Mistrz marionetek - Grzegorz Skorupski - ebook + audiobook + książka

Mistrz marionetek ebook i audiobook

Skorupski Grzegorz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mistrz marionetek

Tutaj śmierć pociąga za sznurki...

Wydawało się, że Grzegorz Skorupski umie pisać tylko kryminały retro... Ale nie. Pociąga za współczesne sznurki jak nikt. Narastające napięcie, stopniowane emocje. Wybitne!

Robert Ostaszewski, autor serii z podkomisarzem Rowickim, juror Kryminalnej Piły

W sieci znajdziesz dzisiaj wszystko. Także śmierć.

Grono pedagogiczne szacownego II LO im. Adama Mickiewicza to niebanalne osobowości: historyczka Klaudia – zainteresowana prawami kobiet, procesami o czary i zdrowym trybem życia, nieustannie buszująca w archiwalnych materiałach; fizyk, który kandyduje na radnego; tolerancyjny i otwarty ksiądz Krzysztof; polonistka Olga, po rozwodzie mieszkająca z nastoletnią córką w dużym domu otoczonym lasem i wdająca się w słowne utarczki z katechetą... Na lekcjach polskiego obecny jest też praktykant Marek – wrażliwy, lekko odjechany chłopak, zainteresowany wiarą i religią. Kiedy historyczka nie przychodzi do szkoły i nikt nie wie, co się stało, Olga przegląda wiadomości w jej laptopie i, idąc tym tropem, znajduje ciało Klaudii w parku. Poczucie zagrożenia narasta, gdy w miejskim archiwum zostaje zamordowana kolejna kobieta...

Grzegorz Skorupski

Historyk, regionalista, pisarz, twórca scenariuszy gier miejskich. Autor książek historycznych i serii kryminałów retro z prokuratorem Adamem Karskim. Jeden z inicjatorów Festiwalu Kryminału Retro „Kryminalny Magiel”. Człowiek tak niejednoznaczny, jak różne są jego gusta muzyczne: stoner, doom, jazz i death metal. Pierwsza powieść z cyklu retro – Smak błękitu – otrzymała w 2018 roku wyróżnienie jury Kryminalnej Piły, a opowiadanie Gra o Rewolucję zdobyło trzecie miejsce w kategorii retro ogólnopolskiego konkursu literackiego „Stulecie Polskiego Kryminału”. Mistrz marionetek jest jego pierwszą książką osadzoną we współczesnych realiach.

Fragment

Trzęsącą się ręką podniosła odłamany suchy konar i zaczęła bez przekonania odgarniać liście. Piramida znajdujących się u góry gałęzi nagle się załamała i zsunęła w stronę Olgi. Odskoczyła w ostatniej chwili, wpadając na drzewo. Część osuwiska zasypała jej nogi. Ze wstrętem strząsnęła z butów śmierdzące szczątki roślin. Widocznie liście musiały już długo leżeć, a proces gnilny wytworzył warstwę, po której ześlizgnęła się górna część kopca. Fetor z wnętrza był zaskakująco silny. Olga ponownie próbowała strząsnąć z nóg część jakiegoś większego konara, który, zakotwiczony gdzieś głęboko, uparcie nie chciał opuścić jej buta. Klnąc na siebie za swój głupi pomysł, zrobiła większy zamach. Miała już dosyć tej przyprawiającej o ciarki na plecach eskapady. Uderzyła i... konar nie odleciał, jak liczyła, a dźwięk zderzenia jej martensa z potencjalnym kawałkiem drzewa zdecydowanie odbiegał od tego, na co była przygotowana. Przyświeciła latarką i krzyk zamarł jej na ustach. Spod sterty liści wystawała kobieca dłoń! Cofnęła się przerażona i skierowała wątły snop światła na to, co wyłoniło się w minikataklizmie, który spowodował osunięcie kopca. Leżały tam zwłoki kobiety. (...)

Do twarzy, na której zastygł wyraz zdziwienia zmieszanego z bólem, groteskowo przyklejone były złotobrązowe liście. Lewa część głowy stanowiła zastygły, zdeformowany kształt z wystającymi kawałkami sterczących w niebo białych kości. W masie zastygłej krwi żwawo ruszały się jakieś białe robaczki. Lewa ręka zaciskała się na drewnianym kołku wbitym w klatkę piersiową. Olga poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Rzuciła się biegiem w stronę bramy parku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 30 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
4,1 (17 ocen)
7
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jarek1964

Dobrze spędzony czas

Ciekawe i z zaskakującym zakończeniem
00
Litkom01

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna książka, czytałam wcześniejsze kryminały osadzone w przedwojennym Gostyniu i byłam zachwycona, choć nie jestem fanką tego typu literatury. z przyjemnością sięgnęłam po ta bardziej współczesna powieść i jestem w pełni usatysfakconowna. polecam 😁
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Będą szu­kać (pouczeń) w snach. I nawet jeśli powie­dzą, że to sen – od demona, który oczy­wi­ście godny jest ich błędu – to przy­pad­nie im znisz­cze­nie zamiast nie­śmier­tel­no­ści. Gdyż zło nie może przy­no­sić dobrego owocu, gdyż każdy, który z tego miej­sca pocho­dzi, przy­nosi to, co odpo­wiada temu miej­scu. Nie każda bowiem dusza pocho­dzi z prawdy czy z nie­znisz­czal­no­ści. Każda bowiem dusza tych eonów w naszych oczach prze­zna­czona jest na śmierć. Jest bowiem zawsze nie­wol­nicą stwo­rzoną w swych namięt­no­ściach, a znisz­cze­nie wieczne jest jej prze­zna­cze­niem.1

APO­KA­LIPSA PIO­TRA

3 marca 1634 roku

To już dziś. Ni­gdy by nie pomy­ślała, że będzie ocze­ki­wała śmierci jak wyba­wie­nia. Śmierć jak wspa­niały dar nie­bios, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie doce­niała.

Miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat, ale ostat­nie dni uczy­niły ją sta­ruszką. Nie pamię­tała już sie­bie sprzed TEGO dnia. Ogrom emo­cji i cier­pie­nia przy­głu­szył wszystko. Zatarł każde wspo­mnie­nie, jakby szczę­ście ni­gdy nie ist­niało i nie było moż­liwe w tym świe­cie, w któ­rym rzą­dzi ON. Sza­tan!

Nie potra­fiła już sobie przy­po­mnieć swo­ich dłu­gich, gru­bych war­ko­czy, które, jak pozo­stałe włosy na ciele, ogo­lono jej już na samym początku. Nie zda­wała sobie sprawy, jak publiczne pozba­wie­nie wło­sów może obe­drzeć z ludz­kiej god­no­ści. Wtar­gnięto w jej intym­ność z taką siłą wul­gar­nej prze­mocy, że oddech ZŁA czuła wręcz nama­cal­nie.

Ode­brano jej wszystko. Nawet naj­bliż­szych, któ­rzy ze stra­chu, a może pod wpły­wem tego księ­dza wyrze­kli się jej. Może uda­wali tylko? Ból fizyczny był tak silny, że mogła się sku­pić tylko na nim.

Nie spała już kilka nocy. Nie potra­fiła ich zli­czyć. Trzy, a może pięć? Ból potra­fił poko­nać nawet czas, a jej oprawcy, niech będą prze­klęci, urzą­dzali wido­wi­sko zawsze nocą. To wtedy zjeż­dżali się pań­stwo z oko­licz­nych dwo­rów, by przy węgier­skim winie przy­glą­dać się i podzi­wiać pomy­sło­wość jej opraw­ców. Czer­wony winny sok roz­le­wał się na sto­łach, kiedy kilka metrów dalej w drew­niane przy­rządy wymyśl­nych maszyn wsią­kała jej krew. Kapiąca z ust tłu­stych panów tego świata ślina zmie­szana z tłusz­czem zagry­za­nych udek kuro­pa­twy… Marzyła, by to oni dusili się krwią z kolej­nego wyry­wa­nego roz­pa­lo­nymi szczyp­cami zęba. Ale chrzęst prze­gry­za­nych kaczych kostek mie­szał się z odgło­sami kru­szo­nych zębów mło­dej dziew­czyny.

Spró­bo­wała wstać, ale jej zakrwa­wione ciało nie reago­wało. Poczuła cie­pło. Mocz roz­lał się na meta­lo­wej pry­czy, na któ­rej ją poło­żono. To dziwne, że meto­dycz­nie, powoli łamane nogi nie reago­wały na jej pole­ce­nia, jakby były zupeł­nie obce, ale potra­fiły prze­no­sić ból.

Przez zakra­to­wane okno usły­szała odgłosy gro­ma­dzą­cej się na wido­wi­sko miej­skiej tłusz­czy. Pew­nie już przy­go­to­wano stos, by dostar­czyć tej masie pożywki dla ich naj­niż­szych instynk­tów. Jakby przy­wią­za­nie pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów przy­pa­la­nego, dziu­ra­wio­nego i roz­cią­ga­nego do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści dziew­czę­cego ciała było jakimś wewnętrz­nym pra­gnie­niem, które nale­żało zaspo­koić.

Nie wie­działa, kiedy to sobie posta­no­wiła. Że się przy­zna! Prze­stała wal­czyć. Przy­znała się do wszyst­kiego, co chcieli. Musiała oca­lić język. Nie mogła pozwo­lić, żeby wyrwano jej język! Tylko wtedy to będzie miało sens.

Usły­szała rumor odsu­wa­nej zasuwy w drzwiach. Po co ją zamy­kano, jeżeli nie może nawet ruszyć nogą? Może bali się, że uciek­nie dzięki tajem­nej mocy?

Dwaj męż­czyźni, sporo już po czter­dzie­stce, chwy­cili ją bru­tal­nie pod pachy i wywle­kli z celi. Na widok słońca zmru­żyła oczy. Przez te kilka dni zupeł­nie zapo­mniała o ota­cza­ją­cym świe­cie. O wio­śnie, która miała jej przy­nieść tyle rado­ści. Wle­kli ją na boczną, wschod­nią część rynku, ale nie czuła bólu. Sły­szała tylko odgłos bosych stóp ude­rza­ją­cych o kamienny bruk.

Musiała zebrać w sobie wszyst­kie siły. Tylko zemsta dawała taką moc.

Kiedy przy­wią­zy­wano ją do gru­bego pnia, jej zmy­sły nie potra­fiły już zare­je­stro­wać, że był wyjąt­kowo ostro cio­sany. Przy­wią­zano ją w pasie, ręce pozo­sta­wia­jąc wolne. I tak nie miała żad­nych szans ucieczki. Spod pół­przy­mknię­tych powiek przy­glą­dała się wrzesz­czą­cemu tłu­mowi. Jesz­cze nie­dawno była jedną z nich. Miłą dziew­czyną, do któ­rej się uśmie­chali. Co się zmie­niło?

Poczuła swąd dymu. Więc już pod­pa­lono nasą­czony łojem wysu­szony mech. Musi pocze­kać jesz­cze chwilę… Nie da im szansy na uga­sze­nie… Nie pozwoli na powrót do lochu i tych sza­lo­nych ludzi…

– Słu­chaj­cie, ludzie! Jestem cza­row­nicą i sługą sza­tana! – prze­ra­ziła się swo­jego głosu. Był ochry­pły i skrze­kliwy, jak głos sta­ru­chy z lasu, którą kie­dyś spo­tkała, a nie mło­dej dziew­czyny.

