Czekając na wiatr. Opowiadania kryminalne retro - Grzegorz Skorupski - ebook + audiobook

Czekając na wiatr. Opowiadania kryminalne retro ebook i audiobook

Skorupski Grzegorz

2,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Czekając na wiatr” to opowiadania retrokryminalne opierające się na prawdziwych wydarzeniach w czasach drugiej wojny światowej i latach PRL. Dodatkowym bonusem jest ostatnie opowiadanie o zbrodni w… X wieku. Bo przecież zbrodnia jest pojęciem ponadczasowym...

Autor Grzegorz Skorupski, pasjonat historii i powieści kryminalnych, mieszka w Gostyniu.

"Pięć perełek w stylu retro. Autor w wysokiej formie." - Krzysztof Bochus.

"Tajemnica, przygoda, zbrodnie, a przede wszystkim magia niezwykłego Gostynia. Wszystko przyprawione pasją i wiedzą Grzegorza Skorupskiego, który wie jak w sposób mistrzowski tworzyć pasjonujące historie. Czytajcie, bo to świetne opowiadania!" - Tomasz Duszyński.

Polecamy również cykl o prokuratorze Adamie Karskim, który staje w szranki z okrutnymi i inteligentnymi mordercami, by wciąż przekonywać się, że zło czynione przez człowieka nie zna granic i może przybierać niejedną maskę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 51 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
2,8 (4 oceny)
0
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Youngblood0891

Z braku laku…

Nudne i chaotyczne. A ostatnie opowiadanie to nawet nie wiem, do czego podpiąć... Nie polecam.
00
lsmedowski

Dobrze spędzony czas

.
00

Popularność




Grzegorz Skorupski

Czekając na wiatr

Opowiadania kryminalne retro

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Czekając na wiatr

Opowiadania kryminalne retro 

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Projekt okładki: Karandasz

Grafika na okładce:

Strumyk, Sherlesi, Yeti Studio, Twilight mist /Adobe stock

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67718-47-9

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Trzeci most

Nadchodzi noc; słońce strwożone ucieka I broczy krwią.

Stanisław Korab-Brzozowski – *** (Nadchodzi noc).

Czwartek, 20 lipca 1944 roku, godz. 6.30 Warszawa

– Te dokumenty muszą trafić jak najszybciej do angielskich specjalistów! Za wszelką cenę! – Determinacji w głosie „Bohuna”, dowódcy pionu wywiadu Armii Krajowej, mógłby nie zauważyć tylko kompletnie głuchy, stary pawian z warszawskiego ZOO. Wrona na pewno nie przypominał pawiana. No może z wyjątkiem potężnych i silnych ramion, wyćwiczonych podczas zajęć w siłowni i w ulicznych bijatykach na Pradze.

– Za wszelką cenę? – Zaciągnął się papierosem, celowo przeciągając zdanie. – Nawet za cenę śmierci? Co w nich jest takiego ważnego, żeby ryzykować życie naszych ludzi?

Znajdowali się w jednym z punktów kontaktowych na Żoliborzu. Był ciepły lipcowy poranek. Przez brudną szybę wpadały pierwsze promienie słońca, a za oknem zadowolone z ciepła wróble urządzały swoje trele. Ale „Wrona” wcale nie odczuwał tego ciepła. Kiedy słyszał zdanie „Za wszelką cenę”, wypowiadane podczas kierowania go do kolejnej akcji, zdecydowanie przenikał go chłód, dziwnie przypominający zimno lufy Parabellum P08, a trele ptactwa kojarzyły mu się wtedy tylko z serią z niemieckiego MG34, osławionego Maschinengewehr.

– Musicie wiedzieć, poruczniku, o bardzo ważnej, ale i tajnej sprawie – do rozmowy wtrącił się drobny człowiek, który pomimo upału panującego w mieszkaniu nie zdjął kapelusza. – Panie pułkowniku, myślę, że konieczne będzie wtajemniczenie oficera w szczegóły akcji.

„Bohun” westchnął i sięgnął po butelkę wódki. W milczeniu nalał do trzech szklanek i nie czekając nawet na towarzyszy, wypił zawartość. Skrzywił się. Wódka była obrzydliwie ciepła i paliła gardło.

– Słyszeliście o V2? – zaczął po chwili, a widząc potaknięcie porucznika, kontynuował: – Ta Vergeltungswaffe, cudowna broń odwetowa, to pierwszy na świecie pocisk balistyczny. Cały Londyn drży na myśl o spadających im na głowę V2. Na nic im wtedy mogą zdać się myśliwce broniące przestrzeni powietrznej.

