Miłość w cieniu rewolucji - Maja Jaszewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Miłość w cieniu rewolucji ebook i audiobook

Maja Jaszewska

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oto wielka rewolucja i zwyczajna codzienność!

Kalejdoskop ludzkich losów naznaczonych wielką histori.

Miłość Elbiety i Jana dojrzewa powoli, karmic się wspólnymi dowiadczeniami czasów i miejsc, w których znaleli się nie tylko za sprawą osobistych wyborów. W tle opowieci o ich uczuciu rozgrywa się wielka historia przełomu wieków XIX i XX, naznaczona walką o nowy kształt rzeczywistoci, lepszy dla tych wszystkich, dla których do tej pory los nie był łaskawy.

W cieniu rewolucji dojrzewa jednak nie tylko miłość. Dojrzewają take bohaterowie, którzy w drodze z warszawskich salonów do dalekiego, egzotycznego i pełnego nieznanych smaków oraz zapachów Astrachania muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, kim tak naprawdę s. Czy wystarczy im sił, by na wygnaniu ocalić to, co dla nich najcenniejsze?
Maja Jaszewska, inspiruj
c się wspomnieniami swych pradziadków, stworzyła barwną i znakomicie osadzoną w realiach historycznych, geograficznych i kulturowych opowieść o losach rodziny, która uwikłana w historię musiała odnaleźć swoje własne miejsce na ziemi i zawalczyć o szczęście daleko od ojczyzny.
Historia El
biety, która wbrew wszystkim zostawiła swe dotychczasowe ycie i podążyła za swym ukochanym w nieznane, to również przejmujca opowieść o sile kobiecej determinacji, niezalenoci i mdroci, a take o odwiecznym konflikcie pokole, w którym zawsze wygrywa ten, kto kieruje się nie tylko rozumem, ale i sercem.

"Trzonem tej napisanej z icie epickim rozmachem powieci są silne wizi midzy bohaterami. Ich ycie jest niczym tkanina smagana pdzcym wiatrem historii. Wzór na tej tkaninie stanowią wyraziste portrety kobiet, odgrywajcych róne yciowe role. Autorka kreuje wielokulturowy wiat, bliski jej sercu, dodatkowo piknym jzykiem literackim, z szacunkiem nie tylko dla nas, odbiorców, ale przede wszystkim dla jej bohaterów. Wciga, intryguje, porusza, zmusza do refleksji i przejmujco opowiada nam histori, obok której nie sposób przejść obojtnie."Agnieszka Krizel, MOTYL literacki

"W tej niezwykłej sadze rodzinnej Maja Jaszewska zabiera nas w podróż daleką i trudn, a jednak fascynujc. Przenosimy się do rodzinnego majtku w Marianówce, do Warszawy przełomu wieków XIX i XX, gdzie obserwujemy wiat, który powoli znika, by znaleźć się – wraz z bohaterami – w odległym i egzotycznym Astrachaniu.Miłość w cieniu rewolucji to historia, która wyrónia się wyjtkową dbałocią o szczegóły (te opisy miejsc, smaków, zapachów, przedmiotów!), zaskakujcymi zwrotami akcji, niezwykłymi portretami bohaterów (nie tylko Bietki i Janka) i czułoci, z jaką autorka ich traktuje."dr Piotr Derlatka, literaturoznawca, teatrolog, pisarz

Maja Jaszewska - dziennikarka, pisarka, poetka; autorka wielu artykułów i wywiadów publikowanych w prasie i czasopismach („Tygodnik Powszechny”, „W drodze”, „Więź”, „Zwierciadło”, „Sens”, „Twój Styl”, „Elle”, „Wysokie Obcasy”, „Polityka”, „Kraina Bugu”); przeprowadziła rozmowy z wybitnymi postaciami kultury dla portalu Styl.pl. Autorka książek: W co wierz?, Nie i tak. Adam Ferency w rozmowie z Mają Jaszewsk, Gwiazdeczka oraz Słoiczki, a take współautorka publikacji: Psychologia mitów greckich. Prawda symboli i archetypów oraz Archetypy, mity, symbole. Refleksje jungowskie o psyche. Wydała również trzy tomiki poetyckie: Talitha kum, Bardo, Dziewięć lodowych piercieni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 42 min

Lektor: Hanna Chojnacka-Gościniak

Oceny
4,8 (22 oceny)
19
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GraLeg_50

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka i interesująca akcja, dużo ciekawostek. Ładny język i bagate słownictwo. Serdecznie polecam
00
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemna powieść
00

Popularność




Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.

Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Korekta: Anna Strakowska

Redakcja techniczna: Paweł Kremer

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz

Zdjęcie na okładce: Robert_em / unsplash

Wydanie I | Kraków 2024

ISBN ebook: 978-83-68031-27-0

Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków

wydawnictwoemocje.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Pochylająca się nade mną twarz była malutka i pomarszczona. Wygięte w kształt kindżału usta wyszeptywały coś szybko i niezrozumiale. W pajęczynie zmarszczek dziwnie młodo błyszczały ciemne skośne oczy, a dotyk dłoni, drobnych i suchych, był kojąco chłodny i przynosił orzeźwienie mojemu umęczonemu ciału.

Słowa starej Tatarki latały po pokoju jak ciężkie czarne ćmy. Siadały mi na skołtunionych włosach, na twarzy, na kołdrze oblepiającej mi ciało niczym wilgotny całun. Niezdarnie machałam ręką, żeby je odgonić, ale podrywały się tylko na chwilę, aby znowu opaść na mnie jeszcze większą chmarą. Chciałam krzyczeć, nie miałam jednak siły. Z gardła wydobył się cichy pisk. Usłyszawszy go, stara pochyliła się nade mną tak nisko, że czułam maślany zapach jej twarzy. Przymknęłam oczy, ale ona pochwyciła mnie za głowę, uniosła ją i siłą zaczęła wlewać między popękane wargi gorące krople cierpkiego napoju. Trwało to całą wieczność. Wreszcie mnie puściła i głowa sturlała się w czarną czeluść. Po chwili wszystko zniknęło.

Kiedy ponownie otworzyłam oczy, pokój tonął w półmroku. Wąski pasek światła spomiędzy ciężkich zasłon ukośną smugą padał na wełnianą narzutę, którą ktoś troskliwie otulił mnie po samą szyję. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Mdląca słabość nie pozwalała nawet ruszyć głową.

Mijały minuty i smuga światła robiła się coraz jaśniejsza, odsłaniając nieliczne mahoniowe meble naszej sypialni.

Naraz cicho skrzypnęły drzwi i stanął w nich Janek. Napotkawszy mój wzrok, jednym susem znalazł się przy łóżku.

– Bietko! Jedyna! Poznajesz mnie? – szeptał żarliwie, gładząc moją rękę. Szybkim ruchem otarł zaczerwienione oczy.

Spróbowałam się unieść, ale rozrywający ból podbrzusza unieruchomił mnie w ułamku sekundy i naraz wszystko przypomniał.