Tłum zamarł, wpa­tru­jąc się z zafa­scy­no­wa­niem. Wyda­wało jej się, że widzi pewne poru­sze­nie w miej­scu, gdzie zgro­ma­dziły się oko­liczna szlachta i wyż­sze ducho­wień­stwo. To w ich stronę wycią­gnęła rękę.

Póki jesz­cze miała siły, musiała to dokoń­czyć. Z ogrom­nym wysił­kiem otwo­rzyła sze­rzej oczy. Chciała to zoba­czyć. Przez ostat­nie godziny zbie­rała siły tylko po to, by wypo­wie­dzieć te dwa zda­nia. Reszt­kami sił, dusząc się w dymie, zaczęła krzy­czeć, obser­wu­jąc jed­no­cze­śnie ich twa­rze.

– Ja, słu­żeb­nica Dia­bła, wydaję na ten czas i powo­łuję moich współ­wy­znaw­ców: pana Radzew­skiego i mał­żonkę jego­mo­ści, wójta Albrechta, wie­leb­nego…

12 grud­nia 1982 roku

Syrena ogła­sza­jąca koniec dru­giej zmiany wypu­ściła szary tłum zabi­ja­jący z zimna ręce. Kobiety trzy­mały się razem. Czasy były nie­spo­kojne i wolały nie wra­cać poje­dyn­czo do domu. A nuż napo­tkają patrol mili­cji, a ci, kiedy nie było świad­ków, dopusz­czali się róż­nych rze­czy, wyko­rzy­stu­jąc spe­cjalne prawa stanu wojen­nego. Zresztą od nie­dawna ich patrole wzmoc­niono o tych nie­wy­ży­tych mło­ko­sów z ZOMO, na któ­rych patrzono ze szcze­gólną pogardą. Prze­cież mogli, jak nor­malne chło­paki, iść do woj­ska. Wybrali jed­nak oddziały spe­cjal­nie prze­zna­czone do walki z demon­stru­ją­cymi na uli­cach. Teraz szczy­cili się o dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów dłuż­szymi pał­kami sztur­mo­wymi. Jakby im jesz­cze tego było mało, lubili zatrzy­ma­nych tłuc rącz­kami pałki. Ci z załogi, co cho­dzili na demon­stra­cje, opo­wia­dali, że tam, gdzie spa­dła pałka, szybko poja­wiał się siny ślad, ale tam, gdzie rączka pałki sztur­mo­wej, przez jakiś czas skóra była dziw­nie biała, zanim zaczęła przy­bie­rać całą paletę kolo­rów. Zresztą po ude­rze­niu mieli tylko jedno marze­nie: wszę­dzie, tylko nie w to samo miej­sce!

Elitę załogi sta­no­wili męż­czyźni obsłu­gu­jący auto­maty hut­ni­cze. To ich praca, oprócz pra­cow­ni­ków warsz­ta­tów napraw­czych, miała naj­więk­sze zna­cze­nie wśród rze­szy robot­ni­ków. Auto­mat nie mógł się zatrzy­mać, więc mogli zejść ze sta­no­wi­ska dopiero wtedy, kiedy w ich miej­sce wszedł zmien­nik z kolej­nej bry­gady. Mono­tonny stu­kot meta­lo­wych form, który w gru­dniową noc roz­no­sił się w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów, nie mógł zostać prze­rwany. Jeżeli zmien­nik się spóź­niał, nad­zo­ru­jący auto­mat pro­duk­cyjny nie mógł wyjść z resztą bry­gady. Nikt więc nie zwró­cił uwagi na śred­niego wzro­stu męż­czy­znę, który wyszedł z hali pro­duk­cyj­nej kwa­drans po dzie­sią­tej wie­czo­rem.

Straż zakła­dowa bar­dziej sku­piła się na tym, czy ktoś nie wynosi narzę­dzi z fabryki, niż na krę­cą­cych się na jej tere­nie pra­cow­ni­kach. Zresztą każdy mógł mieć jakiś cel. Choćby nawet przy­du­sić spra­gnioną uciech cie­le­snych kole­żankę z pracy. Teren był tak potężny, że było to bez­piecz­niej­sze i mniej nara­żone na wpadkę wobec zazdro­snych współ­mał­żon­ków, któ­rzy tutaj nie mieli wstępu.

Męż­czy­zna uni­kał oświe­tlo­nych miejsc, prze­my­ka­jąc się pod odra­pa­nym murem budyn­ków huty. Na szczę­ście nikt jesz­cze nie wpadł na pomysł, żeby straż zakła­dową wypo­sa­żyć w psy. Ciem­ność, którą zapew­nił sobie wczo­raj, eli­mi­nu­jąc za pomocą procy syna kilka żaró­wek w latar­niach, była jego sprzy­mie­rzeń­cem. Pod­biegł do kolej­nego ogar­nię­tego mro­kiem miej­sca. Jego robo­cze buty robiły potężny hałas, który gdzie indziej na pewno by kogoś zwa­bił. Ale tutaj była huta, tutaj huk był czymś natu­ral­nym. Wresz­cie zna­lazł się na miej­scu. Z nieba zaczął powoli pró­szyć drobny śnieg. To mogło pomóc – sta­wał się coraz mniej widoczny.

Było cho­ler­nie zimno. Gdyby nie ręka­wiczki, spo­cone z emo­cji ręce na pewno przy­mar­z­łyby do meta­lo­wych szcze­bli komina. Nie wie­dział, kiedy ostatni raz ktoś tam wcho­dził. To był kolejny nie­bez­pieczny ele­ment ICH planu. Któ­ryś z meta­lo­wych ele­mentów komina mógł być oblu­zo­wany, a nie miał tyle czasu, by każdy po kolei spraw­dzać, nim posta­no­wił oprzeć na nim dłoń.

Zanim zde­cy­do­wał się pod­jąć tego zada­nia, musiał spraw­dzić swoje moż­li­wo­ści. Wspiął się na naj­mniej­szy, dwu­dzie­sto­me­trowy komin. Poszło spraw­nie, ale jesz­cze przez dwa kolejne dni czuł ból w udach. Teraz stał pod komi­nem o wyso­ko­ści sie­dem­dzie­się­ciu trzech metrów. I musiał się spie­szyć. Miał nie­całe pół godziny.

Komin miał wyga­szone oświe­tle­nie. To zasługa kole­gów, któ­rzy popro­sili go o wyko­na­nie tego zada­nia.

Powoli zaczął się wspi­nać. Po kil­ku­na­stu metrach poczuł, że przed­miot przy­wią­zany do jego ple­ców, po kolej­nym zaha­cze­niu o zamon­to­wane w rów­nych odstę­pach pio­nowe pręty, zaczął się nie­bez­piecz­nie koły­sać. Lewą ręką objął pręt w zgię­ciu łok­cio­wym, a prawą pod­jął próbę się­gnię­cia do pakunku. Lekki chrzęst metalu w pół­wiecz­nej cegle komina pra­wie dopro­wa­dził go do zawału. Serce waliło mu jak mło­tem. Wresz­cie udało mu się wyswo­bo­dzić drew­niany sztyl z kom­bi­na­cji zabez­pie­czeń mocu­ją­cych go pod kurtką. Chwy­cił go mocno prawą ręką, ale teraz stra­cił moż­li­wość ubez­pie­cza­nia się na wypa­dek oblu­zo­wa­nego szcze­bla. Odrzu­cił drew­niany sztyl. Musiał wybrać wariant drugi. Ponadme­trowy kij ude­rzył cicho w śnieg, gdzieś kil­ka­na­ście metrów niżej.

Taka szansa zda­rzała się jedna na tysiąc. Piec huty szkła był kon­ser­wo­wany aku­rat teraz, w przeded­niu rocz­nicy. Może zresztą zro­biono to celowo. Pod­czas wyga­sze­nia jed­nego pieca nie było potrzeby, by cała załoga musiała być tego dnia w pracy. Ale wła­śnie wtedy pra­wie osiem­dzie­się­cio­me­trowy komin też był wyłą­czony z pracy.

Opady śniegu przy­brały na sile. A może znaj­do­wał się już kil­ka­dzie­siąt metrów nad zie­mią i wiatr był tu sil­niej­szy. Lodo­wate płatki dosta­wały się za koł­nierz i rękawy kurtki, jakby samo­bój­czo chciały się ogrzać cie­płem spo­co­nego ludz­kiego ciała. Męż­czy­zna zro­bił sobie chwilę prze­rwy. Wyda­wało mu się, że potężny komin rusza się w podmu­chach wia­tru, ale musiało to być złu­dze­nie. Nagle przy­szła mu ochota, żeby już nie wra­cać, nie męczyć się w tę mroźną gru­dniową noc, ale rzu­cić się w prze­pastną ciem­ność w dole. Otrzą­snął się i ruszył szybko pod górę. Miał tylko kil­ka­na­ście metrów do poko­na­nia, ale potem pozo­stała kwe­stia jesz­cze szyb­szego zej­ścia. O ile on, mała mrówka na tle potęż­nego komina, może pozo­stać nie­zau­wa­żony, o tyle olbrzy­mia, zro­biona z prze­ście­ra­dła flaga z napi­sem „Soli­dar­ność” na pewno będzie widoczna nawet z kilku kilo­me­trów.

Kiedy pod­cią­gnął się na ostat­nim prę­cie, prze­ra­ził go nagły hałas. Wystra­szony gołąb z wrza­skiem rzu­cił się w ciemną głę­bię nocy. Męż­czy­zna, zasko­czony, puścił się obiema rękami, opa­da­jąc do tyłu. Na szczę­ście osła­nia­jąca meta­lowa siatka wytrzy­mała nagły napór cię­żaru doro­słego czło­wieka.

Powoli wyjął flagę i zaczął ją przy­wią­zy­wać do insta­la­cji pio­ru­no­wej. Po chwili potężny kawał mate­riału opadł, lekko uno­szony podmu­chami wia­tru.

Męż­czy­zna ode­tchnął. Wyko­nał zada­nie. Cie­kawe, czy ONI szybko znajdą kogoś, kto odważy się wejść na komin i ścią­gnąć flagę? Na pewno nikogo z załogi huty! Naj­wy­żej wyda­dzą roz­kaz jakie­muś mło­demu mili­cjan­towi, który, chcąc nie chcąc, będzie musiał wleźć na komin.

Pozo­stało jesz­cze szybko zejść, co tylko pozor­nie było pro­ste. Już teraz czuł pora­ża­jący ból wywo­łany szyb­kim wej­ściem na szczyt komina. Oddech powoli wra­cał do normy, ale w gło­wie na­dal czuł dziwne pul­so­wa­nie. Pew­nie to zwią­zane z wyso­ko­ścią – pomy­ślał.

Buty śli­zgały się na meta­lo­wych prę­tach dra­biny. Tym razem, dużo bar­dziej niż wcho­dząc, musiał pole­gać na rękach. Po pięć­dzie­się­ciu metrach wie­dział, że nie może ufać mię­śniom nóg. W każ­dej chwili omdlałe stopy mogły ześli­zgnąć się i pocią­gnąć go w dół. Nie mógł pozwo­lić sobie na odpo­czy­nek. Świa­tło na komi­nie trzeba będzie wkrótce włą­czyć. Zresztą mimo pró­szą­cego śniegu noc była wyjąt­kowo jasna. Ostat­nie dwa­dzie­ścia metrów scho­dził, wła­ści­wie korzy­sta­jąc tylko z siły rąk.

