Moja lista gości - Rebecca Serle - ebook + książka

Moja lista gości ebook

Serle Rebecca

3,8

Opis

Gdybyś mogła zjeść kolację w towarzystwie pięciu dowolnych osób, kogo byś zaprosiła i dlaczego?

Swoje trzydzieste urodziny Sabrina planowała świętować standardowo i bez fajerwerków. Każdego roku razem ze swoją przyjaciółką Jessicą spotykały się na urodzinowej kolacji, na której wspominały studenckie życie, plotkowały i wypijały morze wina. Tak miało być i tym razem…

Kiedy Sabb nieco spóźniona dociera na spotkanie, okazuje się, że przy stole czekają już nieżyjący już od lat ojciec, Audrey Hepburn, wykładowca z czasów studenckich oraz były narzeczony.

Jak to możliwe? Jakim cudem znaleźli się oni przy jednym stole? I kto poradzi sobie z tą niezręczną ciszą?

Moja lista gości to słodko-gorzka opowieść o dorastaniu, trudnych pożegnaniach i o tym, że musimy zrozumieć swoją przeszłość, by otworzyć się na przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (43 oceny)
15
12
11
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ANN000

Nie polecam

Przeciętna obyczajówka, niezbyt ciekawi bohaterowie. Dla mnie nie warta polecania.
20
NataliaAgnieszkaBlanca

Całkiem niezła

„Moja lista gości” autorstwa Rebecci Serle Nie oceniaj książki po okładce… Okładka wskazuje raczej na coś lekkiego, urodzinowego (akcja połowy książki toczy się wokół obiadu urodzinowego głównej bohaterki) - w praktyce jest jednak „trochę” inaczej… Książka pełna jest goryczy, smutku i żalu o przeszłość, której nie można już zmienić. Sporo jest w niej także rozważań filozoficznych o przemijaniu i akceptacji przeszłości. Książka dobrze napisana, warto ją przeczytać, natomiast moim zdaniem mniej więcej od połowy zdecydowanie traci - a zazwyczaj oczekujemy, że pod koniec będzie jeszcze ciekawiej! Pierwszą połowę przeczytałam z przyjemnością - drugą zmęczyłam…
00
Day_200

Dobrze spędzony czas

4,5
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Dinner List

Copyright © 2018 Rebecca Serle

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Aleksandra Wolska

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Marta Akuszewska, Agata Tondera

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Design by L. Horton

Adaptacja okładki: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66981-46-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mojej babci Sylvii Pesin, która nauczyła mnie, że przede wszystkim, maleńka, musisz kochać samą siebie.

 

Oraz dla jej Sama – pierwszej osoby na mojej liście.

 

 

 

 

 

 

Ile mil do Babilonu?

Trzy razy po dziesięć i trzy.

A czy dotrę tam w blasku świec?

Tak, do Babilonu i z powrotem,

Jeśli nogi pozwolą ci biec,

Dotrzesz tam w blasku świec.

 

– tradycyjna rymowanka dla dzieci

 

Gwiazdy, które widzisz nocą,

to oczy śpiących słoni;

każdy pozostawia jedno otwarte,

by mieć na nas oko.

 

– Gregory Colbert

Ashes and Snow

 

 

 

 

 

 

19:30

 

 

 

– Czekaliśmy godzinę.

To słowa Audrey. Wymawia je niemal kąśliwie – i taka jest moja pierwsza myśl. Nie: Audrey Hepburn przyszła na moją urodzinową kolację, lecz:Audrey Hepburn jest zirytowana.

Włosy ma dłuższe niż w moich wyobrażeniach. Włożyła coś, co wygląda na kombinezon, ale nogi ma schowane pod stołem, więc trudno powiedzieć. Góra jest czarna, z kremowym kołnierzykiem i trzema okrągłymi guzikami z przodu. Na oparciu krzesła wisi czarny kardigan.

Robię krok do tyłu. Patrzę na nich. Na nich wszystkich. Usiedli przy okrągłym stole na samym środku restauracji. Audrey twarzą do drzwi, profesor Conrad po jej prawej, Robert po lewej. Tobias zajął miejsce po drugiej stronie Roberta, po jego lewej widzę Jessicę, a między nią a Tobiasem jest puste miejsce dla mnie.

– Zaczęliśmy bez ciebie, Sabrino – mówi Conrad, podnosząc kieliszek z winem. Pije czerwone, podobnie jak Jessica. Audrey ma szkocką, Tobias piwo. Robert nie pije.

– Usiądziesz? – pyta mnie Tobias. Głos mu się nieco łamie i wydaje mi się, że nie rzucił palenia.

– Nie wiem – odpowiadam. Jestem zaskoczona, że z moich ust w ogóle wydobywają się jakieś słowa, bo to jest czyste szaleństwo. Może to tylko sen. Może to jakieś załamanie nerwowe. Mrugam. Wydaje mi się, że jeśli otworzę oczy, zobaczę przy stoliku samą Jessicę, bo nikogo więcej się nie spodziewałam. Mam ochotę wybiec z restauracji albo popędzić do łazienki, oblać twarz zimną wodą i sprawdzić, czy oni naprawdę wszyscy tutaj są – czy naprawdę wszyscy tutaj jesteśmy.

– Proszę – mówi. W jego głosie słychać nutę desperacji.

Proszę. Takiego słowa użyłam przed jego wyjazdem. Proszę. Wtedy nie zrobiło żadnej różnicy.

Zastanawiam się nad tym. Bo nie wiem, co innego miałabym zrobić. Bo Conrad właśnie nalewa merlota z butelki, a ja nie mogę tak po prostu stać przy wejściu.

– Zaczynam panikować – oznajmiam. – Co tu się dzieje?

– To twoje urodziny – zauważa Audrey.

– Uwielbiam tę restaurację – odzywa się Conrad. – Nic się nie zmieniła przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.

– Wiedziałaś, że tu będę – mówi Jessica. – Jakoś znajdziemy miejsce dla kilku osób więcej.

Zastanawiam się, co powiedziała, kiedy tu przyszła. Czy była zaskoczona, uradowana.

– Może moglibyśmy porozmawiać – rzuca Robert.