Porucznik zapalił papierosa i sięgnął po szklankę. Trunek musiał mieć sporo ponad 50 procent, bo palił wnętrzności. Jakby mu ktoś wlał kwas solny zaprawiony meksykańską chili o smaku kocich wymiotów. Cholerny samogon, pędzony gdzieś w piwnicach okupowanej Warszawy, w dodatku najgorszego gatunku – pomyślał, zmuszając siłą woli zjedzone wcześniej śniadanie do pozostania na miejscu.

– Wojna ma się ku końcowi i nic nie pomoże Hitlerowi – odparł, kiedy złapał w końcu oddech.

– W tym problem, że V2 może mu pomóc. Może mieć decydujący wpływ na losy wojny – zaprzeczył chudy człowiek w kapeluszu. Należał chyba do jakiegoś specjalnego pionu AK. – Jeżeli na głowy londyńczyków zaczną spadać V2, to rząd Churchilla będzie miał spory problem. Jego koncepcja walki aż do ostatecznego zwycięstwa może się załamać pod presją opinii publicznej. Pamiętacie, kto nie chciał umierać za Gdańsk? Kiedy setki V2 zaczną spadać na Londyn, opinia publiczna może wymóc na rządzie zawieszenie broni na korzystnych warunkach. A Hitler odda nawet Francję, żeby móc walczyć tylko na jednym froncie i powstrzymać Rosję!

– Jest aż tak źle?

– Tak źle może być. Anglicy też przeprowadzają naloty i szykują następne.

– Co my możemy zrobić?

– Od tygodnia mamy w posiadaniu elementów V2…

– Co?

– Udało nam się zabezpieczyć i wywieść V2, które spadło i nie eksplodowało, zanim na miejsce dotarli Niemcy. W tej chwili nasi specjaliści dokonują ekspertyz. Poszczególne części muszą być dostarczone do Anglii, ale MI6 chce mieć jak najszybciej pierwsze wyniki badań. Nasi specjaliści odkryli, że jako utleniacza użyto nadtlenku wodoru o niespotykanym 80 procentowym stężeniu. Trzeba ich o tym zawiadomić. To będzie pierwsze zadanie. Na częściach rakiety są też symbole zakładów, które je produkują. Ich lista na pewno spodoba się oficerom RAF planującym kolejne naloty bombowe.

– Jaka jest moja rola? Do tej pory zajmowałem się czymś innym.

– A tak… – człowiek w kapeluszu zaczął mówić monotonnym głosem. – Adam Wrona. Przedwojenny prywatny detektyw. Od początku wojny w strukturach podziemnych. Jeszcze z czasów SZP. Specjalista od wykrywania i likwidowania współpracowników gestapo. Znany z brawurowych, ale i wyjątkowo precyzyjnie przygotowanych operacji.

– No właśnie. – Uśmiechnął się krzywo Wrona. – Dziękuję za miłą prezentację. Przyda się jako moje epitafium.

– Waszym zadaniem, poruczniku, będzie zabezpieczenie akcji dostarczenia materiałów do naszych zachodnich sojuszników. Musicie wyjechać do Kraju Warty i skontaktować się z pewną małą organizacją Armii Krajowej. – Chudy człowiek spojrzał mu prosto w oczy. – Przekazać jej określone zadanie. Najważniejsze, że od was, poruczniku, zależeć będzie zapewnienie bezpieczeństwa kolejnej, najważniejszej chyba akcji powietrznej.

– Niemcy wiedzą, że zginęła im rakieta. Są wściekli jak cholera i intensywnie szukają zguby. Pewnie pilnują nieba, czekając na jakąś Dakotę czy Liberatora, który przyleci po ich pocisk.

– Wiemy. – Westchnął ciężko pułkownik. – Dlatego musimy ich uprzedzić… Jedziesz jeszcze dziś. Twoje zadanie, kapitanie, jest bardzo trudne…

– Kapitanie? – Wrona podniósł brwi.

– Mam nominację dla pana po zakończeniu misji. – Potwierdził tajemniczy człowiek.

– Pod warunkiem, że przeżyję… – Wrona miał wrażenie, że po plecach biegają mu mrówki o lodowatych odnóżach.

Pułkownik „Bohun” odwrócił głowę, starając się nie patrzeć porucznikowi w oczy. Jemu też świergot wróbli kojarzył się dziś z jednostajnym staccato karabinu maszynowego.

