Gdy zapadnie noc - Sarah Bailey - ebook + książka

Gdy zapadnie noc ebook

Bailey Sarah

3,9

Opis

Detektyw Gemma Woodstock znów prowadzi śledztwo, tym razem w dużym mieście, do którego niedawno się przeprowadziła. Samotna i zagubiona, cierpi z powodu ważnych życiowych decyzji, które musiała podjąć. Jej nowe miejsce pracy to prawdziwe pole minowe, a partner, którego jej przydzielono, jest wyjątkowo skryty i często okazuje jej wrogość.

Kiedy zamordowany zostaje bezdomny mężczyzna, detektyw Woodstock zauważa, że czuje dziwną więź z ofiarą, która wiodła samotne życie w izolacji, mimo że mieszkała w centrum tętniącego życiem miasta. Wkrótce na planie zdjęciowym filmu ginie znany aktor. Gemma i jej partner muszą odłożyć na bok wszelkie urazy, by wspólnie odkrywać kolejne tajemnice życia i śmierci zamordowanego. Kto mógł popełnić tę zuchwałą zbrodnię i kto na niej skorzystał? Gemma szybko odkrywa, że takich osób jest wiele, a żadnej z nich nie można naprawdę ufać. Ale dopiero gdy orientuje się, że nawet najbliżsi mają sekrety i nie można im wierzyć, jej świat zaczyna się rozpadać...

Wciągająca i imponująca kontynuacja

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (24 oceny)
10
6
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania1827

Z braku laku…

średnia
00
Carmina1

Całkiem niezła

dluzyzny, niepotrzebnie przegadana
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. wciagnela mnie.
00
ewelina80-80

Z braku laku…

Starałam się, naprawdę starałam się polubić główną bohaterkę. Łatwiej się wczuć w historię, podążać za wydarzeniami, ale jej rozważania, postrzeganie świata sprawia , iż cała historia się rozmywa. Książka staje się męcząca. Przeczytałam do końca, lubię wiedzieć jak historia się kończy. A tu na moje nieszczęście raczej się nie skończyła. Czy sięgnę po następną jeżeli się pojawi? Może, przez przypadek, a może by pobieżnie przekartkować . Może się okaże, iż główna postać choć trochę dojrzała. Nie wiem.
00
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa postać Gemmy. Dobrze się czyta,
01

Popularność




Sarah Bailey

Gdy zapadnie noc

Przekład: Joanna Sugiero

Tytuł oryginału: Into the Night (Gemma Woodstock #2)

Tłumaczenie: Joanna Sugiero

ISBN: 978-83-283-5583-5

Copyright © Sarah Bailey 2018

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage and retrieval system, without prior permission in writing from the publisher.

Polish edition copyright © 2020 by Helion SA

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Ta powieść jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały wykorzystane w fikcyjnym kontekście. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub umarłych, jest całkowicie przypadkowe.

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://editio.pl/user/opinie/gdyzap_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

Helion SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Opinie o książce Gdy zapadnie noc

„Zimowe ulice Melbourne ożywają na stronach tej książki i trzymają czytelnika w stanie ciągłego napięcia (…). Styl Bailey ewoluował w tej powieści i nabrał bardziej indywidualnego rysu” — „Good Reading”

„Gdy zapadnie noc ze swoją wnikliwą eksploracją splatających się ze sobą publicznych i prywatnych aspektów życia oraz z możliwością zajrzenia głęboko w umysł i serce urzekającej, choć pełnej wad bohaterki, najprawdopodobniej odniesie taki sam sukces jak Mroczne jezioro” — „Sydney Morning Herald”

„Gdy zapadnie noc to solidnie napisany dramat proceduralny pełen nagłych zwrotów akcji, dzięki którym śledztwo szybko się toczy (…). Najprawdopodobniej Gemma Woodstock i jej świat zostaną z nami na dłużej” — Australian Crime Fiction

„Styl Bailey jest bardziej charakterystyczny niż kiedykolwiek, a drażniące cechy bohaterki w naturalny sposób pasują do głośnej i stłoczonej biznesowej dzielnicy w centrum Melbourne (…). Ten niepokojący dramat proceduralny zachwyci fanów Emmy Viskic i J.M. Green” — „Books+Publishing”

„Każdy fragment jest równie uzależniający i ekscytujący jak Mroczne jezioro (…). Książka Sarah Bailey, napisana z dużą wnikliwością, budzi ciekawość czytelnika, łącząc intrygujące i wielowarstwowe wątki ze skomplikowanymi i przekonującymi bohaterami” — The Booktopian

„Styl pisania Bailey jest ostry, jej wyczucie miejsca budzi przerażenie, a jej tajemniczość intryguje. To świetna książka dla wszystkich, którzy lubią skomplikowanych bohaterów i surowe zbrodnie” — Glam Adelaide

„Jeśli jesteś fanem australijskich kryminałów, musisz przeczytać Gdy zapadnie noc (…). Sarah Bailey dowiodła, że jest ważnym graczem w australijskiej lidze autorów kryminałów” — Mrs B’s Book Reviews

„Doskonała kontynuacja Mrocznego jeziora (…). Podnosi poprzeczkę dla thrillerów psychologicznych” — Blue Wolf Reviews

„Drażniący charakter Gemmy doskonale pasuje do miasta, które ożywa na stronach tej książki. Ulice, o których czytają klienci Readings, tak dobrze im znane z codziennych spacerów, zostały zbrukane krwią i budzą przerażenie. Ten surowy dziejący się w metropolii dramat policyjny jest dowodem na to, że Bailey staje się coraz lepszą pisarką” — Readings

„Książka Gdy zapadnie noc — ponura i surowa — to policyjny dramat proceduralny w najwyższej formie” — Theresa Smith Writes

Sarah Bailey jest pisarką mieszkającą w Melbourne. Wcześniej pracowała w reklamie i komunikacji. Ma dwoje małych dzieci i obecnie jest dyrektorką firmy Mr Smith, zajmującej się realizacją kreatywnych projektów. W ciągu ostatnich pięciu lat napisała wiele krótkich opowiadań i recenzji. Mroczne jezioro to jej pierwsza powieść. Druga książka, której bohaterką jest detektyw sierżant Gemma Woodstock to Gdy zapadnie noc.

Melbourne, to jest dla Ciebie

„Nieśmiertelne gwiazdy znów zaświecą,

kiedy tylko się ściemni”.

Thomas Carlyle

Rozdział pierwszy

Wtorek 14 sierpnia, godz. 00.14

Mroźne powietrze rozrywa moje płuca przy każdym oddechu. Idę szybkim krokiem na drugi koniec tunelu, żeby zwiększyć dopływ krwi do zdrętwiałych stóp. Zaglądam w czarną głębię tunelu. Wyobrażam go sobie jako długi odcinek betonu i śmieci, schronienie dla szczurów i myszy, które łączy się z innymi betonowymi przejściami biegnącymi pod niczego niepodejrzewającymi drogami i budynkami. Wyblakłe graffiti otula zaokrągloną ścianę — namalowane bazgroły nagle dostają koloru i rysów w ostrym świetle przenośnego reflektora. Świeża taśma policyjna zaklejająca wejście jest naprężona i prawie się nie porusza na delikatnym wietrze. Asfaltowa ścieżka, która biegnie niedaleko, jest śliska po wieczornym deszczu. Wysoko na niebie wisi nabrzmiały księżyc, który spogląda w dół na tępe krawędzie miasta. Patrząc na białą parę wydobywającą się z moich ust, myślę o tym, że sceny zbrodni w tym mieście są dużo surowsze niż w Smithson — i dużo bardziej ponure.

Kiedy zadzwonił telefon, właśnie rozpoczynałam drugą godzinę snu. Napaść ze skutkiem śmiertelnym w Carlton. Odłożyłam telefon i spojrzałam na delikatnie chrapiącego mężczyznę, który leżał obok mnie na gigantycznym łóżku. Wyślizgnęłam się z ciepłego kokonu i powłócząc nogami, poszłam do małego salonu. Po cichu założyłam ubrania, które zdjęłam z siebie zaledwie godzinę wcześniej. Delikatnie zamknęłam drzwi i wsiadłam do windy. Szybko, nie podnosząc głowy, minęłam rozświetlone lobby, a potem wskoczyłam do taksówki. Nocą miasto jest mniejsze. Teraz, niecały kwadrans później, patrzę na twarz martwego mężczyzny, a lodowaty wiatr owiewa moje uszy i nos.

Moje ciało boleśnie pragnie odpoczynku. Mój oddech ma posmak wina, a skóra wciąż jeszcze pachnie seksem. Owijam się szczelniej wełnianym płaszczem i kręcę przecząco głową, żeby zmusić mózg do zaakceptowania faktu, że przez następne kilka godzin sen nie wchodzi w rachubę.

Śledczy w milczeniu wykonują swoją pracę. W swoich białych puchowych mundurach wyraźnie odróżniają się od reszty. Uzbrojeni w rękawiczki i pęsety podnoszą z ziemi różne rzeczy, które potem ostrożnie wkładają do torebek na dowody. Ich doświadczone oczy wypatrują wszystkiego, co może pomóc w odtworzeniu ostatnich wydarzeń.

Jedyne, co słyszę, to nieustające brzęczenie rozlazłej nocy.

Nagle lekko podskakuję, gdy błyski lampy aparatu zaczynają rozświetlać to ponure miejsce — jeden, drugi, kolejny. Kojarzą mi się z teledyskiem — tyle że zamiast zaokrąglonych tańczących sylwetek mam przed sobą ofiarę zabójstwa. Jest to mężczyzna; jego głowa zwisa z przodu, a plecy są mocno oparte o ścianę. Jego powykręcane palce łagodnie zwinęły się w obu dłoniach w chwili śmierci. Podziurawiona wełniana czapka częściowo chroni przed zimnem jego łysą głowę. Spodnie od dresu ma zdjęte do kolan, ale przydługa koszula pomogła mu zachować resztki godności. Mężczyzna ma na rękach krew, która powoli już wysycha. To znak, że nie chciał wypuścić życia ze swojego ciała. Nie chciał umrzeć, mimo że żył w taki sposób. Ciemna czerwień miesza się ze śmieciami na ziemi, tworząc brudną, cuchnącą kałużę. Zastanawiam się, czy wśród żywych jest jeszcze ktoś, kto pamięta go z czasów dzieciństwa. Ciekawe, kim była jego matka.