Tobias milczy. Mieliśmy z tym problem. Tak łatwo przychodziło mu pozwolenie, by cisza przemówiła za niego. Dopada mnie frustracja większa niż niedowierzanie. Siadam.

Restauracja tętni życiem, goście nie przejmują się tym, co się dzieje przy tym stoliku. Jakiś ojciec próbuje uciszyć małe dziecko; kelner nalewa wino do kieliszków. Sala jest niewielka, liczy może dwanaście stolików. Przy wejściu stoją różowe hortensje w doniczkach, a w miejscu styku ściany z sufitem wiszą lampki choinkowe. W końcu to grudzień.

– Muszę się napić – oznajmiam.

Profesor Conrad składa dłonie. Pamiętam, że robił tak krótko przed końcem wykładu albo po zadaniu nam wykonania dużego projektu. To jego sposób na wyczekiwanie akcji.

– Przyjechałem na to wyjątkowe wydarzenie aż z Kalifornii, więc mogłabyś przynajmniej powiedzieć, czym się teraz zajmujesz. Nie wiem nawet, jakie ostatecznie wybrałaś przedmioty wiodące.

– Mam opowiedzieć o swoim życiu? – pytam.

Jessica przewraca oczami.

– Komunikacja społeczna – mówi.

Profesor Conrad przykłada dłoń do piersi, udając zszokowanego.

– Teraz pracuję w wydawnictwie – mówię nieco obronnym tonem i pytam przyjaciółkę: – Co tu się dzieje?

Jessica kręci głową.

– To twoja kolacja.

Moja lista. Ona oczywiście wie. Była przy tym, jak ją spisywałam. To był jej pomysł. Pięcioro ludzi, żyjących lub nie, z którymi chciałabyś zjeść kolację.

– Nie uważasz, że to szaleństwo? – mówię.

Wypija łyk wina.

– Trochę. Ale codziennie dzieje się coś niebywałego. Zawsze ci to powtarzałam, pamiętasz?

Kiedy zajmowałyśmy razem tamto ciasne mieszkanko na Dwudziestej Pierwszej, wszędzie miała jakieś inspirujące cytaty. Zapisywała je na lustrze w łazience. Na biurku z Ikei, na którym stał nasz telewizor. Zaraz przy drzwiach. Zamartwianie się to życzenie sobie tego, czego nie chcesz. Człowiek planuje, Bóg się śmieje.

– Czekamy jeszcze na kogoś? – pyta Robert.

Audrey obraca nadgarstek.

– Mam nadzieję, że nie – mówi.

Upijam łyk wina. Biorę głęboki wdech.

– Nie – odpowiadam. – To już wszyscy.

Patrzą na mnie. Cała piątka. Patrzą z wyczekiwaniem, nadzieją. Patrzą, jakbym miała wytłumaczyć im, co tutaj robią.

Ale nie mogę. A przynajmniej jeszcze nie. Dlatego otwieram menu.

– Złóżmy zamówienie – rzucam. I składamy.

 

 

 

 

 

 

Jeden

 

 

 

Pierwszy raz zobaczyłam Tobiasa na wystawie na Santa Monica Pier. Cztery lata później przedstawiliśmy się sobie w metrze, które utknęło w tunelu pod Czternastą, a na pierwszej randce spacerowaliśmy po moście Brooklińskim. Nasza historia trwała dokładnie dekadę, co do dnia. Jednak, jak już to zostało powiedziane, łatwiej jest widzieć początek niż koniec czegoś.

Byłam w college’u, na drugim roku. Uczęszczałam na wykłady z filozofii prowadzone przez profesora Conrada. W ramach kursu co tydzień jeździliśmy na wycieczki organizowane po kolei przez różnych studentów. Ktoś zabrał nas do słynnego znaku Hollywood, ktoś inny do opuszczonego domu przy Mulholland, zaprojektowanego przez słynnego architekta, o którym nigdy nie słyszałam. Nie jestem pewna, jaki to miało cel, poza tym, że Conrad, jak sam przyznał, lubił wyciągnąć nas z sali wykładowej.

– To nie tam się uczymy – powtarzał często.

Kiedy przyszła kolej na mnie, wybrałam wystawę Ashes and Snow. Słyszałam o niej od znajomych, którzy widzieli ją w poprzedni weekend. Na plaży przy Santa Monica Pier postawiono dwa ogromne namioty, w których swoje prace pokazywał artysta Gregory Colbert – duże, piękne prace fotograficzne ludzi żyjących w harmonii z dziką przyrodą. Przez cały rok dwa tysiące szósty na Sunset Boulevard wisiał gigantyczny bilbord pokazujący dziecko czytające klęczącemu słoniowi.

To był tydzień przez Świętem Dziękczynienia. Następnego dnia leciałam do Filadelfii, żeby spędzić czas z rodziną matki. Mama zastanawiała się nad przeprowadzką z powrotem na wschód, skąd pochodziła. Mieszkałyśmy w Kalifornii, odkąd skończyłam sześć lat, praktycznie odkąd odszedł od nas tata.

Denerwowałam się. Pamiętam, że przeklinałam samą siebie za to, że zapisałam się na organizację tego wydarzenia w chwili, gdy miałam tyle innych spraw na głowie. Kłóciłam się z Anthonym – moim ówczesnym chłopakiem. Studiował biznes i ciągle się schodziliśmy i rozchodziliśmy. Rzadko opuszczał dom swojego bractwa, jeśli nie liczyć „międzynarodowych” imprez, gdzie jedynymi podróżami były te do toalety po wymieszaniu zbyt wielu różnych alkoholi. Cały ten związek był fikcją, składał się głównie z pisania i popijaw, z których jakimś cudem coś skleciliśmy. Jeśli mam być szczera, to był związek na przeczekanie, dla nas obojga. On był dwa lata starszy, w Nowym Jorku już czekała na niego praca w finansach. Gdzieś z tyłu głowy majaczyła mi myśl o tym, by to udawanie związku przerodziło się w udawanie wspólnego mieszkania, ale oczywiście to się nigdy nie stało.

