwie osłupiałe podpórki ojca i tępo wpatrują się w swoje uda.

— Tak. Bardzo mi przykro.

Marcus idzie pośpiesznym krokiem do kuchni i szybkim ruchem wyłącza radio. W domu zapanowuje kompletna cisza, a ja desperacko się zastanawiam, co powiedzieć.

— Z naszych ustaleń wynika, że Rosalind zmarła wczoraj w nocy albo dzisiaj wcześnie rano. Po szkolnym przedstawieniu.

— Co się stało?

Tubalny głos George’a Ryana naprawdę robi wrażenie. Wydobywa się z głębi gardła, jest gęsty i zawiesisty.

Felix nachyla się do przodu.

— Jeszcze nie wiemy, ale wszczęliśmy śledztwo w sprawie zabójstwa. Pana córka została zaatakowana. Bardzo nam przykro z tego powodu, ale chcielibyśmy zadać panom kilka pytań. Musimy zdobyć jak najwięcej informacji, żeby odnaleźć tego, kto to zrobił.

George Ryan wydaje z siebie głębokie westchnienie, które brzmi, jakby pochodziło z samej duszy. Nachyla się, żeby odstawić kubek na stoliku do kawy, i wykrzywia twarz z bólu. Wyobrażam sobie, przez co musi przechodzić: wczoraj operacja, a dzisiaj informacja, że jego córka została zamordowana.

— Moja córeczka nie żyje?

Cała jego twarz drży, a oczy są rozbiegane. Czeka, aż potwierdzę jego słowa. Chce się upewnić, że ta straszna rzecz, którą przed chwilą powiedziałam, jest prawdą.

W odpowiedzi na jego pytanie pospiesznie kiwam głową.

Przyciska dłonie do oczu i trzyma je tak przez chwilę.

— Proszę pytać — mówi, wbijając wzrok w podłogę.

— Przyniosę wodę — mówi Marcus, ponownie wstając z krzesła.

W oczach ma łzy, a jego usta drżą.

— Nie trzeba, naprawdę.

— O nie, proszę — nalega. — Jest tak upalnie.

Wyczuwam, że Marcus potrzebuje jakiegoś zadania, dlatego odpowiadam:

— Dziękuję.

— Ja też poproszę o trochę wody — mówi cicho George do Marka, który już zmierza w stronę kuchni. — I przynieś mi moje lekarstwa.

Felix przechodzi do rzeczy.

— Wiemy, że to dla panów wielki szok. Zacznijmy może od tego, kiedy ostatnio widzieliście Rosalind. Panie Timothy?

Timothy siedzi z szeroko otwartymi oczami. Patrzy na bezgłośny mecz krykieta w telewizji. Widzę, że szczęka mu drży.

— Wczoraj wieczorem byłem na tym szkolnym przedstawieniu. To było ważne wydarzenie dla Rose.

Patrzy na mnie, potem na Felixa, a w końcu na podłogę.

— Ale nie miałem okazji z nią porozmawiać.

Bryce podnosi głowę i spogląda na niego.

— Nie wiedziałem, że tam poszedłeś.

George też patrzy na Timothy’ego ze zdziwieniem.

Timothy wzrusza ramionami.

— Nie widziałem jej od urodzin taty — wyjaśnia i odwraca się w moją stronę, ocierając łzę. — Na tych urodzinach było trochę nieprzyjemnie. Zachowałem się jak dupek i zrobiłem jej przykrość. Wiedziałem, że ten spektakl jest dla niej ważny, więc postanowiłem tam być.