Nagle widzę przed sobą rozżarzony koniuszek papierosa.

— Co za miejsce — mówi detektyw sierżant Nick Fleet.

Gasi papierosa i wkłada go do plastikowej torebki, którą następnie wsuwa do kieszeni.

Znajomy zapach świdrujący moje nozdrza sprawia, że też mam ochotę zapalić.

— Kompletnie odosobnione — zauważam. — I do tego źle oświetlone. Można w miarę bezpiecznie założyć, że w takim miejscu człowiek jest w stanie zrobić praktycznie wszystko, nie obawiając się konsekwencji.

Fleet prycha.

— Gdyby nie świadek, to pewnie bym uznał, że facet umówił się z kimś na gejowską randkę i coś poszło nie tak. Przez to, że jest rozebrany do połowy. — Fleet marszczy nos i zerka z ukosa na tunel i na zwłoki. — Ale prawdopodobnie to była zemsta za długi narkotykowe. Zazwyczaj tak jest.

— Może — odpowiadam — ale nie wydaje mi się. Wszystkie dowody wskazują na to, że został zaskoczony. Myślę, że zaatakowano go w momencie, gdy sikał odwrócony przodem do ściany — mówię, wskazując nieświeżą mokrą plamę niedaleko ciała.

Fleet głośno odchrząkuje, a dźwięk luźnej flegmy odbijającej się od ścianek jego gardła przyprawia mnie o mdłości.

— Ja mimo wszystko stawiam na narkotyki.

— To możliwe — powtarzam — ale nie ma żadnych śladów świadczących o tym, że coś zażywał albo sprzedawał. Żadnych ukłuć po igle ani przyrządów do ćpania.

— Może kogoś wkurzył.

— Może — odpowiadam krótko.

Fleet cmoka.

— Gemmo, musimy zachować otwarte umysły — mówi, sugerując, że z nas dwojga on jest tym mądrzejszym. — Na razie jest jeszcze za wcześnie, żeby wyciągać jakieś wnioski.

Czuję znajomy przypływ frustracji. Niedaleko nas w ciemności błyskają reflektory samochodu. Gdzieś za nami zaczyna szczekać pies. Chwilę później pojawia się nasz szef, główny inspektor policji Toby Isaacs. Schyla się pod taśmą policyjną i wchodzi do tunelu. Wita mnie i Fleeta skinieniem głowy, a potem rozgląda się po miejscu zbrodni swoimi dużymi szarymi oczami. Jego twarz jest nieruchoma. Przez chwilę zatrzymuje wzrok na zniszczonych butach zmarłego mężczyzny; podeszwa lewego buta z jednej strony odpada i ukazuje palce, które przypominają zęby w otwartej paszczy.

— Co wiemy? — pyta Isaacs.

— Został zaatakowany ostrym narzędziem — mówię i automatycznie prostuję ramiona, żeby mój głos był mocniejszy. — Prawdopodobnie pojedyncza rana, ale jeszcze go nie ruszaliśmy. Nigdzie nie ma śladu broni. Przyślę ekipę, żeby zbadała teren, gdy tylko wstanie dzień, i dowiem się, czy gdzieś w pobliżu nie ma zamontowanych kamer. Ale na wiele bym nie liczyła, bo ja żadnych nie widzę.

Isaacs krótko kiwa głową.

— Mamy pewność, że to bezdomny?

— Zdecydowanie na to wygląda — potwierdzam.

— I ten charakterystyczny zapach — dodaje Fleet, po czym wskazuje koc i zniszczony plecak za zespołem śledczych. — To wygląda na jego sypialnię.

— Nie znaleźliśmy żadnego dokumentu tożsamości — mówię.

— A gdzie teraz jest świadek? — pyta Isaacs, rozglądając się dookoła.

— W komisariacie — odpowiadam. — Jak skończymy, pojedziemy do niej i spiszemy jej zeznanie. To starsza kobieta, też bezdomna. Jadąc tutaj, rozmawiałam z policjantem, który z nią tam siedzi. Powiedział, że jest w złym stanie.

— Na pewno nie ma z tym nic wspólnego?

— Nie wydaje mi się. Powiedział, że jest przerażona.

Isaacs zaciska usta.

— Mamy opis, który mógłby nam jakoś pomóc?

— Mężczyzna w kapturze — odpowiadam. — Będziemy ją naciskać, żeby podała więcej szczegółów, ale jest tak ciemno, że pewnie za dużo nie widziała.

— Mężczyźni w kapturach są źródłem wszelkiego zła, co? — dowcipkuje Fleet.

Patrzę, jak drapie się po łokciu i mocno przeczesuje dłonią swoje włosy, które są proste i grube jak druty. Mam wrażenie, że Isaacs raczej go toleruje, niż lubi, ale dla Fleeta to nie stanowi problemu. To typ człowieka, którego mało co jest w stanie poruszyć.

W ciągu tych trzech miesięcy, które minęły od chwili mojego zamieszkania w Melbourne, współpracowałam z nim częściej niż ktokolwiek inny z naszego zespołu. Jest detektywem sierżantem tak samo jak ja, ale ma kilka lat więcej ode mnie. Zdziwiłabym się jednak, gdyby był już po czterdziestce. Podejrzewam, że zanim wstąpił do policji, prowadził zupełnie inne życie. Szybko odkryłam, że ma ogromne powodzenie u kobiet, chociaż ja jeszcze nie miałam okazji się przekonać, na czym polega ten jego urok.

Jest odpychająco owłosiony i często zachowuje się prostacko. Ma również pewną nieprzyjemną pierwotną cechę: obcesowość.

Śledczy zaczynają przeglądać posłanie mężczyzny. Lampa aparatu znowu błyska, a wyblakły koc piknikowy szybko ląduje w worku.

Isaacs rozciera dłonie, składa je i chucha do środka.

— Mam nadzieję, że znał napastnika. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, to przypadkowa napaść na bezdomnego.

— Muszę znowu zapalić — ogłasza Fleet. — A przy okazji trochę się rozejrzę.

Isaacs obejmuje się ramionami i delikatnie odchyla do tyłu na piętach. Zerka na bok, żeby popatrzeć na park, ukazując swój ostry profil. Blask księżyca nadaje jego włosom srebrną poświatę. Jak zwykle nie potrafię stwierdzić, co myśli.

Patrzę nad głową Isaacsa na labirynt świateł i nierównych dachów. Czuję niepokój. Nie wiadomo, kto może nas obserwować w ciemności.

— Pani detektyw? — odzywa się Brenton Cardona, jeden ze starszych śledczych. — Chcielibyśmy go obrócić. Możemy?

Wiem, że Isaacs mnie obserwuje, więc zdecydowanie kiwam głową w odpowiedzi, a potem po raz ostatni kucam przy bezimiennej ofierze. Staram się nie dotknąć krwi ani kawałków tkanek. Przyglądam się twarzy mężczyzny. Jego dolna warga delikatnie zwisa i błyszczy od śliny. Niewidzące oczy patrzą na zniszczone buty. Myślę, że ma około sześćdziesięciu pięciu lat, ale prawidłową ocenę utrudnia mi gruba warstwa brudu na jego szorstkiej, ospowatej skórze. Może być dużo młodszy. Zgrzytam zębami na myśl o tym, jak makabryczna scena musiała się tu wydarzyć. Wyobrażam sobie mężczyznę, który nagle orientuje się, że ktoś za nim stoi, a zaraz potem zostaje siłą odwrócony. Czuje obezwładniający ból, gdy napastnik wbija mu nóż w klatkę piersiową. Otwiera szeroko oczy i widzi krew wypływającą prosto z jego serca i skapującą na ziemię. W panicznym strachu uświadamia sobie, że umiera. Jest przerażony.

Nie jestem w stanie stwierdzić, czy był dobrym, czy złym człowiekiem, czy może kimś pomiędzy. Ale bez względu na to, co tu się niedawno wydarzyło, w tej chwili ten starszy mężczyzna, z którego wypłynęło całe życie — pochylony do przodu i z raną w klatce piersiowej — wygląda jak porzucony mały chłopiec.

Rozdział drugi

Wtorek 14 sierpnia, godz. 19.43

Ciężkie drzwi zamykają się za mną z głośnym trzaskiem, a ja zatrzymuję się na chwilę w ciemnym kwadratowym wejściu. Chcę na koniec tego dnia osiągnąć stan kompletnego spokoju. Brutalność śmierci bezdomnego mężczyzny podziałała na mnie przygnębiająco, a widok jego skulonego ciała wciąż powraca w moich myślach. Podchodzę do okna w dużym pokoju i obserwuję ruch na ulicy. Samochody jadą powoli ulicami prostymi jak linijki, a wściekły czerwony blask ich tylnych świateł odzwierciedla zbiorową frustrację kierowców. Wszyscy się niecierpliwią, bo chcą być gdzie indziej.

Mieszkam w ścisłym centrum Melbourne, niedaleko skrzyżowania ulic Little Collins i Exhibition. Budynek ma osiem pięter, a widok na miasto naprawdę robi wrażenie. Smithson, moje rodzinne miasteczko w stanie Nowa Południowa Walia, też się powoli rozrasta, ale dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców to nic w porównaniu z szalonym tyglem ludzi mieszkających w Melbourne.

Odkładam kluczyki na blat kuchenny, zrzucam kurtkę i włączam stary programator ogrzewania, który zaczyna budzić się do życia, wydając z siebie dźwięki przypominające kaszel, po czym niechętnie wypełnia pokój ciepłym, zatęchłym powietrzem.

