Morelowe drzewo - Tamara Reznikowa - ebook

Morelowe drzewo ebook

Tamara Reznikowa

4,4

Opis

Niniejsza opowieść o miłości i nienawiści, zdradzie i kłamstwie, miłosierdziu i współczuciu, jak wszystkie dzieła Tamary Reznikovej, napisana jest na podstawie prawdziwych wydarzeń. Bohaterka Marina – młoda, dwudziestopięcioletnia kobieta, która przeżyła śmierć bliskich, zdradę i kłamstwa ukochanej osoby, jest zdruzgotana i zawiedziona życiem. Wiele z jej wspomnień z młodości wiąże się z drzewem morelowym, którego gałęzie dotykają okna jej pokoju w rodzinnym domu. Pewnego majowego wczesnego poranka właśnie pod tymi gałęziami Bóg dotknął serca Mariny. W modlitwie zwróciła się do Niego, prosząc o przebaczenie i pomoc. Od tego dnia następowały gwałtowne zmiany w jej życiu.

 


Tamara Reznikowa urodziła się w słonecznej Gruzji. W wieku dwóch miesięcy matka przywiozła ją do Rosji. Miasto uzdrowiskowe Anapa na południu kraju stało się dla niej bliskim i kochanym przez całe życie. Tam, w środowisku ateistycznym, kształtował się jej światopogląd. W 1997 roku Tamara wraz z mężem Wiktorem i dziećmi przeprowadziła się do USA, by tu zamieszkać już na stałe. W 1999 roku małżonkowie uwierzyli w Boga i poświęcili swe życie służbie Ewangelii, szerząc ją w Ameryce, Kanadzie, na Ukrainie, w Niemczech, Mołdawii i Rosji. Podczas licznych podróży, spotykając różnych ludzi i wysłuchując ich życiowych historii, Tamara zaczęła pisać powieści i opowiadania; zawsze na podstawie realnych wydarzeń. Tak więc na półkach księgarskich pojawiły się jej książki mówiące o drodze człowieka do Boga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
5
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Morelowe

drzewo

Tamara Reznikova

Ustroń 2019, wydanie I

Podziękowanie

Trudno pracować nad książką bez współuczestnictwa innych osób, lecz napisać książkę bez Bożego błogosławieństwa − to dla mnie wprost niemożliwe.

Dziękuję memu Panu za ogromną cierpliwość, przewodnictwo i natchnienie w czasie pracy nad tą powieścią. Dziękuję również mojemu kochanemu mężowi Wiktorowi oraz drogiej siostrze bliźniaczce, Swietłanie Sawczenko, za pomoc, podpowiedzi, współredagowanie, a im obojgu za to, że przeszli wraz ze mną przez każdą stronę tej książki. Podziękowania należą się oczywiście także przyjaciołom z zachodniej Ukrainy, których historia życia legła u podstaw tej opowieści.

Dziękuję Bogu, który mnie inspiruje, zsyłając potok dobrych myśli, a ja mogę świadczyć o Jego miłości i wielkich dziełach w życiu różnych ludzi. Chwała niech będzie miłosiernemu Bogu, że pomógł mi przepuścić przez moje serce ból i przeżycia bohaterów tej powieści, jakby to wszystko działo się ze mną i moimi bliskimi.

Nieustannie dziękuję Bogu, że pobudza mnie do niesienia w świat Jego Prawdy poprzez powieści, nowele i wiersze.

Równie serdecznie dziękuję moim czytelnikom za listy, modlitwy i ciepłe słowa wdzięczności, które ja z kolei adresuję do naszego Boga.

Tamara Reznikova

W oczach człowieka czyste są wszystkie jego drogi, lecz Pan osądza duchy.

Księga Przysłów 16,2

Rozdział pierwszy

Pociąg, kołysząc się monotonnie, oddalił się powoli od peronu, pozostawiając osamotnionych nielicznych odprowadzających. Majowy deszcz skrapiał obficie popękany asfalt i pokrytą młodą trawą ziemię. Silny południowy wiatr, wiejący od samego rana, objął w niepodzielne władanie cały dworzec kolejowy w niewielkim miasteczku na południu Ukrainy, pędząc przed sobą ukośne strugi wiosennego deszczu. Starsza kobieta, z trudem utrzymując w spracowanej dłoni wielki, czarny parasol, wciąż jeszcze machała w ślad za oddalającym się pociągiem, choć uśmiechnięta twarz córki dawno już przepłynęła koło niej w kwadratowej ramie okna wagonu. Policzki kobiety były mokre od łez, a może tylko od deszczu, przed którym nie potrafił jej uchronić wywrócony silnym podmuchem wiatru parasol.

Marina weszła do swego przedziału i przekręciła zamek w drzwiach. Potem rozłożyła pościel na dolnej półce i, położywszy się wygodnie, zaczęła przeglądać modne pismo kobiece. Od czasu do czasu spoglądała w okno, za którym zmieniały się cudowne, obmywane majowym deszczykiem, pełne świeżej zieleni pejzaże. Marina lubiła o tej porze roku przyjeżdżać do rodzinnego domu. W ogrodzie kwitły tulipany, bzy i inne wiosenne kwiaty, a drzewa w sadzie, pokryte delikatnym kwieciem, roztaczały niesamowity aromat, od którego kręciło się w głowie. Wtedy w sercu budziła się nadzieja na jakieś nowe wydarzenie, którego jeszcze nie było w jej życiu.

Dwa tygodnie urlopu, które spędziła u mamy, przeleciały bardzo szybko, lecz pod koniec Marina tęskniła już za gwarnym i ludnym Kijowem. Jutro znów znajdzie się w swym przytulnym dwupokojowym mieszkanku na Padole, które przypadło jej w spadku po babci, i znów życie wciągnie ją w kołowrót różnych spraw i problemów. Ulubiona praca w kwiaciarni i wesoła, nad wiek mądra przyjaciółka Olga, właścicielka tego sklepu, pomoże jej szybko uporać się z samotnością i kobiecą tęsknotą za czymś wyjątkowym, ku czemu nieustannie podąża jej serce, zwłaszcza wiosną, po powrocie z rodzinnego domu.

Jedyną rzeczą, która od zawsze niepokoiła ją podczas urlopu, to nieustanne modlitwy matki, w których późnymi wieczorami często słyszała swe imię. Matka uwierzyła w Boga po tym, kiedy u ojca stwierdzono raka. Chorował prawie dwa lata, na przekór rokowaniom lekarzy, że zostały mu najwyżej dwa-trzy miesiące życia. Matka modliła się nieustannie, ukrywając przed mężem łzy smutku i goryczy, lecząc go ziołami i wszystkim, czym tylko mogła. Ojciec przetrzymał dziewięć chemii i położył się do łóżka dopiero miesiąc przed śmiercią. Umarł latem w ciężkich męczarniach, w dniu, kiedy jego siedemnastoletnia córka miała świętować ukończenie szkoły. Zamiast cieszyć się i bawić w gronie absolwentów, Marina siedziała w domu i płakała, czyniąc wyrzuty matce i Bogu, który „nie miał najmniejszego zamiaru uleczyć jej ukochanego tatusia”. Matka, wyczerpana długimi, bezsennymi nocami i dniami wypełnionymi troską o śmiertelnie chorego męża, tuliła do siebie córkę i, głaszcząc ją delikatnie po włosach, uspokajała i ocierała jej łzy.

Po ukończeniu szkoły Marina zatrudniła się jako uczennica w salonie fryzjerskim. Zdobyła dyplom mistrzowski w zawodzie fryzjera damskiego i zaczęła nieźle zarabiać. Praca bardzo jej się podobała i miała też wiele klientek. Jej życie przypominało nieustające święto. Wydawało się, że tak mało trzeba do osiągnięcia pełni szczęścia, lecz dwa lata po śmierci ojca zginął w Czeczeni Władik, jej pierwsza miłość. Był jej klasowym kolegą i czekała tylko, kiedy wyjdzie z wojska, by mogli się pobrać. Pisywali do siebie codziennie, a ich miłość rozkwitała jak majowa róża, dopóki... kula czeczeńskiego bojownika nie zatrzymała bicia serca dziewiętnastoletniego chłopaka, i to miesiąc przed demobilizacją. Na pogrzebie zgromadziło się całe miasto. Marina, uczepiwszy się cynkowej trumny z ciałem ukochanego, przesiedziała w milczeniu całe dwa dni, a na cmentarzu, przed samym pochówkiem, upadła zemdlona i trudno było ją docucić.

Przez kilka tygodni nie wychodziła z domu i nie odpowiadała na telefony. Z nikim też nie chciała rozmawiać ani się spotykać. W swoim pokoju, na wszystkich ścianach, porozwieszała fotografie Władika i, głośno płacząc, czytała jego listy. Matka kilka razy proponowała jej wspólne wyjście do kościoła, lecz Marina nie chciała nawet o tym słyszeć. Kiedyś któregoś dnia przyszedł do ich domu prezbiter, by porozmawiać z nią o Bogu. Nie wysłuchawszy nawet tego starszego i doświadczonego człowieka, rzuciła mu w twarz: „Zostawcie mnie w spokoju! Kiedy umarł mój tata, a później w Czeczenii zginął Władik, przekonałam się, jaki naprawdę jest ten wasz Bóg!”.