Ashes and Snow okazało się niesamowitą wystawą. Wnętrza namiotów były pełne dramatyzmu, a przy tym spokoju – to było jak praktykowanie jogi na krawędzi klifu.

Nasza grupa szybko się rozpierzchła – zauroczona skalą projektu. Dziecko całujące lwa, mały chłopiec śpiący z rysiem, mężczyzna pływający z wielorybami. A potem zobaczyłam jego. Stał przed pracą, której wspomnienie rwie mi serce tak mocno, że muszę zrobić krok do tylu. Pokazywała chłopca z zamkniętymi oczami, za jego plecami orzeł rozkładał swoje skrzydła.

Z miejsca oblał mnie zachwyt nad pracami, nad samym obrazem, nad tym chłopcem. Tym stojącym w namiocie. Brązowe, rozczochrane włosy. Wiszące nisko na biodrach dżinsy. Dwie brązowe koszulki, tworzące warstwy jak w glebie. Nie od razu zobaczyłam jego oczy. Jeszcze nie wiedziałam, że mają niezwykle przenikliwy odcień zieleni, niczym szlachetne kamienie, tak ostre, że mogłyby wbić się prosto w ciało.

Stanęłam obok niego. Nie patrzyliśmy na siebie. Przez kilka minut. Pięć, może więcej. Nie wiedziałam, co mnie tak fascynuje, on czy ten chłopiec. Ale poczułam przepływającą między nami energię; piasek wokół nas też wydawał się nią naładowany. Wszystko zdawało się zbiegać. Przez jedną piękną, wspaniałą chwilę istniała tylko jedność.

– Przyszedłem już czwarty raz – powiedział, wciąż patrząc przed siebie. – Chcę zostać tu na zawsze, dokładnie w tym miejscu.

– Jest piękny – odparłam.

– Cała wystawa jest niesamowita.

– Studiujesz? – zapytałam.

– Aha. – Zerknął na mnie. – Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.

– Ja na Uniwersytecie Południowej Kalifornii – rzuciłam.

Gdyby był innym mężczyzną – takim w typie Anthony’ego na przykład – skrzywiłby się. Powiedziałby coś o rywalizacji między tymi dwiema uczelniami. Ale nie jestem nawet pewna, czy wiedział o tym rytuale, który powinniśmy byli wtedy odprawić – Trojanie kontra Bruinowie, dwie wrogie drużyny.

– Co studiujesz? – zapytałam.

Wskazał ręką na płótno.

– Jestem fotografem – odparł.

– Jakim?

– Jeszcze nie wiem. W tej chwili moją specjalnością jest bycie średnio kiepskim we wszystkim.

Zaśmiał się, więc mu zawtórowałam.

– To na pewno nieprawda.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem – rzuciłam, patrząc z powrotem na pracę.

Nieopodal zebrała się grupka nastolatek, które się na niego gapiły. Kiedy spojrzałam na nie, zachichotały i się rozeszły. Nie dziwiłam się – był zachwycający.

– A ty? Niech zgadnę. Aktorstwo.

– Ha. W żadnym wypadku. Komunikację – odparłam.

– Byłem blisko. – Wskazał palcem na moją klatkę piersiową. Chciałam go chwycić. – Tak czy inaczej, dobrze mieć takie umiejętności.

Najważniejszą częścią komunikacji jest usłyszeć to, co nie zostało powiedziane.

– To samo powtarza mi mama.

Wtedy odwrócił się do mnie, jego oczy otworzyły się na moje. Nie wiem, jak to inaczej opisać. Jakby ktoś włożył klucz w zamek. Drzwi się otworzyły.

Wzmógł się wiatr, włosy zaczęły mi fruwać wokół twarzy. Wtedy były dłuższe, znacznie dłuższe niż teraz. Próbowałam nad nimi zapanować, ale to jak polowanie na motyla. Cały czas mi umykały.

– Wyglądasz jak lew – powiedział. – Szkoda, że nie mam ze sobą aparatu.

– Są za długie. – Zarumieniłam się. Miałam nadzieję, że włosy to zakryją.

On tylko się uśmiechnął.

– Muszę iść – rzucił. – Ale teraz jakoś nie chcę.

Widziałam za nim profesora Conrada, który robił wykład czwórce studentów z naszej grupy niedaleko pracy z żyrafą, która wydawała się niemal w skali rzeczywistej. Dał mi znak, żebym podeszła.

– Ja też. To znaczy też nie chcę.

Chciałam powiedzieć coś jeszcze albo żeby on coś powiedział. Stałam w bezruchu, czekając, aż poprosi mnie o numer telefonu czy inne informacje. Nie zrobił tego. Tylko mi zasalutował, poszedł w stronę Conrada i opuścił namiot. Nie dowiedziałam się nawet, jak się nazywa.

Gdy wróciłam do domu, zastałam tam Jessicę. Byliśmy jedynymi studentkami drugiego roku z całego kampusu naszej uczelni, które wciąż mieszkały w akademiku. Tak było taniej, a żadnej z nas nie było stać na przeprowadzkę. Nie miałyśmy takich pieniędzy jak wiele naszych kolegów i koleżanek z hrabstwa Orange i Hollywood.

W tamtych czasach Jessica miała długie brązowe włosy i duże okulary, prawie codziennie nosiła powłóczyste sukienki, nawet zimą. Chociaż wtedy najniższe temperatury to było dziesięć, piętnaście stopni.

– Jak tam wystawa? – zapytała. – Chcesz iść dzisiaj do Pi Kapp? Sumir powiedział, że robią przebieraną imprezę z tematem plażowym, ale nie musimy nic specjalnego wkładać.

– Może.

– Zadzwoń do Anthony’ego – rzuciła, wstając do gwiżdżącego czajnika.

– Chyba już nie będę się z nim spotykać – odparłam.

Słyszałam, jak nalewa wrzątek do kubka, rozdziera opakowanie z herbatą.

– Jak to „chyba”?

Zaczęłam skubać brzeg dżinsowych szortów.

– Spotkałam dzisiaj na wystawie takiego kolesia.

Jessica wróciła z kubkiem parującego naparu. Zaproponowała mi łyczka. Pokręciłam głową.

– Opowiadaj. To ktoś z twojej grupy?