Z komisariatu wyszłam tuż przed trzecią w nocy. Wypiłam tyle kawy, że senność całkowicie minęła, a moje oczy zmieniły się w dwa gorące dyski. Przesłuchałam Larę Maxwell, przerażoną kobietę, która jest naszym świadkiem. Lara nie miała nam zbyt wiele do powiedzenia. Wiedziała tylko, że na ofiarę mówiono Walt. Oboje byli bezdomni i czasami rozmawiali ze sobą, ale Lara twierdzi, że Walt był zamknięty w sobie. Opisała go jako osobę prostą i nieszkodliwą; często widziała, jak rozmawia z gołębiami i wygwizduje znane melodie z programów telewizyjnych. Nic dziwnego, że stał się łatwym celem.

Razem z Fleetem uspokoiliśmy Larę i zorganizowaliśmy dla niej tymczasowe schronienie, a potem udaliśmy się do swoich domów.

Około południa wróciłam na posterunek i dowiedziałam się, że Isaacs wyznaczył Ralpha Myersa na śledczego prowadzącego tę sprawę i że ofiara została zidentyfikowana. Wzięłam udział w formalnej odprawie, z całych sił się starając, aby nie pokazać po sobie, jak bardzo jestem rozczarowana tym, że znów zostałam pominięta.

Nasza ofiara, Walter Miller, to sześćdziesięciodwuletni mężczyzna, który od wielu lat był bezdomny i cierpiał na nawroty choroby psychicznej. Żył na ulicy od ponad dwóch dziesięcioleci. Od początku lat dziewięćdziesiątych nie miał stałego adresu. Tammy Miller, jego trzydziestotrzyletnia córka, nie widziała go prawie od dwudziestu lat, kiedy to jej matka, była żona Waltera, postanowiła zerwać z nim wszystkie kontakty. Tammy, obecnie matka dwojga małych dzieci zawodowo zajmująca się planowaniem eventów, jest wyraźnie zaskoczona wiadomością o tragicznej śmierci ojca, którego zupełnie nie znała. Rozpacza po śmierci mężczyzny, który pod wieloma względami był dla niej martwy już od wielu lat. Jej mama zmarła w 2013 roku, a teraz Tammy dowiedziała się, że została sierotą. Kiedy szła z Ralphem do pokoju przesłuchań i słuchała o okropnych okolicznościach śmierci Waltera, na jej ładnej twarzy malował się prawdziwy szok.

Około piętnastej znów mnie wysłano na miejsce zbrodni, żebym porozmawiała z pracownikami pobliskich fabryk. Czy zauważyli coś niezwykłego poprzedniego wieczoru? Nie. W chwili, gdy Waltera spotkał ten okrutny los, wszyscy już od dawna spali w bezpiecznym zaciszu domu.

Jak dotąd z naszego śledztwa wyłania się obraz życia równie samotnego jak sama śmierć. Nic nie wskazuje na zażywanie narkotyków, a mężczyzna nie ma żadnej przeszłości kryminalnej. Motywacja napastnika wciąż pozostaje nieznana — chyba że jego celem było po prostu zabicie drugiego człowieka z zimną krwią. Planujemy dalsze rozkładanie świata bezdomnego mężczyzny na części pierwsze, analizowanie jego rozmów i spotkań oraz śledzenie jego ostatnich ruchów, ponieważ lepiej jest obwinić za tę śmierć kogoś niż nikogo, nawet jeśli winnym miałaby być sama ofiara. Mam coraz silniejsze przeczucie, że śmierć Waltera pozostanie niewyjaśnionym aktem okrucieństwa i paskudną statystyką. Naszym zadaniem jest jedynie to potwierdzić.

Mijam swoją sypialnię i mam ochotę paść na niepościelone łóżko tak, jak stoję. Ale jeszcze nie czas. Dzisiaj jest wieczór Bena, a godzina rozpoczęcia naszej rozmowy telefonicznej wybije już za chwilę. Powinnam szybko coś zjeść, żebym mogła całkowicie skupić się na jego twarzy i głosie. Czuję znajomy skręt kiszek — moje ciało zawsze reaguje tak samo, gdy wiem, że zaraz będę rozmawiać z Benem. Potrafię już rozpoznać te objawy, zanim je sobie uświadomię. Są podobne do tych, które towarzyszą uczuciu zakochania, ale mają w sobie nutkę melancholii. Uwielbiam rozmawiać z Benem, ale nie wiedzieć czemu nasze wymiany zdań są głęboko niesatysfakcjonujące, a ból, który czuję, kiedy się rozłącza, jest tak silny, że wciąż nie jestem pewna, czy ten krótki haj jest wart bolesnego upadku, jaki następuje później. Ale oczywiście nie o mnie tutaj chodzi.

Mój związek ze Scottem, ojcem Bena, zakończył się na dobre. Po śledztwie w sprawie zabójstwa, które prowadziłam kilka lat temu — ofiarą była moja dawna koleżanka z klasy — powstała we mnie pustka. Morderstwo Rosalind Ryan całkowicie mnie rozbiło i zmusiło do przywołania tylu wspomnień z przeszłości, że ich ciężar po prostu mnie przygniótł.

Po zakończeniu dochodzenia w sprawie zabójstwa Rosalind moje stosunki ze Scottem się polepszyły, ale niedługo potem oddaliliśmy się od siebie jeszcze bardziej. Scott się starał, mam tego pełną świadomość. Jest porządnym człowiekiem wewnątrz i na zewnątrz. Ma przysadzistą sylwetkę i szerokie barki, a na głowie ma bujną ciemną czuprynę. Jest typem człowieka, na którym można polegać, nic więc dziwnego, że ludzie często proszą go o przysługę. Jego życzliwe spojrzenie, pełne nadziei i zapału, śledziło mnie po całym domu. Chciał się do mnie zbliżyć i zbudować ze mną silną więź, ale ze wstydem przyznaję, że tylko przez kilka miesięcy naprawdę się starałam — próbowałam odpuścić sobie kilka spraw i potraktować nasz związek z uwagą, na którą zasługiwał. Potem wróciłam do starych przyzwyczajeń i całe skromne zasoby swojej energii przeznaczyłam na pracę. Byłam świetnym detektywem, ale beznadziejną partnerką i niezbyt dobrą matką. Rosalind prześladowała mnie w snach, a w ciągu dnia rozpaczałam po utracie Felixa, kolegi z pracy, który przeniósł się do Sydney, gdzie zasilił tamtejsze służby. Nasz romans i poronienie naszego dziecka w połączeniu z silnymi emocjami wywołanymi przez stare wspomnienia odbiły się na mojej psychice. Po czasie ból osłabł i przekształcił się w apatię, a Scott stał się moim celem. Zupełnie jakbym uznała, że skoro nie mogę być z Felixem, to nie ma sensu budować relacji z kimkolwiek innym. W życiu zawodowym świetnie sobie radziłam, ale prywatnie byłam kompletnie rozbita. W końcu coś we mnie pękło. Kiedy pojawiła się okazja przeniesienia się do Melbourne, musiałam ją wykorzystać. Życie w Smithson powoli zabijało mnie od środka.

Opieram się o blat i rozglądam po ciasnej kuchni. Nie chce mi się gotować, ale wiem, że powinnam coś zjeść, zwłaszcza że dzisiaj na lunch wypiłam tylko kawę, a po południu sięgnęłam po przekąskę w postaci krakersów i gumy do żucia. Od kiedy się tutaj przeprowadziłam, schudłam ponad pięć kilogramów. Włączam gaz. Ścieram na tarce kawałek jasnożółtego sera i wlewam do kieliszka resztki wypłowiałego chardonnay. Kiedy woda zaczyna wrzeć, wrzucam do garnka pół szklanki makaronu.

Zamykam oczy i rozkoszuję się smakiem wina, które przepływa przez moje gardło. Zza cienkich ścian słychać krzyki sąsiada i podniesiony głos kobiety — typowa kłótnia przypominająca grę w ping-ponga. Krzyki przedostają się przez tarczę ochronną stworzoną przez alkohol, który dzielnie stara się otępić mój mózg. Przypominam sobie zimny, szary tunel, który Walter Miller nazywał swoim domem, i czuję, jak przenika mnie dreszcz. Podkręcam kaloryfer. Otwieram nową butelkę wina i nalewam sobie następny kieliszek. Odkrywam, że we wtorkowy wieczór telewizja nie ma do zaoferowania nic ciekawszego niż w poniedziałkowy.

Przez chwilę oglądam odcinek The Street, a potem przełączam na wiadomości. Na ekranie pojawia się twarz mojego szefa. Prostuję się na kanapie i obserwuję, jak Isaacs ze spokojem odpowiada na pytania dziennikarki dotyczące śmierci Waltera Millera, wpatrując się w nią swoimi stalowymi oczami.

Przełykam kolejne porcje nieapetycznego obiadu. Stwierdzam, że mój szef dobrze wygląda w telewizji. Jego gęste siwe włosy zawsze trzymają się na miejscu, nawet przy szybkich ruchach głową. Isaacs ma nieco krzywy nos i pełne usta. Jego ruchy są powolne i celowe, jak u jaszczurki, która wygrzewa się na słońcu, żeby utrzymać prawidłowe krążenie krwi. Jego głos — autorytatywny baryton — sugeruje dużą pewność siebie.

Isaacs jest zawsze uprzejmy, ale robi wrażenie osoby zdystansowanej. Wydaje mi się, że to jest celowe działanie, które służy temu, aby utrzymać wszystkich na odległość wyciągniętej ręki. Nasze relacje są formalne i wymuszone. Na razie wciąż czuję się tak, jakbym nie skończyła jeszcze rozmowy kwalifikacyjnej, co jest trochę niepokojące, zważywszy na to, że jestem na okresie próbnym. Nan, Ralph i Calvin są jego ulubieńcami, ale nawet ich traktuje oschle. Isaacs jest kompletnym przeciwieństwem Kena Jonesa, mojego poprzedniego szefa, który miał serce na dłoni, a jego myśli i opinie dla nikogo nie były tajemnicą.

Krążą plotki, że kilka miesięcy temu Isaacs był pewnym kandydatem na stanowisko komendanta, ale ostatecznie nominację dostał Joe Charleston, znany i szanowany inspektor z Tasmanii. Ludzie twierdzą, że od tamtego czasu Isaacs stał się jeszcze bardziej wycofany.