Następnego dnia Marina, włożywszy do kartonowego pudła zawiniętą w płótno suknię ślubną, welon, białe pantofle, rękawiczki, wszystkie listy oraz fotografie ukochanego chłopaka, zakopała je w sadzie pod morelowym drzewem. Wieczorem wyjechała do Kijowa, do babci Iriny, i zamieszkała w tętniącej gwarem stolicy. Tam poznała o trzy lata starszą Olgę, której rodzice prowadzili kwiatowy biznes i wynajmowali dla córki kwiaciarnię w samym centrum Kijowa. Dziewczyny szybko się zaprzyjaźniły. Wesoła i zawsze pogodna Olga, z którą po prostu nie można było się nie zgadzać, wspaniale umiała podnieść na duchu przygnębioną, milczącą i zamkniętą w sobie koleżankę. Marina bardzo szybko z prostej prowincjuszki przedzierzgnęła się w silną, pewną siebie dziewczynę ze stolicy. Nigdy nie żałowała, że ze spokojnego nadmorskiego miasteczka na południu kraju przeniosła się do pełnego zgiełku Kijowa. Niezwykle szybko przyzwyczaiła się do stołecznego życia. Tęskniła jednak za matką i często dzwoniła do domu, pomimo że mama za każdym razem powtarzała, iż powinna dowiedzieć się więcej o Jezusie Chrystusie i uporządkować swe relacje z Bogiem, gdyż to najważniejsze w życiu każdego człowieka. Taka rozmowa o nawróceniu wywoływała zwykle w Marinie uczucie gniewu i rozdrażnienie, a pamięć szybko przenosiła ją do bolesnych dni młodości. Z czasem matka coraz rzadziej mówiła przez telefon − jej i teściowej − o Wiecznej Prawdzie, aż w końcu zupełnie przestała poruszać ten temat. Nie ustawała jednak w modlitwie za swą córkę i dziewczyna dobrze o tym wiedziała. Każdej wiosny przyjeżdżała do rodzinnego domu, lecz temat Boga i Biblii nie budził w niej najmniejszego zainteresowania, a wręcz przeciwnie, coraz bardziej irytował. Po trzech latach od przyjazdu wnuczki do Kijowa, na skutek zwykłej grypy, zmarła, nie pojednawszy się z Bogiem, jej osiemdziesięcioletnia babcia Irina.

Mijały lata i rany w sercu Mariny stopniowo się zabliźniały. Skończyła już dwadzieścia siedem lat, lecz wciąż nie ułożyła sobie życia. Miała kilka przelotnych przygód z mężczyznami, lecz oprócz rozczarowań nie pozostawili żadnego śladu w jej sercu. Ostatni bliski jej przyjaciel, trzydziestoletni programista Mikołaj, zatrzymał się w jej życiu prawie na trzy miesiące. Kilka razy nawet próbował jej się oświadczyć, lecz zawsze, kiedy tylko wyobrażała sobie, że mogłaby zostać jego żoną, miała ochotę uciekać, gdzie oczy poniosą. Programista był jednak wytrwały i widocznie poważnie podchodził do tematu założenia rodziny. Jednego razu omal się nie zgodziła, lecz potem pomyślała z przestrachem, że kiedy się pobiorą, on zacznie ograniczać i krępować jej swobodny styl życia. Odmówiła więc Mikołajowi i zabroniła mu dzwonić do siebie. Po prostu wykreśliła go ze swego życia. Początkowo mężczyzna nie mógł się z tym pogodzić i niepokoił ją wszędzie, gdzie tylko mógł, lecz później młodziutka blondynka zawładnęła jego sercem i natarczywe telefony ustały.

W swoje urodziny, z początkiem maja, Marina dała sobie słowo, że bez prawdziwej miłości więcej nie będzie z nikim się spotykać. Uczucie, którego doświadczyła we wczesnej młodości, w okresie pierwszej miłości do Władika, nigdy potem nie zagościło już w jej sercu, choć bardzo chciała się w kimś zakochać − tak prawdziwie, na całe życie, żeby bez kochanego człowieka nie można było żyć ani nawet oddychać. Często w swej wyobraźni rysowała obraz takiego mężczyzny: wysokiego, barczystego, koniecznie z błękitnymi oczami i gęstymi kasztanowymi włosami. Właśnie teraz, siedząc w pociągu i machinalnie kartkując magazyn, przypomniała sobie, że ktoś taki przyśnił jej się przed tygodniem, jeszcze w rodzinnym domu.

Tamtej nocy długo nie mogła zasnąć. Przez tiulową firankę majowy wietrzyk wnosił do jej pokoju delikatny zapach kwitnącego pod oknem morelowego drzewa, pod którym pogrzebała swe szczęście i wszystko, co przypominało o tragedii jej pierwszej miłości. Każdej wiosny ten czarujący aromat napełniał jej duszę wzruszeniemi niepokojem. Jak daleko sięgała pamięcią, nieustannie łączyła swe marzeniaz owym delikatnym, pachnącym dotykiem, niby pocałunkiem składanym na jej sercu. Tak było zawsze: w dzieciństwie, w młodości, a nawet teraz, kiedy stała się już dojrzałą kobietą. Leżała z otwartymi oczami, wdychając cudowną woń kwitnącej moreli i marząc o wielkiej miłości, własnych dzieciach, czyli o zwykłym, kobiecym szczęściu. I nie wiedząc kiedy, zasnęła.

We śnie stworzony przez nią obraz ukochanego mężczyzny zmienił się w rzeczywistość. Szli we dwoje po wilgotnym piasku wzdłuż morskiego brzegu. On mocno trzymał ją za rękę, spoglądając na nią swymi błękitnymi oczami. Kroczyli w milczeniu, bojąc się naruszyć cudowną harmonię uczuć. Duszę dziewczyny przepełniała lekkość iogromne szczęście. Później nieoczekiwanie on wypuścił jej dłoń, wsiadł do łódki i, pospiesznie pracując wiosłami, wypłynął w morze. Niczego nie rozumiejąc, stała na brzegu ze złamanym sercem, nie mając sił biec za nim po wodzie. Łódka oddalała się od brzegu tak gwałtownie, że wkrótce zmieniła się w malutki punkcik.

Marina obudziła się z twarzą mokrą od łez, nie mogąc otrząsnąć się po doznanym zawodzie, dopóki nie uświadomiła sobie, że był to tylko sen. Znajomy zapach kwitnącej moreli uspokoił ją trochę, lecz pamięć zachowała spojrzenie błękitnych oczu i bujną czuprynę ciemnych włosów na wysoko podniesionej głowie.

Pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji. Marina otworzyła drzwi swego przedziału i wyjrzała na korytarz. Do wagonu wchodziły tutejsze kobiety z koszami, proponując pasażerom kupno owoców, pierożków, ciasteczek i drożdżówek z serem oraz całych gorących obiadów. Marina, odmówiwszy kupna czegokolwiek i zamknąwszy na powrót drzwi przedziału, sięgnęła na górną półkę, gdzie stała jej torba. Chciała wyjąć z niej pojemnik z domowym jedzeniem, który mama włożyła jej na drogę.

− Może pani pomóc?

Marina odwróciła głowę i zastygła w zdumieniu z podniesionymi rękami. Do przedziału wszedł wysoki, młody mężczyzna... z jej snu.

− Dzień dobry. Mam nadzieję, że będziemy towarzyszami podróży do samego Kijowa. − Uśmiechnął się, przeczesując palcami gęste, kasztanowe włosy. − Poznajmy się. Eugeniusz. − Wyciągnął do niej swą opaloną dłoń.

„Pewnie tak ludzie wpadają w obłęd” − pomyślała, lecz, ulegając pokusie, podała mu rękę. Niebieskie oczy patrzyły na nią z wyraźnym zainteresowaniem i zachwytem.

− Jak pani na imię?

Patrzyła naniego bez słowa, jakby mówił po chińsku. Eugeniusz zaś czekał, uśmiechając się i nie spuszczając z niej wzroku. Nie przestał też trzymać jej maleńkiej, drżącej dłoni.

− Marina. − Usta jakby same wyszeptały to imię. Wydało jej się, że mężczyzna patrzy prosto w jej serce i czyta w jej myślach.

− Czymś panią przestraszyłem?

Wypuścił w końcu jej dłoń, ustawiłna górnej półce swoją niewielką walizkę. Zdjął lekką letnią marynarkę, po czym zawiesił ją na wieszaku. Następnie usiadł naprzeciw Mariny, która ciągle jeszcze nie mogła opanować wewnętrznego drżenia, nawet kiedy napowrót wzięła do ręki ilustrowany magazyn.

− Proszę posłuchać, Marino − rzekł, patrząc na nią z czułością − jeśli pani tak się mnie boi, to poproszę konduktorkę, by przeniosła mnie do innego przedziału.