* * *

Sobota, 22 lipca 1944 roku, godz. 5.35 Gostingen, Adolf Hitler Strasse

Wrona klął. Klął swój los, akcję i pułkownika „Bohuna”, który wysłał go w takie miejsce. Miasto miało kilka lub kilkanaście tysięcy mieszkańców i każdy przyjezdny budził oczywiste zainteresowanie gestapo. Nie mógł po prostu zamieszkać w hotelu lub wynająć pokój. Czujne oczy gostyńskich Niemców natychmiast mogłyby go wypatrzeć i donieść odpowiednim władzom. A wtedy gestapo na pewno podważyłoby wiarygodność jego papierów. Aż tak mocne nie były. Pozostało mu więc tylko ukrywać się w pobliskim lesie i kontaktować pod osłoną nocy z łącznikiem, szefem miejscowej organizacji Błażejem Przybylskim.

Już w kilka godzin po wejściu na teren Reichsgau Wartheland zauważył specyficzny charakter życia w Kraju Warty. Przedtem wydawało mu się, że prowincja śpi spokojnie, a Polacy walczą tylko w Generalnym Gubernatorstwie. Tam były łapanki, akcje zbrojne i działała Delegatura Rządu na Kraj. Teraz dopiero zrozumiał, że w Poznańskiem nie ma co prawda łapanek, ale sytuacja rodaków jest zdecydowanie gorsza. Na tych ziemiach Hitler chciał Polaków po prostu całkowicie usunąć, a przepisy były bardziej rygorystyczne. Jak choćby ataki bojówek Hitlerjungen na poznaniaków mówiących po polsku na ulicy, których był wczoraj świadkiem. Ręce same zaciskały mu się ze złości.

Teraz szukał umówionego domu, gdzie miał się spotkać z łącznikiem. Ulica nazywała się Adolf Hitler Strasse[1] i od peryferii miasta posiadała raczej wiejski charakter. Miało to jednak duże znaczenie. Na obrzeżach miasta nie chcieli mieszkać Niemcy. Ich wille czy posterunek policji wprawdzie znajdowały się na tej samej ulicy, ale bliżej centrum. Tutaj nawet nie było wiele świateł, co ułatwiało niezauważone dotarcie na miejsce. Miejsce spotkania miała poprzedzać mała chałupka z kogutem na kominie. Na szczęście świtało i wszelkie drobne szczegóły architektonicznie były już widoczne. Charakterystyczne, acz dziwaczne i fantazyjne zakończenie komina ukazało się jego oczom. Dom wcześniej. Cofnął się kilka kroków. To tutaj. Wrona spojrzał w jedyne oświetlone okno. Na parapecie stała doniczka, znak że w punkcie nie ma „kotła”.

Zapukał dwoma trzykrotnymi seriami – ustalonym sygnałem. Po chwili drzwi się otwarły i niski, krępy mężczyzna wpuścił go do środka.

– Niech będzie pochwalony. – Pochylił głowę, jego oczy jednak czujnie omiotły izbę. – Sam?

– Pochwalony. Błażej Przybylski. – Gospodarz podał mu dłoń. – Zapraszam do stołu, przygotowałem coś na ząb. Chleba żytniego czy pszennego, bo bułek francuskich nie mamy?

Wrona spojrzał z uznaniem. Ten konspirator potrafił prawie niepostrzeżenie wpleść hasło w pozornie swobodną wypowiedź.

– Bułki o tej porze roku są niedostępne, a chleb żytni najlepiej smakuje, z babcinym smalcem – rzucił odzew. – Pewnie masz coś jeszcze dla mnie?

Przybylski bez słowa wyciągnął kawałek karty z wizerunkiem damy pik. Była rozerwana. Jej poszarpane brzegi idealnie pasowały do drugiej części, którą dołożył Wrona. Sam wybierał kartę jako kontakt. Lubiły go brunetki. On je zresztą też. Niestety tylko do momentu, kiedy zaczynały mówić coś o stałym związku.

– No to możemy teraz rozmawiać. – Przybylski rozlał brązowożółty samogon do szklanek. – Zawsze uważałem, że środków ostrożności nigdy za wiele i cieszę się, że mogę działać z profesjonalistą.

– Profesjonalistą, panie poruczniku – rzucił sucho Wrona, wychylając szklankę prawie do połowy. – To jest Armia Krajowa, a nie jakieś bractwo obrabiania Niemcom dupy!

– Tak jest! – Wyprężył się lekko zdziwiony Przybylski.