W wiadomościach już zmieniono temat. Dziennikarz z podekscytowaniem opowiada o hollywoodzkim filmie Death Is Alive, który od jutra ma być kręcony w Melbourne. Coś o tym słyszałam: kilka osób z naszego zespołu od paru miesięcy współpracuje z ochroną produkcji i z radą naszego miasta. Candy wałkuje ten temat, bo ma słabość do aktora grającego główną rolę.

Candy Fyfe znam ze Smithson; jest dziennikarką i prawdopodobnie też moją najbliższą przyjaciółką. Candy to siła natury; jest pierwszą rdzenną mieszkanką Australii w dziennikarskim środowisku Smithson. Widać, że jest bardzo zaangażowana w swoją pracę. Na początku się nie lubiłyśmy — szczerze mówiąc, byłyśmy do siebie wrogo nastawione — ale z czasem pokochałam tę jej niesłabnącą energię. Candy bardzo się stara pielęgnować naszą przyjaźń, wykorzystując do tego różne formy korespondencji elektronicznej. Z pewnym poczuciem winy uświadamiam sobie, że nie odpowiedziałam jej na ostatnią wiadomość, którą mi wysłała ponad tydzień temu. Wyświetlam ją na telefonie i śmieję się, gdy po raz drugi czytam nowinki z naszego rodzinnego miasta. Podobno nasz pastor Kościoła prezbiteriańskiego ma romans z dyrektorką zakładu pogrzebowego. Aby poznać prawdę, Candy co niedzielę jeździ tam do kościoła, gdzie prowadzi dziennikarskie śledztwo. Już ją sobie wyobrażam — jej wysportowane brązowe ciało w dopasowanym stroju, będącym jej znakiem rozpoznawczym — jak rozgląda się po kościele, żeby zdemaskować tę niezwykłą parę.

Na ekranie widzę twarze znanych aktorów, a dziennikarka opowiada o filmie. Ponieważ nigdy nie interesowałam się celebrytami, rozpoznaję tylko kilka z nich. Ziewam i wstaję, żeby dolać sobie wina. Coś mi chrobocze w biodrze. Nierównym krokiem pokonuję krótką trasę do kuchni. Mimo że trochę schudłam, moja sprawność fizyczna wciąż jest na niskim poziomie, tak jak zawsze. Przestałam biegać. Czasami chodzę na siłownię przy komisariacie, więc nikt nie może mi zarzucić, że się nie staram, ale ograniczam się do absolutnego minimum. Muszę zmienić rutynę.

Muszę zrobić dużo rzeczy.

Zerkam na zegarek i wychodzę na maleńki balkon, żeby zapalić tradycyjnego papierosa. Dym wypełnia moje płuca, a ja patrzę na punkty migające na niebie. Odtwarzam w myślach twarz Bena: jego bladoszare oczy, identyczne z moimi, policzki usiane piegami i uroczy łuk ust. Jest 20.28. Ben może zadzwonić w każdej sekundzie. Jest punktualny — tę cechę odziedziczył po swoim ojcu.

Czasami najpierw odzywa się Scott, który krótko się ze mną wita, ale ponieważ rozmawialiśmy w niedzielę, dzisiaj raczej go nie usłyszę. Kwestie finansowe mamy ustalone, Ben ma się dobrze, więc nie mamy tematów do omówienia.

Dokładam niedopałek do rosnącego grobowca żółtych końcówek w pustej doniczce i wracam do domu, zamykając za sobą drzwi. Piję jeszcze trochę wina i zmagam się ze wspomnieniem pustego pokoju hotelowego z wczorajszej nocy. Abstrakcyjne obrazy na ścianach i silne, głodne dłonie na moim ciele. Przechodzi mnie lekki dreszcz, a w głowie mi pulsuje. Zauważam, że butelka wina jest już w połowie opróżniona.

Mój telefon zaczyna brzęczeć, więc wyciszam telewizor. Wycieram usta. Podwijam nogi pod siebie i kulę się, szykując się do rozmowy z moim synem na Skypie.

— Cześć, mamo.

Na ekranie widzę Bena, który do mnie macha.

— Cześć, Ben! — mówię, przyklejając do twarzy największy uśmiech, jaki potrafię, i zagłuszając poczucie winy. — Co u ciebie, kochanie?

— Dobrze.

Nonszalancja w głosie tego małego chłopca sprawia, że moja klatka piersiowa się kurczy. To nie jego wina; po prostu nie lubi wdawać się w szczegóły. Nasze rozmowy to radosny chaos prostych słów i słodkich chwil milczenia. One są wszystkim. Ale nie wystarczają.

— Miałeś dzisiaj trening?

— Tak.

Uśmiecham się i po prostu na niego patrzę. Zawsze gdy rozmawiamy przez Skype’a, siedzi sztywno wyprostowany. To zadanie wciąż wymaga od niego pełnej koncentracji. Wygląda, jakby się martwił, że jeśli się rozluźni, udzieli mi złej odpowiedzi. Niedawno skończył pięć lat, a ja często się zmagam z myślą, że tylko kilka lat różni go od dzieci, z którymi spotykam się w mojej pracy. Dzieci, które znalazły się w trudnej sytuacji życiowej i potrzebują mojej pomocy. Dzieci, które tak długo miały do czynienia z prawdziwym złem, że w końcu wsiąknęło w ich dusze i wybuchło na wszystkie możliwe sposoby. Z trudem odsuwam od siebie myśl o Benie z przyszłości, który ma zniszczoną psychikę, bo został odrzucony przez matkę.

— Piłka nożna, tak? — pytam.

— Tak. Moja drużyna znowu wygrała! — chwali się z szerokim uśmiechem.

— To cudownie, kochanie! A masz jakiś trening w weekend?

— Tak, w tę sobotę, a potem mamy tydzień wolny. Tak mówił tata.

Opowiada mi, jak był u kolegi na przyjęciu, na którym główną atrakcją był minigolf, i pyta, co słychać u mojej złotej rybki.

— Frodo ma się dobrze — mówię i obracam telefon, żeby Ben mógł zobaczyć akwarium. — Kazał mi cię pozdrowić.

Ben chichocze, a ja uśmiecham się do niego jeszcze raz, wiedząc, że już za chwilę poczuję rozdzierający smutek. On, nieświadomy niczego, opowiada mi o szkole, o nauczycielu i o tym, co zjadł na lunch.

— Chcesz teraz popatrzeć na gwiazdy? — pyta, chociaż zna odpowiedź.

— Oczywiście — odpowiadam, starając się, aby nie zauważył, że głos mi się łamie. — Założę się, że wiem, o której zaczniesz opowiadać najpierw.

— No… — mówi Ben, przechodząc do okna w salonie. — Jest taka duża gwiazda dokładnie pośrodku nieba. I są jeszcze trzy małe, które tworzą krótką linię obok niej. Widzisz je? — pyta i odwraca telefon w stronę nieba, a ja przez krótką chwilę widzę przesuwający się obraz znajomego pokoju. Potem na ekranie pojawia się niewyraźne niebo.

— Jasne, że tak — odpowiadam. — To było dobre. A ty widzisz tę małą gwiazdę po prawej stronie, która czasami ukradkowo pobłyskuje? Mam wrażenie, że jest tuż przy moim mieszkaniu.

— O, tak — mówi Ben, unosząc brwi. — Ma chyba żółty kolor. Fajna.

Ben tłumi ziewnięcie i przestaje patrzeć na niebo.

— Czas do łóżka — oznajmiam stanowczo.

Czasami jeszcze potrafię być jego matką.

— Dobra — zgadza się i ziewa jeszcze raz. — Porozmawiamy w czwartek?

— No pewnie. Życzę ci miłego dnia jutro. A Frodowi dam od ciebie podwodnego całusa.

Posyłamy sobie buziaki. Rozłączam się i zauważam, że trzymam rękę na sercu.

Myję zęby, korzystam z toalety i rozbieram się, a potem wślizguję pod lodowatą kołdrę. Kręci mi się w głowie i mam nieprzyjemnie ściśnięty żołądek. Kaloryfer w salonie niepokojąco postukuje. Telewizor u sąsiada wydaje z siebie niewyraźne dźwięki. Z góry słyszę rockową muzykę. Na ulicy ktoś rozbił coś szklanego. Słychać miauczenie kota. Wiercę się w łóżku i odwracam się na drugi bok, wyobrażając sobie Bena, jak spokojnie zasypia w swoim łóżku, a zaraz potem Waltera Millera, który leży pochylony w zimnej kałuży krwi. W końcu zasypiam.

Rozdział trzeci

Środa 15 sierpnia, godz. 5.55

Budzę się przed alarmem. Moje oczy są obolałe i pokazują rozmyty obraz. W ustach czuję nieprzyjemny posmak wina. Obracam się i przez kilka sekund patrzę na sufit, myśląc o tym, co mnie dzisiaj czeka. Pewnie większość mojej pracy będzie polegać na odtwarzaniu ostatnich chwil Waltera Millera i na próbach dowiedzenia się, dlaczego ktoś chciał, żeby w tak dramatyczny sposób odszedł z tego świata.

Wstaję i niestarannie ścielę łóżko. Uruchamiam prysznic i pozwalam, żeby para ogrzała powietrze, zanim wejdę do środka. Myję się i zakładam ubranie. Owiewam włosy gorącym powietrzem z suszarki. Teraz już jestem gotowa na to, co mnie dzisiaj czeka. Wrzucam trochę karmy do akwarium Froda i od niechcenia całuję go w imieniu Bena. Biegnąc po schodach, przełykam końcówkę przejrzałego banana.

Na parterze mojego bloku znajduje się mała kawiarnia The Boil, która oferuje przedziwne połączenie śniadań i makaronu. Zamawiam dwie kawy na wynos i biorę do ręki gazetę. Na pierwszej stronie widzę stare, niewyraźne zdjęcie sprzed kilku dekad przedstawiające Waltera Millera z córką. Duży nagłówek u góry krzyczy: Bezdomny i prześladowany.

Kiedy wychodzę na dwór, zimne powietrze owiewa moją głowę i unosi moje włosy do góry. Owijam szalik wokół głowy, żeby przytrzymać je na miejscu. Idę na róg ulicy, gdzie za ławeczką znajduje się mała betonowa wnęka wycięta w podstawie starego biurowca.