– Co z dzieckiem? – wychrypiałam nieswoim głosem i zatrzęsłam się z zimna.

– Wszystko dobrze! Jest zdrowa i silna! Niczym się nie martw! Tylko błagam cię, moja kochana, wyzdrowiej…

– Katia! – zakrzyknął naraz w stronę drzwi. – Chodź tu! Szybko! Bietka odzyskała przytomność!

W korytarzu rozległ się tupot nóg i do pokoju wbiegli Janeczka i Henryś.

– Tylko ostrożnie! Mamusia jest jeszcze słaba, nie wolno jej męczyć. – Janek stanowczym gestem zatrzymał dzieci przed łóżkiem. Przystanęły strwożone, przyglądając mi się uważnie.

– Mamusiu, pójdziesz z nami na spacer? – wyszeptała Janeczka. Rozpłakałam się na widok jej zbyt ciasno splecionych warkoczyków i krzywo zapiętego fartuszka. Janeczka rozejrzała się bezradnie i w poszukiwaniu wsparcia przysunęła się do ojca. Oburącz chwyciła go mocno za dłoń. Próbowałam uśmiechnąć się do niej krzepiąco, ale nie dałam rady.

– Mamusiu! Nie płacz! Ja już zawsze będę grzeczny! I nie będę chował lalki Janeczce – obiecywał Henryś drżącym głosem. – I oddam jej wszystkie swoje ołowiane żołnierzyki – dorzucił z całą mocą.

– No! Dzieciaki! Zostawcie matkę w spokoju! Mleko stygnie i szkoła czeka! Chcecie za spóźnienie oberwać linijką?! – Wysoka chuda Katia wmaszerowała do pokoju ze sporym zawiniątkiem w ramionach. Pochyliła się nade mną, pokazując wnętrze tobołka, z którego wyzierała czerwona jak mak twarzyczka.

– Pewnie jest głodna… – wyszeptałam. Nie miałam jednak siły wziąć swojego dziecka na ręce. Jedyne, czego pragnęłam, to znowu zasnąć i spać jak najdłużej.

– A gdzie tam! Mamka już jest. Ma tyle pokarmu, że wszystkie dzieci z naszej ulicy by się najadły. A sama żre za trzech chłopów! – Katia się zaśmiała. W szeregu jej dużych mocnych zębów ciemniała wnęka po górnej jedynce – wieczna pamiątka po ukochanym. Nie bacząc na ludzkie gadanie, Katia zakochała się w synu bogatego sąsiada. O ślubie nie mogło być nawet mowy. Chłopak miał już wybraną na żonę partię znacznie lepszą od Kati, ale nie pogardził ciałem ogłupiałej z miłości dziewczyny, która przybywała na każde jego skinienie. Jedynymi świadkami ich spotkań były okoliczne stogi siana, odległe od chałup łąki i niewielka polana w pobliskim lesie. Kiedy Katia pytała chłopaka, czy ją kocha, odrzucał płową grzywkę z opalonego czoła i śmiejąc się dźwięcznie, zapewniał, że goręcej się nie da. Kochali się więc do zatracenia, aż wreszcie matka chłopaka nakryła ich kiedyś pod wieczór wracających z lasu. Strzeliła syna w twarz, aż echo poszło, a Katię zwyzywała od najgorszych. Zakazała nawet patrzeć w stronę kochanka. Na odchodne splunęła dziewczynie pod nogi z nienawiścią i pogardą, aż Katia skuliła się jak skopany pies.

Zamilkły znajome pogwizdywania, jakimi chłopak ją nawoływał.

Mijały pełne tęsknoty tygodnie i dziewczyna z coraz większym przerażeniem popatrywała na swój brzuch. Jeszcze płaski i gładki jak jedwab niósł w sobie mroczną tajemnicę. Nie mogąc doczekać się comiesięcznego krwawienia, Katia poszła po pomoc do zielarki Agafii. Ta tylko spojrzała i wzruszając ramionami, mruknęła.

– Będziesz miała bękarta, głupia, ale ja przez ciebie nie mam zamiaru iść do kryminału. Za późno na zioła. Trzeba było wcześniej przyjść.

Zrozpaczona Katia szukała okazji do spotkania z chłopakiem sam na sam. Wreszcie po kilku dniach podchodów wykradła się nocą z domu. Dostrzegła go na drodze za wsią. Podśpiewując, wracał samotnie z karczmy. W zimnym świetle księżyca wydał się Kati jeszcze wyższy i piękniejszy niż za dnia. Na wieść o dziecku zaśmiał się przeciągle i odepchnął Katię, aż się zatoczyła na pobocze. Pobiegła za nim, chwytając go kurczowo za ręce, a kiedy i to nie pomogło, padła przed nim na kolana, zawodząc płaczliwie. Tego mu było już za dużo. Pochwycił ją za włosy, owijając sobie warkocz wokół nadgarstka, i bił po twarzy oraz głowie, aż Kati pociemniało w oczach. Kiedy upadła, kopnął ją kilka razy w plecy i brzuch. W końcu zabrakło jej powietrza.

– Tfu! Sabaka! – Splunął siarczyście i ruszył przed siebie, nawet nie spojrzawszy na leżącą dziewczynę. Drżącą ręką otarła ciepłą strużkę krwi cieknącą po twarzy i językiem wymacała puste miejsce po zębie. Podźwignęła się, czepiając przydrożnej wierzby. Wsparta o jej chropawy pień, zbierała siły, aby ruszyć do domu. Naraz poczuła lepką wilgoć pomiędzy udami. Próbowała zatamować krew zerwanymi nieopodal liśćmi łopianu.

Tej nocy Katia straciła ząb, dziecko i naiwną wiarę w ludzi. W rodzinnej wsi nie było już dla niej miejsca. Wyposażona przez zawodzącą cicho matkę w kilka rzeczy i parę groszy ruszyła do pobliskiego Astrachania. W dużym mieście nikt nie wytyka człowieka palcami i łatwiej zapomnieć o przeszłości. A zajęcie zawsze jakieś się znajdzie, szczególnie dla takich jak Katia, którzy od dziecka przyzwyczajeni są do ciężkiej pracy.

– Pani się niczym nie przejmuje i do zdrowia wraca! Roboty tyle czeka, ja sama nie dam rady ogarnąć wszystkiego! A dzieciaki to już się zupełnie rozbisurmaniły! Janeczka nic nie chce jeść, Henryś po nocy buszuje zamiast spać – pokrzykiwała Katia i chociaż jej podniesiony głos mnie męczył, to jednocześnie działał krzepiąco.

– A pan długo się tak będzie wpatrywał?! Patrzenie nic nie pomoże! Starą trzeba wezwać! Przecież ja po nią nie pójdę! – prychnęła rozzłoszczona w stronę Janka, który poderwał się jak oparzony.

– Boże, gdzie ja mam głowę! Już po nią biegnę! Bietko, zaraz wracam!

Podniesiony głos Kati widać obudził maleństwo, bo z zawiniątka rozległ się cichy płacz przypominający miauczenie kota.