– To jest wojsko! Jesteśmy sojuszniczą armią aliantów i musimy trzymać się regulaminów wojskowych. Nawet wobec tych, co przed wojną nie byli w wojsku. Rozumiemy się, sierżancie?

– Mnie to odpowiada, panie poruczniku. – Uśmiechnął się Przybylski. – Nie mam zamiaru skończyć jak trzy lata temu chłopaki z huty. „Czarny Legion” rozpracowali prawie natychmiast. Kilkudziesięciu chłopaków poszło do obozów koncentracyjnych, a kilku ścięto w Dreźnie na gilotynie.

– Z tego co wiem, były podejrzenia, że są rozpracowywani. Dlatego mieliście zakaz wzajemnych kontaktów, z wyjątkiem organów zarządzających. I to uratowało wasz oddział.

– Tutaj gestapo nie bawi się w gierki. Kilku ludzi z Siemowa i okolic rozstrzelali w trzydziestym dziewiątym w lesie za posiadanie jednego pistoletu.

– Polityka zastraszania ludności cywilnej – mruknął ze złością porucznik.

– Niemcy myślą, że teraz nie ma już w Gostyniu podziemia – stwierdził sierżant, podsuwając miskę z pokrojoną kiełbasą. Wrona sięgnął po widelec. Wygłodzony pobytem w lesie powstrzymał się od zgarnięcia zawartości do potężnej garści i natychmiastowego wepchnięcia do ust. Przełknął spory kęs i mruknął:

– Weźmiecie udział w dostarczeniu dokumentacji V2, niemieckich rakiet, cudownej broni Hitlera do Anglii.

Przybylski parsknął wódką, opryskując misę z wędlinami. Porucznik przeklął swoją słabość do bezpośredniego wyrażania myśli. Szlag trafił wyżerkę!

– V2? To niemożliwe! Skąd? Skąd, poruczniku? – poprawił się sierżant. – Dlaczego my? Tu na prowincji?

– To niebezpieczne zadanie i super tajne. Musimy działać na bazie małych grup, zaufanych ludzi. – Wrona miał obrzydliwe wrażenie, że odratowanemu samobójcy wręcza do rąk wisielczy sznur, twierdząc, że może mu się jeszcze przydać. – Wasz oddział świetnie się do tego nadaje.

– Moi ludzie są bardzo zaangażowani, ale to nie komandosi. Część nie miała nawet pełnego przeszkolenia wojskowego.

– Nie chcę, żebyście z bronią osłaniali jakiś konwój. – Porucznik postarał się, żeby jego śmiech zabrzmiał wiarygodnie. – Będziecie po prostu jednym z punktów kontaktowych dla łącznika. Wszystko wyjaśnię twoim ludziom na spotkaniu.

– Chce pan porucznik spotkać się z nimi bezpośrednio? – Przybylski się zdziwił .

– Oczywiście znam zasady konspiracji, ale ryzykujecie wiele. No i wasi ludzie biorą udział w historycznej akcji, o której będą opowiadać wnukom. Zapowiesz moje przybycie jako kuriera pojutrze. Będę miał trochę czasu, żeby im się przyjrzeć. Powiedziałem, że jesteście pewną, małą grupą. Możesz im przekazać, że szykuje się coś wyjątkowego już dziś, ale jednak chcę im się trochę przyjrzeć, zanim przekażę dokładne instrukcje. O przejęciu V2 możesz im powiedzieć. To nie jest tajne, przecież Niemcy o tym wiedzą. Ale instrukcje, co do waszej roli w przekazaniu dokumentów i części na Zachód, przekażę osobiście pojutrze. Masz im też nie mówić, że spotkaliśmy się osobiście i że jestem w mieście. Wersja oficjalna: przyjadę dopiero pojutrze. Jasne?

Sierżant bez słowa kiwnął głową.

– Kogo masz w grupie? Kiedy i gdzie robisz jutro spotkanie?