Kiedy zesko­czył z ostat­niego meta­lo­wego szcze­bla na zie­mię, natych­miast padł na kolana. Zmę­czone nogi nie były w sta­nie utrzy­mać go w pozy­cji sto­ją­cej. Naj­pierw uklęk­nął, a potem, trzy­ma­jąc się cegla­nej ściany komina, pod­niósł się ciężko. Jesz­cze tylko parę metrów i odpocz­nie w zaci­szu budynku po dru­giej stro­nie placu.

Głowa pul­so­wała jak zwa­rio­wana. Czuł krew napie­ra­jącą na każdą arte­rię, każdą żyłę w jego czaszce, pró­bu­jącą roz­sa­dzić niczemu nie­winne naczy­nia. To od zmę­cze­nia, emo­cji i chyba szyb­kiej zmiany wyso­ko­ści – pomy­ślał. Spie­szył się. W końcu całość zada­nia zajęła mu jedy­nie dwa­dzie­ścia minut.

Dał kilka nie­po­rad­nych kro­ków. Wyda­wało mu się, że z ciem­no­ści bie­gnie w jego stronę kilka postaci.

– Michał? – wyszep­tał z nadzieją.

Ude­rze­nie dłu­giej pałki w twarz szybko roz­wiało jego wąt­pli­wo­ści. Padł na kolana. Zdą­żył jesz­cze zoba­czyć, że drugi z zomow­ców trzyma gumową lolę odwrot­nie. Ude­rze­nie rączki sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­cen­ty­me­tro­wej pałki w głowę pozba­wiło go przy­tom­no­ści. Kolejny cios z siłą czte­ry­stu kilo­gra­mów dosłow­nie rzu­cił nim o zie­mię.

Mili­cjant usiadł na drga­ją­cym ciele i z nie­na­wi­ścią ude­rzył jesz­cze dwa razy.

Świeży biały puch, który spadł tej nocy, zaczął zabar­wiać się wokół głowy męż­czy­zny na czer­wono.

20 paź­dzier­nika tego roku

Pokój pogrą­żony był w mroku. Jedy­nie moni­tor lap­topa rzu­cał nikłe świa­tło na nie­dbale poroz­sta­wiane sprzęty. Łóżko, a raczej roz­ło­żona kanapa nie­wiel­kich roz­mia­rów, kla­syczne biurko w stylu skan­dy­naw­skim z wytar­tym czar­nym fote­lem, pro­sty regał na książki oraz leżąca na pod­ło­dze kurtka.

Wiatr kolejny raz ude­rzył w drew­niane okien­nice, wci­ska­jąc lodo­waty podmuch przez ogromne szpary. Na para­pe­cie leżały spore frag­menty odpa­dłej zżółk­nię­tej farby i trupy owa­dów, które liczyły, że w zaka­mar­kach okien­nych uda im się prze­trwać nad­cho­dzące zimno. Odwieczna sym­bioza zwal­cza­ją­cych się gatun­ków, które jed­nak muszą współ­ist­nieć. Roz­no­szące cho­roby, gry­zące, a nawet zabi­ja­jące uczu­lo­nych owady, wyda­wać by się mogło cał­ko­wi­cie wro­gie cywi­li­za­cji stwo­rzo­nej przez ludzi, sta­no­wiły ele­ment, bez któ­rego ludz­kość nie mogła sobie pora­dzić. Były pokar­mem dla pta­ków, zapy­lały ogrody. Wresz­cie umie­rały na takich sta­rych kamien­nych para­pe­tach, pró­bu­jąc się wydo­stać, bez­sil­nie ude­rza­jąc całym wątłym cia­łem w brudną szybę ist­nie­nia, w stu­let­nich, zanie­dba­nych kamie­ni­cach, któ­rych miesz­kańcy z cza­sem zaczy­nali je przy­po­mi­nać.

Kilka dużych much, które, widać, zapla­no­wały zimową drzemkę w póź­niej­szym ter­mi­nie, spa­ce­ro­wało po zaku­rzo­nym bla­cie biurka, pomię­dzy roz­rzu­co­nymi tablet­kami, szu­ka­jąc resz­tek na kilku zaschnię­tych miskach po chiń­skiej zupce. A może po pro­stu zwie­trzyły nowy, świeży, pożywny pokarm, który znaj­do­wał się na samym szczy­cie ich ulu­bio­nej karty dań?

Ekran moni­tora pul­so­wał białą kre­ską urwa­nej roz­mowy na pry­wat­nym cza­cie. Deli­katny zarys na wpół obra­nej cebulki na fio­le­to­wym tle był jedy­nym kolo­ro­wym ele­men­tem na tej stro­nie.

Męż­czy­zna wpa­try­wał się w pul­su­jącą kre­skę czatu jak zahip­no­ty­zo­wany. Zawar­tość wcze­śniej­szej roz­mowy znik­nęła. Taka była moż­li­wość usta­wień tego pro­gramu, ope­ru­ją­cego gdzieś w bez­mia­rze inter­netu nie­do­stęp­nego dla każ­dego śmier­tel­nika. W sieci, która sta­no­wiła praw­dziwą wol­ność dla wszyst­kich użyt­kow­ni­ków.

Dwie muchy roz­po­częły podróż po jego ręce. Strzą­snął je z obrzy­dze­niem. Nie lubił lep­kich odnóży, które zda­wały się wręcz przy­sy­sać do skóry i badać kolejne war­stwy naskórka świe­żych ran. Myśl o moż­li­wo­ści kopu­la­cji owa­dów na wła­snym ramie­niu spra­wiła, że żołą­dek pod­szedł mu do gar­dła.

Przy­pad­kowo dotknął jed­nej z table­tek i zaczął bez­myśl­nie obra­cać ją w pal­cach.

Co się naprawdę wyda­rzyło? – wyszep­tał.

Ze zdzi­wie­niem zauwa­żył, że zapi­sał to zda­nie na ekra­nie kom­pu­tera.

Co się naprawdę wyda­rzyło?

Zro­bi­łem to, co do mnie nale­żało. Sta­łem się god­nym sta­nia się praw­dzi­wym sługą.

Palce spraw­nie wbi­jały się w białą kla­wia­turę z wytar­tymi pozo­sta­ło­ściami ozna­czeń liter i cyfr. Pisał wpa­trzony w ekran.

Jestem zdolny powstrzy­mać Zło i nie zawieść. Gotowy na kathar­sis i wskrze­sze­nie. Do wej­ścia na plat­formy pozna­nia, które Bóg mi obie­cał. Cze­kam.

Klik­nął w ikonę koperty w pra­wym gór­nym rogu czatu. Oprócz bez­po­śred­niej roz­mowy miał też moż­li­wość wysła­nia wia­do­mo­ści.

Odchy­lił się w fotelu z zado­wo­le­niem.

Muchy wyko­rzy­stały to natych­miast i rzu­ciły się na kla­wia­turę. Czer­wone resztki na bia­łych kla­wi­szach i inten­sywny zapach świe­żej krwi już od kil­ku­na­stu minut pobu­dzały ich zmy­sły.

Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Gdy dusza (…) zoba­czyła moc czwartą; zaś ist­niała w sied­miu posta­ciach: pierw­szą posta­cią była ciem­ność, drugą była żądza, trze­cią – nie­wie­dza, czwartą – pożą­da­nie śmierci, piątą – kró­le­stwo ciała, szó­stą – sza­leń­cza prze­bie­głość ciała; siódmą zaś zapal­czywa mądrość. Takie oto jest sie­dem mocy Gniewu, które pytają duszę: „Skąd przy­cho­dzisz zabój­czyni czło­wieka, albo dokąd idziesz, ty, która obez­wład­niasz to miej­sce?2

EWAN­GE­LIA MARII [MAG­DA­LENY]

Ponie­dzia­łek mógłby nie ist­nieć!

Ta myśl wra­cała cyklicz­nie, z tygo­dniową czę­sto­tli­wo­ścią. Olga Sta­pi­kow­ska nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, żeby prze­stały ist­nieć rów­nież pozo­stałe dni tygo­dnia, z wyjąt­kiem soboty i nie­dzieli. No może jesz­cze piątku po połu­dniu, miała wtedy tylko cztery lek­cje i koń­czyła w połu­dnie. Tego dnia, by nie psuć sobie i bliź­nim moż­li­wo­ści wcze­śniej­szego odczu­wa­nia świę­tej potęgi wol­nego week­endu, nie zapo­wia­dała prac kla­so­wych i nie robiła kart­kó­wek. Jak można czuć już na ple­cach powiew swo­body piąt­ko­wego popo­łu­dnia, już pra­wie wdy­chać aro­mat czer­wo­nego gru­ziń­skiego wina i jed­no­cze­śnie pochy­lać się nad dyle­ma­tami nie­pod­le­gło­ścio­wymi Sło­wac­kiego?

W dupie mam Sło­wac­kiego i Mic­kie­wi­cza! Ileż razy musiała się powstrzy­my­wać, żeby nie wykrzy­czeć tego w twarz lice­ali­stom recy­tu­ją­cym pod­ręcz­ni­kowe for­mułki o wspa­nia­ło­ści poezji roman­tycz­nej i o stro­fach, od któ­rych brzmie­nia po ple­cach prze­biega dreszcz lite­rac­kiej roz­ko­szy.

Cza­sami czuła się, jakby świat nie ruszył z miej­sca od stu lat i na­dal wdu­szano ją do gom­bro­wi­czow­skiej szkoły, gdzie na prze­rwie będzie cze­kał ją poje­dy­nek na miny, a metody naucza­nia, mimo nowych, obco brzmią­cych nazw kolej­nych pomy­słów refor­ma­tor­skich, i tak sku­piają się od lat na kształ­ce­niu bez­myśl­nej uczniow­skiej tłusz­czy.

Liceum, w któ­rym uczyła języka pol­skiego, jedno z kilku w mie­ście, mie­ściło się przy placu Adama Mic­kie­wi­cza i oczy­wi­ście nosiło imię wiesz­cza. Olga już nie wyma­gała, żeby szkoła miała imię Kazika Sta­szew­skiego czy Grześka Cie­chow­skiego, ale choćby Wit­ka­cego, Mrożka czy Gom­bro­wi­cza. By można było zerwać z tą sztucz­no­ścią, pato­sem i hipo­kry­zją, które ją ota­czały.

Nie wyrwę się, nie wyrwę się. To tylko wiem – frag­ment Kom­bi­natu upo­rczy­wie powra­cał, przy­wo­łany wspo­mnie­niem twórcy Repu­bliki.

Bo pracę trak­to­wała jak kom­bi­nat, który pożera jej czas i siły. A ona, zwią­zana cyro­gra­fem zwa­nym eufe­mi­stycz­nie umową o pracę, musiała tra­cić czas na próby przy­bli­że­nia języka pol­skiego w kla­sach bio­lo­giczno-che­micz­nych czy mate­ma­tycz­nych, któ­rych obni­ża­jący się poziom obser­wo­wała z prze­ra­że­niem.