– Nie płacz, maleńka, cichaj! – wyszeptała czule Katia, a po chwili głosem czystym jak kryształ zanuciła cicho tęskną pieśń miłosną. Płacz dziecka ucichł i ukołysana łagodnym śpiewem Kati zapadłam znowu w ciężki, głęboki sen.

Obudził mnie przypominający dźwięk dzwoneczka śmiech starej Tatarki stojącej nade mną z kubkiem parującego napoju. W pokoju pachniało roztartym tatarakiem.

– Pij, miła, wszystko, do dna… – zarządziła, przystawiając mi kubek do ust. Mówiła cicho i śpiewnie mieszanką rosyjskiego i tatarskiego.

Piłam łapczywie, napój był słodki i bardzo mi smakował. Wciąż byłam słaba, ale czułam, jak powoli budzi się we mnie chęć do życia.

– Ile dni już leżę? – spytałam Janka, który przysiadł obok mnie na łóżku.

– Trzecią dobę.

– Dlaczego ją wezwałeś, a nie doktora? – zdziwiłam się. Janek zawsze był racjonalny i bezgranicznie wierzył w postęp i naukę. Powtarzał, że cała ludzka bieda na świecie bierze się z braku rozumu.

– Doktor Wierchowiński przyjął poród, ale kiedy dostałaś krwotoku, powiedział, że nic nie da się już zrobić… Pobiegłem wtedy do sąsiadów i kobiety doradziły mi, że tylko stara Bashir da radę pomóc. Więc ściągnąłem ją tutaj w środku nocy, błagając, żeby cię ratowała…

Rozmawialiśmy po polsku, ale słuchająca nas Tatarka potakiwała głową z uśmiechem, jakby rozumiała każde słowo. Nie przestając się uśmiechać, popchnęła lekko Janka w stronę drzwi, a sama odrzuciwszy kołdrę, zaczęła mnie delikatnie macać po obolałym podbrzuszu. Widać była zadowolona z oględzin, bo śmiejąc się szeroko, poklepała mnie po ręku i zawołała Katię. Wyjąwszy zza fałdów grubego haftowanego kaftana spory woreczek, kazała zalać jego zawartość wrzątkiem. Nie minęło pół godziny, a we dwie pomogły mi się podnieść, zmieniły pościel, obmyły dokładnie naparem z ziół i założyły czystą bieliznę. Znowu wypiłam kubek słodkiego naparu, po którym poczułam ogromną senność. Ból znacznie zelżał i gorączka spadła. Nadal jednak byłam tak słaba, że pragnęłam jedynie spać. Przymknęłam oczy. Uderzenia szarpanej wiatrem okiennicy przeobraziły się w stukot kół dorożki. Przyśniła mi się matka. Lecąc z rozłożonymi szeroko jak skrzydła ptaka ramionami, dostrzegłam ją w powozie zaprzężonym w dwa czarne jak smoła konie. Wołałam, żeby spojrzała w górę, ale mnie nie słyszała. Naraz powóz zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic, żeby przepuścić konną kawalkadę. Wtedy matka zadarła głowę i wreszcie mnie zauważyła. Próbowała wysiąść z powozu, ale woźnica strzelił batem i konie poderwały się do biegu. Wołałam matkę, próbując przekrzyczeć szum wiatru. Zrozpaczona machała mi ręką, żebym leciała za nią. Jednak wiatr był coraz silniejszy i traciłam siłę w ramionach. Przysiadłam na jednym z mijanych dachów, żeby chwilę odpocząć. Powóz z matką mknął przed siebie, aż wreszcie stał się małą, czarną kropką.

*

Wczesnym porankiem gwarny rynek pachniał granatami i świeżymi rybami. Lecące znad morza tumany żółtego pyłu wciskały się w każdą szczelinę niskich drewnianych zabudowań. Stłoczone na rynku kobiety miały głowy szczelnie owinięte jedwabnymi i wełnianymi chustkami, chroniącymi włosy przed targającym je niemiłosiernie wiatrem. Nadeszła wiosna i znad dalekiej Samarkandy i Buchary porywiste powietrzne wiry nawiewały żółty pył, który grubą warstwą osadzał się na krzywych drewnianych chodnikach Astrachania. Po deszczu zamieniał się on w żółtą maź, na której bardzo łatwo było się poślizgnąć. Oddychałam głęboko i z radością chwytałam w płuca rześki zapach niosący się znad Wołgi. Pierwszy raz od porodu Jadwini wyszłam z domu. Przystanęłam przy kramie grubej Rojzy, tubalnym głosem nawołującej do stosu rodzynek rozłożonych wokół niej w równych lśniących kopcach. W ostrym słońcu żółto mieniły się duże damascenki i sułtanki perskie, a obok małe, ciemne, aromatyczne koryntki. Pomyślałam, że trzeba by wziąć porcję tych najdrobniejszych. Zbliżała się Wielkanoc, a Janeczka tak lubi paschę… Rojza odważyła należną porcję za kilka kopiejek i dorzuciła do tego złoty precelek.

– Dla Janeczki i Henrysia. – Błysnęła ciemnymi oczami spod grzywki rudej lekko przekrzywionej peruki. Lubiła nasze dzieci i ilekroć robiłam zakupy, dorzucała jakiś drobny prezent dla nich. Mimo dojrzałego już wieku i pokaźnej tuszy była nadal piękną kobietą o pełnym słodyczy uśmiechu.

– No już, idziemy! – Katia niemal wyrwała z rąk Rojzy niewielką paczuszkę i wrzuciła ją do koszyka. Naburmuszona ruszyła szybkim krokiem w stronę straganów z kaszą i solą. Wyraźnie nie lubiła Rojzy i nawet nie próbowała tego ukryć.

Znam ja takie. Wywala ślepia na naszego pana jak krowa na mrozie. Już ja wiem, co jej po łbie lata. Swojego chłopa pochowała, to za innymi się rozgląda. A pani to, nie przymierzając, jak dziecko jest naiwna! – sarkała gniewnie, nic sobie nie robiąc z moich uwag, że jest niesprawiedliwa w swoich podejrzeniach.

Katia miała swoje sympatie i antypatie. Nic nie było w stanie zmienić jej opinii, jeśli tylko poczuła do kogoś niechęć, choćby nawet najbardziej irracjonalną. Była pracowita, oddana nam szczerze od chwili, kiedy przyjęliśmy ją pod swój dach. Sami wtedy ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, ale widok mizernej dziewczyny stojącej na progu naszego domu i pytającej o jakąkolwiek pracę, choćby za kawałek chleba i suchy kąt do spania, był tak przejmujący, że nie mieliśmy serca jej odmówić. I dobrze się stało, bo kiedyś w przypływie szczerości zamyślona Katia wyznała drewnianym głosem:

– Gdyby mnie wtedy państwo nie wzięli do siebie, Wołga by mi się domem stała…

Widząc moją przerażoną minę, zaraz zmieniła temat. Nie wyobrażałam już sobie bez niej życia. Nawet jej upór, z którego czasami śmialiśmy się z Jankiem, a czasami mieliśmy go szczerze dość, stał się nieodłączną częścią naszego rodzinnego życia. Dzisiaj na przykład za nic nie dała sobie przetłumaczyć, że mam już wystarczająco dużo siły, żeby sama wybrać się na rynek po kilka drobiazgów.