– Nie, po prostu tam przyszedł.

– I co z nim?

– Jest fotografem, studiuje na UCLA[1].

Jessica podmuchała herbatę i usiadła na podłodze.

– Zamierzasz się z nim umówić?

– Nie, nie wiem nawet, jak się nazywa.

Jessica zmarszczyła brwi. Miała w swoim życiu dokładnie jednego chłopaka – Sumira Bediego, który kilka lat później został jej mężem. Ich związek nie wydawał mi się szczególnie romantyczny; wciąż na taki nie wygląda. Zakwaterowano ich w tym samym akademiku na pierwszym roku. Zaprosił ją na otrzęsiny w bractwie, zgodziła się, zaczęli się spotykać. Rok później przespali się ze sobą. Dla obojga to był pierwszy raz. Nie rozckliwiała się, gdy o nim mówiła, ale za to rzadko się kłócili. Moim zdaniem przez to, że oboje rzadko pili alkohol. Mimo wszystko Jessica była romantyczką, bardzo angażowała się w moje sercowe sprawy. Chciała poznać każdy szczegół. Czasami trochę wyolbrzymiałam, żeby miała czego słuchać.

– Po prostu już chyba nie chcę spotykać się z Anthonym. – Jak miałam jej wyjaśnić, co się właśnie stało? Jak wyjaśnić, że w jednej chwili oddałam serce nieznajomemu, którego prawdopodobnie miałam już nigdy nie zobaczyć?

Odstawiła kubek na stolik.

– No dobra, w takim razie musimy odnaleźć tego chłopaka.

Rozczuliła mnie tym. Taka już była Jessica – nie potrzebowała sposobu, jedynie powodu.

– Zwariowałaś – powiedziałem. Wstałam i wyjrzałam przez okno; byłyśmy na dwudziestym piętrze. Na zewnątrz po kampusie kręcili się studenci, jak maleńcy żołnierze na misji. Z góry wszystko wydawało się takie uporządkowane i intencjonalne. – On nawet nie chodzi na naszą uczelnię. To niemożliwe.

– Trochę wiary, dziewczyno – rzuciła. – Moim zdaniem twój problem polega na tym, że nie wierzysz w przeznaczenie.

Jessica pochodziła z konserwatywnej rodziny z Michigan. Oglądałam jej powolną ewolucję z chrześcijańskiej grzecznej dziewczynki do liberalnej hippiski, a potem – wiele lat później – prosto do konserwatywnej kobiety ze Wschodniego Wybrzeża.

Dwa tygodnie wcześniej wróciła do domu ze stertą czasopism, papierem i kolorowymi kredkami.

– Robimy tablice marzeń – oznajmiła.

Spojrzałam na jej przybory i wróciłam do książki.

– Nie, dzięki.

Jessica chodziła na wykłady o duchowości – coś w rodzaju adoptowanego dziecka Obudź w sobie olbrzyma Toma Robbinsa – a prowadziła je kobieta z hinduskim imieniem, które sama sobie nadała.

– Nie zrobiłaś ze mną ani jednego ćwiczenia – powiedziała Jessica, siadając na poduszce na podłodze.

Spojrzałam na nią uważnie.

– Masz może coś mniej brokatowego?

Oczy jej pojaśniały.

– Swani poprosiła nas, żebyśmy przygotowali listę pięciu osób, żywych lub martwych, z którymi chcielibyśmy zjeść kolację. – Pogrzebała w swoich przyborach i wyciągnęła żółte karteczki. – Bez brokatu.

– A uszczęśliwi cię to? – zapytałam, zamykając książkę, już zrezygnowana.

– Na jakąś godzinę – odparła, ale widziałam błysk w jej oku. Nigdy się nie zgadzałam na takie rzeczy, chociaż nieustannie mnie o to prosiła.

Zaczęłyśmy dużo rozmawiać. O ćwiczeniu, o jego znaczeniu, o tym, że zmyślona kolacja jest jak spotkanie różnych części twojego życia, które musisz ze sobą pogodzić – bla, bla, bla. Właściwie jej nie słuchałam; zaczęłam po prostu pisać.

Pierwsze imiona przyszły łatwo: Audrey Hepburn, bo przecież byłam dziewiętnastoletnią dziewczyną. Platon, bo od szkoły średniej przeczytałam Republikę już cztery razy i byłam zachwycona – a także dlatego, że profesor Conrad często mówił o jego wkładzie w rozwój kultury. Napisałam imię Roberta, właściwie nie zastanawiając się nad tym. Gdy tylko je zobaczyłam, chciałam je wykreślić, ale nie zrobiłam tego. Nawet jeśli ledwo go pamiętałam, to w końcu mój ojciec.

Jeszcze dwa.

Uwielbiałam babcię od strony mamy. Nazywała się Sylvia i zmarła rok wcześniej. Tęskniłam za nią. Wpisałam ją na listę. Nie mogłam wymyślić piątej osoby.

Spojrzałam na Jessicę, która w skupieniu sporządzała swoją listę na ogromnym pergaminie, używając do tego czerwonej i złotej kredki.

Podałam jej kartkę. Popatrzyła, pokiwała głową i oddała mi ją. Włożyłam ją do kieszeni i wróciłam do lektury. Jessica wydawała się zadowolona.

Jednak nie w kwestii Tobiasa.

– Przecież wierzę w przeznaczenie – powiedziałam jej. Nie wierzyłam, ale uwierzyłam. Trudno to wyjaśnić. Wiele moich przekonań na temat życia utrwaliło się w ciągu tamtych dziesięciu minut, gdy stałam obok niego. – Nie powinnam była nic mówić. To głupie. Trwało tylko chwilę.

Jednak to była chwila, którą chciałam przedłużyć, więc zaczęłyśmy go szukać. Nie potrafiłyśmy go namierzyć w sieci (wpisywanie haseł „zielone oczy” i „UCLA” na Facebooku nie zdało egzaminu – poza tym czułam, że ktoś taki jak on nie ma tam profilu), więc pojechałyśmy na kampus UCLA toyotą corollą Sumira, która nie wyciągała nawet siedemdziesięciu kilometrów na godzinę na autostradzie.