Po tych słowach poczuła, jak coś wniej pękło.

− Ależ nie! Niech pan nie odchodzi! − rzekła cicho, nieoczekiwanie dla siebie samej i wbrew swej woli. − Nie przestraszył mnie pan, ja po prostu... widziałam pana niedawno we śnie.

Przyłożyła dłoń do płonących policzków, starając się uśmiechnąć. Dreszcz nie mijał. Pociąg drgnął i znów ruszył z miejsca, powoli i leniwie, jakby bardzo niechętnie oddalał się od peronu. Kobiece czasopismo zsunęło się na podłogę. Kiedy równocześnie oboje schylili się, by je podnieść, on zdążył poczuć ciepło i zapach jej ciała. Marina znów się zmieszała i pospiesznie usiadła na swoim miejscu. Miała wrażenie, że od dawna zna tego mężczyznę i teraz bała się tylko o jedno: że zniknie z jej życia tak nagle, jak w tamtym śnie, kiedy wypłynął w morze, zostawiając ją samą na bezludnym, piaszczystym brzegu.

− Nie musi pan nigdzie odchodzić. Proszę... − Znów mimowolnie powiedziała na głos to, o czym jedynie myślała. − To chyba jakiś cud. Przecież w życiu tak się nie dzieje.

Eugeniusza nie zdziwiły jej słowa i wcale nie wziął jej za osobę niespełna rozumu. Położył na rozdzielającym ich stoliku swe silne ręce, otwierając dłonie. Marina włożyła w nie swoje.

− Opowiedz mi o sobie − poprosił.

Opowiedziała mu wszystko od czasu, kiedy tylko siebie pamiętała. On słuchał uważnie, lubując się jej wzruszeniem, a ściskając delikatnie jej małe dłonie, zmuszał do drżenia kobiece serce. Potem pili herbatę, zagryzając malinowymi ciasteczkami, a Eugeniusz mówił Marinie, że wraca od swej chorej matki, również bardzo wierzącej, lecz on dotychczas tak naprawdę jeszcze nie dołączył do Bożej trzódki.

− To dziwne, jak wiele mamy z sobą wspólnego! − stwierdził. − Odnoszę wrażenie, że znam cię od dawna.

Marina nie zadawała żadnych pytań, po prostu słuchała, tonąc w błękicie jego oczu.

Nad ranem wiedział już o niej wszystko. Przegadali całą noc jak dwóch bliskich sobie ludzi, którzy spotkali się po długiej rozłące. Oczy obojgu błyszczały takim zachwytem, że trudno było tego nie zauważyć, patrząc z boku. Wymienili się numerami telefonu oraz adresami e-mailowymi. Umówili się na spotkanie następnego dnia w kawiarni Kaffeehaus na Padole, w dzielnicy, gdzie mieszkała. Eugeniusz wziął z dworcowego postoju taksówkę i kiedy rozstawali się koło jej domu, oboje czuli, że właśnie to spotkanie było czymś najważniejszym w życiu każdego z nich.

Rozdział drugi

Zaczęli się spotykać prawie codziennie. Pod koniec pierwszego tygodnia znajomości Marina żywiła już nadzieję, że to szczęście nigdy się nie skończy. Miłość połączona z namiętnością zapłonęła w ich sercach z ogromną siłą. Zapraszał ją do najlepszych restauracji, przynosił drogie prezenty, ogromne bukiety kwiatów, a wkrótce zaczął przychodzić do jej domu i zostawać do późna. Za każdym razem, kiedy już po północy zbierał się do odejścia, Marina prosiła go, by został. Eugeniusz jednak zawsze, wykręcając się żartobliwie, znajdował jakąś wymówkę, aby nie pozostawać u niej do rana. Unikał również rozmów o wspólnej przyszłości, a kiedy Marina zaczynała na głos snuć takie marzenia, zręcznie i umiejętnie obracał wszystko w żart. Często dzwonił, mówiąc, że ma sporo pracy w biurze i bardzo mu przykro, lecz ich spotkanie nie dojdzie do skutku. Marina bardzo się tym martwiła i w takie wieczory, kiedy nie mógł do niej przyjechać, tłumiła w sobie pragnienie, by pojechać do jego firmy i choć z daleka popatrzeć na ukochanego. Niepokój cieniutką strużką sączył się do jej serca, lecz odrzucała złowieszcze przeczucia, gdyż mimo wszystko była szczęśliwa i czekała, kiedy Eugeniusz wreszcie się oświadczy.

Mijały jednak dni i miesiące, arozmowy o ewentualnym ślubie stawały się coraz bardziej mgliste. Marina przestała już zadawać pytania o wspólną przyszłość, a jej niepokój szybko topniał w ogniu jego namiętności. Zasypiała i budziła sięz myślą o nim. Po południu, przed spotkaniem, była zwykle tak przejęta, że trzęsły jej się ręce, a serce biło jak oszalałe. Mimo że była małomówna, o wszystkim opowiadała Oldze, więc koleżanka orientowała się w sytuacji.

− Tak więc co? − spytała jak zwykle wesoło szefowa. − Mam się już zacząć przygotowywać do bycia twoją druhną czy jeszcze trochę zaczekać?

Obie jak zwykle śmiały się i żartowały, lecz kiedy Marina oznajmiła, że on jeszcze nigdy nie zaprosił jej do swego domu, a w weekendy zawsze jest zajęty, Olga naprawdę się zaniepokoiła.

− Wybacz, moja droga, ale twój Żenia zachowuje się tak, jakby był żonaty, albo miał kogoś prócz ciebie − wypaliła prosto z mostu.

Marina zbladła jak chusta i złapała się oparcia krzesła, by nie upaść. Olga poważnie się przestraszyła.

− Co z tobą, Marinko? Nie denerwuj się, tak mi się tylko powiedziało.

Szybko przyniosła jednak szklankę wody, wlała do niej sporo kropel waleriany i podała przyjaciółce. Przez kilka chwil Marina, siedząc nieruchomo, wpatrywała się w jeden punkt, a potem sięgnęła po komórkę i wybrała numer Eugeniusza. Nie odbierał, lecz po pewnym czasie przysłał SMS, że niedługo oddzwoni. Odezwał się dopiero po godzinie.

− O co chodzi, kochanie? Wybacz, ale nie mogłem wtedy rozmawiać. Byłem bardzo zajęty obsługiwaniem klienta. Tęsknię strasznie za tobą i bardzo chciałbym cię zobaczyć.

− Ja też...

Łzy radości napłynęły do oczu dziewczyny, a cały niepokój zniknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znów była szczęśliwa i za wszelką cenę pragnęła zobaczyć się z ukochanym.

− Mam pomysł, Żenieczka. Pojedźmy na weekend do Jaremczy. Tam jest cudownie jesienią!

− Ach, gdybyś wiedziała, kochanie, jak bardzo tego pragnę!

− No, to wyjedźmy już jutro rano i spędźmy tam cały weekend. Jestem pewna, że Ola da mi wolne na sobotę i niedzielę. Co ty na to?

− Bardzo mi przykro, Marinko, ale w ten weekend będę zajęty. − W jego głosie słyszała poirytowanie.

− Czym jesteś tak bardzo zajęty? Nie chodzisz przypadkiem co niedzielę do kościoła? − spytała półżartem.

− Nie, mam o wiele ważniejsze sprawy na głowie − odparł smutno. − Obiecałem odwieźć w niedzielę swych krewniaków w pewne miejsce. Odłóżmy zatem ten wyjazd w Karpaty. Porozmawiamy wieczorem. Wstąpię po ciebie po pracy i pojedziemy na kolację do Siurpryzy. Całuję cię, moje słoneczko! Do wieczora!

Marina nie zapytała, o jakich krewnych konkretnie chodzi, lecz gdzieś w środku, pod samym sercem, poczuła, jakby malutki kawałek lodu. Bała się nawet myśleć, że Żenia kogoś ma i odpędzała od siebie takie domysły. Nastrój jej się jednak poprawił i z zapałem zabrała się za układanie zamówionej przez klienta wiązanki. Wyszła jej tak piękna kompozycja, że na jej widok Olga aż klasnęła z podziwu.

− Ach, co ta miłość z ludźmi wyprawia! − zawołała.

Wieczorem Eugeniusz przyjechał do kwiaciarni po Marinę. Wreszcie mogła go poznać z Olgą.

− No to co, dziewczyny, może uczcimy naszą znajomość? Zamykajcie szybciutko sklep i jedziemy do Siurpryzy. Stolik już zarezerwowany. Zaraz zadzwonię, by nakryto na trzy osoby.

− Jedźmy, Oleńko! − ucieszyła się Marina.