Lubiła uczyć, dzie­lić się swoją pasją do lite­ra­tury. Cza­sem nawet i do Mic­kie­wi­cza, bo co nieco mu się udało. Gorzej radziła sobie z rela­cjami służ­bo­wymi. Tak zwa­nym gro­nem peda­go­gicz­nym „pro­fe­so­rów” z tytu­łem magi­ster­skim, wspar­tych auto­ry­te­tem dyrek­torki Elwiry Nowak, która sta­rała się, by pra­cow­nicy odda­wali szkole każdą sekundę życia, orga­ni­zu­jąc wyjazdy inte­gra­cyjne, wszel­kie zabawy i obchody, jakie tylko można było wymy­ślić. Nie wspo­mi­na­jąc już kil­ku­go­dzin­nych rad peda­go­gicz­nych i anga­żo­wa­nia mak­sy­mal­nej liczby pra­cow­ni­ków do drob­nych nawet imprez szkol­nych. Pani­dy­rek­tora, jak ją ochrzciła Olga, dosta­jąc gęsiej skórki na dźwięk cią­gle powta­rza­nego zwrotu „pani dyrek­tor” przez grupę ubó­stwia­czy pani Elwiry, zawsze sta­rała się o dobry wize­ru­nek szkoły u „orga­nów”, mając na myśli organ zarzą­dza­jący, czyli pre­zy­denta mia­sta, oraz organ pro­wa­dzący – kura­to­rium oświaty.

W jej poprzed­niej szkole mówiło się po pro­stu „dyrek­tor” albo „stary”. Tutaj cał­kiem spore grono poplecz­ni­ków Elwiry Nowak nawet w roz­mo­wach pry­wat­nych uży­wało z namasz­cze­niem sfor­mu­ło­wa­nia „pani dyrek­tor”, mimo że jesz­cze nie­dawno była ich kole­żanką z pracy.

Cza­sami wyda­wało jej się, że Pani­dy­rek­tora musi bar­dzo cier­pieć, zda­jąc sobie sprawę z tego, że pra­cow­nicy II LO imie­nia Adama Mic­kie­wi­cza mogą mieć swój pry­watny czas, a nawet, o zgrozo, śpią, nie śniąc o pracy na rzecz Alma Mater.

Odru­chowo się­gnęła do torebki po camele, ale przy­po­mniała sobie, że prze­cież w tej sza­now­nej insty­tu­cji grono peda­go­giczne nie powinno zachę­cać do złych nawy­ków i ofi­cjal­nie nie ist­nieje miej­sce, gdzie mogłaby w spo­koju sko­rzy­stać z prze­rwy i wypa­lić papie­rosa. A gów­nia­rze­ria jara szlugi pod pło­tem! Jedy­nym miej­scem, gdzie mogłaby w spo­koju oddać się zgub­nemu nało­gowi, były szkolne piw­nice, gdzie woźny udo­stęp­niał roz­le­głe sale warsz­ta­tów i pomiesz­czeń po kotłowni. Nie­stety, wcho­dząc do szkoły, zauwa­żyła, że zamiata sterty liści opa­dłych z potęż­nych lip rosną­cych przed budyn­kiem.

Rozej­rzała się po pokoju nauczy­ciel­skim. Pra­wie jedna trze­cia osób znaj­do­wała się na dyżu­rach. Na kory­ta­rzach, na boisku, przy toa­le­tach, przy bra­mie wyj­ścio­wej. Kiedy pierw­szy raz zoba­czyła plan dyżu­rów i uzmy­sło­wiła sobie, że przy­naj­mniej połowę czasu prze­zna­czo­nego na prze­rwy mię­dzy­lek­cyjne spę­dzi, wdy­cha­jąc wąt­pliwe aro­maty przy męskiej toa­le­cie czy drżąc z zimna na boisku szkol­nym, miała ochotę rzu­cić Pani­dy­rek­to­rze ten plan i wyja­śnić, że zatrud­niła się w cha­rak­te­rze polo­nistki, a nie straż­nika w ośrodku wycho­waw­czym. Na szczę­ście ktoś uzmy­sło­wił jej, że po tej roz­mo­wie pra­co­wa­łaby w tej szkole naj­wy­żej do końca roku szkol­nego. A ona potrze­bo­wała tej pracy. Jak cho­lera! Nawet w tym, podzie­lo­nym jak Sejm Rze­czy­po­spo­li­tej, śro­do­wi­sku.

Przy kilku dłu­gich sto­łach sie­działy grupki będące jed­no­cze­śnie wza­jem­nie rywa­li­zu­ją­cymi ze sobą frak­cjami. Pra­wie same kobiety. Wuefi­ści mieli swoją „kate­drę”, czyli naj­zwy­klej­szy śmier­dzący potem kan­to­rek w pobliżu sali gim­na­stycz­nej, i rzadko wpa­dali do głów­nego miej­sca kumu­la­cji ciała peda­go­gicz­nego. Szkoda, bo było paru, na któ­rych można było zawie­sić oko. Z cie­ka­wych nie­obec­nych zostaje zastępca dyrek­torki Pio­trek Kołacki, w sumie fajny facet, ale jeżeli wytrzy­muje całymi godzi­nami z Panią­dy­rek­torą, to jed­nak musi być jeb­nięty – ze smut­kiem poki­wała głową.

Za to przy „jej” stole sie­działa reszta męż­czyzn. No i histo­ryczka Klau­dia Schmidt, która rów­nież zna­la­zła się poza ogól­nym obo­zem bel­fe­rek. Przy stole było sześć miejsc. Olga wybrała we wrze­śniu krze­sło z brzegu, obok Klau­dii. Dalej sie­dział kate­cheta Karol Tur­ski, potem, przy oknie, ksiądz Krzysz­tof Mazu­rek. Naprze­ciw Sta­pi­kow­skiej było wolne miej­sce, dalej fizyk Julian Kamiń­ski i pod oknem, naprze­ciwko księ­dza, przy­sia­dał cza­sem wice­dy­rek­tor Piotr Kołacki.

Kiedy Olga poja­wiła się we wrze­śniu, po wej­ściu do pokoju nie napo­tkała przy­ja­znych spoj­rzeń ze strony dam­skiej czę­ści grona. Była zadbaną wysoką bru­netką, która mogła sta­no­wić zagro­że­nie dla „osia­dłych”. Kie­dyś przy­pad­kowo zauwa­żyła na pozo­sta­wio­nym na chwilę moni­to­rze tabletu kole­żanki, że szu­kała ona w sieci dokład­nie takiej samej sukienki z Taranko, w jakiej przy­szła tego dnia do pracy. Nie wystar­czało zwy­kłe obga­dy­wa­nie, musiały spraw­dzić cenę! Szkoda, że jej jesz­cze o roz­miar nie zapy­tały, jędze. Szlag by je tra­fił!

– A co pani o tym sądzi, pani Olgo? – z zamy­śle­nia wyrwał ją głos księ­dza Krzysz­tofa Mazurka.

Rozej­rzała się lekko nie­przy­tom­nym wzro­kiem. Sie­dzący obok duchow­nego kate­cheta wpa­try­wał się w nią z wycze­ki­wa­niem. Kom­plet­nie nie miała poję­cia, czego doty­czyła dys­ku­sja. Pew­nie jakichś szcze­gó­ło­wych dok­tryn kato­lic­kich, o któ­rych nie miała zie­lo­nego poję­cia.

– To zna­czy… – zaczęła, ale prze­rwał jej Kamiń­ski.

– Pani Olga odle­ciała nam w świat ulot­nych wier­szy i piękna wyż­szej lite­ra­tury – uśmiech­nął się, uka­zu­jąc paletę rów­nych, bia­łych zębów. Był zadba­nym roz­wod­ni­kiem po czter­dzie­stce, na któ­rego mniej lub bar­dziej otwar­cie cza­iła się dam­ska część grona peda­go­gicz­nego.

– Nie sądzę, pro­szę księ­dza, żeby pani Olga mogła sta­no­wić wyrocz­nię w dys­ku­to­wa­nej kwe­stii – kate­cheta Karol Tur­ski pogar­dli­wie wydął usta. – Jest prze­cież kobietą.

Tra­fił w czuły punkt. Nie cier­piała tego drob­nego blon­dyna przed czter­dziestką, który chyba nawet kąpiel częst­szą niż coty­go­dniową uwa­żał za prze­jaw grzesz­nego zbytku zgni­łej cywi­li­za­cji początku XXI wieku. Olga z obrzy­dze­niem odwra­cała wzrok, kiedy uśmie­chał się do niej, pre­zen­tu­jąc kilo­gra­mowe naloty kamie­nia nazęb­nego. Jego prze­ło­żony, pro­boszcz Mazu­rek, mimo że star­szy pra­wie o dwa­dzie­ścia lat, zawsze odzna­czał się nie­na­ganną apa­ry­cją. Może dwa razy widziała go w sutan­nie. Naj­czę­ściej przy­cho­dził w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach, sub­tel­nie pach­nąc dobrymi męskimi per­fu­mami. Nie miał też typo­wego dla potocz­nego wyobra­że­nia pro­boszcza pokaź­nego brzu­cha i nie­chluj­nej fry­zury. Gdyby nie kolo­ratka, mógł ucho­dzić za pre­zesa dużej firmy. Kate­cheta, zda­niem Olgi, nie paso­wał nawet na jego kie­rowcę.

– Kolega Tur­ski uważa, że jako kobieta nie mam odpo­wied­nich pre­dys­po­zy­cji, by zro­zu­mieć jego męski punkt widze­nia? – wyce­dziła, patrząc mu pro­sto w oczy. – I tu się kolega myli. Jestem polo­nistką i dzięki lite­ra­tu­rze potra­fię zro­zu­mieć nawet naj­bar­dziej pry­mi­tywne pobudki i skróty myślowe.

Wie­działa, że w jego przy­padku nale­żało ata­ko­wać, a nie bro­nić się. Kole­żanki uni­kały Tur­skiego i, co tu ukry­wać, dawały się czę­sto poni­żać, pozwa­la­jąc na trak­to­wa­nie z góry. Słow­nymi utarcz­kami z tym sta­rym kawa­le­rem zyski­wała uzna­nie dam­skiej czę­ści grona peda­go­gicz­nego. Mogłaby je wyko­rzy­stać, gdyby tylko jej na tym zale­żało.

– Pro­szę się nie zło­ścić, pani Olgo – ksiądz Mazu­rek pokle­pał ją po ręce. – Roz­ma­wiamy o kwe­stiach ewo­lu­cji Kościoła i wiary, a także dostępu kobiet do coraz szer­szego spec­trum spra­wo­wa­nia litur­gii. Święta Tekla była prze­cież uczen­nicą świę­tego Pawła, a święta Ninona jest apo­sto­łem Gru­zji. I według mnie nie ma prze­szkód dla zwięk­sze­nia roli sióstr zakon­nych czy, choć może zabrzmi to zbyt refor­ma­tor­sko, otwo­rze­nia semi­na­riów dla kobiet.

– I to mówi ksiądz? – Tur­ski poczer­wie­niał na twa­rzy. – To jest sprzeczne z ofi­cjalną dok­tryną Kościoła! Nie bez powodu Jezus wybrał dwu­na­stu apo­sto­łów spo­śród samych męż­czyzn!

– Jest jesz­cze rola Marii Mag­da­leny – wtrą­cił spo­koj­nie Kamiń­ski. – I jej ewan­ge­lii…

– Nie ma cze­goś takiego jak ewan­ge­lia Marii – spro­sto­wał duchowny. – To apo­kryf z trze­ciego wieku. Ale przy­po­mi­nam, że dys­ku­sja zaczęła się od kwe­stii poja­wie­nia się insty­tu­cji dia­kona sta­łego, któ­rym może być żonaty męż­czy­zna. A pan Kamiń­ski sta­nął w obro­nie kobiet, które mają ogra­ni­czone prawa dia­konatu.