– A jak się pani co stanie, to kto dzieciakami się zajmie? Na zmarnowanie pójdą! Znam ja tych kałmuków! Pani, nie daj Boże, zasłabnie na rynku, to przejdą, zadepczą i ani się obejrzą – pomstowała.

Dla świętego spokoju zgodziłam się, żeby towarzyszyła mi w wyprawie na targ, który znajdował się raptem kilka ulic od naszego domu. Lubiłam te wąskie, gęsto zabudowane niskimi domami uliczki, przy których obok Tatarów mieszkali Żydzi i Ormianie. Na astrachańskie targi zjeżdżali handlarze z przeróżnych stron Morza Kaspijskiego. Byli wśród nich Persowie z miedzianymi naczyniami, Turkmeni i Tadżycy z baranimi futrami i kupcy z Buchary ze srebrną biżuterią. Pojawiali się nawet przybysze z dalekich Indii, oferujący cienki jak mgła jedwab. Jednak dla Kati wszyscy wyglądający inaczej niż mieszkańcy jej rodzinnej wioski byli kałmukami. Kiedy Janek próbował wyjaśniać zawiłości historii Astrachania i jego mieszkańców, zniecierpliwiona machała ręką, patrząc na niego z politowaniem.

– Jak świat światem ludzie dzielą się na bogatych i biednych. Kto bogaty, może robić, co chce, i wszyscy się z nim liczą. A biednemu, gdziekolwiek by się urodził i jakimkolwiek językiem by mówił, wiatr zawsze w oczy wieje. Biedny z życiem zawsze musi się borykać.

Torowała mi teraz dużym koszykiem drogę między straganami, co chwila się oglądając, czy idę za nią. Początkowo płaciliśmy jej z Jankiem marne grosze, bo sami mieliśmy ich niewiele. A mimo to traktowała nas jak najbliższą rodzinę. Ciężko pracowała i opiekowała się nami jak matka, chociaż była od nas młodsza.

Wojenna pożoga przetaczała się przez Europę, ale była na razie daleko od nas. Pełne różnego dobra stragany zdawały się przeczyć niepokojącym doniesieniom z prasy i listów, na które czekaliśmy z utęsknieniem. Kupiłam wszystko, co potrzebne do paschy i wielkanocnej sałaty. Na końcu zatrzymałam się przy kramie rybnym i wzięłam kilka tłustych solonych ulików. Sprzedawca wyłowił je zręcznie z przepastnej beczki i zawinął w gazetę. Uśmiechnęłam się na wspomnienie ojca, który tak je kiedyś lubił i zawsze sprawiedliwie dzielił się przysmakiem z naszym kotem Burasem. Obaj stanęli mi przed oczami jak żywi. A wraz z nimi dwór w Marianówce, z którego pewnego listopadowego dnia musieliśmy się wynieść precz, zabierając jedynie trochę rzeczy, kilka mebli i kota w koszyku. Zostało mi po tych chwilach wspomnienie czegoś szarego, wilgotnego i pachnącego głębokim smutkiem. Ojciec owinął mnie na drogę w matczyny gruby turecki szal i bobrowe futro. Warszawa przywitała nas hałasem i nieznośnym smrodem rynsztoków, wysypanych białym karbolowym proszkiem.

Zatrzymaliśmy się w niedużym mieszkaniu na drugim piętrze szarej kamienicy na Nowym Mieście. Jedynie salon od biedy dało się przyrównać do pokoi w amfiladzie, jakie były w Marianówce. Miał okna na dwóch ścianach i był dosyć przestronny. Ustawiliśmy w nim większość przywiezionych mebli. Kanapa i fotele obite ciemnozielonym pluszem stanęły między oknami. Orzechowa witryna ze zdekompletowaną zastawą po babce Kazimierze oraz niewielki kredens i dębowy stół z kompletem krzeseł wypełniły po brzegi nowe lokum, które od tej pory stanowiło naszą jadalnię, salon i pokój dzienny w jednym. Pozostałe trzy pokoiki były dużo mniejsze, a ich okna wychodzące na północ i zachód wpuszczały niewiele słońca. W jednym urządził się ojciec, drugi niewiele większy ledwo pomieścił moje łóżko, biureczko i szafę, za którą miałam kącik toaletowy, a w trzecim powstało składowisko pudeł, kufrów i pozostałych nigdzie niemieszczących się przedmiotów. Już od piątej rano budził nas turkot wozów dostarczających do okolicznych sklepików mleko i pieczywo. Z czasem polubiłam to swoje królestwo, z którego spoglądałam na białe wieże pobliskiego kościoła, ale pierwszego dnia po przybyciu do Warszawy rozpłakałam się i za nic nie chciałam rozpakować swoich rzeczy. Z podobną nieufnością obwąchiwał mieszkanie pomiaukujący żałośnie Buras. Po rozległych łąkach i polach wokół naszego niskiego, ale rozległego i wygodnego dworku, mieszkanie sprawiało wrażenie smutnej klatki. A i tak nasza kamienica przedstawiała się dużo okazalej niż oficyny w podwórzu. Do naszego lokum wiodła szeroka wygodna klatka schodowa, a drzwi wejściowe zwieńczone były drewnianą płaskorzeźbą bukietu kwiatów w kształcie wachlarza. Mieszkania w oficynach prezentowały się dużo gorzej. Wchodziło się do nich z długiej amfilady wąskich drewnianych balkonów, które wstęgą owijały budynek. Lokatorzy tych małych, ciasnych mieszkań z braku miejsca trzymali na nich balie, stare meble, jakieś kotły i drewniane pudła.

U nas w Marianówce takie graty ginęły w odmętach ogromnego strychu. Szło się nań co jakiś czas przed wielkim praniem i znosiło kotły do gotowania wody, wielką balię, w której Michalina moczyła pranie, i ogromną tarę, po której szurała zapamiętale obrusami, koszulami i bielizną pościelową. Jej wielkie czerwone ręce pracowały szybko i rytmicznie. Za każdym razem bałam się, że je sobie zetrze do krwi. Kiedy pranie znalazło się już w sadzie, rozwieszone na długich sznurach między jabłoniami, z sercem zdjętym trwogą sprawdzałam, czy nie ma na nim czerwonych plam…

– Nie gap się i nie kręć pod nogami! – Michalina nie przepadała za moim towarzystwem. Ilekroć mnie widziała, marszczyła brwi, przez co jej dziobata twarz wyglądała jeszcze groźniej. Goniła mnie z kąta w kąt i wciąż się skarżyła:

– Kto to widział, żeby dzieciak tak bez opieki się pętał?! Ja mam swoją pracę, nie mam czasu się nią zajmować. Może by pan wreszcie pomyślał i ściągnął do niej jakąś guwernantkę czy inną bonę? Panna zdziczeje i na raroga wyrośnie, jak tak będzie między kuchnią a stajnią się chować.