Wieczór zaczął się wspaniale. Eugeniusz nadskakiwał damom, dając oczywiście pierwszeństwo Marinie. Sam złożył zamówienie i można było sądzić, że jest częstym gościem w tej restauracji. Kelner z szacunkiem mianował go Eugeniuszem Mikołajewiczem, dolewając co chwilę do wszystkich kieliszków wytrawnego wina. Olga bez skrępowania zadawała Eugeniuszowi mnóstwo pytań i głośno się śmiała, zwracając uwagę ludzi przy sąsiednich stolikach. On z kolei odpowiadał jej żartobliwie, choć trochę krępowało go jej obcesowe zachowanie. Marina obserwowała ich ze spokojem, ciesząc się obecnością drogich sobie ludzi. Jedno pytanie Olgi przyprawiło ją jednak o drgnienie serca:

− Mieszka pan sam czy ma pan rodzinę?

Eugeniusz nie spieszył się z odpowiedzią. Zakłopotanie pokrył szerokim uśmiechem, a potem, odchylając się na oparcie krzesła, głęboko westchnął, wzruszył ramionami i wziął do ręki kieliszek. W tym momencie zadzwonił telefon. Najwidoczniej mężczyzna bardzo się ucieszył, gdyż poczuł się uwolniony od obowiązku odpowiedzi na kłopotliwe pytanie, lecz spojrzawszy na numer, zmarszczył brwi. Przeprosił i, wstawszy od stolika, odszedł na drugi koniec sali.

Marina widziała, jak przysłoniwszy ręką aparat, wyjaśniał coś rozmówcy, który prawdopodobnie zepsuł mu humor. Przywoławszy kelnera, rozliczył się z nim, nie czekając na zamówiony deser. Było widać, że jest czymś mocno poruszony.

− Dziewczyny − po dobrym nastroju nie zostało już śladu − wyniknęły pewne problemy. Muszę natychmiast jechać do biura, ale wy zostańcie i spokojnie się bawcie. Zaraz przyniosą wam deser i kawę, a później kelner Borys wezwie taksówkę i pojedziecie do domu.

Objął ramieniem zdenerwowaną Marinę i, pochyliwszy się nad nią, pocałował ją w policzek.

− Zadzwonię później, Marinko.

− Co się stało, Żenia? − Złapała go za rękę.

− Chodzi o firmę. O wszystkim ci opowiem. Bardzo cię kocham − szepnął jej na ucho.

Wziąwszy z rąk kelnera swój lekki, kaszmirowy płaszcz, Eugeniusz pospiesznie zbiegł po schodach na parter.

Marina w milczeniu piła kawę, nie czując nawet jej smaku. Serce jej się ścisnęło na myśl, że może przyjaciółka miała rację, ostrzegając ją przed ewentualną zdradą ukochanego.

− Nie podoba mi się to − nie wytrzymała Olga. − Radzę za jakieś dziesięć minut podjechać do firmy i sprawdzić, czy na parkingu stoi jego samochód.

− Miałybyśmy go szpiegować?

− Nie, po prostu nie chcę, by cię okłamywał.

Marina poczuła znów ucisk w sercu. Spojrzała żałośnie na przyjaciółkę.

− Ola, dlaczego myślisz, że Żenia mógłby mnie okłamywać?

− Najlepiej wszystko wyjaśnić od razu, tak dla świętego spokoju.

− Jesteśmy już razem pół roku. On...

− W moim życiu dwa razy zdarzyło się coś podobnego − przerwała jej Olga.

− Dobrze, ale same wezwiemy taksówkę.

Olga powiedziała Borysowi, że rozmyśliły się i postanowiły pospacerować trochę po Kreszczatiku.

− No, co wy, dziewczyny? Przecież ponoszę za was odpowiedzialność przed Eugeniuszem Mikołajewiczem! − Stropił się kelner, biegnąc za nimi po schodach.

− Czuj się odpowiedzialny za siebie, Boria. Do widzenia! − Olga uśmiechnęła się do niego, nie zatrzymując się, i wziąwszy Marinę zarękę, wyszła z nią na ulicę.

Taksówkę złapały na najbliższym skrzyżowaniu. Marina podała kierowcy adres biura na Czerwonoarmijskiej. Nieraz była tam z Eugeniuszem. Co prawda zawsze czekała na niego waucie. Po dziesięciu minutach dojechały na miejsce. Znajomego samochodu jednak nie było. Na piętrze, gdzie znajdowało się biuro, w żadnym oknie nie paliło się światło.

− Proszę zaczekać, zaraz wracam − rzuciła Olga i wyszła z taksówki.

Marina siedziała cicho, zwinięta w kłębek, odpędzając od siebie natrętne, niepokojące myśli iusprawiedliwiając Eugeniusza. Po kilku minutach wróciła Olga i poprosiła kierowcę, by zawiózł je na Padół.

− Zanocuję u ciebie − powiedziała, wyczuwając nastrój przyjaciółki.

− A jeśli przyjdzie Żenia? − Marina podniosła głowę.

− To zaraz zniknę, jednak myślę, żedzisiaj na pewno nie przyjdzie.

− Byłaś w biurze?

−Nie, po prostu zasięgnęłam informacji u portiera. Po siódmej nikt nie wchodził na pierwsze piętro. Nikt też nie okazywał mu przepustki.

Marina wyjęła z torebki telefon i wybrała numer Eugeniusza. Tak jak już często się zdarzało, nie odebrał od razu, ale po pięciu minutach oddzwonił.

− Co tam, Marinko? − mówił bardzo cicho. − Jesteście jeszcze w restauracji?

− Nie, w taksówce. − Starała się zachować spokój, aby nie wyczułw jej głosie zdenerwowania. − A ty gdzie jesteś?

−Ciągle jeszcze u siebie w biurze. − Mężczyzna zniżył głos do szeptu. − Szef prosił, bym poprowadził ważne spotkanie.

−Długo tam będziesz? Mam czekać na ciebie?

− Nie, słoneczko, wypoczywaj. Myślę, że będę wolny dopiero późnym wieczorem. No, to do jutra.

− Żenia! − Marina nie wytrzymała. − Muszę zaraz się z tobą zobaczyć. Natychmiast! Podjadę pod biuro, aty zejdziesz do mnie, tylko na chwilkę. Bardzo cię proszę!

− Nie, nie! − szeptał przerażony. − W żaden sposób się stąd nie wyrwę. Jedź do domu.

− Już jestem koło twojej firmy − nie poddawała się Marina, dopingowana pełnym podziwu spojrzeniem Olgi. − Ale nie widzę tu twojego samochodu. Światło w oknach też się nie pali.

− Spotkamy się jutro, to pogadamy − powiedział nagle głośno swym zwykłym, urzędowym tonem. − Zadzwonię i umówimy się. Dobranoc.

Olga wyjęła ztorebki przyjaciółki klucze i otworzyła drzwi jej mieszkania. Marina bez słowa usiadła na tapczanie, czując, że świat wymyka się spod kontroli jej uczuć. Sece biło jej szybko i nierówno. Zamknęła oczy, walcząc z ogarniającymi ją emocjami. Potem, jakby się ocknęłai sięgnęła po telefon. „Dlaczego mnie okłamujesz?” − wysłała Eugeniuszowi SMS. „Pokochałem cię, kiedy tylko ujrzałem cię w pociągu i nie mogę bez ciebie żyć” − przyszła natychmiastowa odpowiedź.

Olga zaparzyła przyjaciółce ziółek i rozścieliła łóżko w sypialni.

− Kładź się, męczennico. Jutro trzeba wstać do pracy. Głowa do góry, wszystko będzie dobrze!

Uścisnęła Marinę i poszła się położyć w drugim pokoju.

Marina długo leżała, nie mogąc zasnąć. W najdrobniejszych szczegółach wspominała tamten majowy sen w rodzinnym domu wypełnionym zapachem morelowego drzewa. A potem to spotkanie w pociągu. Przypomniała sobie, jak prosiła Eugeniusza, by nie wychodził z przedziału i nawet nie przyszło jej do głowy, by zainteresować się, czy ma żonęi dzieci. W końcu oddała mu się bez reszty, nie zadając żadnych pytań. Z nim doznała z niczym nieporównywalnej radości, jaką daje miłość. Tak bardzo chciała, aby teraz był przy niej i uspokoił jej strwożone serce. Tylko on mógł ją pocieszyć jednym spojrzeniem swych błękitnych oczu, jasnych jak pogodne niebo. Oboje nie mogą już żyć bez siebie, wbrew wszystkiemu. Nie zauważyła nawet, że poduszka stała się mokra od łez.

„Agdyby tak poprosić Boga, którego kiedyś się wyparłam, aby Żenia nigdy mnie nie zostawił?” − pomyślała nieoczekiwanie. „Może On naprawdę istnieje?” Choć nie bardzo wierzyła w Jego istnienie, atym bardziej w Jego moc, to na wszelki wypadek wyszeptała:

− Posłuchaj, Boże. Zabrałeś kiedyś moją pierwszą miłość, Władika, choć miał dopiero dziewiętnaście lat. Unieszczęśliwiłeś mnie i patrzyłeś obojętnie zniebios, jak cierpiałam po śmierci taty i mojego chłopaka. Jeśli rzeczywiście istniejesz, zrób tak, aby Żeńka nigdy mnie nie zostawił, jeśli nawet ma kogoś. Oddaj mi go na zawsze!