– A kto to dia­kon? – Olga nie miała opo­rów, by oka­zy­wać otwar­cie nie­chęć wobec struk­tu­ra­li­zmu kościel­nego. – Młody ksiądz?

– I to mówi czło­nek wspól­noty para­fial­nej – Tur­ski nie omiesz­kał wyra­zić obu­rze­nia, na które Sta­pi­kow­ska odpo­wie­działa tylko iro­nicz­nym uśmie­chem. – Jak można nie znać pod­staw funk­cjo­no­wa­nia Kościoła? Dia­ko­nat jest pierw­szym z trzech stopni sakra­mentu świę­ceń. I to powinna pani wie­dzieć!

– Kie­dyś dia­kon to był ksiądz przed świę­ce­niami kapłań­skimi – ksiądz Mazu­rek poczuł się w obo­wiązku wyja­śnić pro­blem. – Po sobo­rze waty­kań­skim II wró­cono do kwe­stii uzna­nia dia­konatu dla osób żona­tych, które nie pójdą dalej na swej dro­dze w kie­runku dal­szych stopni sakra­mentu świę­ceń, czyli nie zostaną księżmi. W Pol­sce po raz pierw­szy wpro­wa­dzono to w życie cał­kiem nie­dawno…

– W 2008 dokład­nie – dopo­wie­dział kate­cheta.

– …nato­miast papież Fran­ci­szek utwo­rzył spe­cjalną komi­sję do spraw stu­diów nad dia­ko­na­tem kobiet. I tu poja­wia się pyta­nie o rolę kobiet. Czy będą mogły wejść w skład stanu duchow­nego?

– No prze­cież są też zakon­nice – wtrą­cił Marek Roszak, stu­dent czwar­tego roku polo­ni­styki, który już od dwóch tygo­dni odby­wał prak­tyki stu­denc­kie pod okiem Sta­pi­kow­skiej. – To nie osoby duchowne?

Młody czło­wiek rzadko aktyw­nie uczest­ni­czył w roz­mo­wach przy bel­fer­skim stole. Naj­czę­ściej przy­słu­chi­wał się ze spusz­czoną głową i wycie­ra­jąc spo­cone ręce o wypchane dżinsy, popi­jał co jakiś czas łyk coli z małej butelki. Teraz jed­nak temat ewi­dent­nie go zacie­ka­wił.

– Zakon­nice to ducho­wień­stwo świec­kie. Ale czy to, że papież powo­łał komi­sję bada­jącą kwe­stie kobiet dia­ko­nów w prze­szło­ści ozna­cza od razu, że chce pozwo­lić nie­wia­stom na udzie­la­nie sakra­men­tów?

– Nie­wia­stom? – Sta­pi­kow­ska par­sk­nęła śmie­chem, pra­wie się oplu­wa­jąc.

– Dobrze, że kole­żanka Klau­dia Schmidt tego nie sły­szy – Kamiń­ski się­gnął do brą­zo­wej skó­rza­nej teczki po pudełko Alium forte. Wsa­dził sobie dwie tabletki do ust i popił wysty­głą kawą. – Jej zain­te­re­so­wa­nie pra­wami kobiet i nie­chęć do kon­ser­wa­ty­zmu stają się coraz bar­dziej fana­tyczne. Jesz­cze tro­chę, a ucznio­wie zaczną nazy­wać ją cza­row­nicą.

– Klau­dia po pro­stu chce żyć w zgo­dzie z naturą i wyko­rzy­sty­wać jej siły – Sta­pi­kow­ska sta­nęła w obro­nie kole­żanki. – Wie­rzy, że także te duchowe. A zain­te­re­so­wa­nie pro­ce­sami o czary wcale nie ozna­cza, że jest cza­row­nicą.

– Jak w zeszłym tygo­dniu nazwa­łem ją wic­canką, to mi powie­działa, że raczej bli­żej jej do zie­lo­nej cza­row­nicy – Tur­ski z zado­wo­le­niem wycią­gnął palec wska­zu­jący. – Czyli jed­nak przy­znaje się do kultu magii i okul­ty­zmu!

Kamiń­ski otwo­rzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale prze­rwał mu prze­raź­liwy dźwięk dzwonka. Zare­ago­wał tylko Marek Roszak, który szybko się pode­rwał.

– Siedź, kolego, jesz­cze nauczysz się, że to gów­nia­rze­ria powinna grzecz­nie cze­kać na nas, a nie odwrot­nie: my wycze­ki­wać w kla­sie jak pająk w paję­czy­nie – fizyk poło­żył dłoń na ramie­niu prak­ty­kanta. – Oni dopiero pod­no­szą tyłki z ławek na boisku. Ja mam teraz lek­cję wycho­waw­czą w swo­jej dru­giej „b” i jakoś mi się do nich nie spie­szy.

Sta­pi­kow­ska, igno­ru­jąc Kamiń­skiego, ski­nęła na swo­jego prak­ty­kanta, wstała i się­gnęła po wielką torebkę, która bar­dziej przy­po­mi­nała pokro­wiec na trzy­oso­bowy namiot z cza­sów PRL-u niż atry­but kobie­cej galan­te­rii. Męż­czyźni szybko przy­su­nęli bli­żej sie­bie swoje rze­czy; ich kole­żanka zawsze pako­wała się w sta­nie lek­kiego roz­ko­ja­rze­nia, wrzu­ca­jąc do prze­past­nego otworu torebki wszystko, co zna­la­zło się w zasięgu ręki.

Prze­waż­nie grono nauczy­ciel­skie w dość śli­ma­czym tem­pie reago­wało na dzwo­nek wzy­wa­jący na lek­cje. Jed­nak teraz, może dwie minuty po stre­su­ją­cym ter­ko­cie, pra­wie rów­no­cze­śnie pode­rwało się z krze­seł. Olga odwró­ciła głowę i zauwa­żyła w drzwiach pokoju nauczy­ciel­skiego zastępcę dyrek­torki Pio­tra Kołac­kiego, który sku­piał przez chwilę całą uwagę na sobie. Pod­szedł do dużej kor­ko­wej tablicy, gdzie przy­pięto plany lek­cji, i zaczął się im skru­pu­lat­nie przy­glą­dać.

– Pani Sta­pi­kow­ska, dla­czego nie było pani przed chwilą na dyżu­rze przy wej­ściu na boisko?

Pyta­nie zostało zadane spo­koj­nym tonem, ale fakt, że wyar­ty­ku­ło­wano je wobec wszyst­kich obec­nych w pokoju, któ­rzy teraz nagle zaczęli szybko się pako­wać i wycho­dzić, ziry­to­wał Olgę.

– W ponie­działki mam tylko dwa dyżury: na dużej prze­rwie i kolej­nej – wyce­dziła.

– Ale rano wpi­sa­łem zmianę – Kołacki zimno spoj­rzał jej w oczy. – Zastęp­stwo za panią Klau­dię Schmidt.

– Przy­kro mi, ale dopiero zaczy­nam lek­cje i nie mam obo­wiązku przy­cho­dze­nia pół godziny wcze­śniej, żeby spraw­dzić, czy ktoś – pod­kre­śliła to słowo – nie dorzu­cił mi zastęp­czego dyżuru.

Główny wice­dy­rek­tor jesz­cze raz spoj­rzał w plan i wyraz pew­nego sie­bie zarządcy ustą­pił nie­pew­no­ści.

– Pani dopiero zaczyna lek­cje? – chrząk­nął, czer­wie­niąc się. – Nie zauwa­ży­łem.

Sta­pi­kow­ska kiw­nęła głową, przyj­mu­jąc zmianę postawy szefa. Szkoda tylko, że reszta grona peda­go­gicz­nego w pośpie­chu opu­ściła pokój i nie mogła być świad­kiem jej triumfu. Przy ostat­nim stole gra­mo­lił się prak­ty­kant, nie­po­rad­nie pró­bu­jąc zebrać jakieś pomoce naukowe.

– Prze­pra­szam, że tak ostro panią zaata­ko­wa­łem, ale od rana zasko­czyła nas nie­obec­ność pani Klau­dii – wice­dy­rek­tor zaczął się nie­po­rad­nie tłu­ma­czyć.

– Nie ma Klau­dii? – Olga zatrzy­mała się w poło­wie drogi do drzwi. – Jak to? Uma­wiała się ze mną na dziś. Po lek­cjach mia­ły­śmy omó­wić kwe­stię aka­de­mii w listo­pa­dzie.

Szkoła sta­rała się świę­to­wać różne wyda­rze­nia z życia swo­jego patrona, a jedną z oka­zji przy­bli­że­nia postaci wiesz­cza była rocz­nica jego śmierci, czyli 26 listo­pada. Do tego zada­nia w tym roku przy­dzie­lono wła­śnie Sta­pi­kow­ską i Schmidt, uwa­ża­jąc, że połą­cze­nie sił polo­nistki i histo­ryczki będzie odpo­wied­nim posu­nię­ciem w celu zapew­nie­nia okre­ślo­nego poziomu i powagi uro­czy­sto­ści. Dla Olgi świę­to­wa­nie czy­jejś śmierci było rów­nie bez­sen­sowne, jak huczne obcho­dze­nie dnia wybu­chu II wojny świa­to­wej pierw­szego wrze­śnia zamiast jej zakoń­cze­nia w maju. Klau­dia rów­nież nie kryła obrzy­dze­nia dla nekro­aka­de­mii ku czci wiesz­cza.

– Co jej się stało? Jest chora?

– Wła­śnie nie wiemy. Nie ode­zwała się i nie uprze­dziła. Nie odbiera tele­fonu. Nie wie pani może, co się z nią dzieje?

Klau­dia, oprócz peda­gog szkol­nej Anity Gajew­skiej, była jedną z nie­licz­nych kobiet uczą­cych w II LO imie­nia Adama Mic­kie­wi­cza, z któ­rymi mogła się doga­dać, ale ich rela­cje nie wycho­dziły raczej poza szkołę.

– Nie mam zie­lo­nego poję­cia. To do niej nie­po­dobne. Pracę trak­tuje raczej poważ­nie.

– Posta­ram się jesz­cze spró­bo­wać do niej dodzwo­nić. Może miała nagły wyjazd?

– Wie pan dosko­nale, dyrek­to­rze, że w przy­padku nagłej nie­obec­no­ści musimy brać pod uwagę dwa wyda­rze­nia: albo cho­roba, albo zachla­nie. Z czego to dru­gie nie­któ­rzy też trak­tują jak cho­robę – uśmiech­nęła się, widząc zaże­no­wa­nie na twa­rzy prze­ło­żo­nego. – No chyba że dziew­czyna miała już dość reform pol­skiej edu­ka­cji, rzu­ciła wszystko i poje­chała w Biesz­czady.

– Pani sobie żar­tuje, a co ja mam zro­bić? Dzwo­nić po szpi­ta­lach?

Kołacki mógł być świet­nym zarzą­dza­ją­cym pla­cówką oświa­tową, ale zupeł­nie nie radził sobie z prozą życia. Może dla­tego cały czas był samot­nie miesz­ka­ją­cym wdow­cem.

– Od tego jest rodzina. Panu nawet nie mogą udzie­lić takiej infor­ma­cji.

– Z tego, co wiem, pani Klau­dia też była samotną osobą.