Ojciec słuchał tych wiecznych pretensji ze stoickim spokojem i wciąż odpowiadał to samo:

– Michalina wie, że na żadną guwernantkę pieniędzy nie ma. Niedługo przyjedzie szwagierka, to się małą zajmie. Idź, córuś, do kuchni, do Marianny, niech ci tam mleka zagrzeją – szeptał mi do ucha, a widząc moją smutną minę, gładził mnie z westchnieniem po głowie. Mrucząc coś pod nosem, szedł do swoich, nikomu nieznanych spraw.

– Czekaj tatka latka – odwarkiwała Michalina za każdym razem.

Ale rzeczywiście któregoś letniego poranka zjechała do nas ciotka Helena. Pasowała do naszego domu jak wół do karety. A raczej odwrotnie, to my wszyscy sprawialiśmy wrażenie roboczych wołów, kiedy ciotka w błękitnych jedwabiach stanęła na progu. W kilka sekund omiotła surowym spojrzeniem wnętrze. Równie szybko wyrobiła sobie opinię, bo zmarszczywszy brwi, prychnęła gniewnie na Michalinę, żeby zajęła się jej bagażami, a sama pochyliła się i uważnie studiowała moją twarz.

– Cała Maryjka. Oczy, usta, nos… Nawet włosy takie same! – Uśmiechnęła się, dotykając czule moich wiecznie roztarganych ciemnych warkoczyków. Głos miała niski i miły w brzmieniu. Na widok nadchodzącego ojca wyprostowała się i spoważniała.

– Mam tylko nadzieję, że rozsądek weźmiesz po innych członkach rodziny, a nie po swojej matce. – Niemile zakończyła tę chwilę czułości. Sądząc po minie, bez wątpienia siebie miała na myśli jako tę, której rozsądek nigdy nie pozwoliłby wyjść za mąż z miłości za mojego ojca, wiecznego romantyka niemającego za grosz zmysłu handlowego i gospodarskiego, który pozwoliłby mu wzorowo prowadzić gospodarstwo i wycisnąć z niego wszelkie możliwe profity. Zamiast tego ojciec wędrował godzinami po łąkach i zachwycał się lokalną fauną i florą, skwapliwie szkicując i notując coś po łacinie w szarym płóciennym notesie. Dwa lata studiował na Wydziale Leśnym Instytutu Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa w Puławach. Na wezwanie matki przerwał jednak naukę. Stał teraz przed swoją szwagierką Heleną jak uczniak przed groźnym nauczycielem, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie pajęczyny w kątach i plamy na ścianach zostały dostrzeżone, podobnie jak moja skromna sukienka, niewiele lepsza od ubrań włościańskich dzieci.

– Porozmawiamy po obiedzie – zapowiedziała ciotka surowo, a widząc popłoch ojca i Michaliny, prychnęła:

– Takie coś, co się jada w południe. Mam nadzieję, że znacie.

Nastały sądne dni. Ciotka wynurzała się niespodziewanie z różnych zakamarków dworu i obwieszczała lodowatym tonem, że tak zaniedbanego gospodarstwa nie ma na całym świecie. Ale prawdziwa groza rozpoczęła się, kiedy kazała zaprowadzić się do kancelarii i pokazać wszystkie dokumenty dotyczące majątku.

– Tu nie ma co ratować – któregoś wieczoru, po skromnej kolacji wydała wyrok, odesławszy mnie wcześniej stanowczym tonem do łóżka.

– Trzeba uregulować, co się da, i sprzedać Marianówkę. Sam nie dasz sobie z nią rady, a ja nie przeniosę się tutaj. Musiałabym latami wyciągać cię z długów i ratować gospodarkę. Zabiorę Elżbietkę do siebie na wychowanie. Jest w końcu jedynym dzieckiem mojej nieżyjącej siostry. A ty weź, co zostanie ze sprzedaży, przenieś się do miasta i tam poszukaj jakiejś pracy. – Po tych słowach w jadalni zapadła głucha cisza. – Staniesz na nogi, to weźmiesz dziewczynę do siebie z powrotem. – Głos ciotki zmiękł odrobinę. Stałam skulona za drzwiami jadalni i trzęsłam się z zimna i przerażenia na samą myśl, że mam opuścić swój dom, rozdzielić się z ojcem i zamieszkać z ciotką.

Podziwiałam ją, była taka wyniosła, elegancka i piękna. Mówiła cicho, ale głosem nieznoszącym sprzeciwu, tak dalekim od pokrzykiwań Michaliny czy burkliwych, ale serdecznych nawoływań kucharki Marianny. Ciotka pomimo swoich jasnych sukien i wysoko upiętych złotych włosów budziła trwogę. Raz widząc mnie biegnącą przez podwórze z kromką chleba umoczoną w wodzie i posypaną cukrem, spojrzała tak złym wzrokiem, że nogi w okamgnieniu odmówiły mi posłuszeństwa a chleb zaczął niemal parzyć w ręce. Nie, za żadne skarby świata nie chciałam z nią zamieszkać. Stałam więc pod drzwiami jadalni i kurczowo ściskałam dłonie, modląc się do Przenajświętszej Panienki, żeby ojciec nie zgodził się na plan ciotki.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Że oddam ci jedyne dziecko? To po co mi wtedy żyć? Dla kogo pracować?

– Sentymenty – syknęła ciotka i głosem pełnym pasji zaczęła ojcu wypominać wszystkie grzechy. – Gdyby twojemu ojcu Klemensowi nie zachciało się udzielać w tej styczniowej powstańczej awanturze, nie stracilibyście majątku, on nie wylądował na łaskawym chlebie u twojej zwariowanej siostry Marceli, a ty w tej, pożal się Boże, Marianówce, od której lepsze jest pierwsze lepsze chłopskie gospodarstwo. I do tej nędzy na kurzej łapce ściągnąłeś moją siostrę! Nic dziwnego, że biedna nawet porodu nie przeżyła! Teraz chcesz jej dziecko zmarnować? Już wygląda gorzej od bachorów fornali, które po drodze we wsi mijałam! Jak ci nie wstyd!

– Nie wolno ci tak mówić! Kochałem Maryjkę i dbałem o nią! A Elżbietka to też moje dziecko! – Ze wzburzenia ojciec aż się zatchnął.

Ciotka nie dała mu dojść do słowa.

– Spóźnione żale życia jej nie wrócą, a ja nie chcę, żeby jej córka skończyła tak samo nędznie! Co ty jej możesz dać? Zabawę w stajni i obórce? Przy mnie pozna świat, wezmę jej dobrych nauczycieli i wyprowadzę ją na ludzi.