Nad ranem Marinie przyśnił się sen. Siedziała na wielkiej, zielonej polanie, wśród radosnych i pięknych ludzi ubranych na biało. Było ich bardzo dużo. Kobiety, mężczyźni i dzieci − wszyscy śmiali się wesoło i rozmawiali w cudownym, melodyjnym, niby dźwięki nieziemskiej muzyki języku, którego nie rozumiała. Miała wrażenie, że nikt na tej polanie jej nie zauważa, jakby była niewidoczna. Jakiś wysoki starzecz długimi, siwymi włosami, z łagodnym uśmiechem i mądrym spojrzeniem rozdawał wszystkim Biblie, lecz jej nie dał. Przeszedł obok, jakby jej tam w ogóle nie było. Wtedy wstała i zapytała go, oburzona, dlaczego wszystkim dał Biblie, a jej nie.

−Przebierz się najpierw w białą szatę − usłyszała jego surowy, a jednocześnie smutny głos − w ciemnym ubraniu nie zrozumiesz Słowa Bożego.

Obudziwszy się rano, Marina przypomniała sobie ten dziwny sen, lecz nie przywiązywała do niego żadnej wagi. Wszystkie jej myśli znów należały tylko do Eugeniusza.

Rozdział trzeci

Przez cały następny dzień Eugeniusz nie dzwonił, więc Marina bez końca ukradkiem ocierała łzy, nie znajdując sobie nigdzie miejsca. Kilka razy dzwoniła do niego, lecz nie odbierał, a później wyłączył telefon. Ola prosiła przyjaciółkę, by w takim stanie nie wychodziła do klientów i siedziała raczej na zapleczu, układając kwiatowe kompozycje. Zamówiono bowiem sporo bukietów. Marina automatycznie wykonywała wyuczone czynności, ani na sekundę nie przestając płakać. Nie rozumiejąc jeszcze, co się właściwie stało, czuła, że teraz relacje z Eugeniuszem na pewno się zmienią lub zupełnie ustaną. Te myśli, niby maleńkie, kłujące strzały, wbijały jej się w serce, powodując palący ból. Co dwadzieścia minut dzwoniła do niego, lecz miał wyłączony telefon. Z ogromnym wysiłkiem wytrzymywała czas między kolejną próbą połączenia się z ukochanym. Wydawało się, jakby to były długie godziny.

Pod wieczór do kwiaciarni przyjechała Luba, siostra Olgi, i prosiła, by do poniedziałku zaopiekować się jej pięcioletnim synkiem. Olga zaprowadziła chłopca na zaplecze, do Mariny. Maluch siedział cicho, lecz nie spuszczał z zapłakanej cioci swych zdziwionych oczek.

− Ktoś cię skrzywdził? − spytał w końcu. − Taka duża i płacze. Ładne ciocie nie mogą się smucić, one powinny być wesołe.

Marina spojrzała na dziecko i uśmiechnęła się przez łzy.

− Jak masz na imię, chłopczyku?

− Siemion, i mam pięć lat. A jak ty się nazywasz?

− Marina. A co ty lubisz, Siomka?

− Lubię wiele rzeczy...

Siemion był tak uroczy, że Marina mimo woli oderwała się od bolesnych myśli. Też chciałaby mieć takie dziecko. Oczywiście z Eugeniuszem.

− ...ale najbardziej − mówił dalej chłopiec − lubię chodzić do zoo. Tato ciągle mi obiecuje, obiecuje, a potem mówi, że nie ma na to czasu. Może ty, Marina, byś tam ze mną poszła? Od razu przestaniesz płakać. Zobaczysz!

Sioma wstał, podszedł do niej i pogłaskał ją po ramieniu.

− Kiedy moja mama płacze, zawsze ją głaszczę, a ona zaraz zaczyna się uśmiechać. Lubię też moją ciocię Olę. Ona nigdy nie płacze i nigdy nie jest smutna. To co, pójdziemy jutro do zoo?

− Wiesz, Siomoczka, najpierw musimy zapytać ciocię. Przecież jutro pracujemy.

− Mój tato mówi to samo. − Obrażony maluch wydął wargi. − Po co komu taka praca, przez którą na nic nie ma czasu?

Marina roześmiała się mimowolnie i chwyciła chłopca za rączkę.

− No, dobrze. Pójdziemy teraz do twojej cioci i poprosimy, by pozwoliła nam jutro pójść do zoo.

Olga była zajęta weselnym zamówieniem, omawiając z klientami kompozycje z żywych kwiatów. Nie chcąc przeszkadzać koleżance, Marina napisała na kartce, że są z Siomką w kawiarni naprzeciwko.

− Chciałbyś coś zjeść? − spytała rezolutnego dzieciaka.

− Tak, lody − odparł zdecydowanie Siemion.

Marina znów się uśmiechnęła. Było jej przyjemnie iść po ulicy z maluchem, trzymając go za rączkę. Odwracał jej uwagę od niewesołych myśli. W kawiarni zamówiła dla siebie kawę z mlekiem i małą kanapkę.

− Zamów sobie, co zechcesz − zaproponowała Siomie.

− Co pani może mi zaproponować? − poważnym tonem zwrócił się do młodej kelnerki.

Dziewczyna roześmiała się serdecznie, lecz zaraz uprzejmie przeprosiła gości.

− Nieczęsto spotyka się takich inteligentnych małych chłopców. − I zaczęła wyliczać nazwy dańz dziecięcego menu.

Do sklepu wrócili po czterdziestu minutach iSioma od razu zaczął błagać Olgę, by pozwoliła mu jutro razem z Mariną pójść do zoo. Zgodziła się, ale pod warunkiem, że chłopiec się wyśpi i grzecznie zje śniadanie.

− Będziesz musiała, Marinko, chyba u mnie przenocować. Zadzwonię do mamy ipoproszę, aby do południa posiedziała w kwiaciarni, dopóki nie wrócimy. Jest wprawdzie niedziela, ale tego typu sklepu nie można zamknąć.

Marina patrzyła na nią niepewnie smutnym wzrokiem, więc dodała:

− Nie denerwuj się, koleżanko. Twój Żeńka, jeśli zechce, wszędzie cię znajdzie. Po co masz siedzieć samotnie na swoim Padole i chusteczkami wycierać łzy.

− Dobrze − zgodziła się Marina. Naprawdę nie chciało jej się siedzieć samej w domu.

− Udało ci się, Siomka! − Olga ucałowała siostrzeńca w pulchny policzek.

Eugeniusz i tak nie zadzwonił. Do drugiej w nocy Marina wybierała jego numer na swej komórce, potem wysyłała SMS-y, wszystko na nic. Olga dosłownie zmusiła ją, by zażyła tabletkę na sen i położyła się do łóżka. Kiedy Marina zaczęła zasypiać, Olga niepostrzeżenie wyłączyła dźwięk w jej telefonie.

Spały prawie do jedenastej i leżałyby jeszcze dłużej, gdyby Siomka nie tarmosił je, przypominając bez końca, że czas wstawać, bo mają przecież iść do zoo. Marina zaraz po obudzeniu sięgnęła po telefon. Żadnych nieodebranych wiadomości! Witała nowy dzień z ogromnym smutkiem w sercu. Ze łzami w oczach poszła do łazienki.

Po śniadaniu wezwali taksówkę i pojechali do zoo przy ulicy Zwycięstwa. Siemion był tak szczęśliwy, że bez marudzenia słuchał Olgi i Mariny, wykonując natychmiast każdą ich prośbę.

Był piękny, słoneczny dzień i dość ciepły jak na późną już jesień. W niedzielne popołudnie w zoo było sporo ludzi. Marina ani na sekundę nie zapominała o swym bólu. To, że już drugą dobę nie miała żadnych wieści o Eugeniuszu, uświadamiało jej,że w jej życiu zachodzą gwałtowne zmiany. Jak automat kroczyła po dróżkach parku i, mimo okrzyków zachwyconego Siemiona, obojętnie patrzyła na zwierzęta. Mogliby tak spacerować całymi godzinami, od jednego ogrodzenia do drugiego, lecz Olga zarządziła, że pójdą jeszcze tylko do lwów, a potem pojadą do kwiaciarni. Marina ucieszyła się z tego. Lepiej będzie się czuła wśród swych ulubionych kwiatów, sam na sam ze swymi myślami, niż chodząc po zoo. „Może coś niedobrego stało się z Żenią?” − myślała, lecz przypomniawszy sobie, jak w piątek niespodziewanie wyszedł z restauracji, zleciwszy kelnerowi opiekę nad nią i Olgą, przekonywała się powoli o czymś zupełnie przeciwnym.