– Grupa się rozbudowuje, ale staramy się trzymać zasad konspiracji i trzon stanowi sześć osób. Zacznę od kobiet, świetnie spełniają się jako łączniczki: Maria Smektała, przed wojną uczennica liceum, teraz pomaga chorej matce sprzątać. Młoda dziewczyna. Jej ojciec był ranny w bitwie nad Bzurą. Kiedy wrócił do miasta, pierwszym transportem wywieźli go na przymusowe roboty do Niemiec. Druga kobieta, Kamila Stasińska, pojawiła się w Gostyniu krótko przed wybuchem wojny i zaczęła pracę w sądzie. W związku z aresztowaniem prokuratora Karskiego i zwolnieniem wszystkich pracowników zgłosiła się jako pomoc medyczna do szpitala. Kolejna osoba: Jurek Kulak. Jako kilkunastoletni chłopak zgłosił się na ochotnika podczas wojny z bolszewikami. Musiał chyba wtedy zawyżyć swój wiek. Pracował jako urzędnik, ale też zaczynał przed wojną angażować się w działalność polityczną. Opozycyjną działalność związaną z endecją, podkreślam. Był bliskim współpracownikiem Hejnowicza. Gdyby Niemcy w październiku 1939 roku, oprócz rozstrzelanych na Rynku trzydziestu, mieli zamiar zamordować kolejnych dwudziestu pięciu, najprawdopodobniej znalazłby się na tej liście. Teraz dorabia, imając się różnych prac. Ostatnio jako pomoc fotografa. Artur Łopieński, niewiele starszy od Marysi. Chyba nawet razem chodzili do szkoły. Lubi używać ksywki „Lubicz”, choć kiedyś koledzy mówili na niego „Nos”. Bardzo zaangażowany. Aż muszę go powstrzymywać, bo już chciałby strzelać i organizować brawurowe akcje. – Sierżant się zaśmiał. – No i ostatni dwaj mężczyźni. Jedyni niestety, którzy przeszli pełne przeszkolenie wojskowe. Staszek Koliński i Andrzej Zadrożyński. Pierwszy to miejscowy urzędnik starostwa. Robił tam karierę praktycznie od gońca, kiedy wrócił z wojny światowej Nawet zaszedł wysoko. We wrześniu zmobilizowany, potem ranny trafił do obozu jenieckiego. Wrócił dopiero w czterdziestym pierwszym. Nie nadawał się do ciężkich pracy, to go nawet nie wzięli na roboty do Niemiec. Jak został sam, to włączył się w prace konspiracyjne. Z kolei Andrzej to mój przyjaciel. Podobnie, jak Koliński, walczył na froncie zachodnim. Po śmierci żony zamknął się w sobie. Ale poświęca się od zawsze każdej sprawie, którą uzna za ważną.

Wrona słuchał w milczeniu, podczas gdy Przybylski krótko charakteryzował swoich ludzi. Podawał członków rodziny, miejsce zamieszkania i pracy. Na pewno było to informacje przekazywane dość chaotycznie, ale przedwojenny prywatny detektyw potrafił z nich wybrać interesujące szczegóły. Szczególnie, że wiedział o czymś, z czego sierżant nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Że w tej grupie jest człowiek gestapo. Ale o tym nie miał zamiaru mu jeszcze mówić.

– A do tego teraz całe miasto huczy z powodu morderstwa już trzeciej kobiety – dodał na zakończenie sierżant.

– Morderstw? – Wrona nie lubił, kiedy podczas akcji nagłe pojawiały się nowe, nie brane wcześniej pod uwagę, okoliczności. Jak mawiał Napoleon, wolał sam tworzyć okoliczności, niż się do nich dostosowywać.

– W ubiegłym tygodniu znaleziono kolejną zamordowaną brutalnie młodą kobietę.

– Mam się dopytywać za każdym razem, jak, sierżancie, wydusicie z siebie zdanie? – warknął Wrona.

– Trzy lata temu znaleziono pierwsze zwłoki. Chyba było to na przełomie maja i kwietnia. Młoda kobieta, blondynka, mocno pobita, a potem uduszona gumowym wężykiem. Nazywała się Zofia Kostecka i mieszkała przy Zamkowej.

– Zgwałcono ją?

– Ludzie różnie mówili. Ci co ją znaleźli, twierdzili, że tak, ale wywnioskowali to chyba tylko z tego, że miała rozerwane ubranie. Podejrzewali jednego chłopaka, co do niej chodził, Staszka Wyzuja.

– Zaraz – potarł czoło Wrona. – Czy ona nie nazywała się jakoś inaczej? Coś na „ka”?

– Tak, Kostecka. Jej mąż jest na robotach, a wie pan porucznik jak to jest. Siła natury czasem bierze górę. Ale – dodał szybko, nie widząc zrozumienia w oczach Wrony – chłopak był niewinny, bo miał kilku świadków alibi. W grudniu ubiegłego roku sytuacja się powtórzyła. Znowu młoda dziewczyna, Stenia Roszak.

– A teraz?