– Co planujesz, gdy już tam dotrzemy? – zapytałam Jessicę. – Będziemy wołać głośno „chłopak z brązowymi włosami”?

– Wyluzuj. Ja nie zamierzam nikogo wołać.

Zaparkowała w Westwood i przeszłyśmy na północą część kampusu, gdzie stały domki szeregowe i mieszkania studentów. Przy ulicach rosły drzewa, ulice ciągnęły się od Sunset aż do wspaniałych wzgórz Bel Air. Szłam z tyłu, ciesząc się, że to ciepły dzień, że dokoła jest mnóstwo ludzi, a my możemy wmieszać się w tłum.

– Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale UCLA jest o wiele ładniejsze od USC – rzuciłam.

– Tylko pod względem lokalizacji – stwierdziła Jessica. Zatrzymała się przed tablicą ogłoszeniową przed budynkiem uniwersyteckim, może biblioteką? Nie byłam pewna. – Aha, tak jak liczyłam.

Przyjrzałam się bliżej. To była tablica klubowa. Klub Kulinarny, Klub Poezji. Podążyłam za palcem Jessiki. Postukała w żółtą ulotkę.

– Klub Fotografii – przeczytałam na głos.

Jessica uśmiechnęła się szeroko.

– Nie ma za co.

– Jestem pod wrażeniem – powiedziałam. – Ale to jeszcze nic nie znaczy. Pewnie do niego nie należy. Nie wyglądał mi na gościa, który jest członkiem klubu. A poza tym co miałybyśmy zrobić? Wbić się na ich spotkanie?

Jessica przewróciła oczami.

– Chociaż twój pesymizm jest urzekający, w przyszły wtorek mają drzwi otwarte, więc możesz tam iść.

Pokręciłam głową.

– Jak mnie tam zobaczy, uzna mnie za wariatkę.

Jessica wzruszyła ramionami.

– Albo będziecie żyli długo i szczęśliwie.

– Racja, jedno z dwóch. – Wtedy jednak zaczęłam odczuwać ekscytację. Co, jeśli zobaczę go jeszcze raz? Co powiem?

Zaburczało mi w brzuchu.

– Chcesz skoczyć do In-N-Out? – zapytała Jessica.

– Zdecydowanie.

Ruszyłyśmy z powrotem do toyoty, ale przedtem jeszcze zerwałam ulotkę i włożyłam do torebki.

– Niczego nie widziałam – powiedziała Jessica, biorąc mnie pod rękę.

Po powrocie do domu wyjęłam karteczkę z listą i dodałam piątą osobę. Jego.

 

 

 

[1] UCLA – skrótowiec od University of California, Los Angeles (Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles).

 

 

 

 

 

 

19:45

 

 

 

– Czy ktoś lubi karpia? – pyta Conrad. Nie zamówiliśmy jeszcze, bo nie potrafimy ustalić, co robić. Conrad upiera się przy wspólnym zamówieniu, Robert chce to zrobić oddzielnie, Audrey nie podoba się menu, a Jessica i Tobias zjedli już zawartość dwóch koszyków z paluszkami chlebowymi. Wkurza mnie, że dopisuje mu apetyt.

– Jeszcze karmię piersią – mówi Jessica, lecz do nikogo konkretnie. – Potrzebuję węglowodanów.

Kelner przychodzi po raz drugi i ja przejmuję pałeczkę.

– Poproszę sałatkę z cykorią i risotto – mówię. Patrzę z ukosa na Conrada. Kiwa głową.

– Przegrzebki – odzywa się. – I trochę tych afrodyzjaków.

Kelner wydaje się zmieszany. Otwiera usta, znowu je zamyka.

– Ostrygi – wyjaśnia Audrey ze znużeniem. – Ja to samo, z sałatką z cykorią.

Profesor Conrad trąca ją łokciem.

– Ależ Audrey.

Jej się to nie podoba. Wciąż jest zirytowana.

Kiedy wszyscy składają zamówienia – makaron i zupa dla Jessiki, stek i sałatka dla Roberta – dociera do mnie, że tego nie przemyślałam. Gdy wybierałam każdą z tych pięciu osób, chodziło wyłącznie o mnie, o moje problemy z nimi, moją niejednoznaczną chęć znalezienia się w ich obecności. Nie zastanawiałam się, jak będą się dogadywać między sobą.

Unikam patrzenia w lewo, na Tobiasa. Już wiem, co zamówi. Wiedziałam to, gdy tylko otworzyłam menu. Czasami tak robię, gdy jestem w restauracji. Przeglądam menu i zgaduję, na co by miał ochotę. Wiem, że weźmie burgera z frytkami i dodatkową musztardą. I sałatkę z burakiem. Tobias uwielbia buraki. Przez jakiś czas był wegetarianinem, ale zarzucił to.

– Crudo i przegrzebki – mówi.

Obracam gwałtownie głowę w jego stronę. Wzrusza ramionami.

– Burger też wyglądał fajnie, ale dopiero co zjadłem wszystkie te paluszki chlebowe.

Tobias w dziwny sposób przejmował się swoim zdrowiem. Czasami wydawało mi się, że próbował zachować wychudzoną sylwetkę – może dlatego, że dzięki niej wyglądał jak przymierający głodem artysta? Nie ćwiczył, nie biegał, ale czasami omijał posiłki albo wracał do domu z nową sokowirówką i oznajmiał, że nie zamierza już jeść przetworzonej żywności. Był doskonałym kucharzem. Crudo. Powinnam była się domyślić.

Kelner zabiera nasze menu, a Audrey pochyla się do przodu. Pierwszy raz zauważam delikatne zmarszczki wokół jej oczu. Musi być już przed pięćdziesiątką.

– Wymyśliłam kilka tematów do rozmowy – mówi tym swoim aksamitnym, cichym głosem, który wszyscy tak dobrze znamy. Jest taka filigranowa, tak kobieca, że to aż boli. Bardzo żałuję, że siedzi z nami przy tym stole. Nie powinno jej tutaj być; szkoda jej czasu.

– Nie potrzebujemy ich – stwierdza Conrad, zbywając ją. – Wystarczą wino i hasło przewodnie.