Słowo „też” zabrzmiało w jego gło­sie jakoś smutno. Odno­siło się do jego wła­snej sytu­acji czy uznał, że ja też jestem osobą samotną? – pomy­ślała Sta­pi­kow­ska, przy­glą­da­jąc się męż­czyź­nie.

– Parę mie­sięcy temu, kiedy jesz­cze pani tu nie uczyła, zmarła jej matka i od tego czasu mieszka sama. Pod­py­ty­wa­łem zna­jo­mego poli­cjanta, czy może nie było jakie­goś wypadku od wczo­raj, ale mówił, że było wyjąt­kowo spo­koj­nie.

– Ja bym nie pani­ko­wała – Olga mach­nęła ręką. – Może musiała nagle gdzieś wyje­chać, wysłała ese­mesa, że nie zdąży do pracy, a on nie dotarł. Albo zaraz ode­zwie się jakaś nasza kole­żanka, że Klau­dia dzwo­niła do niej, a ona zapo­mniała prze­ka­zać. Naj­czę­ściej to są bar­dzo oczy­wi­ste przy­czyny. Nie warto od razu zakła­dać naj­gor­szego sce­na­riu­sza.

Kołacki poki­wał głową bez prze­ko­na­nia i odwró­cił się do tablicy, z któ­rej odpiął zmiany planu lek­cji na dziś.

Sta­pi­kow­ska kiw­nęła na prak­ty­kanta i z wes­tchnie­niem ruszyła na lek­cje.

Gsy wcho­dziła na dru­gie pię­tro, gdzie mie­ściła się jej pra­cow­nia polo­ni­styczna, czę­sto przy­cho­dziły jej do głowy myśli zwią­zane z przy­szło­ścią pracy w tej szkole. Jak to będzie, kiedy już zacznie zbli­żać się do eme­ry­tury? Czy prze­niosą ją na par­ter, żeby nie musiała wcho­dzić dwa pię­tra i ryzy­ko­wać zgonu w towa­rzy­stwie uczniow­skiej zgrai, która zapewne, zamiast pomóc, wycią­gnie smart­fony, żeby dzięki genial­nemu fil­mowi Śmierć bel­ferki na scho­dach zdo­być wię­cej laj­ków? I te opisy: reszt­kami sił pró­bo­wała dostać się na swój poste­ru­nek pracy, by sze­rzyć kaga­nek oświaty. Tym głą­bom by się raczej pochod­nia olim­pij­ska przy­dała, a nie kaga­nek. Ale finan­sowo odda­nie ostat­niego tchnie­nia w zacnych murach II LO nie wyglą­da­łoby wcale tak źle. Zgon w cza­sie pracy… przy­naj­mniej więk­sze ubez­pie­cze­nie przy­pad­nie jej córce. Dobre choć to.

– Czy­tała pani mój kon­spekt lek­cji? Mie­li­śmy go omó­wić.

Roszak wyrwał ją z zamy­śle­nia nad per­spek­tywą nie­uchron­nego zej­ścia z tego świata w towa­rzy­stwie wam­pi­rów emo­cjo­nal­nych z II LO.

– Czy­ta­łam – poki­wała szybko głową. – Nie patrz tak na mnie. Tym razem serio czy­ta­łam. Jest dobrze. Możesz pro­wa­dzić lek­cję.

– A ta insce­ni­za­cja i frag­ment filmu Polań­skiego Tra­ge­dia Mak­beta?

– Insce­ni­za­cja OK, ale nie wiem, czy nie za dużo zamie­sza­nia z tym fil­mem. Masz tylko czter­dzie­ści minut. Jeżeli zdą­żysz, możesz spró­bo­wać. Ja bym nie sta­rała się wpy­chać za wielu ele­men­tów do jed­nej lek­cji. Oni lubią nowe rze­czy, ale musisz mieć to opa­no­wane. Nie za dużo naraz, bo wpro­wa­dzisz chaos, a cha­osem pasie się nie­doj­rza­łość lice­alna.

– Pani żar­tuje.

– Broń Boże! Chyba już się prze­ko­na­łeś, że są mili, jeśli potra­fisz nimi kie­ro­wać i orga­ni­zo­wać im czas. Ina­czej to oni będą się sta­rali zorga­ni­zo­wać czas tobie. A to już nie będzie takie przy­jemne.

Przed klasą stała już pra­wie trzy­dzie­sto­oso­bowa grupa nasto­lat­ków. Mimo że jesień dawała się mocno we znaki, spora część dziew­czyn dalej z upo­rem nosiła wyjąt­kowo krót­kie blu­zeczki. No cóż, jak się wydało sporo kasy na odjaz­dowy kol­czyk w pępku, to szkoda go zakry­wać – pomy­ślała z sar­ka­zmem Olga. – Może zimą będą sobie wpi­nać mini­ka­lo­ry­fery na bate­rię, żeby zjeż­dża­jąc na nar­tach, móc przy­cią­gać męskie zain­te­re­so­wa­nie. Dam­skie może zresztą też, bo ten świat staje na gło­wie.

Wzięła lap­top z biurka i prze­nio­sła się do ostat­niej ławki pod ścianą, pozo­sta­wia­jąc pro­wa­dze­nie lek­cji Mar­kowi. Chło­pak stre­so­wał się nie­mi­ło­sier­nie i chciała, żeby przy­naj­mniej na razie zaczy­nał lek­cję od pierw­szej minuty, absor­bu­jąc uwagę uczniów. Uru­cha­mia­nie prze­sta­rza­łego już tro­chę kom­pu­tera, logo­wa­nie się do sys­temu dzien­nika elek­tro­nicz­nego Librus, wpi­sy­wa­nie tematu lek­cji i spraw­dza­nie obec­no­ści to kilka lub kil­ka­na­ście minut straty, pod­czas któ­rych nie­cier­pliwa spo­łecz­ność uczniow­ska zaczyna wpro­wa­dzać w życie wła­sne pomy­sły na wypeł­nie­nie czasu lek­cji. Zresztą nie zapi­sy­wała haseł w lap­topie, nawet tych w przy­pi­sa­nej do niej pra­cowni polo­ni­stycz­nej, i jakoś wzbra­niała się przed moż­li­wo­ścią udo­stęp­nie­nia swo­jego loginu i hasła pozna­nemu przed kil­koma tygo­dniami prak­ty­kan­towi.

Wpi­sała w odpo­wied­nią rubrykę temat: Mak­bet. Czy nie spad­nie na nich posą­dze­nie? Lite­racka psy­cho­lo­gia zbrodni i zaczęła wyszu­ki­wać wolne krze­sła ozna­cza­jące, że któ­ryś z uczniów nie tra­fił na lek­cję. Z zado­wo­le­niem pod­li­czyła stan klasy. Nie pomy­liła się, pamię­tała swo­ich uczniów. W przy­padku, gdyby miał się tym zająć prak­ty­kant, trwa­łoby to zde­cy­do­wa­nie dłu­żej. Do jej uszu doszły wersy z pierw­szego aktu sztuki:

O zmierz­chu

Po zacho­dzie słońca

Kiedy ten dzień dobie­gnie końca

Gdzie?

Tam, gdzie Mak­bet będzie żył

Na wrzo­sach więc, gdzie ryje kret.

Lećmy.

W burzę!, w stę­chłe powie­trze!, w gęstą mgłę!

Złe dobre jest! A dobre – złe.3

Czyli jed­nak nie posłu­chał jej rad i posta­no­wił oprzeć się na genial­nym spek­ta­klu w reży­se­rii Wajdy. Sądziła, że wyko­rzy­sta, jako bar­dziej współ­cze­sny i prze­ma­wia­jący do mło­dzieży, spek­takl Grze­go­rza Jarzyny. Ale jej prak­ty­kant nie poszedł na łatwi­znę. Frag­menty, które wybrał, posta­no­wił zapre­zen­to­wać w bliż­szej ory­gi­na­łowi wer­sji, prze­su­nął je jed­nak na począ­tek lek­cji, zamiast dać jako pod­su­mo­wa­nie insce­ni­za­cji uczniow­skiej. Z jed­nej strony będą mieli pewien wzór, ale z dru­giej wspa­niała rola Iwony Biel­skiej jako Lady Mak­bet może ich przy­gnieść i onie­śmie­lić. Cie­kawe… Może roz­dzieli to na dwie lek­cje? W każ­dym razie dobrze, że kom­bi­nuje. Choć jakby stra­cił ener­gię, z jaką zaczy­nał zaję­cia.

Marek Roszak był stu­den­tem czwar­tego roku stu­diów magi­ster­skich Wydziału Filo­lo­gii Pol­skiej i Kla­sycz­nej UAM w Pozna­niu. Stu­dio­wał zaocz­nie, pra­cu­jąc jed­no­cze­śnie w jakimś skle­pie. Chyba ze sprzę­tem elek­tro­nicz­nym. Na tym zna się każdy młody czło­wiek.

Nie był jakoś wyjąt­kowo przy­stojny, ale już sam fakt poja­wie­nia się nowego męż­czy­zny w kla­sie powo­do­wał wzmo­żone zain­te­re­so­wa­nie lice­ali­stek. W więk­szo­ści jed­nak po pro­stu wygłu­pia­ją­cych się pro­wo­ka­cyj­nymi spoj­rze­niami czy peł­nymi pod­tek­stów odpo­wie­dziami.

Olga przyj­rzała mu się kry­tycz­nie. Led­wie metr sie­dem­dzie­siąt, tro­chę mały jak dla niej. Jasne włosy, które mimo mło­dego wieku nie były zbyt gęste, nie sta­no­wiły dodat­ko­wego atutu, a odro­sty na szyi co naj­mniej od tygo­dnia pro­siły się o wizytę u fry­zjera. Wyróż­niały go oczy, nie­bie­skie i dość duże. Prze­waż­nie kie­ro­wał wzrok w zie­mię, uni­ka­jąc bez­po­śred­niego kon­taktu w roz­mo­wie. Ale kiedy zoba­czyła go pod­czas pro­wa­dze­nia lek­cji, zauwa­żyła w nich głę­bię i morze emo­cji. Jeżeli tylko potrafi wypra­co­wać sobie odpo­wied­nią cha­ry­zmę, ma szansę zostać dobrym bel­frem – uśmiech­nęła się. I będzie tra­cił swoje cenne godziny mło­dego życia na udo­wad­nia­nie wiel­ko­ści poezji Adama Mic­kie­wi­cza, orga­ni­zu­jąc bzdurne nekro­apele.

Wła­śnie! Apel! Schmidt zosta­wiła ją na lodzie? Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby jedna osoba, i to jesz­cze osoba tak nega­tyw­nie nasta­wiona do tych spę­dów szkol­nych jak Olga, przy­go­to­wała całość. Cho­lerna Klau­dia – zaklęła pod nosem. A w dodatku dzi­siaj miała jej oddać kieckę, któ­rej Olga potrze­bo­wała na naj­bliż­szy week­end. Jak znała życie, kole­żanka nie uzna­wała za sto­sowne „nisz­czyć” dro­giej odzieży poprzez pra­nie po każ­dym uży­ciu. Olga miała inne zda­nie, dla­tego oka­zy­wa­nie dobrego serca kole­żance, która chciała osza­ła­mia­jąco wypaść w jej stroju, kosz­to­wało ją wyda­tek w pralni che­micz­nej. A tym razem naprawdę potrze­bo­wała małej czar­nej na sobotę!