Nagle zobaczyła go. Stał w odległości około dziesięciu metrów od nich w swym ocieplanym sportowym kostiumie i trzymał za rączkę trzyletniego może malca. Obok niego stała niewysoka, jasnowłosa kobieta i trzymała drugiego chłopca, nieco starszego. Rozmawiali z ożywieniem i śmiali się, patrząc na malutkie lwiątka. Marina nagle zatrzymała się i tak mocno ścisnęła rączkę Siomki, że chłopczyk aż krzyknął. Olga od razu zauważyła, że przyjaciółka zbladła i zmieniła się na twarzy.

− Co z tobą? Co się stało?

Marina jakby straciła dar mowy. Pociemniało jej w oczach i z trudem łapała powietrze. Poczuła się skrzywdzona i oszukana. Nie miała sił oderwać wzroku od Eugeniusza, kobiety i dzieci. Widziała, jak uśmiechając się, objął ramieniem żonę i przytulił ją do siebie, a drugą ręką przytrzymywał nóżki chłopca siedzącego na jego szerokich barkach. Uderzenie okazało się zbyt silne. W jednym momencie całe życie dziewczyny legło w gruzach. Potoki łez trysnęły z samej głębi jej serca i paliły policzki. Olga poszła śladem jej wzroku i błyskawicznie wszystko zrozumiała.

− Ach, więc o to chodzi! Idziemy stąd, Marinko! Mówiłam ci przecież, że jest żonaty!

− Nie mogę − ledwie wyszeptała Marina. − On musi mnie zobaczyć, nie wiem tylko, jak to zrobić.

Walcząc z drżeniem nóg, usiadła na stojącej tuż obok ławeczce.

− Zaraz coś wymyślimy − rzekła Olga.

Wraz z Siemionem poszła w kierunku żelaznego ogrodzenia, przy którym zachwycała się lwami szczęśliwa rodzinka. Marina nie spuszczała z nich oczu. Po drodze Olga mówiła coś cicho do Siemiona, a chłopczyk posłusznie kiwał główką. Podeszli tak blisko, że Eugeniusz, zauważywszy Olgę, zaraz postanowił się oddalić i przejść z całą rodziną do innych zwierząt. W tym momencie Siomoczka zwrócił się w stronę Mariny i, machając rączką, zawołał głośno:

− Marina! Marina! Chodź do nas! Zobaczysz coś ciekawego!

Zaskoczony Eugeniusz obejrzał się i przez sekundę stał jak wmurowany. Marina wykorzystała tę chwilę, by spojrzeć mu w oczy. Zobaczyła w nich zdumienie i strach, ból i rozpacz, przerażenie i gorycz. Mężczyzna postawił syna na ziemi i, wziąwszy go za rączkę, poszedł powoli w przeciwnym kierunku. Ramiona mu obwisły i wydał się nagle mniej przystojny i znacznie niższy. Cała jego postać, nawet z tyłu, wyrażała niewypowiedziany smutek i przygnębienie. Jasnowłosa kobieta i starszy chłopczyk podążali za nim.

Olga podeszła do Mariny, usiadła obok i wzięła ją za rękę. W ciemnych oczach szefowej również błyszczały łzy. Być może przypomniała sobie o swym zadawnionym bólu, a może tylko współczuła przyjaciółce. Siemion patrzył na obie zdziwiony, niczego nie rozumiejąc. Olga zamówiła telefonicznie taksówkę i cała trójka skierowała się do wyjścia.

W samochodzie Marina nadał płakała. Ciągle nie wierzyła w to, co się stało, lecz trudno było zaprzeczać faktom.

− Wygoń go od siebie, Marinko! On złamie ci życie. Musisz znaleźć w sobie dość siły, by już więcej się do niego nie odezwać i nie wierzyć jego tłumaczeniom − namawiała przyjaciółkę Olga. − Tacy jak on nie porzucają swych żon z powodu nowej miłości. Wolą urządzać sobie wygodne życie na boku.

Marina płakała całą drugą połowę dnia, co jednak nie przeszkadzało jej układać cudownych kompozycji kwiatowych. Siemion siedział obok i głaskał ją po drżących od spazmatycznych łkań plecach. Wieczorem, przed zamknięciem sklepu, nadeszła wiadomość od Eugeniusza: „Będę w kwiaciarni za dwie minuty. Wszystko wyjaśnię. Wyjdź”.

Marina wyłączyła telefon, zgasiła światło za zapleczu i poprosiła Siomkę, by siedział cicho. Po chwili usłyszała podjeżdżający samochód i zanim jeszcze Eugeniusz wszedł do sklepu, zdążyła uprzedzić Olgę, że nie wyjdzie do niego. Zostawiła uchylone drzwi, aby wszystko widzieć i słyszeć. Serce biło jej znów ciężko i nierówno. Zimny pot wystąpił na czoło i zaczęły drżeć ręce. Wsłuchiwała się w każdy dźwięk, w każde słowo.

− Gdzie Marina? − usłyszała do bólu znajomy głos.

− Nie twoja sprawa! − Olga nie miała zamiaru być dla niego uprzejma.

− Ola, proszę cię, nie odpowiadaj mi tak grubiańsko. Poszła już do domu?

− Odpowiadam, jak mi się podoba. Mariny tu nie ma, a tak w ogóle to zostaw ją w spokoju. O mało jej dzisiaj nie zabiłeś.

Eugeniusz nie odpowiedział na ten zarzut. Strzepnął klapy swego eleganckiego płaszcza, jakby zmiatając z nich słowa Olgi, i wybiegł ze sklepu. Marina ledwie się powstrzymała, by nie wyjść ze swego ukrycia. Słysząc, jak odjeżdża jego samochód, znów się rozpłakała.

Olga przez godzinę nie mogła jej uspokoić. Dosłownie prowadziła ją za rękę po dobrze oświetlonym, ludnym Kreszczatiku. Nawet miłe szczebiotanie Siemiona i jego pytania nie znajdowały odzewu w jej sercu i umyśle. Poszli na kolację do modnej knajpki, lecz Marina nawet nie tknęła jedzenia. Po kolacji jeszcze dwie godziny spacerowali po gwarnej alei. Olga namawiała przyjaciółkę, by znów u niej przenocowała, lecz ta odmówiła. Weszli do metra, by pojechać do domu, choć w różnych kierunkach. Przy pożegnaniu Siemion mocno objął Marinę.

− Bardzo cię polubiłem, ciociu Marino, tylko nie chodź już więcej do zoo. Po nim zaczęłaś jeszcze bardziej płakać.

− Do jutra − zawołała przez ramię Olga, z trudem odciągając siostrzeńca od przyjaciółki. − Jutro poniedziałek, możesz więc pospać trochę dłużej i przyjść do pracy przed drugą.

− Dzięki, Oleńko. − Marina uśmiechnęła się smutno.

Wysiadła na swojej stacji i, pogrążona w niewesołych myślach, szła jak automat po ciemnych, pustych, lecz hałaśliwych ulicach, aż znalazła się przed swym domem. Nagle ostre światła reflektorów wyrwały jej samotną postać z ciemności. Samochód zatrzymał się, zagradzając jej drogę na podjazd kamienicy. Wyskoczył z niego Eugeniusz i ani się obejrzała, kiedy mocno ją objął.

− Nie dotykaj mnie!

Krzyknęły w niej jednocześnie udręczona dusza, urażona ambicja, oburzenie i zazdrość. Próbowała się wyrwać, sprzeciwić pragnieniu serca. Ach, jak bardzo kochała te mocne objęcia, lecz równie gorzko przyszło jej uświadomić sobie, że przeznaczone są nie tylko dla niej jednej.

− Nie dotykaj mnie − wybuchła znowu. − Ty podły kłamco, niegodziwcze, oszuście!

− Marinko, ja nie mogę bez ciebie żyć! − Zaczął pokrywać pocałunkami jej zapłakaną twarz.

− Jak śmiesz! Wypuść mnie, zdrajco!

− Uspokój się, kochanie. Pozwól mi wyjaśnić.

− Nie chcę słyszeć twych kłamliwych wykrętów!

Eugeniusz siłą wsadził ją do samochodu i zaczął uspokajać jak małe dziecko. Nadał łkała w jego objęciach.

− Nie mogę bez ciebie żyć − powtórzył. − Kocham cię.

Marina spojrzała mu w oczy, które błyszczały od wstrzymywanych łez.

− Ale ja już tak nie myślę − wyszeptała.

− Bóg jeden wie, że mówię prawdę − rzekł cicho Eugeniusz.

Rozdział czwarty

Jechali powoli ulicami nocnego miasta, które migotało wesoło różnokolorowymi światłami, jakby mieszkali w nim sami beztroscy ludzie. Eugeniusz przywiózł ją do jakiejś małej, spokojnej restauracyjki z przytulnymi, dyskretnie oświetlonymi boksami, aby spokojnie o wszystkim porozmawiać. Marina z góry wiedziała, że rozmowa ta nie przyniesie jej ulgi, a tylko dostarczy nowego bólu. Mężczyzna zamówił kawę, owoce oraz jej ulubioną gorzką czekoladę i poprosił kelnera, by im nie przeszkadzano.

− Dlaczego robisz mi to wszystko, Żenia? − Marina znów otarła łzy. − Dlaczego nigdy nie wspomniałeś, że masz żonę i dzieci? Co to za gra? Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi!