Ciotka była żoną pułkownika Mikołaja, emerytowanego carskiego urzędnika. Wuj spotkał ją na karnawałowym przyjęciu u swoich znajomych i urzeczony prawdziwie książęcą urodą Heleny natychmiast poprosił o rękę. Oświadczył, że jeśli go odrzuci, palnie sobie w łeb i to na jej oczach. Ciotka oświadczyny przyjęła i zamieszkali w rodowym majątku wuja w okolicach Grodna. Żyli w dostatku, ale nie doczekali się dzieci. Rodzinna plotka głosiła, że brak dzieci to kara za grzechy młodości Mikołaja. Podobno w czasie służby wojskowej tak często odwiedzał burdele, aż skompletował wszystkie możliwe choroby weneryczne. Dziwiono się ciotce, że zechciała wyjść za Moskala. Ciotka była zbyt dumna, żeby komukolwiek tłumaczyć powody swojej decyzji. A prawda była taka, że jej matka, a moja babka Kazimiera zastawiała po kolei majątek, żeby wciąż spłacać karciane długi swojego nieżyjącego już męża, czyli dla mnie dziadka Konstantego. Dwór, co prawda, nadal prezentował się pięknie, ale stosy weksli do spłacenia nie malały. Moja matka i ciotka Helena, chociaż piękne i eleganckie, przez nikogo nie były traktowane jako dobre partie, a ich kufry posagowe świeciły pustkami. Mama nic sobie nie robiła z perspektywy staropanieństwa, ale ciotka bała się biedy jak zarazy, a ryzyko poślubienia zwykłego rządcy czy ekonoma spędzało jej sen z powiek. Kiedy więc zachwycony jej urodą carski oficer poprosił ją o rękę, obiecując, że nie tylko wykupi wszystkie długi, ale i dorzuci coś jeszcze, ciotka uważała to za prawdziwy dar niebios. Babka Kazimiera, od lat pozbawiona męskiego wsparcia, z ulgą pobłogosławiła ten mariaż. Ślub był huczny i wystawny, ale część naszej rodziny wymówiła się od obecności zgorszona tym, że polska panna idzie za Moskala. Szybko jednak pożałowali swojej decyzji, bo wuj Mikołaj urażony ich odmową dobitnie wykazał, co tracą. Tych z rodziny, którzy przybyli, natychmiast wsparł swoją protekcją, co zaowocowało dobrymi urzędniczymi stanowiskami dla potrzebujących, a nawet miejscem w korpusie kadetów dla jednego z kuzynów, któremu wszyscy prorokowali, że ze swoim mikrym wzrostem i głupawym wyrazem twarzy daleko w życiu nie zajdzie.

Ciotka osiadła w majątku męża niczym udzielna księżna i w okamgnieniu na wszystkim położyła rękę. Podobno nawet rządca bał się jej jak ognia, bo szybko przejrzała jego drobne machlojki finansowe. Miała niebywały zmysł do rachunków i prowadzenia gospodarki. Brak dzieci zdawał się jej nie martwić i całą swoją energię poświęciła na doprowadzenie majątku do rozkwitu. A zimą, kiedy prace ustawały, ich dom stawał się słynnym na całą okolicę salonem towarzyskim, w którym ciotka brylowała w jedwabnych sukniach, robiąc furorę swoją rasową urodą i wyniosłym sposobem bycia. Wujek odetchnął z ulgą, widząc, jak majątek kwitnie pod rządami twardej ręki Heleny. O nic nie musiał się martwić i co rusz wyjeżdżał do Petersburga pod pozorem ważnych spraw do załatwienia.

– Co tutaj robisz? Dlaczego nie jesteś w łóżku? – sarknęła Michalina, widząc mnie z uchem przytkniętym do drzwi jadalni. Nie czekając na odpowiedź, sama zamarła w bezruchu i wsłuchała się w narastającą za drzwiami awanturę. Nigdy nie słyszałam, żeby ojciec na kogokolwiek podnosił głos. Dlatego tak się przestraszyłam, kiedy usłyszałam jego krzyk w odpowiedzi na ciotki poirytowaną perswazję, że oddając mnie pod jej opiekę, pozbędzie się wielkiego finansowego kłopotu.

– Jesteś chora z nienawiści! Nigdy nikogo nie kochałaś, bo nie potrafisz kochać! Jedyne, co potrafisz, to traktować ludzi jak swoje rzeczy. Nie z miłości do Marii chcesz się zaopiekować Bietką, ale z pragnienia posiadania dziecka na własność, skoro swojego nie masz! Myślisz, że miłość można kupić?!

Nagle drzwi otworzyły się z impetem i ciotka wypadła z jadalni jak rażona gromem. Przemknęła koło nas, nawet na mnie nie spoglądając. W głębi pokoju stał ojciec. W zbyt luźnym surducie, z bezradnie opuszczonymi wzdłuż ciała rękami wyglądał jak strach na wróble.

Rano, kiedy zeszłam do jadalni, ciotki już nie było. Został po niej tylko nikły zapach róży pomieszanej z wonią świeżo wykrochmalonej pościeli. Niedługo potem przyszedł list. Ciotka zapowiedziała w nim przyjazd swojego rządcy, który miał pomóc ojcu uporządkować sprawy finansowe, sprzedać jak najkorzystniej Marianówkę, pospłacać wierzycieli, wynająć mieszkanie w Warszawie, a skromną resztę zainwestować w obligacje carskiej kolei. Wysłała też do nas i opłaciła krawcową, która miała mnie obszyć w kilka codziennych sukienek, jedną wyjściową i szkolny mundurek, bo zaraz po przyjeździe do Warszawy miałam pójść do szkoły. Ojciec początkowo się dąsał i chyba chciał odmówić tej pomocy, ale Michalina przemówiła mu do rozsądku, grożąc, że jeśli to zrobi, ona pójdzie sobie precz, a wtedy to już niech Bietkę wilcy chowają.

Dzięki wielkiemu doświadczeniu i sprytowi przysłanego rządcy udało się na tyle korzystnie sprzedać dworek i gospodarstwo, że po spłacie długów zostało więcej pieniędzy, niż się spodziewano. Pozostałą gotówkę ojciec zostawił na urządzenie się w Warszawie, a przede wszystkim opłacanie mojej nauki. Tutaj znowu wkroczyła ciotka. Kategorycznie zabroniła posyłać mnie do rządowego gimnazjum. Dzięki temu przed Bożym Narodzeniem 1895 roku zostałam uczennicą przedwstępnej klasy na niewielkiej, ale mającej dobrą opinię pensji pani Stachiewiczowej. Ojcu zaś udało się zdobyć posadę w kantorze bankowym. Dzięki temu nasze życie nabrało niespotykanej dotąd przewidywalności i spokoju. Rano wędrowałam na pensję, a ojciec do pracy. Kucharka Marianna przyjechała z nami do Warszawy i prowadziła nasze skromne gospodarstwo. Rozgościła się w przylegającej do kuchni maleńkiej służbówce. Spała na wąskim łóżku, pod którym trzymała swój skromny dobytek. Jedyną ozdobą pomieszczenia był zawieszony na ścianie kolorowy obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, opleciony wokół ramy różańcem z koralików błękitnych jak letnie niebo.