– Głu­pia pinda! – mruk­nęła chyba zbyt gło­śno, bo uczen­nica sie­dząca w ławce przed nią, zacie­ka­wiona, odwró­ciła głowę. Zaraz jed­nak z powro­tem zain­te­re­so­wała się tym, co działo się pod tablicą, ponie­waż pierw­sza grupa przed­sta­wiała wła­śnie insce­ni­za­cję frag­mentu sztuki. Jej kole­żanka, wydy­ma­jąc z pogardą wargę prze­bitą kol­czy­kiem, rzu­ciła buń­czucz­nie:

Kto wam pozwo­lił, suki wście­kłe,

Beze mnie igrać sobie pie­kłem?

Olga była pewna, że Romka Sta­chow­ska wybie­rze ten frag­ment, gdzie będzie mogła choć tro­chę dać wyraz swo­jej filo­zo­fii buntu. Mono­log Hekate nada­wał się do tego świet­nie. Zresztą z kru­czo­czar­nymi wło­sami, ostrym maki­ja­żem i poma­lo­wa­nymi na krwi­sto­czer­wony kolor dłu­gimi paznok­ciami była bar­dzo prze­ko­ny­wa­jąca.

Dużo wię­cej pro­ble­mów spra­wiała rola Lady Mak­bet jej kole­żance. Choć Zośka pró­bo­wała wczuć się w rolę doj­rza­łej kobiety, czuć było, że bra­kuje jej doświad­cze­nia.

Więc to nie czło­wiek, tylko jakieś mon­strum

W całą tę sprawę mnie wcią­gnęło, tak?

Mło­dość dziew­czyny nie współ­grała z posta­cią demo­nicz­nej kró­lo­wej.

Tak jak prze­wi­dy­wała, dzwo­nek na prze­rwę prze­rwał w poło­wie insce­ni­za­cję kolej­nej grupy. Roszak nie zdą­żył prze­pro­wa­dzić reka­pi­tu­la­cji pier­wot­nej, czyli pod­su­mo­wa­nia lek­cji. Zawsze bawiło ją to okre­śle­nie wymy­ślone kie­dyś przez meto­dy­ków: reka­pi­tu­la­cja. Cza­sem była to fak­tycz­nie powtórna kapi­tu­la­cja nauczy­ciela wobec opor­nych do przyj­mo­wa­nia wie­dzy uczniów. Mimo że lek­cja była cie­ka­wie zapla­no­wana, w pew­nym momen­cie prze­stał ją nale­ży­cie kon­tro­lo­wać i wymknęła się spod kon­troli. Nie miał czasu nawet na poda­nie pracy domo­wej czy zakresu mate­riału do przy­go­to­wa­nia na kolejną lek­cję. To był spory błąd.

– Mówi­łam, że korzy­sta­nie ze zbyt wielu modu­łów lek­cyj­nych może się wymknąć spod kon­troli – zaczęła, kiedy blady stu­dent pod­szedł do niej. – Zabra­kło pracy domo­wej. Zabra­kło pod­su­mo­wa­nia. Nie wszyst­kie grupy ukoń­czyły insce­ni­za­cję.

Roszak bez słowa kiw­nął głową. Nie spo­dzie­wała się, że to drobne nie­po­wo­dze­nie aż tak mocno go przy­bije.

– To fajny pomysł, który mogli­by­śmy zre­ali­zo­wać w środę – zro­biło jej się żal chło­paka. – Wtedy mam dwie lek­cje z rzędu. OK?

– W środę pra­cuję. Ale… – zawa­hał się. – Czy gdy­bym potrze­bo­wał pomocy, to mógł­bym do pani zadzwo­nić?

– Jeżeli będę mogła pomóc – roze­śmiała się tro­chę zasko­czona. Ni­gdy jesz­cze żaden prak­ty­kant nie uma­wiał się na roz­mowy tele­fo­niczne i kon­takty poza szkołą. – Widzimy się jutro.

– Tak – nikły uśmiech przez chwilę zaja­śniał na twa­rzy stu­denta.

*

– Czy Klau­dia mówiła ci coś o swo­jej nie­obec­no­ści? – Anita Gajew­ska wycze­kała z pyta­niem, aż w pokoju nauczy­ciel­skim zrobi się pusto. – Oddaj, to nie twoja zapal­niczka!

Było po pięt­na­stej i szkoła powoli zamie­rała. Olga pako­wała torebkę, jak zwy­kle w zamy­śle­niu wrzu­ca­jąc do niej wszystko, co zna­la­zło się w zasięgu ręki. Odło­żyła małą, zgrabną zapal­niczkę BIC i z uwagą spoj­rzała na przy­ja­ciółkę.

– Nie. Ale myśla­łam, że to może natu­ralne w jej przy­padku. Klau­dia jest cza­sem nie­źle zakrę­cona. Mogła nagle coś zna­leźć i dłu­bać w archi­wum, aż zapo­mniała o bożym świe­cie.

Nie wie­działa wiele o Klau­dii i jej zwy­cza­jach, znały się dopiero dwa mie­siące. Nie zale­żało jej na nowych zna­jo­mo­ściach i nie wal­czyła o nie w nowej pracy. Ale to wła­śnie Klau­dia i Anita przy­jęły ją z otwar­tymi ramio­nami. Były mniej wię­cej w tym samym wieku i, jak się oka­zało, miały podobne podej­ście do kwe­stii funk­cjo­no­wa­nia szkoły. O pry­wat­nych spra­wach nie było wła­ści­wie kiedy roz­ma­wiać. Umó­wiły się co prawda na jedno bab­skie spo­tka­nie, nasta­wione jed­nak głów­nie na wypi­cie wina i ulu­bio­nego ginu Klau­dii, a także by wyśmiać i obśmiać kole­gów oraz kole­żanki z pracy. Olga nie wie­działa nawet o śmierci matki Klau­dii. Nie orien­to­wała się dokład­nie, jak bli­ska zaży­łość łączy Anitę z Klau­dią.

Wie­działa, że znały się na pewno już od kilku lat, gdy Anita pod­jęła pracę w szkole. Wysoka bru­netka o brą­zo­wych oczach, pięk­nie wykro­jo­nych ustach i dłu­gich nogach począt­kowo spo­tkała się z mniej lub bar­dziej sek­si­stow­skimi komen­ta­rzami. Zarówno ze strony kole­gów, jak i bar­dziej odważ­nych, a może bez­czel­nych lice­ali­stów. Kiedy jed­nak zostali potrak­to­wani ciętą ripo­stą, na którą naj­czę­ściej ich jedyną odpo­wie­dzią był rumie­niec wstydu, szybko zaczęli spo­glą­dać na nową panią peda­gog z nale­ży­tym sza­cun­kiem i respek­tem.

O ile Schmidt była zakrę­coną histo­ryczką, która ucie­kała przed świa­tem w pożół­kłe papiery i eko­walkę z każ­dym, kto jej zda­niem nisz­czył pla­netę, o tyle Anita bar­dziej real­nie stą­pała po ziemi. Miała męża i trójkę dzieci, a pro­blemy spo­łeczne, z jakimi się spo­ty­kała, pra­cu­jąc jako peda­gog, w pierw­szym roku po roz­po­czę­ciu pracy raz na zawsze wyrwały ją z bło­giego prze­świad­cze­nia o dobru drze­mią­cym w każ­dej żywej isto­cie. Miała pewien trzeźwy spo­sób myśle­nia, który nie zawsze był udzia­łem Olgi.

– Zaczy­nała lek­cje od ósmej, więc rano nie poje­cha­łaby do archi­wum – pokrę­ciła głową Anita. – To musiało być coś innego.

– A zda­rzały jej się wcze­śniej takie numery? Znasz ją dłu­żej.

– Cza­sami zapo­mi­nała się, sie­dząc nad tymi swo­imi pożół­kłymi papie­rami. Mogła się spóź­nić kilka czy kil­ka­na­ście minut, ale nie opusz­czała całego dnia. To nie w jej stylu.

– Szcze­gól­nie że miała mi dziś oddać moją kieckę. No i mia­ły­śmy po pracy zabrać się do tego cho­ler­nego apelu.

– No widzisz! Jej nie­obec­ność jest zaska­ku­jąca. Klau­dia to nie osoba, która nagle zapije i nie jest w sta­nie rano zadzwo­nić do pracy. Albo nagle znaj­dzie miłość swo­jego życia i zatraci się na kilka dni w jakimś hote­lo­wym poko­iku na dru­gim krańcu Pol­ski.

Fak­tycz­nie, Schmidt nie nale­żała do grupy atrak­cyj­nych kobiet, które zwra­cają uwagę prze­chod­niów. Raczej spra­wiała wra­że­nie lekko zanie­dba­nej osoby, która tak przy­ziemne sprawy, jak regu­larna depi­la­cja nóg czy poranny prysz­nic, uwa­żała za nie­po­trzebną stratę czasu.

– A może mówiła ci coś ostat­nio? Że wyjeż­dża albo ktoś ją odwie­dza?

– Mówiła tylko o swo­jej pracy. Nic nowego.

Klau­dia potra­fiła z pasją opo­wia­dać o wyni­kach kwe­rendy histo­rycz­nej, odkry­ciach nowych fak­tów, co nie było jed­nak rów­no­znaczne z zain­te­re­so­wa­niem jej słu­cha­czy.

– Dzwo­ni­łaś do niej? – spy­tała Olga, modląc się w duchu, żeby przy­ja­ciółka nie odbiła pyta­nia w jej stronę. Zapo­mniała zupeł­nie, że mogła to zro­bić. Ale skoro dzwo­nił kil­ka­krot­nie Kołacki…

– Pew­nie. Jak tylko rano dowie­dzia­łam się, że Pani­dy­rek­tora łazi wście­kła i pró­bują ją ścią­gnąć do pracy. Chyba kil­ka­dzie­siąt razy. Ale nic. Żad­nego odzewu. A potem info, że jest poza zasię­giem albo wyłą­czony.

– Zaczy­nam się dener­wo­wać.

– Może pod wie­czór pod­jadę z moim Rober­tem do niej do domu. Teraz muszę jesz­cze ode­brać dzie­ciaki od babci.

– Ja mam po dro­dze – zaofia­ro­wała się Olga. Miała wyrzuty sumie­nia, że nie zadzwo­niła do kole­żanki, ale prze­grana mina jej prak­ty­kanta po nie­uda­nej lek­cji długo pozo­stała w pamięci, wypie­ra­jąc inne pro­blemy. – I tak muszę wejść po moją kieckę. Potrze­buję jej na sobotę, bo mam rodzinne spo­tka­nie.

– Jesteś cudowna – Anita pod­sko­czyła do niej i uca­ło­wała ją w poli­czek. – Zadzwoń wie­czo­rem, jak już ją nie­źle opier­do­lisz.

Po chwili po atrak­cyj­nej pani peda­gog uno­sił się już tylko zapach per­fum Eupho­ria Calvina Kle­ina, a w kory­ta­rzu sły­chać było szyb­kie, ryt­miczne stu­ka­nie szpi­lek.