– Tym razem zamordowano dojrzałą kobietę, wdowę po Stefanie Rewskim, poległym pod Bzurą. Akuratnie tak jak poprzednio: bardzo brutalnie pobita i na koniec uduszona. – Przybylski pokręcił głową z dezaprobatą. – A Niemcy nic sobie z tego nie robią, bo giną Polki. Przy pierwszym morderstwie przysłali jakiegoś kryminalnego z poznańskiego oddziału Kripo, ale później już się nikt ważny nie pojawił. Zostawili sprawę tym prowincjonalnym głupkom. Teraz kobiety boją się same wychodzić z domów.

Wrona z trudem zdusił w sobie zainteresowanie sprawą trzech morderstw. Nienawidził mężczyzn, którzy byli brutalni wobec kobiet. Do tego odezwała się natura prywatnego detektywa. W innej sytuacji zajął by się ściganiem zabójcy. Ale teraz miał dużo ważniejszą misję. Morderca kobiet musiał poczekać.

* * *

Sobota, 22 lipca 1944 roku, godz. 13.45 Gostingen, leśna ścieżka pomiędzy Weststrasse a Alt Gostingenstrasse

Było wczesne popołudnie i słońce kładło się powoli, wydłużając cienie drzew rosnących w lesie przy hucie szkła. Ulica Weststrasse[2] była najbardziej na zachód wysuniętym ciągiem komunikacyjnym miasta. Od ulicy Alt Gostingenstrasse[3] i dzielnicy zwanej Pożegowo odgradzał ją pas lasu pocięty przez dwie linie kolejowe: do Kościana i relacji Jarocin – Leszno. Las z przewagą sosen był często odwiedzany w czasie majówek i mniej lub bardziej romantycznych spotkań. A szczególnie płaski teren graniczący z płotem huty szkła. Leśna polana o tej porze roku wyglądała szczególnie pięknie. Szóstka ludzi siedząca na kocu wyglądała na grupę znajomych podczas popołudniowej majówki.

– Czy musimy spotykać się właśnie tu? – Młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna z irytacją rozejrzała się wokoło. – Jakby moja mamuśka wiedziała, gdzie jej Maryśka przebywa, chyba by na dodatkową mszę dała. Ostatnio zakazuje mi nawet wychodzić po zmroku, i mówi, że ten wariat zamorduje.

– Teraz to ma kłopot, żeby na mszę dawać. – Roześmiał się niewiele chyba od niej starszy chłopak. – Kościół zamknięty, więc chyba więcej w domu siedzi, co?

Przybylski rozejrzał się po twarzach siedzących. Dziewczyna o imieniu Marysia była córką gosposi proboszcza, Bronki Smektałowej. Beztrosko bawiła się srebrnym pierścionkiem z bursztynowym oczkiem. Była chyba nieświadoma, w jaki sposób patrzy na nią jej kolega Artur Łopieński. Mogliby stanowić świetną parę, gdyby nie wojna. No właśnie – gdyby nie wojna… Po prawej od przekomarzających się młodych siedziała atrakcyjna trzydziestolatka – Kamila Stasińska. Długie, kasztanowe włosy skrywały błysk brązowych oczu. Zadbana, elegancka, pachnąca Guerlain Shalimar starała się udowodnić, że wojna nie jest w stanie jej upokorzyć. Zdecydowanie miała klasę. Przybylski często zastanawiał się, jakie motywy kierowały tą kobietą, kiedy rozpoczynała służbę w konspiracji. Może chciała być blisko Jurka Kulaka, dobrze zbudowanego mężczyzny, kawalera w „wieku chrystusowym”, którego teraz delikatnie dotykała łokciem? Pozostali dwaj obecni na spotkaniu byli przynajmniej dwa razy starsi od najmłodszych. Stanisław Koliński, mężczyzna niskiego wzrostu, z wystającym brzuchem, nerwowo przecierał spocone czoło. Opięta koszula rozchylała się w każdej przerwie pomiędzy guzikami, odsłaniając pojedyncze, rude kępki włosów. Z Andrzejem Zadrożyńskim łączyło go tylko to, że obaj urodzili się jeszcze w XIX wieku. Ten był wysokim, chudym jak tyczka, smutnym osobnikiem z burzą niesfornych, kręconych włosów. Na palcu jego lewej dłoni pobłyskiwała w słońcu złota, ślubna obrączka.

– Staje przed nami poważne zadanie – Przybylski zaczął po chwili. – Nie muszę chyba mówić, że jak wszystko, jest to tajne. Ściśle tajne.

– Był kontakt z Poznania? – spytał Koliński.