– Panienka sierotka, pan wiecznie z nosem w książkach, to leniwa służba raz dwa by was okradła. A przedtem to może nawet i otruła – snuła czarne wizje, rozpakowując w kuchni garnki i talerze. Przyjechawszy z nami do Warszawy, wzruszyła tylko ramionami i nonszalancko skwitowała: – Też mi wielkie miasto! A końskiego łajna po ulicach pełno!

Zaraz się zabrała do rozstawiania mebli i porządków, wyraźnie zadowolona, że będzie jedyną gospodynią. Pełna animuszu przesuwała filodendrony i wieszała na ścianach obrazy i barwne kilimy. Wśród nich niewielki w bordowym kolorze, który przywiózł z dalekich wojaży ojciec mojej matki. Zabałaganiwszy na południu Europy ładnych parę lat, w 1848 wyruszył na pomoc walczącym o wolność Węgrom. Dziadek Konstanty miał duszę awanturnika żądnego przygód i jako jedyny w całej rodzinie pewnie nie dziwiłby się mojej matce, że wybrała na męża romantycznego idealistę, a nie dobrze sytuowanego i jeszcze lepiej ustosunkowanego karierowicza. Nie zdążył jednak jej wesprzeć w decyzji, bo szybko osierocił córki. Oficjalnie mówiono, że umarł na serce, ale po kątach szeptano, że to krewki mąż pewnej pięknej brunetki z sąsiedniego majątku, do której dziadek miał słabość, wycelował pistoletem w dziadkowe serce w pewne zimowe popołudnie. Pogrzeb odbył się niezwykle szybko, jakby najbliżsi, chowając dziadka, chcieli pochować razem z nim jakąś tajemnicę. Moja matka podobno bardzo lubiła głaskać szorstki kilim pamiętający wojaże ojca i powiesiła go nad niedużą kanapą stojącą pośrodku salonu w Marianówce. Teraz ojciec przybił go w moim pokoiku nad łóżkiem, a pośrodku zawiesił owalne zdjęcie mojej matki. Kiedy zasypiałam i kiedy się budziłam, patrzyła na mnie urokliwym spojrzeniem, lekko się uśmiechając. Zdjęcie pochodziło jeszcze sprzed ślubu rodziców. Gruby ciemny warkocz matki spływał ciężko, stanowiąc wyraźny kontrast z jej szczupłymi, drobnymi ramionami. Nie było dnia, żebym nie wodziła delikatnie palcami po jej wizerunku. W najdrobniejszych detalach znałam go na pamięć. Wysokie jasne czoło, strzeliste brwi, cienki nosek, drobne, ale pełne usta i trójkątna nieduża broda, nadająca twarzy matki kociego wdzięku. Podobnie dobrze znałam każdy detal orientalnego wzoru na szalu. Powtórzony setki razy kształt łzy z zakręconym węższym końcem mienił się bogactwem barw na ciemnym bordowym tle, które pod światło nabierało zielonkawych połysków. Ze zdjęcia matki płynęła ku mnie otucha, że nigdy nic złego mi się nie stanie, bo jej uśmiech wciąż nade mną czuwa. I chyba rzeczywiście tak było, bo dni płynęły spokojnie, wręcz monotonnie. Jedynie Marianna narzekała na wszystko.

– Zapowietrzone miasto – gniewała się od samego rana, rozpalając w piecu. – W Marianówce cug szedł taki, że w sekundę w piecu się rozpalało, a tu dmuchaj i dmuchaj. Jakby innej roboty nie było. A kto na rynek pójdzie? Kto obiad nastawi? Kto Bietce podłuży sukienkę? Wszystko na mojej głowie. A ja mam tylko dwie ręce. Jak kiedyś ustanę, to dopiero zobaczycie… Kto widział, żeby na jednego człowieka tyle zwalać?!

Ojciec spuszczał w takich razach głowę i bronił się słabo:

– Przecież do prania bierzemy pomoc, żeby Mariannie było lżej. Możemy też wziąć kogoś do kuchni. Nie dalej jak wczoraj zaczepiła mnie sklepikarka z dołu, że jej siostrzenica chciałaby do jakiegoś domu na służbę pójść…

– A, jasne! – Marianna pokraśniała po brzegi chustki ciasno przylegającej do włosów. – Niech pan bierze byle kogo z ulicy! Francę jaką przywlecze, dzieciaka zarazi, gnoju do kuchni nanosi i ciekawa jestem, kto potem będzie to wszystko naprawiał! No ale jak panu jakieś ulicznice w głowie, to ja mogę iść, skoro moja praca nie pasuje! – sarkała, rozsierdzona, i zaciskała usta, aż tworzyły ledwo widoczną kreskę na jej pełnej rumianej twarzy. Ojciec wznosił błagalnie oczy do nieba i zaczynał się rytuał przepraszania Marianny i zapewniania, że bez niej byśmy zginęli, że jest naszym najcenniejszym skarbem z Marianówki, aż ta, udobruchana, wzruszała ramionami i już spokojnie, ale kąśliwie zauważała:

– Bietka chce się do szkoły spóźnić? A pan to już taki w tym swoim biurze ważny, że może przychodzić, o której chce?

Ojciec z przerażeniem zerkał na zegar, parząc usta, popijał gorącą kawą pszenny rogal i biegł do kantoru, a ja maszerowałam do szkoły przy ulicy Długiej.

Kierowniczka pensji pani Karolina Stachiewiczowa codziennie rano w czarnej jak krucze skrzydła sukni stała w drzwiach budynku i witała nadchodzące uczennice. Była to niewysoka, pulchna kobieta około pięćdziesiątki. Ciemne gęste włosy przetykane srebrnymi nitkami nosiła gładko zaczesane w ciężki kok na karku. Była wymagająca i nie spuszczała z nas uważnego spojrzenia. Uczyła matematyki, a w starszych klasach podstaw buchalterii. Podkreślała, że miarą odpowiedzialnego życia jest umiejętność logicznego myślenia. Wszystkie zajęcia oprócz religii prowadzone były po rosyjsku. Ksiądz katecheta Anzelm Bursztynowicz każdą lekcję rozpoczynał tymi samymi słowami.

– Drogie panienki, na dzisiaj przygotowałem dla was piękny wiersz – i recytował z przejęciem najpiękniejsze polskie strofy.

Płomień rozgryzie malowane dzieje,Skarby mieczowi spustoszą złodzieje,Pieśń ujdzie cało, tłum ludzi obiega;A jeśli podłe dusze nie umiejąKarmić ją żalem i poić nadzieją,Ucieka w góry, do gruzów przylegaI stamtąd dawne opowiada czasy1.