– Hasło przewodnie? – dopytuje Robert. Podnosi wzrok znad szklanki wody. Jest drobnym, niskim mężczyzną. Widać to nawet wtedy, kiedy siedzi. Mama była od niego kilka centymetrów wyższa. Zawsze wydawało mi się, że sama plasuję się gdzieś pośrodku, sądząc po tej niedużej stercie starych fotografii, ale kiedy patrzę teraz na niego, wiem, że jestem wykapanym tatą.

Mamy takie same zielone oczy, takie same długie nosy, taki sam krzywy uśmiech i rudobrązowe kręcone włosy. Nie poszedł do college’u. Nikt w jego rodzinie nie poszedł. Dostał gruźlicy w wieku dziewiętnastu lat i spędził półtora roku w szpitalu. W izolatce. Jego własna matka mogła się z nim widywać tylko zza szyby.

Mama opowiedziała mi tę historię wiele lat później. Długo po tym, jak odszedł, kiedy był już martwy i nie mogłam zadać mu żadnych dodatkowych pytań. Nie wiedziałam, czy ta opowieść miała go uczłowieczyć, czy może pokazać go jako głupszego, bardziej abstrakcyjnego – niedotykalnego. Ale nie wiedziałam też, czy wciąż go kocha. Nadal nie wiem.

– Temat! – woła Conrad. – Musimy mieć temat przewodni.

– Działalność humanitarna – proponuje Audrey.

Conrad kiwa głową. Wyciąga notes i długopis z kieszonki na piersi. Zawsze nosił tam notes, na wypadek gdyby wpadł na jakiś pomysł. W czasie zajęć wyjmował go od czasu do czasu i coś w nim zapisywał.

– Julie! – mówi. – Twoja kolej.

Jessica patrzy na niego, ma kawałek bagietki w ustach.

– Nazywam się Jessica.

– Oczywiście, Jessica.

– Rodzina – mówi, wzdychając. – Ale nie wydaje mi się, żeby o to chodziło.

– Odpowiedzialność – dodaje Robert. Nieumiejętnie powstrzymuję śmiech. Odpowiedzialność. Co za absurd.

Potem Tobias. Opada na oparcie krzesła. Splata dłonie za głową.

– Miłość – rzuca z taką swobodą, z taką łatwością. Jakby to było oczywiste. Jakby to była jedyna możliwa odpowiedź na pytanie Conrada.

Oczywiście nie jest. Ponieważ gdyby była, nie potrzebowałabym go na tej kolacji. Gdyby to była prawda, wciąż bylibyśmy razem.

Chrząkam.

– Historia – mówię jakby w odpowiedzi.

Conrad kiwa głową. Audrey upija łyk wina. Jessica się wzdraga.

Oddaj się w ręce Boga.

– Czasami nie da się iść do przodu bez uprzedniego zrozumienia tego, co się stało – odzywa się Conrad.

– A co się stało? – pyta Audrey.

Nie podnoszę wzroku, ale i tak czuję na sobie jego spojrzenie. Szkoda, że nie siedzi na miejscu Conrada. Szkoda, że czuję jego zapach – mocny, uderzający do głowy – a jego stopa pod stołem jest tak blisko; gdybym zechciała, mogłabym dotykać go swoją.

– Wszystko – mówię po chwili. – Wszystko się stało.

– Cóż, zacznijmy od tego – odpowiada Conrad.

 

 

 

 

 

 

Dwa

 

 

 

We wtorek po naszym śledztwie na kampusie UCLA byłam w biurze profesora Conrada, by przekonać go do postawienia mi trójki z plusem za pisemny egzamin, który kompletnie zawaliłam. Zawsze kiepsko sobie radziłam na jego zajęciach. Jakoś nie mogłam tego wszystkiego ogarnąć. Nie to, żebym się jakoś szczególnie starała. Przyznaję, że opuściłam się ze wszystkich przedmiotów. Nie mam żadnego wytłumaczenia poza tym, że byłam zmęczona nauką, wykładami, egzaminami. Nie chciałam już tego robić. A ciągnące się dramy z Anthonym nie pomagały.

– Może wybrałaś złe przedmioty wiodące – powiedziała mi Jessica, ale już było za późno, żeby zmienić. Kosztowałoby mnie to kolejne trzy lata, a nie było mnie na to stać ani pod względem finansowym, ani pod żadnym innym.

– Przyzwyczaiłaś się do idei, że wyniki nie są istotne – powiedział profesor Conrad. – Swoje zajęcia prowadzę z innym przeświadczeniem.

– Proszę. – Byłam bliska płaczu. – Mogę coś zrobić dla dodatkowych punktów?

Conrad pokręcił głową.

– Nie oferuję dodatkowych zadań.

– Nie mogę dostać dwójki.

– Możesz – nie zgodził się. – Tak się składa, że dostałaś.

Strach ścisnął mi żołądek.

– Przepraszam – mruknęłam.

Conrad położył mi dłoń na ramieniu. Ten gest wydawał mi się taki ojcowski. Nie byłam do tego przyzwyczajona.

– Przy następnym teście lepiej sobie poradzisz i średnia wyjdzie wyższa. To nie jest ostateczna ocena.

Zebrałam swoje rzeczy i wyszłam z jego biura – rozgoryczona, zirytowana, zła. Spojrzałam na zegarek. Gdybym ruszyła od razu, mogłabym dotrzeć na kampus UCLA przed dziewiętnastą. Zgnieciona żółta kartka na dnie mojej torby z książkami informowała, że wydarzenie zaplanowano właśnie na tę godzinę.

Zadzwoniłam do Jessiki.

– Muszę się uczyć – powiedziała. – Ale Sumir ma teraz zajęcia i kluczyki do jego auta już na ciebie czekają.

– Spotkajmy się na dole.

Na Czterysta Piątej był korek. Siedziałam i przerzucałam kanały z 98,7 na NPR. Właśnie puszczali jakiś program specjalny o protokole NASA. Zaprosili do studia kogoś, kto niedawno wrócił z kosmosu. „Najbardziej uderzyło mnie to – powiedział – jak pod pewnymi względami wszechświat jest właściwie skończony. Jak w ogóle można wyobrazić sobie granicę wszechświata?”