— Dzień dobry, Macy — mówię, ciesząc się na widok znajomej sterty koców.

Podaję kubek dużej kobiecie skulonej pod twardym betonowym daszkiem. Na głowie ma kaptur, który nachodzi jej prawie na oczy, a z kołnierza podniszczonego płaszcza wystaje jej okrągły podbródek. Kobieta wita nowy dzień; wstaje i z uśmiechem bierze kubek z mojej ręki. Wnęka, znajdująca się około dwustu metrów od drzwi wejściowych do mojego bloku, jest dla Macy jej domem. Cały jej dobytek mieści się w starym plecaku marki North Face, którego używa jako poduszki.

Kilka tygodni po tym, jak przeprowadziłam się do Melbourne, przydarzyła mi się przykra sytuacja: po powrocie do domu z męczącej nocnej zmiany zorientowałam się, że zapomniałam wziąć klucze. Zmęczona i samotna usiadłam ciężko na ławce w parku i zaczęłam płakać. Macy wyszła ze swojej wnęki i usiadła przy mnie, a ja przez ponad godzinę opowiadałam jej swoją historię, czekając na przyjazd właściciela mieszkania. A później ona opowiedziała mi swoją. Okazało się, że obie mamy synów, których rzadko widujemy. Ostatnio lepiej mi się rozmawia z Macy niż z jakimkolwiek innym znajomym. Miejsce, w którym zginął Walter Miller, od razu mi się skojarzyło z jej skromną stertą ziemskich dóbr — bardziej, niż byłabym skłonna przyznać.

— Co nowego dzisiaj, pani policjantko? Kolejne zabójstwa moich ziomków? — pyta z uśmiechem, ale dobrze wiem, że historia Waltera musiała ją przerazić.

Na pewno nie czuje się tutaj bezpiecznie. Po raz kolejny się zastanawiam, czy mogłabym jej jakoś pomóc, na przykład znaleźć jej dach nad głową albo zaprosić ją do swojego mieszkania. Kilka tygodni temu zasugerowałam to luźno w rozmowie, ale wyraźnie widziałam, że poczuła się skrępowana. Jest bardzo dumną osobą, a odporność stanowi jej niewidzialną odznakę. Dlatego ograniczyłam się do kupowania jej kawy, a czasami również przekąski. Mam wrażenie, że nie zgodziłaby się na nic, co wykroczyłoby poza ten symboliczny gest.

— Na razie nie mam dla ciebie żadnych nowych wiadomości, Macy — odpowiadam i siadam na ławce — ale to świeża sprawa.

Robię krótką pauzę, a potem dodaję:

— Nie znałaś tego faceta, który zginął, prawda?

Macy wyciera nos w rękaw.

— Nie bardzo. Spotkałam go raz czy dwa razy. Ale moja znajoma Lara go znała. Mówiła, że z tobą rozmawiała wtedy w nocy w komendzie. Nie jest z nią za dobrze. Nie może zapomnieć o tym, co zobaczyła.

Natychmiast staje mi przed oczami przerażona twarz Lary, widzę jej nerwowe ruchy i ukradkowe spojrzenia, które nam rzucała, gdy razem z Fleetem wypytywaliśmy ją o to, co zobaczyła w tunelu. Ciekawe, czy wróciła już na ulicę. Nie wiem, jak daleko sięga empatia naszego państwa wobec bezdomnych świadków.

— Przykro mi to słyszeć — mówię. — Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby znaleźć osobę, która napadła na Waltera.

Macy wzrusza ramionami i bierze kolejne łyki kawy, sugerując mi w ten sposób, że nie ma zbyt dużych nadziei na pozytywny efekt naszych starań. Po chwili znowu się uśmiecha, a jej nierówne zęby błyszczą na tle ciemnej skóry.

— Dobra, skończmy już ze smutnymi tematami. Dzisiaj będzie się dużo działo. Będą kręcić film na końcowym odcinku Spring Street.

— To prawda — potwierdzam i odkładam na chwilę kawę, żeby pomachać dłońmi z udawaną ekscytacją. — Wielka hollywoodzka produkcja.

— Robią blokadę, żeby żaden samochód nie mógł tam dojechać. Wasi ludzie będą pilnować, żeby nikt nie przedostał się na plan. Przeczytałam to na jednej z ulotek, które rozdawali. Będą nagrywali jakąś wielką scenę akcji. Z prawdziwymi gwiazdami kina.

Jej donośny, chropowaty głos przyciąga zdegustowane spojrzenia ambitnych pracowników korporacji w doskonale skrojonych garniturach oraz sennych pracowników nocnej zmiany wracających po pracy do domu.

— Zamierzam zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Chcę namówić Larę, żeby poszła ze mną — mówi dalej Macy, po czym dopija kawę i zamyka oczy. — Kurczę, ale to dobre. Cudowna, cudowna rzecz.

Wsuwam stopy pod ławkę i patrzę na moje nowe kozaki oparte o ziemię tuż obok skarpet Macy, które wystają z dziur w innych, jeszcze bardziej znoszonych skarpetach.

— Jak tam twój synek? — pyta.

Wzdycham i piję kawę.

— Wszystko dobrze. Wygląda na zadowolonego. Wiesz, ze szkoły. Lubi piłkę.

— To najważniejsze. I nie waż się martwić rzeczami, których tak naprawdę nie ma. Jeżeli chłopak ma się dobrze, to wszystko jest dobrze. Pamiętasz?

Kiwam głową i staram się uśmiechnąć.

— Wiem, że masz rację. Ale teraz muszę już lecieć, Mace — mówię i szybko wstaję na nogi.

Macy rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenie.

— Dbaj tam o siebie, detektyw Gemmo.

— Ty też — odpowiadam i patrzę na nią surowym wzrokiem. — Mówię serio, bądź ostrożna.

— Dobra, dobra — przytakuje, ale w jej oczach znowu widzę w błysk strachu.

Uśmiecham się do niej.

— Już nie mogę się doczekać twojego sprawozdania z całodniowej wizyty w kinie.

★ ★ ★

Nie wiem, dlaczego wtedy po raz pierwszy pojechałam do hotelu. To był czwartek, dokładnie tydzień po tym, jak przyjechałam do Melbourne. Przez te siedem dni prawie z nikim nie rozmawiałam. Mieszkałam wtedy jeszcze w służbowym mieszkaniu i szukałam nowego lokum do wynajęcia. Pracę miałam rozpocząć w poniedziałek.

Przez cały dzień włóczyłam się bez celu po mieście, spacerując po korytarzach targu Queen Victoria Market, przesiadując w kawiarniach i popijając kawę tak długo, aż kompletnie wystygła. Tuż przed piątą wróciłam do domu i wzięłam prysznic. Miałam ochotę coś wypić, więc postanowiłam doprowadzić się do porządku i gdzieś pójść. Wpadłam na pomysł, żeby udawać, że przyjechałam tu w interesach. Założyłam swoją jedyną sukienkę i wysuszyłam długie włosy. Kiedy wyszłam z domu i zaczęłam iść ulicą Exhibition w stronę centrum miasta, zobaczyłam rząd taksówek parkujących przy wejściu do hotelu. To mogło oznaczać tylko jedno: w środku był bar. Pomyślałam, że miło będzie tam posiedzieć i popatrzeć sobie na główną ulicę. W tym momencie zaczął padać deszcz. Gdy zobaczyłam płaskie kropelki rozpryskujące się na chodniku, szybko przebiegłam na drugą stronę ulicy i przeszłam przez szklane drzwi, mijając uśmiechniętego konsjerża.

Zamówiłam wino i usiadłam na eleganckim krześle z aksamitnym obiciem. Przez chwilę obserwowałam, jak nocna pora przejmuje panowanie nad miastem. Wszystkie powierzchnie w hotelowym lobby były błyszczące, a u góry nade mną mienił się duży żyrandol. Poczułam błogi spokój. Osiągnęłam stan takiego relaksu, jakiego nie czułam już od tygodni. Zdjęłam kurtkę, założyłam nogę na nogę i oparłam się na pluszowych poduszkach. Kelner wrócił do mnie z kieliszkiem wina na tacy. Powiedział, że to od mężczyzny, który siedzi przy barze.

Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam mężczyznę o oliwkowej cerze ubranego w marynarski mundur. Uśmiechał się do mnie.

Odwzajemniłam jego uśmiech i podniosłam kieliszek w geście pozdrowienia. Wypiłam pierwszy łyk, wciąż utrzymując kontakt wzrokowy z nieznajomym.

Kiedy moje wino już się kończyło, mężczyzna podszedł do mnie z dwoma pełnymi kieliszkami.

— Co za dzień — powiedział, podając mi jeden z nich.

Uśmiechał się, ale dobrze wiedziałam, że mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów.

— Tak. Ale teraz miło się zrelaksować.

— Kiedy pani wraca do domu? — spytał.

Szybko zamrugałam.

— Jutro. Mieszkam w Sydney.

— Ja też jutro wracam. Mieszkam w Auckland — odparł, a ja rzeczywiście usłyszałam delikatny akcent potwierdzający jego pochodzenie.

Patrzyliśmy chwilę na siebie, aż w końcu odwróciłam wzrok. Oddychałam przez usta.

Kiedy weszliśmy do jego pokoju, byłam pijana. Nie zdążył jeszcze zamknąć drzwi, a już stałam przyparta do ściany z rękami uniesionymi do góry. Pozwoliłam, żeby zdjął ze mnie ubrania i przejął kontrolę. Czułam się jak kawałek drewna unoszącego się na wodzie, popychanego przez wściekłe fale tam i z powrotem. Było mi naprawdę dobrze w jego objęciach. Odpowiadało mi to, że nic o mnie nie wie. Chwycił mnie za nadgarstki i rzucił na łóżko. Poczułam na sobie ciężar jego długiego, ciężkiego ciała. Potem wszedł we mnie tak głęboko, że aż się wzdrygnęłam.

Kilka godzin później, w śmiertelnej ciszy nocy, wślizgnęłam się do swojego łóżka, ciężko dysząc, jakbym przed kimś uciekała. Pokój wirował dookoła mnie, a serce biło mi tak mocno, że czułam puls w każdej części ciała. Potrafiłam myśleć tylko o jednym: chcę to zrobić jeszcze raz.