– Będzie. Z samej Warszawy! Tym razem chce się z wami spotkać. – Sierżant pochylił głowę. – Misja jest niecodzienna. Jeżeli się powiedzie, zapiszemy w historii nasz skromny udział. W ręce naszego wywiadu wpadła ściśle tajna niemiecka rakieta balistyczna o nazwie V2. Cudowna broń Hitlera, wywołująca postrach mieszkańców Londynu.

– Co? Mamy ją? – Zadrożyński otworzył szeroko oczy. – I mamy ją schować tu, u nas?

– Nie, spokojnie. Do tego nie mamy warunków. Ale w jakiś sposób będziemy uczestniczyć w procesie przekazania części dokumentów dotyczących kwestii technicznych a może i części rakiety do Anglii.

– My? – Koliński sceptycznie rozejrzał się po zgromadzonych. – Z przeproszeniem, amatorzy?

– Też o to spytałem. – Przybylski pokiwał z uznaniem. – Niemcy nie szukają szczątków V2 w Kraju Warty. Sądzą, że akcja będzie przeprowadzona w Generalnym Gubernatorstwie. Data i miejsce odbioru V2 to rzecz niezwykle ważna dla gestapo.

– Zaufano nam do tego stopnia? Informując o takich danych? – Zdziwił się Koliński.

– My nie znamy terminu. I nie sadzę, że będziemy znać. Mamy tylko pośredniczyć w przekazaniu dokumentów.

– Kiedy to nastąpi? – wtrącił się do rozmowy Kulak.

– Trudno to określić, na pewno w ciągu najbliższych dni. Nie znam szczegółów. O wszystkim dowiecie się na kolejnym spotkaniu. Pojutrze o ósmej wieczorem.

* * *

Sobota, 22 lipca 1944 roku, godz. 15.10 Gostingen, Bahnhofstrasse

Zakład fryzjerski na skrzyżowaniu Bahnhofstrasse[4] i Freiheistrasse[5] po południu świecił pustakami. Fryzjer strzygł z przesadną dbałością jakiegoś niemieckiego kupca, jakby od równej długości każdego włoska zależała pozycja armii Hitlera na froncie. Radio przygrywało niemieckie melodie. W kącie pomieszczenia siedział, czekając na swoją kolej, młody niemiecki żołnierz, wypuszczając z cygara kłęby dymu. Na ręku połyskiwał mu drogi, złoty zegarek. Nie zareagował, kiedy otwarły się drzwi i wszedł skromnie odziany, chudy człowiek. Mimo że było jeszcze wiele wolnych krzeseł, usiadł przy żołnierzu. Prawie zniknął w kłębach dymu.

– Ma pan coś dla mnie? – Mężczyzna kiepsko mówił po niemiecku. Jego rozmówca był jednak rodowitym Niemcem. Żołnierz nawet nie starał się mówić wolno, by być lepiej zrozumianym.

– Tak, ale najpierw ty – Uśmiechnął się bezczelnie.

Przybyły wsunął mu do ręki zwitek banknotów. Niemiec najpierw starał się wymacać ich wielkość i ilość, a potem, widać zadowolony z oględzin, przekazał małą paczuszkę.

– Za miesiąc znowu? – Na twarzy żołnierza malowało się zadowolenie.

Polak kiwnął głową, wepchnął paczkę do kieszeni i wyszedł, nie mówiąc nawet do widzenia. Popołudniowa spiekota już trochę ustała nadal jednak nagrzane, granitowe płyty chodnika utrzymywały zaduch na Bahnhoffstrasse. Mężczyzna mieszkał w bezpośrednim sąsiedztwie zniszczonej niedawno żydowskiej synagogi, ale tym razem przeszedł obok swojego domu, spoglądając jedynie na okna mieszkania. Były puste, tak jak i puste stało się mieszkanie po śmierci żony. Wiedział, że gruźlicę ma po matce i kiedyś może to nastąpić. Wiedział, ale i tak wszystko przyszło tak nagle. Teraz wydawało mu się, że nawet meble w ich mieszkaniu straciły swój sens istnienia. Szczególnie, kiedy zdecydował się, że córka będzie mieszkać u babci. Nie potrafił się nią należycie zająć, ale chyba jeszcze bardziej bał się, co się z nią stanie, gdyby coś mu się przytrafiło, co było prawdopodobne w niebezpiecznej grze, którą prowadził.