Zmieniłam z powrotem na Britney Spears.

Na ulotce napisano, że wydarzenie ma się odbyć w Teatrze Billy’ego Wildera. Po dotarciu na UCLA zapytałam ochroniarza o drogę i po kilku pomyłkach przy skręcaniu udało mi się znaleźć miejsce do parkowania przy ulicy. Zegarek wskazywał trzy minuty przed dziewiętnastą. Idealnie.

Ruszyłam chodnikiem i pokonałam kilka stopni prowadzących do środka, a serce biło mi jak oszalałe. Co, jeśli on naprawdę tam będzie? Co mu powiem? Jak wyjaśnię swoją obecność? Muszę udawać zaskoczoną. Koleżanka kazała mi tu przyjść. To w gruncie rzeczy była prawda. Mogło być też tak, że w ogóle by mnie nie poznał.

Znajduję w torebce błyszczyk. Maluję usta, biorę głęboki wdech i otwieram drzwi.

Na scenie ustawiono ścianki działowe, na nich zawieszono zdjęcia. Ludzie chodzili alejkami, trzymając w rękach plastikowe kubki z czerwonym winem. Podeszłam bliżej. Na razie po tamtym chłopaku nie było ani śladu.

– Jesteś jedną z artystek? – zapytała dziewczyna z długim warkoczem. Miała na sobie spodnie dzwony i bluzkę z hiszpańskim dekoltem, którą widziałam kiedyś w Forever 21. Jessica taką przymierzyła w Beverly Center w zeszły weekend.

Miałam wrażenie, że dziewczyna mnie rozszyfrowała.

– Nie. Nie, ja tylko oglądam – odpowiedziałam.

Pokiwała głową i upiła łyk wina.

– A ty?

– Tam wiszą moje prace. – Wskazała ściankę z tyłu, po lewej stronie sceny. Zobaczyłam kolory. Mnóstwo kolorów.

– Mogę iść zobaczyć?

– Pod warunkiem, że nie każesz mi iść ze sobą. Moje prace są lepsze, gdy ich nie tłumaczę.

Zostawiłam ją i weszłam na scenę. Szybko się rozejrzałam. Ani śladu. Między ściankami też nie. Nie przyszło zbyt wiele ludzi, może trzydzieści osób. Już miałam wyjść, ale zauważyłam, że nowa znajoma mi się przygląda, więc postanowiłam sprawdzić jej prace.

Po drodze coś zwróciło moją uwagę. To było zdjęcie mężczyzny. Wyglądał jak członek plemienia. Może był Marokańczykiem. Widać go było od pasa w górę, palił cygaro i właśnie wypuszczał dym z ust. Oczy miał szeroko otwarte i szare, zmarszczki na jego twarzy były niczym ślady kredy na tablicy.

Wiedziałam, że to jego. Nie wiedziałam skąd, ale byłam tego pewna.

– Przepraszam – rzuciłam do dzieciaka w dżinsach z niskim stanem i bejsbolówce, który stał zaraz obok. – Czyja to praca?

Wzruszył ramionami, po czym wskazał plakietkę w połowie wysokości ścianki. TOBIAS SALTMAN. Zaraz obok zdjęcia chłopaka z wystawy Ashes and Snow. Miałam rację.

Poczułam krew tętniącą mi w żyłach na szyi.

– Jest tutaj? – zapytałam.

Dzieciak popatrzył na mnie zmrużonymi oczami.

– Nie wydaje mi się – stwierdził.

– A jest tu ktoś, kto będzie to wiedział?

Popatrzył w stronę, z której przyszłam, i wskazał kiwnięciem głowy tamtą dziewczynę z warkoczem.

– Zapytaj jego dziewczynę – rzucił.

Żar. Właśnie to poczułam. Wstyd i zażenowanie. Oczywiście, że miał dziewczynę. Głupotą z mojej strony było myśleć, że nie. Chciałam wyjść stamtąd jak najszybciej.

Wtedy jednak zobaczyłam liczbę obok fotografii mężczyzny. Siedemdziesiąt pięć dolarów. Praca była na sprzedaż.

Nie miałam aż tyle. Na moim rachunku bieżącym było jakieś czterdzieści dziewięć dolarów, a do tego może dwieście na oszczędnościowym.

Ale wiedziałam, że muszę kupić tę pracę. Już była moja.

– Jak mogę kupić fotografię z wystawy? – zapytałam dziewczynę stojącą obok pracy ze słonecznikami. – Mogę wypisać czek?

– Jenkins ci pomoże. – Miała na myśli młodą, krótkowłosą kobietę w dżinsach i brokatowym topie, która stała oparta o ścianę po drugiej stronie i właśnie coś mówiła, zawzięcie gestykulując. Podeszłam do niej.

– Chciałabym kupić tamtą fotografię – powiedziałam, wskazując pracę Tobiasa.

Odkleiła się od ściany.

– Załatwione – powiedziała. – Niezły jest, nie?

Pokiwałam głową.

– Chyba pierwszy raz coś sprzedał. Szkoda, że go tutaj nie ma.

Wypisałam czek, zamierzając przelać odpowiednią kwotę na rachunek, żeby płatność przeszła. Dziewczyna zapakowała dla mnie zdjęcie – szary papier i sznurek, bez taśmy.

– Cholera, zapomniałam o taśmie. Nikt niczego wcześniej nie kupił.

W drodze do wyjścia pomachałam do jego dziewczyny. Uśmiechnęła się. Miała przerwę między jedynkami. Przez to zakochałam się w nim jeszcze mocniej.

W drodze powrotnej położyłam fotografię na fotelu pasażera. Gdy weszłam do mieszkania, Jessiki nie było. Wiedziałam, że nie powieszę tej pracy. Później, kiedy zapytała, powiedziałam, że go nie zastałam, że pewnie nie należy do klubu.

– Przynajmniej spróbowałaś – rzuciła.

Trzymałam fotografię pod łóżkiem, zawiniętą w szary papier, przez dwa lata. Czasami nocą wyciągałam ją i trzymałam w rękach jak coś, co ukradłam.