Rozdział czwarty

Środa 15 sierpnia, godz. 7.29

— Dzień dobry — wita mnie pogodnym głosem Calvin Atkins, gdy rzucam torebkę na biurko.

Kawa rozbudziła mój system trawienny; oprócz niej w moim żołądku znajduje się tylko banan.

— Cześć — odpowiadam, patrząc w ekran monitora, żeby nie zachęcać go do dalszej rozmowy.

Calvin wraca do swoich papierów. W poświacie ekranu rysy jego szczupłej twarzy są jeszcze bardziej ostre.

Chwilę później przychodzi Nan Sheridan. Chrząka i usadawia swoje potężne ciało na starym krześle biurowym, które wydaje z siebie żałosny jęk. Nan wyciąga słuchawki i grzebie w swojej torebce, po czym rzuca na biurko powieść Val McDermid, która wygląda na wielokrotnie czytaną, tuż obok stosu innych kryminałów. Wyjmuje z torebki opakowania od fast foodów, włącza komputer i patrzy na ciemny ekran, czekając, aż obudzi się do życia.

— Chcesz kawy, Nan?

Nan patrzy Calvinowi prosto w oczy, co on odbiera chyba jako odpowiedź twierdzącą, bo kiwa głową i idzie szybkim krokiem do kuchni, mamrocząc pod nosem:

— Duża czarna, bez cukru.

Nic nie mówię do Nan, a ona też milczy. Myślę, że jest to coś, co obie w sobie cenimy.

Wydział zabójstw w Melbourne zatrudnia nieco ponad stu detektywów. Nan, Calvin, Fleet i ja tworzymy jedną z szesnastu grup razem z Billym Bentonem, Ralphem Myersem i Chloe Senną. Każda z tych grup stanowi mieszankę doświadczonych detektywów takich jak Nan i Ralph, młodszych detektywów takich jak Chloe oraz ludzi takich jak ja, którzy plasują się gdzieś pośrodku. Nan awansowała na starszą detektyw sierżant już prawie dziesięć lat temu i na pewno ma chrapkę na stanowisko Isaacsa. Muszę jej to oddać: jest dobra — powiedziałabym nawet, że zaciekła — ale nie wiem, jak by sobie poradziła, gdyby musiała zarządzać ludźmi. Ma mało cierpliwości, zwłaszcza dla żywych. Obserwuję ją, jak pisze na klawiaturze, używając tylko jednego palca. Technologia to kolejna rzecz, którą Nan z trudem toleruje. Gdyby tylko mogła, całą pracę wykonywałaby gołymi rękami.

Kilka stołów dalej zauważam pewne poruszenie. Jedna z młodszych policjantek wróciła z wakacji i wszyscy ekscytują się jej opalenizną. Nie ruszam się z miejsca i przeglądam e-maile. Ralph zazwyczaj przychodzi wcześnie do pracy, ale przypuszczam, że poszedł na sekcję zwłok Waltera Millera, która miała się odbyć dzisiaj z samego rana. Pewnie Billy jest razem z nim. Isaacs zaplanował odprawę na dziesiątą trzydzieści. Będziemy omawiać postępy w śledztwie w sprawie Millera i nowe informacje w sprawie Jacoby’ego. Do tego czasu muszę jeszcze załatwić kilka rzeczy.

Przez chwilę się zastanawiam, gdzie jest Fleet, ale szybko odsuwam od siebie tę myśl. Nie jestem jego nianią. Musiałoby go nie być przez wiele dni, żebym zdecydowała się zadzwonić na jego komórkę. Fleet nie jest typem faceta, który lubi, jak się nim rządzi, a ja nie chcę, żeby wiedział, że zauważyłam jego nieobecność.

Cała nasza trójka pracuje w milczeniu. Mój prywatny telefon brzęczy dokładnie w momencie, gdy rozważam zrobienie sobie kolejnej kawy: to wiadomość od Josha Evansa. Chce wiedzieć, czy mam czas, żeby się z nim spotkać dziś rano. Mam wyrzuty sumienia, że wczoraj przez cały dzień do niego nie napisałam.

Spoglądam na swoje biurko. Jest zawalone papierami, ale to nie ja prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Millera, więc raczej powinnam się ze wszystkim uporać. Zawsze mogę popracować wieczorem. W końcu nie mam żadnej rodziny, do której musiałabym wrócić. Wkładam papiery do dolnej szuflady, po czym zamykam ją na klucz. Sięgam po płaszcz i mówię do Calvina:

— Wychodzę na chwilę. Wrócę na odprawę.

Kiwa głową, choć wygląda na nieco zaskoczonego.

Nan krzywi się, gdy wsuwam krzesło pod biurko.

— Tylko się nie spóźnij — mówi głosem pozbawionym emocji.

★ ★ ★

— Hej — wita mnie Josh, gdy do niego podchodzę, i szeroko się uśmiecha, ukazując białe zęby. — Już zamówiłem dla ciebie latte.

— O, super, dzięki — odpowiadam i również się do niego uśmiecham.

Siadam naprzeciwko niego i zaczynam się bawić swoim zegarkiem.

— Przepraszam, że w tym tygodniu mało się odzywałam. Mam straszny kocioł w pracy.

Josh ujmuje moje ręce i przeciąga je na swoją stronę stołu.

— Nie wygłupiaj się, Gemmo. Wiem, że jesteś zajęta.

Nachyla się do mnie i daje mi szybkiego całusa. Zamykam oczy i wdycham piżmowy zapach jego wody kolońskiej. Nie po raz pierwszy myślę, że chciałabym lubić Josha tak bardzo, jak on chyba lubi mnie. Jest bardzo przystojny i taki nieskomplikowany. Kiedy wycofuję się z powrotem na krzesło, biznesmen siedzący przy sąsiednim stoliku unosi brew w zakłopotaniu, a ja się zastanawiam, czy moje myśli są aż tak łatwe do rozszyfrowania.

— Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się całe wieki — mówi Josh.

— Spotkaliśmy się przecież w czwartek wieczorem — odpowiadam mu ciepło, delikatnie próbując wyswobodzić dłonie z jego uścisku.

Josh się śmieje.

— Wiem, że minęło mało czasu, ale tak się czuję. Szkoda, że nie poszłaś ze mną wtedy w sobotę. Była świetna zabawa — mówi i relacjonuje mi cały wieczór w najdrobniejszych szczegółach.

Od kiedy się z nim spotykam, moje życie towarzyskie wzbogaciło się o spotkania z hałaśliwymi, zapracowanymi ludźmi wykonującymi ciekawe zawody, którzy spotykają się w niekomfortowo małych barach i płacą piętnaście dolarów za kilka łyków wina. Jego chłodny, wietrzny świat odurzył mnie w chwili, gdy się poznaliśmy, czyli nieco ponad miesiąc temu. Część mnie chce tam być i odpoczywać w jego silnych ramionach. Ale druga część stanowczo się temu opiera. Im bardziej Josh się do mnie zbliża, tym bardziej się od niego odsuwam. A żeby nie mieć zbyt dużych wyrzutów sumienia, powtarzam sobie, że on pewnie też się spotyka z innymi ludźmi.

Josh kończy swoje sprawozdanie, bierze łyk kawy i zmienia ton na bardziej poważny.

— Słyszałem o tym brutalnym morderstwie bezdomnego faceta. Pracujesz nad tą sprawą?

Przebiega palcami po swoich krótkich złotych włosach, a jego ciemne oczy błyszczą z zaciekawienia.

— Tak. Zostałam wezwana na miejsce zbrodni w nocy z poniedziałku na wtorek — odpowiadam, po raz kolejny przypominając sobie skulone ciało Waltera. — Nie był to przyjemny widok.

Josh cicho gwiżdże.

— Szkoda faceta.

Dokańcza kawę w chwili, gdy ja dostaję swoją. Zamawia kolejną, a ja obejmuję dłońmi ciepłą szklankę i patrzę na małego chłopca siedzącego niedaleko drzwi, który jedzie po stole swoim samochodzikiem, po czym zanurza go w kubku z gorącą czekoladą. Jest jeszcze mały; jego wąskie ramiona dzieli odległość nie większa niż długość linijki, a gęste jasne włosy układają się na czole w kosmyki, które przypominają fryzurę bohatera kreskówki. Jego mama karci go pacnięciem w dłoń, a ja odwracam wzrok, żeby nie patrzeć, jak go strofuje. Skupiam się z powrotem na Joshu.

— Wydarzyło się jeszcze coś ciekawego u ciebie w pracy? — pyta.

— Tylko standardowe bójki, strzelaniny i samobójstwa — mówię nonszalancko, ale widząc jego poważną minę, kończę z żartami i dodaję: — To będzie duża sprawa, zwłaszcza jeśli to naprawdę była przypadkowa napaść.

— Nadal pracujesz nad wszystkimi poprzednimi sprawami?

— Tak — odpowiadam. — Chociaż myślę, że teraz będziemy się skupiać głównie na tej.

— Czyli będziesz bardzo zajęta?

Wzruszam ramionami.

— Zawsze jestem.

— Nie wiem, jak ty to robisz — mówi. — Jesteś niesamowita, Gemmo.

Schylam delikatnie głowę, nie wiedząc, jak przyjąć ten komplement. Mam wrażenie, że Josh jest zafascynowany moją pracą. Okazuje dużo zrozumienia dla nieprzewidywalnej natury mojego świata, co jest miłą odmianą po moim związku ze Scottem, który ciągle chodził rozdrażniony i krytykował moje zaangażowanie w pracę. Josh ukradkowo pociera stopą o moją nogę i mruga do mnie porozumiewawczo, wywołując we mnie potworne wyrzuty sumienia z powodu tego, co zrobiłam w poniedziałkowy wieczór. I w sobotni też. I w te wszystkie inne wieczory. Wiem, że muszę z tym skończyć albo przestać się spotykać z Joshem. To nie w porządku, że tak go oszukuję. Ale tak dobrze jest mieć przy sobie kogoś, na kim mogę polegać i kto wprost za mną szaleje. Na razie Josh nie narzeka na to, że nasza relacja rozwija się we własnym, powolnym tempie, ale to w końcu musi się zmienić. Na samą myśl o pójściu z nim do łóżka czuję silny niepokój, a moje wnętrzności zaczynają się skręcać. Po raz setny się zastanawiam, dlaczego łatwiej jest mi nawiązać intymny kontakt z nieznajomymi mężczyznami. Nie mam pojęcia, czemu to wydaje mi się mniej niebezpieczne niż bycie z Joshem.