Starała się zachować spokój, lecz jej drżący głos zdradzał silne zdenerwowanie.

− Nigdy nie igrałem z twoim sercem, Marinko. Pokochałem cię od pierwszej chwili naszego spotkania i kocham nadal tak mocno, że sprawia to ból. Jak widzę, nie tylko mnie. Nie chciałem tego. W mojej rodzinie wszystko było inaczej, dopóki nie spotkałem ciebie.

− Chyba nie wiesz, jak to boli, gdy zostaje się zdradzonym. − Po jej policzkach znów popłynęły łzy. − Dlaczego nie powiedziałeś, że jesteś żonaty?

− Nigdy mnie o to nie pytałaś. A poza tym, czyżbyś zapomniała nasze spotkanie w pociągu? To było dla mnie prawdziwe tsunami.

Westchnął głęboko i objął głowę dłońmi.

− Nie wiem, jak wybrnąć z tej sytuacji − mówił drżącym głosem. − Żle się z tym czuję, Marinko. Nawet nie mogę prosić o pomoc Boga. On już dawno się ode mnie odwrócił.

Podniosła na niego zapłakane oczy, w których widniało nie tylko nieme pytanie, lecz i gotowość do dalszego wysłuchiwania. Po kilku łykach wystygłej kawy Eugeniusz ciągnął dalej swą spowiedź:

− Od wczesnego dzieciństwa znałem Boga i wiedziałem, co Jezus Chrystus uczynił dla ludzi. Dopóki mieszkałem z mamą, moja wiara była żywa. Czytałem Biblię, chodziłem do szkółki niedzielnej, jeździłem na obozy młodzieżowe, uczestniczyłem w nabożeństwach ewangelizacyjnych i śpiewałem pieśni o miłości i ofierze Chrystusa. Kiedy skończyłem siedemnaście lat, poznałem dziewczynę z domu dziecka. Przez pięć lat, kiedy studiowałem w instytucie, korespondowaliśmy, a potem ożeniłem się z nią i przeprowadziliśmy się do Kijowa. Nina okazała się troskliwą żoną i dobrą matką. Życie w stolicy jednak zakręciło mną. Stopniowo przestawałem się modlić i czytać Biblię. Moja wiara w Boga utraciła wszelki sens. Rzuciłem się w wir pracy, nawet rodzina zeszła na drugi plan. Dbałem jedynie o to, by żonie i dzieciom niczego nie brakowało. Wygodne mieszkanie, komfortowe meble, markowe ciuchy z drogich sklepów i tak dalej. Wydawało się, że Ninę to zadowala i często mówiła, że jest ze mnie dumna. Dla niej, zupełnej sieroty, wychowanej w domu dziecka, to życie w dostatku oznaczało raj na ziemi. Nigdy nie robiła mi wyrzutów, kiedy wieczorami nie przychodziłem do domu i przez całe lata spokojnie wszystko przyjmowała. Kiedy nawiązywałem kolejny romans, po prostu dzwoniłem i powiadamiałem, że jestem zajęty. To jej wystarczało i nawet nie pytała, gdzie i z kim jestem. Po prostu mi wierzyła, albo sprawiała wrażenie, że wierzy. Nie wymagała nigdy żadnych wyjaśnień. Dla niej najważniejsze było mieć męża i ojca dla dzieci. Na wszystko inne przymykała oczy. Przyjaciele zazdrościli mi tego, a mnie w pełni urządzała taka neutralność. Niczego sobie nie odmawiałem.

Marina słuchała tej spowiedzi, czując, że mężczyzna mówi prawdę. Piekące łzy przesłaniały jej oczy i spływały po policzkach. Teraz siedział przed nią zupełnie inny człowiek. Kochała go, lecz zupełnie nie znała. Święto się skończyło. Eugeniusz odkrywał przed nią całą swą duszę.

− Kumple, restauracje, noce w kasynie, kobiety − to wszystko stało się codziennością i sensem życia. O Bogu nawet nie wspominałem i irytowałem się, kiedy matka cytowała mi wersety z Biblii. W maju mocno się przeziębiła i leżała zwysoką gorączką. Pojechałem ją odwiedzić. Dla świętej zgody poszedłem wniedzielę na nabożeństwo do kościoła, do którego chodziłem w dzieciństwie. Bardzo poruszyło mnie kazanie pastora. Miałem wrażenie, że mówi to wszystko do mnie. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Męczyły mnie wyrzuty sumienia i postanowiłem skończyć z dotychczasowym życiem. Z tą myślą chodziłem przez kilka następnych dni, a potem wsiadłem do pociągu i spotkałem ciebie.

Eugeniusz znowu ciężko westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Marina siedziała bez ruchu niczym ptak ze zranionymi skrzydłami. W środku szarpał nią niewypowiedziany ból. Setki myśli kłębiły się w jej głowie, a serce rozpadało się na tysiące maleńkich, kłujących kawałków. Męczyło ją uczucie wielkiej winy wobec żony i synów Eugeniusza. Gdyby tylko wiedziała! Czy stałaby na równi z jego licznymi kochankami? Przecież przyśnił się jej jeszcze przed ich spotkaniem! Nic z tego nie rozumiała, nie było też w tym żadnej logiki, jakby coś potwornego wtargnęło gwałtownie w jej życie. W tym momencie pragnęła umrzeć, by nie doznawać już więcej takich męczarni. Siedziała jednak spokojnie, ocierając łzy.

− Przez kilka miesięcy udawało mi się ukryć przed żoną nasz związek, byłem bardzo ostrożny, bojąc się, że cię stracę. Do żadnej kobiety nie czułem tak silnego pociągu, jak do ciebie. Wydawało mi się, że mogę za ciebie nawet umrzeć. Stałem się milszy dla żony tylko dlatego, by niczego nie podejrzewała. Potem Nina zaczęła zauważać we mnie jakąś przemianę, ale uspokajałem ją, przynosiłem kwiaty, obsypywałem prezentami, sugerując, że się myli. W weekendy jeździłem z rodziną za miasto, chodziliśmy razem do kina, do cyrku, aby potem spędzać wieczory z tobą. Wszyscy czuliśmy się szczęśliwi, było nam dobrze, aż któregoś razu nazwałem Ninę twoim imieniem. Jakoś się z tego wykręciłem, leczpo dwóch dniach, myśląc ciągle o tobie, zrobiłem to samo. Żona zaczęła się czegoś domyślać i urządziła mi pierwsze przesłuchanie, a później awanturę. Potem znowu i znowu... Życie stało się nie do zniesienia. W ubiegłym tygodniu już nie wytrzymałem i, opowiedziawszy jej o nas, zaproponowałem polubowny rozwód. Zapewniłem, że będę ich utrzymywał, gdyż bardzo kocham swoje dzieci. Nina mocno zbladła, lecz spokojnie mnie słuchała, nie odezwawszy się słowem. Nie uroniła ani jednej łzy. Sam okazałem się zakładnikiem powstałych okoliczności. Dopóki nie było ciebie w moim życiu, nie zastanawiałem się nawet, czy żona mnie kocha. Być może ona sama to zrozumiała dopiero wtedy, gdy pojawiła się jej rywalka. Nie wiem, czy miłość naprawdę jest tym wszystkim, co zwykle wkłada się wto słowo. Okłamywałem ciebie i ją, a także samego siebie. Kochałem ciebie, lecz żyłem z nią. Było mi z tym wygodnie. Potem Nina poprosiła o trzy dni na przemyślenie całego problemu.

Tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w Siurpryzie, to ona zadzwoniłai powiedziała, że wyjeżdża z dziećmi bardzo daleko i zadwadzieścia minut wsiadają do pociągu. Nie byłem w stanie pogodzić się z myślą, że mógłbym żyć bez swoich synków, więc pojechałem ich szukać. Moje serce pękało z bólu. Wzywałem Boga, prosząc Go o pomoc i wybaczenie. Mój starszy, dwunastoletni syn powiedział, że jeśli porzucę mamę, to nigdy nie nazwie mnie ojcem. Teraz wiesz już wszystko.

Marina już nie płakała. Łzy wyschły, lecz nie czuła ulgi. Jego słowa padały w jej serce niczym ciężkie kamienie, pozostawiając siniaki i guzy. Przyszłość rysowała jej się w kolorze nocnego nieba. Zobaczyła Eugeniusza w zupełnie innym świetle. W końcu podniósł głowę, lecz nie wytrzymawszy jej wzroku, znów ją opuścił.

− Tu nie ma nic do dodania, Żenia − powiedziała cicho − ja odchodzę. Żegnaj.

− Nie! − Złapał ją za rękę. − Odwiozę cię.

Jechali przez pogrążone w nocnym mroku miasto, a przepaść między nimi wydała się już nie do zniwelowania.

− Marinko, wybacz mi. − Jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą próbował ją objąć. − Niech wszystko zostanie po dawnemu. Bardzo cię kocham.