 

 

 

 

 

 

19:52

 

 

 

– Historia – mówi profesor Conrad, stukając długopisem w blat stolika. – Interesujący wybór.

– Byłem nauczycielem historii – rzuca Robert.

– Poważnie? – pytam.

Robert skupia wzrok na szklance wody.

– Przez dziesięć lat – wyjaśnia.

Profesor Conrad klaszcze w dłonie.

– Cudownie! Opowiadaj. Może się rozkręcimy.

– Powinniśmy wybrać przedział czasowy – stwierdza Audrey. – Jaka era? Historia Ameryki? Europy? Trzeba to zawęzić.

– Historia osobista – proponuje Tobias. Mam wrażenie, że to pierwsza rzecz, jaką powiedział, odkąd usiedliśmy, chociaż wiem, że nie; najpierw była nasza rozmowa o zamówieniu, a potem jeszcze miłość.

Zamykam oczy. Otwieram. Po kolei.

– Gdzie? – pytam Roberta.

– W Sherman Oaks – odpowiada.

– W Kalifornii.

Kiwa głową.

– Moja żona…

– Nie. – Przerywam mu. Nie chcę słuchać o jego żonie. Ani dzieciach. Ani w ogóle o jego drugim życiu. – Mieszkałyśmy we Fresno – mówię. – Mama przeprowadziła się z powrotem do Philly[2] dopiero jakieś dziesięć lat temu. Przez cały ten czas…

– Nie wiedziałem.

– Tak. A jednak nigdy nie wpadłeś na to, żeby wrócić, sprawdzić, co u nas, zapytać chociaż. Nigdy nie przyszło ci do głowy, że jesteś nam winien trochę tej swojej nowej pomyślności?

Audrey uśmiecha się i pochyla do przodu.

– Przyjaciele, zachowajmy spokój – mówi.

– Dlaczego? – pytam. Oczy mi błyszczą, ale kiedy wzrok ląduje na tych łagodnych, brązowych, mimowolnie się wycofuję.

– Bo nie dostaliśmy jeszcze przystawek i nikt się nigdzie nie śpieszy – odpowiada.

– O twojej śmierci dowiedziałam się dopiero po sześciu miesiącach. S z e ś c i u miesiącach!

– Dostałem to, na co zasłużyłem – stwierdza.

– Nie mów tak – wtrąca się Tobias. Patrzy na Roberta z mieszaniną życzliwości i jakiejś zapalczywości, której nie potrafię do końca zidentyfikować, a potem zdaję sobie sprawę, że, jak wiele razy wcześniej, nie wiem, co ma na myśli; czy jego słowa są pełne współczucia, czy prowokujące.

– O, patrzcie – odzywa się Jessica. – Jedzenie.

Trzech kelnerów przynosi nasze przystawki. Z miejsca żałuję, że zamówiłam sałatkę. Wygląda jak praca sztuki współczesnej. Listki mikrozieleniny łączą się z płatkami parmezanu. Zastanawiam się, czy Tobias podzieli się swoim crudo. Kiedyś tak robił – kładł mi jedzenie na talerzu bez pytania.

– Bardzo bym chciał wytłumaczyć, co się stało – mówi Robert, gdy wszyscy już dostali swoje przystawki.

– Wciąż jesteśmy w historii – rzuca Conrad. – Wydaje mi się, że nie zaszkodzi.

Patrzę na niego, a on unosi brwi.

– No co? – pyta. – Cała ta kolacja jest tylko po to, by rozmawiać o pogodzie?

Kręcę głową. To nie znaczy ani tak, ani nie – raczej po prostu się poddaję.

– Śmiało – wypala Audrey. – Zamieniamy się w słuch.

– Nie miałem szansy się pożegnać – zaczyna Robert. – Wyrzuciła mnie. Twoja matka nie chciała, żebym wracał.

– Byłeś pijakiem – zauważam.

Podnoszę widelcem trochę zieleniny i wkładam do ust. Smakuje jak piasek.

– Byłem nim. Marcie chciała kolejnego dziecka. Pragnęła życia, którego nie mogłem jej dać.

– Więc odszedłeś i dałeś je komuś innemu?

– Poszukałem pomocy – odpowiada Robert.

– To dobrze – wtrąca się Conrad. – Mężczyznę należy oceniać po tym, jak potrafi się rozwinąć.

Życie to rozwój. Jeśli przestaniemy się rozwijać, równie dobrze możemy umrzeć.

– Nie każda zmiana to rozwój – zauważa Audrey. Podnoszę na nią wzrok. Mam ochotę jej podziękować.

– Nie zgadzam się. – Teraz mówi Tobias. – Sam akt wykorzystania szansy, akt z m i a n y, jest z definicji aktem ewolucji. A kiedy ewoluujemy, rozwijamy się. I taki jest cel.

– Cel czego? – pytam.

– Ludzkiego życia – odzywa się Jessica.

Wkłada do ust trochę pomidorowego bisque, a potem macha dłonią przed ustami, bo okazało się zbyt gorące. Patrzę na nią z irytacją. Czasami chciałabym, żeby po prostu stała po mojej stronie, bez pytań.

– Nie twierdzę, że postąpiłem dobrze – mówi Robert. – Ale to było konieczne. Nie było innego wyjścia. Musiałem odejść.

– Konieczne – powtarza Conrad, ale nie dodaje nic od siebie.

– Miałam wtedy pięć lat – zauważam.

– Potrzebowałem pomocy. W tamtych warunkach nie umiałem się zmienić. To nie była wina twojej matki. Po prostu… nie wyszło.

– A później? Dlaczego nie wróciłeś, kiedy już było z tobą lepiej?

– Bo poznałem kogoś. A potem się bałem.

Nikt nie pyta, czego się bał. Wszyscy wiemy. Bał się, że straci to nowe życie. Straci zdrowie. Straci ją. Nie liczyło się wszystko to, co stracił do tej pory.

– To zajmie więcej niż jedną kolację – rzucam.

– Ale Sabrino – mówi Robert, po raz pierwszy patrząc prosto na mnie. – Ta jedna kolacja to wszystko, na co możemy liczyć.

 

 

 

[2] Potocznie o Filadelfii.