Sta­pi­kow­ska wes­tchnęła i wrzu­ciła tele­fon do torebki. Po chwili zanur­ko­wała w niej ponow­nie w poszu­ki­wa­niu klu­czy do samo­chodu. Nie ma nic bar­dziej roz­śmie­sza­ją­cego face­tów niż kobieta, która się miota przed autem, wysy­pu­jąc wszystko z torebki. Nie miała zamiaru nikomu dawać takiej roz­rywki. Już dawno minęły czasy, kiedy auto miało osobny klucz do bagaż­nika, osobny do drzwi i trzeci do roz­rusz­nika, a mimo to na­dal uży­wano poję­cia „klu­czyki od samo­chodu” w licz­bie mno­giej – jej polo­ni­styczny umysł wszedł w tryb maru­dze­nia, co zawsze nastę­po­wało pod­czas poszu­ki­wa­nia rze­czy, wyda­wać by się mogło, defi­ni­tyw­nie zagu­bio­nych. Wresz­cie trium­fal­nie wyło­wiła bre­lok ze zna­kiem peu­ge­ota. Z „kotem”, jak sym­bol lwa nazy­wała zawsze Anita. Obie z Klau­dią miały koty, więc temat sier­ściu­chów wra­cał czę­sto. Mimo że Olga nie miała żad­nego zwie­rzaka, a córka w zupeł­no­ści jej wystar­czała, to to, że jeź­dziła samo­cho­dem z „kotem” na masce, uznały za kolejny czyn­nik łączący.

Osie­dle, gdzie znaj­do­wał się dom Klau­dii Schmidt, leżało na tra­sie, którą Olga codzien­nie poko­ny­wała, wra­ca­jąc z pracy. Typowe dewe­lo­per­skie bliź­niaki podzie­lone na pół, a w bied­niej­szych wer­sjach nawet na cztery czę­ści, z małym ogród­kiem, gdzie po roz­sta­wie­niu grilla jego nóżki pra­wie doty­kały prze­ciw­le­głego opło­to­wa­nia działki. Ide­alne dla ludzi, któ­rzy chcą cza­sem rano wyjść zaczerp­nąć świe­żego powie­trza, wypu­ścić dzie­ciaka z wia­der­kiem i łopatką, wie­dząc, że ni­gdzie nie zwieje. Albo dla Klau­dii, dla któ­rej liczyła się przede wszyst­kim praca badaw­cza, a jej zdol­no­ści ogrod­ni­cze prze­kra­czało nawet zało­że­nie traw­nika.

Oczy­wi­ście dewe­lo­per nie zadbał o odpo­wied­nią liczbę miejsc par­kin­go­wych i Olga musiała zapar­ko­wać swoje auto przy sąsied­niej, rów­no­le­głej osie­dlo­wej ulicy, wpy­cha­jąc się pra­wie na pod­jazd domu, który, nie wie­dzieć czemu, stał jesz­cze nie­za­miesz­kany.

Jesienny, paź­dzier­ni­kowy deszcz deli­kat­nie oto­czył wysia­da­jącą z auta Olgę. Z wyrzu­tem spoj­rzała na ciem­no­gra­na­towe chmury, które zda­wały się pokry­wać mia­sto ponurą zasłoną smutku. Nie dość, że dni koń­czyły się teraz zaska­ku­jąco szybko, to jesz­cze desz­czowa aura przy­spie­szała to zja­wi­sko.

Przez pozba­wione liści korony drzew maja­czył tył budynku przy Jaśmi­no­wej 67 K. Wszyst­kie okna były poza­my­kane, bo Klau­dia ze szcze­gólną sta­ran­no­ścią dbała, żeby jej kot nie miał moż­li­wo­ści ucieczki. Przez chwilę Oldze wyda­wało się nawet, że widzi za szybą cień krę­cą­cego się na para­pe­cie zwie­rzaka.

Potężne chlap­nię­cie i pra­wie natych­mia­stowe nie­przy­jemne uczu­cie zimna w bucie odcią­gnęło ją od przy­glą­da­nia się gęstej zabu­do­wie.

Dewe­lo­per nie zadbał rów­nież o chod­niki i poru­sza­jący się pie­szy musiał uważ­nie patrzeć pod nogi, omi­ja­jąc liczne kałuże. Sam pomysł osie­dla był nad wyraz genial­nym przed­się­wzię­ciem budu­ją­cych, któ­rzy zagrali na nosie wła­dzom mia­sta. Na tym tere­nie nie było planu zago­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­nego, który wyzna­czałby drogi i chod­niki oraz szcze­gó­łowe wytyczne doty­czące powsta­łych budyn­ków. Firma Gros­ser wyku­piła część terenu pod działki, gdzie był grunt czwar­tej klasy ornej, a następ­nie zwró­ciła się o warunki zabu­dowy dla pierw­szych kilku bliź­nia­ków. Oczy­wi­ście wła­dze miej­skie nie zda­wały sobie sprawy z zagro­że­nia i wydały zezwo­le­nie. Zresztą nie miały chyba moż­li­wo­ści zablo­ko­wa­nia tych dzia­łań. Zanim zamiesz­kali w nich pierwsi loka­to­rzy, Gros­ser zwró­cił się o kolejne warunki zabu­dowy. I tak w ciągu kilku lat powstało osie­dle liczące pra­wie sto dom­ków. Z dro­gami, które dewe­lo­per utwar­dził i… zosta­wił w for­mie czę­ści udziału wła­sno­ści gruntu miesz­ka­ją­cym przy tej ulicy. Mia­sto nie było zain­te­re­so­wane budo­wa­niem drogi i chod­ni­ków na pry­wat­nym prze­cież tere­nie, a w cza­sie jesien­nej słoty prze­strzeń pomię­dzy domami zamie­niała się w bagni­stą atrak­cję dla zwo­len­ni­ków bie­gów sur­wi­wa­lo­wych. Kolejny z aspek­tów mod­nych ostat­nio na YouTu­bie przy­kła­dów tak zwa­nej patodewe­lo­perki.

Dom Klau­dii znaj­do­wał się na końcu sze­regu iden­tycz­nych, pra­wie przy­le­ga­ją­cych do sie­bie budyn­ków i był podzie­lony tylko pomię­dzy dwóch wła­ści­cieli. Sąsia­dem histo­ryczki był mary­narz, który rzadko poja­wiał się w domu. Jeżeli jed­nak już zawi­tał na sta­łym lądzie, wie­działa o tym spora część osie­dla, dzięki gło­śnej muzyce, cza­sami tylko zagłu­sza­nej tłu­ką­cymi się butel­kami po wódce i nawo­ły­wa­niami nasto­let­nich panie­nek pró­bu­ją­cych wepchnąć się w piątkę do tak­sówki. Klau­dia zawsze wtedy brała zwol­nie­nie lekar­skie i wyjeż­dżała na parę dni do sio­stry. Mówiła, że gło­śna muzyka jej nie prze­szka­dza, ale, nie­stety, lekko pod­sta­rzały mary­narz upodo­bał sobie króla disco polo, czyli Zenka Mar­ty­niuka. I tu Olga przy­zna­wała kole­żance rację, te dźwięki, nie­słusz­nie muzyką zwane, mogłyby być wyko­rzy­sty­wane przez tali­bów w zastęp­stwie naj­bar­dziej wyszu­ka­nych tor­tur. Na szczę­ście po krót­kim poby­cie w domu mary­narz wyru­szał w cie­kaw­sze zakątki kraju w poszu­ki­wa­niu bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych wra­żeń niż te, które mogło zapew­nić mu mia­sto zde­cy­do­wa­nie nie­na­sta­wione na tury­stów z port­fe­lem wypcha­nym zie­loną walutą.

Kiedy wresz­cie sta­nęła przed drzwiami i naci­snęła przy­cisk dzwonka, ogar­nęło ją zwąt­pie­nie. A może rze­czy­wi­ście nie­po­trzeb­nie włazi ubło­co­nymi bucio­rami, dziś wręcz dosłow­nie, w cudze życie?

Odpo­wie­działa jej głu­cha cisza, więc jesz­cze raz naci­snęła dzwo­nek, obie­cu­jąc sobie, że jeżeli nikt nie zare­aguje, to odej­dzie i zapo­mni o całej spra­wie. Przy­naj­mniej do jutra. Wycią­gnęła camela i z ulgą się zacią­gnęła. Wypali ze spo­ko­jem papie­rosa i pój­dzie do auta.

Już miała się odwró­cić na pię­cie i odejść, kiedy usły­szała w domu jakiś deli­katny hałas. Zamarła na chwilę, sku­pia­jąc się na dźwię­kach docho­dzą­cych zza drzwi. Wyraź­nie sły­chać było, że ktoś tam może być. Może po pro­stu dzwo­nek nie działa i mogłam go wci­skać do usra­nej śmierci – pomy­ślała. Się­gnęła po ozdobną kołatkę na drzwiach, którą Klau­dia przy­wio­zła z jakiejś swo­jej histo­rycz­nej wyprawy w poszu­ki­wa­niu sta­roci, ude­rzyła raz i ze zdzi­wie­niem odkryła, że drzwi się poru­szyły. Nie były zamknięte. To nie paso­wało do Klau­dii, która może nie tyle prze­sad­nie oba­wiała się o swoje życie, ile o moż­li­wość ucieczki Assura, czar­nego kota nazwa­nego imie­niem jed­nego z bogów sta­ro­żyt­nej Mezo­po­ta­mii.

Pchnięte drzwi zaskrzy­piały prze­raź­li­wie, jakby od lat bez­sku­tecz­nie pro­siły się o naoli­wie­nie. Kie­dyś Anita stwier­dziła nawet, że wydają dźwięki jak wrota w sta­rym zamczy­sku, co ponie­kąd ucie­szyło Klau­dię, zamiast zmo­ty­wo­wać do zaję­cia się skom­pli­ko­waną rela­cją futryny i zawia­sów.

Olga nie­śmiało wsu­nęła głowę do miesz­ka­nia i się rozej­rzała. W przed­po­koju pano­wał nie­sa­mo­wity bała­gan. Zbyt duży, nawet jak na jej kole­żankę. Na pod­ło­dze leżały lek­kie kurtki, a wśród nich dro­bia­zgi wysy­pane z let­niej torebki i ple­caka. Z wie­szaka zrzu­cono nawet dżin­sową katanę i płaszcz prze­ciw­desz­czowy.

– Klau­dia! To ja! Jesteś?

Nie było żad­nej odpo­wie­dzi. Wyda­wało jej się, że gdzieś w miesz­ka­niu usły­szała ruch. Na zewnątrz dopiero zapa­dał jesienny zmierzch, ale tu, w miesz­ka­niu, było już pra­wie zupeł­nie ciemno. Zro­biła krok do przodu, szu­ka­jąc po omacku włącz­nika świa­tła. Z ciem­no­ści kory­ta­rza w jej stronę rzu­cił się nagle czarny cień. Odru­chowo odsko­czyła, opie­ra­jąc się o drzwi, i w obron­nym geście skrzy­żo­wała ręce na pier­siach. Serce waliło jej jak opę­tane. Kiedy poczuła na nodze sierść ocie­ra­ją­cego się kota, ode­tchnęła z ulgą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sta­ro­wiey­ski M. (red.), Apo­kryfy Nowego Testa­mentu. Listy i apo­ka­lipsy chrze­ści­jań­skie, Wydaw­nic­two WAM, Kra­ków 2002, s. 218. [wróć]

Myszor W., Ewan­ge­lia Marii Mag­da­leny. Wstęp, prze­kład z kop­tyj­skiego, komen­tarz, [w:] „Ślą­skie Stu­dia Histo­ryczno-Teo­lo­giczne” 44,1, 2011, s. 214. [wróć]

Sha­ke­spe­are W., Mak­bet, tłu­ma­cze­nie Antoni Libera. Wydaw­nic­two Noir Sur Blanc, 2002. [wróć]