I dalej mówił o swym życiu, o tym, że znów wszystko będzie dobrze, ona jednak siedziała, milcząc i przepuszczając wszystkie swe gorzkie myśli przez pryzmat zbolałego serca. Kiedy podjechali pod jej dom, a on próbował wejść za nią do mieszkania, zaprotestowała:

− Jedź do domu, Żenia. Muszę mieć czas, by to wszystko sobie przemyśleć.

− A więc do jutra. Zadzwonię. − Chciał ją objąć, lecz odsunęła się od niego jak od kogoś obcego.

W domu zaraz odłączyła telefony, domowy i komórkę, potem zażyła dwie pastylki nasenne i położyła się do łóżka, analizując w myślach jego spowiedź tak długo, dopóki nie zawładnął nią mocny, głęboki sen.

Obudził ją dzwonek do drzwi. Z początku nie mogła się zorientować, gdzie się znajduje, dopiero głos Olgi, która wołała ją po imieniu, przywrócił jej świadomość. Spojrzała przez wizjer i otworzyła drzwi. Przerażona przyjaciółka, z zapłakanymi oczami, rzuciła jej się na szyję.

− Chwała Bogu! Żyjesz! Myślałam, że targnęłaś się na życie. Dzwoniłam do ciebie chyba z dwadzieścia razy, aż w końcu zamknęłam sklep i przyjechałam.

Marina rzuciła okiem na zegar i zdziwiła się, że tak długo spała. Dochodziła siódma wieczorem.

− Mocno zasnęłam! Rozbieraj się, Oleńko. Zaraz napijemy się kawy.

Po chwili siedziały w przytulnej, maleńkiej kuchence, a Marina wylewała przed przyjaciółką swój ból i opowiadała o wszystkim, co usłyszała od Eugeniusza. Łzy niczym nieproszeni goście cisnęły jej się do oczu.

− Kiedy się poznaliśmy, nie powiedział, że jest żonaty, a teraz twierdzi, że z żoną nic go już nie łączy prócz dzieci.

− Ach, oni wszyscy tak mówią. − Olga machnęła ręką. − Też przez to przechodziłam. Mówię ci, on nigdy się nie rozwiedzie i tobie też nie pozwoli wyjść za mąż. A w naszym wieku coraz trudniej rodzić dzieci. Czas ucieka nieubłaganie.

− Wiesz, Olu, ja nawet nie chcę, żeby się rozwodził − rzekła smutno Marina. − Nie chcę też, by należał do mnie tylko w połowie. I tak zawsze jakaś część jego serca będzie z nimi. Sama nie wiem, jak postąpić. Źle mi bez niego, lecz z nim, po tym wszystkim, byłoby mi jeszcze gorzej.

Znów wybuchła płaczem. Olga nie powstrzymywała przyjaciółki, rozumiejąc jej ból, a kiedy ta trochę się uspokoiła, spytała:

− A jeśliby on jeszcze w pociągu powiedział ci, że jest żonaty, czy to by cię powstrzymało?

Marina przestała płakać i spojrzała zdziwiona na Olgę.

− Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Tak bardzo oswoiłam się z myślą, że należymy do siebie, że nie myślałam o niczym innym.

− Wszystko minie, koleżanko. Jeszcze sama z siebie będziesz się śmiać. − Olga uścisnęła ją.

− Nie, Oleńko, nie minie. Ja nie mogę żyć bez niego. Nic mnie nie cieszy − łkała Marina.

− W takim razie, Marinko, pogódź się z tym, że jest żonaty i dziel go z inną kobietą. Innego wyjścia nie ma. Za to zawsze będziesz tą upragnioną, a przy tym nie będziesz musiała prać mu skarpetek ani prasować koszul.

Rozległ się dzwonek. Olga cicho podeszła do drzwi i zerknęła przez wizjer. Po drugiej stronie stał Eugeniusz z ogromnym bukietem róż.

− Idź otworzyć. Zjawił się twój skarb − mruknęła niezadowolona Olga. − Ach, zapomniałam ci powiedzieć, że dziś trzy razy przyjeżdżał do sklepu. Szukał cię.

− Ja nie mogę, Olu. Otwórz, ale nie zostawiaj mnie z nim samej, proszę.

− Nie obiecuję − powiedziała Olga, otwierając drzwi.

− Co z nią? − spytał od progu, zdejmując płaszcz.

− Nietrudno zgadnąć.

Olga, wziąwszy od niego jakieś pudełka, wyszła do drugiego pokoju i włączyła telewizor. Eugeniusz zdjął buty i wszedł z kwiatami do kuchni. Marina siedziała zwinięta w kłębek na małej wersalce, wycierając łzy. Teraz była podobna do małej dziewczynki, która nie może poradzić sobie z wyrządzoną jej krzywdą i bólem. Położył róże obok niej i zamknąwszy drzwi, usiadł naprzeciw na małym taborecie. Wziął jej ręce w swoje i szepnął, patrząc jej w oczy:

− Wybacz mi.

− Byłoby lepiej, gdybyś tu nie przychodził − powiedziała opuchniętymi od płaczu ustami i odsunęła się od niego. − Czuję się, jakbym znów pogrzebała swoją miłość.

− Nie, Marinko, ona żyje. Kocham cię tak bardzo, że nie mogę żyć bez ciebie.

Znów próbował ją przytulić, lecz ona nie pozwalała nawet się dotknąć. Wtedy on ukląkł.

− Najdroższa moja, ukochana! Niech więc wszystko zostanie tak, jak jest − błagał. − Niech do czasu, kiedy moje dzieci trochę podrosną, będzie między nami tak jak dotąd.

− Nie chcę ciebie z nikim dzielić. To niemożliwe! − zerwała się z krzykiem. − Czy ty tego nie rozumiesz?! Ja też chcę mieć dzieci! Skończyłam dwadzieścia siedem lat!

Zaczęła tak głośno szlochać, że do kuchni wpadła przestraszona Olga i zaczęła ją uspokajać, nie zwracając uwagi na Eugeniusza, jakby go w ogóle tu nie było.

− Przestań, Marinko. Żaden mężczyzna nie jest wart takich męczarni. Jesteś jeszcze młoda i ładna, spotkasz kogoś, kto będzie ciebie wart. Chcesz, to gdzieś sobie pojedziemy? Na świecie jest tyle pięknych miejsc! Wkrótce Boże Narodzenie, dlaczego miałybyśmy się smucić? Trzeba się wyrwać z tego koszmaru. Pojedziemy, powałęsamy się trochę po Europie i będzie dobrze.

− Nie, nie będzie − łkała dalej Marina.

− Wszystko minie, kochana. Jesteś przecież silna. Odpuść sobie tego drania.

− Ola, idź do domu! Daj nam porozmawiać! − nie wytrzymał Eugeniusz, ale kobieta traktowała go jak powietrze. − Wezwę ci taksówkę, tylko proszę, zostaw nas samych! − Patrzył błagalnie na Olgę.

− Nie, to ty się wynoś i zabieraj te swoje róże! − Marina wstała z wersalki.

Otworzyła drzwi i wystawiła za próg wszystkie pudełka, a potem rzuciła kwiaty na klatkę schodową. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie chce z nim dłużej rozmawiać.

− Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś taka okrutna! − powiedział Eugeniusz. − Daj mi trochę czasu, a rozwiodę się z żoną.

Marina, uśmiechając się gorzko przez łzy, podeszła do niego tak blisko, że w jego oczach błysnęła iskierka nadziei. Lecz ona tylko cicho rzekła:

− Żenia, ja nie chcę, byś się rozwodził. To nie uczyni mnie szczęśliwą. Wręcz przeciwnie, my obie, twoja żona i ja, będziemy nieszczęśliwe. Jestem tylko kolejnym zauroczeniem w twym życiu.

− Nie mów tak! − wydusił z siebie blady z gniewu i rozpaczy.

Jego spojrzenie odzwierciedlało smutek, zakłopotanie, rozczarowanie i ogromną, bezgraniczną mękę. Marina znów się rozpłakała, chowając twarz. Nagle poczuła jego głęboki smutek i przejmujący ból, jakby oboje mieli jedno wspólne serce. Cierpiał tak samo jak i ona. Potem dziewczyna usłyszała stuknięcie zamykanych drzwi. To wyszła Olga.

Eugeniusz odetchnął z ulgą i przytulił ją tak mocno, że zabrakło jej tchu.

− Jesteś moja! I tylko moja! Nie zostawiaj mnie, najdroższa! Jesteś mi potrzebna jak powietrze, jak samo życie! O, Boże, jak ja cię kocham!

Szeptał te gorące słowa miłości wprost do jej serca. Drżała, słuchając ich, i czuła, jak ból zaczął powoli ustępować, a po chwili rozpłynął się zupełnie w jego namiętnych pocałunkach. Znowu pogrążyli się w świecie dalekim od wszelkich problemów. W świecie ciepłych rąk i pieszczot, gdzie wszystko bywa takie piękne.

Wyszedł od niej już po północy, zabrawszy z sobą to, co pozostało z jej rozbitego serca.