— A co u ciebie? — pytam.

— W porządku — odpowiada. — U mnie w pracy też ostatnio dużo się dzieje. Chyba będę musiał posiedzieć do późna dziś wieczorem. Jutro może też. Dlatego chciałem się z tobą spotkać dziś rano.

Josh jest młodszym prawnikiem w dużej firmie, której nazwę stanowi długi ciąg liter. Na jego pracę składają się wizyty w sądzie, szukanie informacji, telekonferencje i kawa.

— Dobrze się bawiłaś z koleżanką w weekend? — pyta.

— Tak, fajnie było nadrobić zaległości — kłamię. — Ale spędziłyśmy ten czas spokojnie, poszłyśmy razem na kolację i trochę pozwiedzałyśmy.

Macham ręką, żeby podkreślić, jak dobrze się bawiłam ze swoją wyimaginowaną przyjaciółką.

— Brzmi super — mówi Josh i odchrząkuje. — Słuchaj, pomyślałem, że mogłabyś wpaść do mnie w sobotę. Sam ugotuję obiad.

Uśmiecham się i potakuję, a w mojej głowie rozbrzmiewa alarm ostrzegający przed potencjalną niezręcznością tego scenariusza.

Kobieta siedząca przy stole niedaleko drzwi nachyla się do chłopca i rozgniewanym tonem szepcze mu coś do ucha. On wbija wzrok w swój samochodzik, który teraz leży na stole i klei się od czekolady. Kobieta prostuje się, nie przestając karcić dzieciaka, i nagle nasze spojrzenia się spotykają. Uśmiecham się do niej sztywno, ale ona nie reaguje. Moja matczyna solidarność nie została dostrzeżona.

— Brzmi świetnie — odpowiadam, uświadomiwszy sobie, że Josh ciągle czeka na odpowiedź. — Jeśli tylko nie będę musiała zostać dłużej w pracy.

Josh bierze moją dłoń i splata swoje palce z moimi.

— Fajnie. Potem możemy się spotkać z moimi znajomymi, a jeśli będziesz zmęczona, to po prostu zjemy sobie wczesną kolację. Chcę spędzić z tobą trochę czasu na spokojnie — mówi, po czym nieco ścisza głos. — Opowiesz mi, jak ci minął tydzień, a ja cię mogę wymasować.

Wiatr na dworze przybrał na sile i znów zaczęło padać. Krople deszczu spadają pod ostrym kątem, wślizgując się pod krawędzie parasoli i zagrażając drogim torebkom. Rodzice obejmują swoje dzieci i mocniej nakładają kaptury na ich małe główki, daremnie próbując uchronić swoje pociechy przed zmoknięciem. Myślę o Macy; mam nadzieję, że znalazła sobie schronienie. Nagle robię się niespokojna i pocieram twarz. Moja cera jest ziemista i sucha, jakbym miała na twarzy gumową maskę. Josh głaszcze drugą moją dłoń, zataczając na niej małe kręgi, a ja delikatnie przymykam powieki.

Josh spogląda na zegarek i marszczy brwi.

— Na mnie już czas — mówi. — Zaraz muszę być w sądzie. Ale naprawdę się cieszę, że dałaś radę przyjść. Zadzwonię jeszcze, żeby dokładnie się umówić na sobotę. Nie pracuj za dużo.

Wstaje i mamrocze cicho, patrząc na pogodę za oknem:

— Boże, kiedy wreszcie przyjdzie lato?

Chce mnie pocałować w usta, ale szybko się odwracam i ostatecznie dostaję buziaka w policzek. Patrzę, jak Josh wyciąga z koszyka przy drzwiach swój parasol wielkości kija golfowego i powoli go otwiera, a potem wychodzi na deszcz. Jeszcze przez chwilę widzę jego wysoką sylwetkę, gdy przechodzi na drugą stronę ulicy, a później znika gdzieś w mroku. Po raz kolejny ze zdziwieniem stwierdzam, że jest bardzo atrakcyjny. A do tego uważnie mnie słucha i jest naprawdę zabawny. Mam wrażenie, że znam go dużo dłużej niż tylko kilka tygodni.

Znowu spoglądam na chłopca i na jego mamę. Ręce i buzia malucha są już czyste, a on z nadąsaną miną skubie strupek na dłoni. Mama siedzi obok z poważnym wyrazem twarzy i przegląda coś w telefonie.

W mojej głowie toczy się bitwa między myślami, a ja ciężko wzdycham. Wypijam szklankę wody, żeby utopić te myśli. Josh prawie nic o mnie nie wie; mogę sobie tylko wyobrazić, jak szybko by się wycofał, gdyby znał mnie chociaż w połowie.

Kiedy deszcz słabnie i zamienia się w mżawkę, zbieram się w sobie, żeby zacząć kolejny ciężki dzień. O Joshu mogę pomyśleć później. Teraz muszę zabrać się do roboty i skupić na śledztwie w sprawie zabójstwa Millera.

Rozdział piąty

Środa 15 sierpnia, godz. 10.29

Fleet wślizguje się do pokoju operacyjnego tuż za Isaacsem, który właśnie zamyka drzwi. Wita mnie skinieniem głowy, a ja w odpowiedzi też schylam głowę i wkładam za uszy luźne kosmyki włosów. Unoszący się wokół niego zapach świeżego dymu tytoniowego drażni moje nozdrza.

Ralph staje naprzeciwko wszystkich zebranych, szeroko rozstawia nogi i zaczyna omawiać sprawę Millera. Udało nam się zdobyć kiepskiej jakości nagranie z kamery przemysłowej zamontowanej na pobliskim parkingu. Widać na nim tajemniczą postać, idącą szybkim krokiem w stronę rogu ekranu mniej więcej w czasie, w którym Walter został napadnięty. Mam wrażenie, że jest to młody mężczyzna, co by pasowało do opisu, jaki dostaliśmy od Lary. Powiedziałabym, że jest raczej wysoki, co niestety nie zawęża pola naszych poszukiwań. Z naszych ustaleń wynika, że Walter nie miał żadnych wrogów. W jego skromnej kartotece medycznej znaleźliśmy informację o łagodnym zaburzeniu, które mogło wywoływać problemy w nauce. Walter był raczej zamknięty w sobie i unikał kłopotów. Wstępna autopsja wykazała jedną głęboką ranę kłutą w klatce piersiowej i kilka siniaków wokół obojczyka — prawdopodobnie ślady po tym, jak zabójca przyparł go przedramieniem do ściany tunelu.

Patrzę na niewyraźne zdjęcia Millera i staram się skupić na szczegółach niezwiązanych z przemocą: na bladej, pomarszczonej skórze, na pajęczej sieci żyłek, na mizernej brodzie i na brudnych, połamanych paznokciach.

Kiedy Ralph kończy swoje sprawozdanie, podchodzi do niego Isaacs. Rozgląda się po zebranych i przez chwilę nic nie mówi. Robi się niezręcznie; nikt nie wie, co ze sobą począć. Zakładam nogę na nogę, a potem prostuję obie nogi, próbując uciszyć burczenie w żołądku.

— Wiemy, że ofiara była bezdomna już od wielu lat, ale nie wiemy — mówi Isaacs, patrząc kolejno każdemu z nas w oczy — czy ten człowiek został zabity dlatego, że był bezdomny.

Wiem, do czego zmierza Isaacs — Calvin tuż przed rozpoczęciem zebrania wprowadził mnie w temat. Jakieś dwa lata temu przez Melbourne przeszła fala ataków na bezdomnych ludzi. Media chętnie relacjonowały te historie, a jeden z reporterów odważył się nawet przez tydzień spać na ulicach i relacjonować wydarzenia z „pierwszej linii frontu ubóstwa”. Jeden z czterech zaatakowanych mężczyzn zmarł od odniesionych ran, a całe miasto przez kilka miesięcy znajdowało się w stanie podwyższonej czujności. I mimo że udało się nagrać kilka takich incydentów, sprawcy nie zostali złapani. Za najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie uznano to, że trzej młodzi bandyci poczuli chęć, aby zadać ból drugiemu człowiekowi. Wybrali sobie idealne ofiary: osoby samotne, słabe i bezbronne, mieszkające na ulicy i nieposiadające rodzin, które czekałyby na nie w domu. Tych ludzi nikt nie szukał.

— Na pewno motywem nie były pieniądze — mówi Fleet i śmieje się z własnego żartu.

Isaacs patrzy na niego tępo i robi dłuższą pauzę, po czym mówi:

— Dzisiaj na konferencji prasowej ogłoszę, ilu dodatkowych funkcjonariuszy będzie patrolować ulice w nocy.

Patrzy swoimi szarymi oczami na wszystkich obecnych i kontynuuje:

— Fleet, Woodstock i Senna, razem z Myersem porozmawiajcie z mieszkańcami schronisk dla bezdomnych i zróbcie raporty z zeznań świadków wtórnych.

Chloe Senna, która siedzi w rzędzie przede mną, ochoczo kiwa głową, a prosta linia jej gęstych blond włosów podnosi się i opada na ramiona. Chloe nieświadomie głaszcze swój brzuch; jest w ciąży. Fleet wierci się na krześle obok mnie, kopiąc bok mojego buta.

Teraz znów pałeczkę przejmuje Ralph.

— Zidentyfikowaliśmy trzech bezdomnych mężczyzn, którzy często spotykali się z Millerem. Dwóch z nich najprawdopodobniej widziało go dzień przed jego śmiercią. Oczywiście chcemy mieć ich zeznania najszybciej, jak to możliwe. Musimy jak najlepiej poznać codzienną rutynę Millera. Chcemy wiedzieć, czy ktokolwiek mu dokuczał albo czy wdał się ostatnio z kimś w konflikt. A może wspomniał komuś o czymś, co może mieć związek z jego śmiercią. Chcę mieć te raporty najpóźniej w piątek, jeśli dacie radę.