Brama kamienicy przywitała go chłodnym półmrokiem i smrodem moczu. Widać cieć znowu zapił, a jego kolesiom za daleko było do sławojki w kącie podwórza. Na chwilę światło ulicy znów wdarło się w mrok bramy i mężczyzna poczuł na karku zimny dotyk lufy pistoletu.

– Nawet nie drgnij skurwisynie! – Ten kobiecy głos był mu dziwnie znajomy. – Kieszeń, Zadrożyński, wyjmij rękę z kieszeni! Zostaw to, co w niej masz. Sama wyjmę! Ręce trzymaj wysoko!

Miał zamiar za wszelką cenę ratować paczkę, którą niedawno odebrał. Kiedy jednak kobieta pochyliła się, sięgając do jego kieszeni, poczuł orientalny zapach damskich perfum. Zrezygnował z oporu. Pozwolił, żeby wyjęła pakunek.

– Tylko nie upuść, proszę – wyszeptał.

* * *

Wrona działał intuicyjnie. Nawet Przybylski nie wiedział, że kręci się ulicami miasta. Chciał przyjrzeć się członkom organizacji. Niby przypadkowo minął ich, kiedy wracali ze spotkania w lesie. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by zapamiętać twarze.

Wcześniej zapoznał się u Przybylskiego z krótką charakterystyką każdego z nich. Miał z nimi pracować. A właściwie ich wykorzystać…

Sierżant nie był zbyt skrupulatny w opisie postaci. Podawał ich wiek, miejsce zamieszkania i pracy oraz co robili przed wojną, natomiast zupełnie pomijał szczegóły typu postura czy kolor włosów.

Mężczyzna, którego śledził Wrona, mógł być zarówno Kolińskim, jak i Zadrożyńskim. Stawiał na Kolińskiego, ale mógł się mylić. Sądził, że obserwowany skieruje się do swojego domu i to ułatwi mu identyfikację. Ten jednak poszedł najpierw do fryzjera. Wrona nie widział początkowo powodu, żeby tam wejść za nim. Czekał na chodniku, paląc papierosa i oglądając pobliskie witryny sklepowe. Fryzjer Konieczny chyba skupiał się tylko na klienteli niemieckiej, bo zza szyb patrzyło na ulicę zdjęcie Hitlera w złotej ramie na tle wielkiej, czerwonej flagi ze swastyką. Minęło jednak kilka minut i obiekt wyszedł. Zdecydowanie za szybko. Przyjrzał się uważnie. Kapelusz przykrywał głowę, uniemożliwiając ocenienie potencjalnych zmian fryzury, natomiast dwudniowy zarost raczej nie wyglądał na zadbany, celowo pielęgnowany. Nikt nie był w stanie w tak krótkim czasie ostrzyc się lub ogolić. Postanowił wejść i udając, że przez pomyłkę trafił do zakładu fryzjerskiego zamiast do pobliskiego sklepu, sprawdzić, z kim mógł się spotkać obiekt. W drzwiach prawie zderzył się z niemieckim żołnierzem. Odskoczył pod ścianę, bąkając słowa przeprosin. Ale bym się wpakował – pomyślał. Jeszcze tylko brakowało mu teraz zainteresowania ze strony wojskowych. Oficer tylko burknął coś pod nosem i nie odwracając się nawet, ruszył szybkim krokiem ulicą Bahnhofstrasse.

– Przepraszam, wpadłem tak nagle. Na szczęście pan oberleutnant, to widać spokojny człowiek i nie przejmuje się takimi przypadkowymi zdarzeniami.

– Franz von Berra? To porządny człowiek. – Fryzjer machnął ręką uzbrojoną w nożyczki niebezpiecznie blisko ucha klienta.

– I do tego arystokrata? – Zdziwił się Wrona.

– A tak. Chyba baron, ale przychodzi często się ogolić, a potem posiedzi zawsze trochę, bo mówi, że lubi się u mnie kawy napić i poczekać, aż krem po goleniu się wchłonie. Pan szanowny też się ogolić?

– A nie, przez przypadek wpadłem. – Szybko wycofał się Wrona. – Na targ, którędy?

– Pójdziesz pan prosto, do końca ulicy i będzie duży plac przed szpitalem na Bismarckplatz[6].

* * *

Sobota, 22 lipca 1944 roku, godz. 16.00 Gostingen, Bismarckplatz

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Ulica Wrocławska.

[2] Ulica Polna.

[3] Ulica Starogostyńska.

[4] Ulica Kolejowa.

[5] Ulica 1 Maja.

[6] Plac Karola Marcinkowskiego.