Ralph robi długi wydech głęboko z płuc; wyraźnie rozkoszuje się tym, że może wydawać innym rozkazy.

Isaacs kiwa głową na znak, że akceptuje zaproponowaną listę działań.

— To wstyd, że mamy do dyspozycji tak mało funkcjonariuszy. Wszystko przez sprawę Jacoby’ego. Ale musimy sobie jakoś poradzić.

Patrzy uważnie na Nan, a potem na mnie.

— Nie chcę, żebyście zapomniały o Jacobym.

Siedzący obok mnie Fleet tłumi beknięcie.

Nie jestem pewna, do której grupy zostałam przydzielona. Wiem, że mam pomóc Fleetowi w zebraniu zeznań od osób, które znały Millera, ale jednocześnie mam wrażenie, że Isaacs chce, żebym razem z Nan pomogła mu w śledztwie w sprawie Jacoby’ego.

Zanim zdążę sobie odpowiedzieć na to pytanie, Isaacs wymienia listę rzeczy, które Fleet i ja mamy zrobić oprócz tych wymienionych przed chwilą przez Myersa. Każe nam na przykład zdobyć nagrania z napaści z 2016 roku. Isaacs prawie nie spuszcza ze mnie wzroku; zaczynam mieć poważne obawy, czy nie wpakowałam się w jakieś kłopoty. Energia, którą z trudem z siebie wykrzesałam, gdzieś zniknęła, a ja rozglądam się dookoła, przekonana, że coś jest ze mną nie tak. Patrzę po raz kolejny na zdjęcia z sekcji zwłok Millera i czuję ogromną frustrację. Chciałabym poprowadzić to śledztwo, ale najwyraźniej Isaacs nie ufa mi jeszcze na tyle, żeby mi je powierzyć, mimo że byłam pierwsza na miejscu zbrodni. Zaciskam zęby i przez jedną straszliwą sekundę boję się, że się rozpłaczę.

Muszę to przyznać sama przed sobą: nie jest łatwo. Jest ciężej, niż sobie wyobrażałam. Nie ma żadnego szczególnego traktowania ani porozumiewawczych mrugnięć, do których przyzwyczaił mnie Jonesy, a wieczorem po pracy nie mogę poprzytulać się z Benem. Nie po raz pierwszy się zastanawiam, czy nie popełniłam straszliwego błędu. Czasami naprawdę zaczynam wątpić, czy to ma jakiś sens. Mam syna, którym nie mogę się opiekować, a jego ojciec nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Moje stare życie, jedyne, jakie kiedykolwiek miałam, zostawiłam za sobą tysiące kilometrów stąd. Uświadamiam sobie, że nie ma nic, na co mogłabym czekać, a ta myśl przeszywa mój mózg niczym wiązka lasera. A do tego jeszcze w nocy obściskuję się z nieznajomymi, udając, że jestem kimś innym, mimo że mam obok siebie idealnego, dobrego faceta, który się mną interesuje. Za oknem spostrzegam kruka, który kiwa głową na boki i spogląda na mnie z góry. W końcu muszę odwrócić wzrok.

Uwielbiam swoją pracę. Czuję instynktowną potrzebę walki ze złem, chociaż wizja całkowitego wyeliminowania przestępczości chyba by mi nie odpowiadała — śmierć i przerażenie są tym, co mnie napędza. Nie mam niczego innego: żadnego hobby ani czegoś, czym mogłabym wypełnić wolne minuty, nie mówiąc już o długich godzinach. Na pewno nie odnalazłabym się w utopijnym świecie, w którym niepodzielnie panuje czyste, białe dobro. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby morderstwa, ból i cierpienie raz na zawsze zniknęły z naszych ulic. W głębi serca podejrzewam, że ja sama też bym zniknęła. Na szczęście jak na razie ludzie bardzo się starają, żebym w najbliższym czasie nie musiała rozważać tego scenariusza. Za bardzo lubimy ranić się nawzajem.

Isaacs prosi Nan, żeby pokrótce poinformowała wszystkich o postępach w sprawie Jacoby’ego, która ciągnie się już od prawie sześciu tygodni. Wszyscy zaczynają się godzić z myślą, że pozostanie nierozwiązana. Ta zmiana myślenia jest silnie wyczuwalna: nadzieja i optymizm mają charakterystyczny aromat, a poczucie porażki pachnie zupełnie inaczej. Muszę jednak oddać Nan to, że wciąż jest przekonana, iż dopadnie tego człowieka. Uparcie ignoruje coraz silniejszy odór poczucia beznadziei, który unosi się wokół jej współpracowników.

Sprawa Jacoby’ego jest jedną z tych skomplikowanych układanek, które bardzo chcesz rozwiązać, gdy jesteś młodym detektywem, masz głowę pełną ideałów i gorąco wierzysz w system sprawiedliwości. Dla doświadczonych sceptyków, którzy przeszli to już setki razy, takie śledztwo to po prostu wrzód na tyłku. Pewnego niedzielnego poranka znaleziono martwą kobietę na chodniku przed luksusowym apartamentowcem. Szybko ustalono, że wypadła z okna mieszkania, w którym poprzedniej nocy brała udział w imprezie pod hasłem „Gwiazdka w lipcu”. Ginny Frost była trzydziestosiedmioletnią panią do towarzystwa. Sekcja zwłok nie przyniosła żadnych oczywistych wniosków, ale kilka obrażeń wskazywało na to, że została wypchnięta siłą.

Sprawa zrobiła się jeszcze bardziej skomplikowana, gdy się okazało, że właścicielem apartamentu jest prawie siedemdziesięcioletni Frank Jacoby, emerytowany prezes sądu najwyższego, który jest przemiłym człowiekiem i ma mnóstwo kontaktów. W swojej jedwabnej kieszeni trzyma wszystkich bogatych i wpływowych ludzi w tym mieście. Jego żona Ivy Strachan jest znaną artystką i nauczycielką akademicką, ale to nie powstrzymuje go przed okazywaniem „zdrowego zainteresowania wszystkim kobietom” — bo tak właśnie określił swoją skłonność do rozpusty podczas jednej z wielu rozmów, jakie przeprowadziła z nim Nan.

„Gdyby te ściany potrafiły mówić, opowiedziałyby mnóstwo sprośnych historyjek” — stwierdziła kiedyś Nan, przeglądając nieskończony stos zdjęć, na których uwieczniono każdy centymetr kwadratowy mieszkania Jacoby’ego.

Ale ściany nie potrafią mówić, podobnie jak żadna — jak się okazało — z osób, które wzięły udział w hucznej imprezie urządzonej przez Jacoby’ego tamtej pamiętnej nocy. Jedyny trop, jaki mamy, to zeznanie Sashy Cryer, przyjaciółki Ginny. Powiedziała nam, że tamtej nocy widziała z okna sypialni dla gości, jak Jacoby i Ginny kłócili się na balkonie. Niestety Sasha również jest panią do towarzystwa, a do tego w przeszłości miała epizod z narkotykami. Co więcej, atrakcyjny blondyn, który jej zdaniem także był świadkiem tej kłótni, zniknął z powierzchni ziemi albo jest tylko wytworem jej wyobraźni.

Nan jest zdeterminowana jak zawsze, ale widzę, że nawet ona ma już dość niekończących się zaprzeczeń Jacoby’ego, jego wściekle lojalnych kumpli i pasywno-agresywnych gróźb kierowanych w stronę naszego wydziału. Media też nie pomagają. Ich szalone teorie i śledztwa prowadzone na własną rękę zdominowały pierwsze strony gazet i portale społecznościowe na kilka tygodni, a głównym wątkiem, który przewija się w ich narracji, jest ogólna niekompetencja pracowników wydziału zabójstw.

W tej chwili Nan omawia najnowsze tropy w tej sprawie. Prawie wszystkie są związane z poszukiwaniem zaginionego świadka. Skubię skórkę przy paznokciu. Wyrywam ją zębami i ze zdziwieniem czuję w ustach posmak krwi. Dyskretnie biorę palec do buzi, gdy nagle zauważam, że Isaacs patrzy na mnie, marszcząc brwi. Szybko wyjmuję palec z ust i udaję, że czytam ze skupieniem swoje notatki.

Zerkam na Fleeta. Ciekawe, czy też jest poirytowany, że nie dostał sprawy Millera. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że żadne z nas nie jest brane pod uwagę w takich sytuacjach — że Isaacs się z nami bawi. Może rozważa przyznanie nam jakiegoś ważniejszego zadania, ale dopiero wtedy, gdy uzna, że jesteśmy już na to gotowi.

Wzdycham i zmuszam się, żeby skupić uwagę na słowach Nan. Mimo że mnie drażni, chciałabym współpracować z nią bliżej. Może gdyby trochę jej blasku padło na mnie, Isaacs wreszcie by mnie zauważył.

— No to do roboty — mówi Isaacs. — Potrzebujemy przełomu. Musimy znaleźć tego zaginionego świadka. Jeśli to się nie uda, trzeba będzie zamknąć sprawę. Nie wiem, czy zdołamy uniknąć dochodzenia, ale dajmy z siebie wszystko. Trzeba też znaleźć zabójcę tego bezdomnego faceta. Jeżeli ta sprawa jest powiązana z napaściami sprzed kilku lat, chcę o tym wiedzieć. Czy wszystko jasne?

— Tak, sir — odpowiadamy chórem, a Isaacs wychodzi z sali.

Wstaję i idę posłusznie za Nan i Calvinem jak mały szczeniak.

Fleet mija mnie szybkim krokiem i idzie w stronę parkingu, a ja wciąż czuję zapach unoszącej się wokół niego chmury papierosowego dymu. Staję i patrzę na jego niknącą sylwetkę. Jestem poirytowana i czuję pulsowanie w palcu. Wracam do swojego biurka, żeby przejrzeć niewyraźne nagrania, na których widać młodych mężczyzn bez twarzy maltretujących innych ludzi i odsyłających ich w zapomnienie.