Głęboki sens słów pozostawał przed nami jeszcze ukryty, ale nasze serca porywały śpiewność fraz i przeczucie czegoś być może najważniejszego w życiu. Ksiądz uczył nas prawd wiary, katechizmu, ale przede wszystkim tłumaczył, że w strofach Mickiewicza i Słowackiego ukryta jest polska dusza, która jeszcze kiedyś zmartwychwstanie jak Jezus Chrystus. I chociaż nikt nas nie uprzedzał, intuicyjnie zdawałyśmy sobie sprawę, że nie wolno nam słowem nikomu pisnąć o tym, co się dzieje na lekcjach religii. Czasami niespodziewanie szybkim krokiem wchodziła do klasy pani Stachiewiczowa i szeptała coś księdzu na ucho. Wówczas przerywał w połowie swoje opowieści o Polsce i zaczynał nas odpytywać z dziesięciu przykazań. W ślad za przełożoną wkraczał do klasy carski urzędnik w granatowym mundurze i groźnie spoglądając spod siwych opadających na powieki brwi, zasiadał w ławce, by przysłuchiwać się lekcji. Przed każdą odpowiedzią dygałyśmy grzecznie w jego stronę. Słuchał nas wyraźnie znudzony, ożywiając się jedynie wtedy, kiedy odpowiadała Marynia Sarnowska, prześliczna blondynka z płowym warkoczem tak ciężkim, że miewała bóle głowy od jego dźwigania. Na twarzy kuratora pojawiało się wtedy coś na kształt obleśnego uśmiechu. Przełożona po kolejnej wizytacji poprosiła księdza Bursztynowicza: 

– Maryni nie ma co odpytywać. Wiadomo, że zawsze jest dobrze przygotowana.

Ale w trakcie następnej wizytacji kurator sam ją wywołał do tablicy.

– Ну, красота, теперь вы скажите нам молитву. Идите под доску2.

Pobladła Marynia wyszła na środek klasy i cicho recytowała modlitwę, a kurator, rozsiadłszy się wygodnie, z lubością taksował jej drobną postać. Kiedy skończyła, kazał do siebie podejść i wręczył cukierki. 

– Очень красиво. Теперь для тебя конфеты. Красивая девушка нужна есть только конфеты!3 – I z rubasznym śmiechem uszczypnął Marynię w policzek.

Nasza pensja mieściła się na pierwszym piętrze rozległej kamienicy. Cieszyła się uznaniem wśród postępowych umysłów jako kuźnia światłego myślenia. I chociaż prowadzona wedle surowych zasad, jakie ustanowiły władze carskie, to jednak na lekcjach uczyłyśmy się nie tylko obwiązującego programu oczywiście w języku rosyjskim, ale też znacznie więcej ze szczególnym naciskiem na samodzielność myślenia, co było ostatnią rzeczą, jakiej rosyjski zaborca by sprzyjał. I tak już ten mały, przywiślański krnąbrny naród miał wystarczająco duże skłonności do awantur. Ksiądz Bursztynowicz wtajemniczał nas w charakter polskiej duszy zaklętej w poetyckie strofy narodowych wieszczów, a pozostali nauczyciele pakowali do głów obszerną wiedzę bez żadnej taryfy ulgowej. Jednak pod surowymi wymaganiami czuć było autentyczną troskę o nasz rozwój. W starszych klasach lekcje fizyki uzupełniano bogatą wiedzą z astronomii, a na biologii uczono higieny i zdrowego odżywiania. Lekcje buchalterii miały nas przygotować do oszczędnego prowadzenia domu i ewentualnej pracy. Przełożona mówiła, że nasza pensja nie jest szklarnią, w której hoduje się dziewczęta na podobieństwo kwiatów, by zdobiły salony, ale szkołą edukującą samodzielne i świadome jednostki. Ciotka Hela, dowiedziawszy się, że ojciec zapisał mnie na pensję pani Stachiewiczowej, a nie popularną i cenioną wśród warszawskiej elity finansowej pensję pani Woydowej, której ukończenie obok okazałego posagu stanowiło otwarte drzwi do dobrego zamążpójścia, rozgniewała się nie na żarty, robiąc ojcu w listach liczne wymówki, że, jak widać, nie zależy mu na mojej przyszłości. Ale ja swoją szkołę i koleżanki bardzo lubiłam. Nie były to córki wysokich urzędników carskich ani wyrafinowane panienki z bogatych kupieckich domów, tylko córki nauczycieli, lekarzy, tak zwanej inteligencji pracującej, której grono pod koniec XIX wieku znacznie się powiększyło. Po powstaniu styczniowym wiele majątków ziemskich zostało skonfiskowanych rodzinom, z których rekrutowali się powstańcy. Dwory i ziemia przechodziły w ręce tych, którzy sprzyjali carowi. Mnóstwo ludzi niemal z tygodnia na tydzień zostawało bez dachu nad głową. Starsi przygarniani byli przez dalsze rodziny i wiedli w ich domach żywot rezydentów, młodzi ruszali w świat albo przenosili się do miast, by szukać w nich jakiegoś płatnego zajęcia. Wykorzenieni z rodzinnych gniazd próbowali odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tak rodziła się nowa klasa inteligencji i drobnych przedsiębiorców. Znacznie bardziej zaangażowana patriotycznie niż arystokracja i dostrzegająca problemy nierówności społecznych i konieczność wielu reform, w tym zrównania praw i szans wszystkich obywateli. Ojciec zaprzyjaźnił się w swoim kantorze z dwoma pracownikami rachunkowości – wysokim, chudym właścicielem ogromnej rudej zmierzwionej brody Leopoldem Kiernowskim i drobnym, ruchliwym ciemnookim Bolkiem Lidyńskim. We trzech przy skromnie zastawionym stole nieraz do późnych godzin prowadzili w naszym salonie ożywione dyskusje. Szczególnie zapalczywy był w nich Lidyński.

– Pierwszą potrzebą jest uświadomienie społeczeństwa, że wszyscy muszą być równi. Nie tylko wobec prawa, ale w codziennej praktyce ta równość musi być widoczna! Czy to dziecko drobnego sklepikarza, chłopa czy mieszkańca pałacyku w Alejach Ujazdowskich, każde powinno mieć tę samą szansę na edukację i godziwe warunki życia! – ekscytował się poczerwieniały z emocji.

– Nie osiągnie się tego w zniewolonym społeczeństwie – oponował ojciec. – Najpierw trzeba odzyskać wolność, a potem można myśleć o równości. Kiedy człowiek jest chory, nie ma co rozważać, jakich zajęć powinien się podjąć. Najpierw trzeba go wyleczyć. A niewola jest chorobą, zatruwa nasze serca i dusze – przekonywał nie mniej gorąco.

– Ależ panowie, nie leczy się bez diagnozy. A nam diagnozę postawiono już bardzo dawno, ale my nie chcemy jej uznać. W połowie XVIII wieku Jacques Bernardin de Saint-Pierre powiedział, że Polska składa się z dwóch narodów: chłopów i szlachty, a właściwie to trzech, a tym trzecim są Żydzi. Dopóki te trzy narody nie staną się jednym, dopóki szlachta nie przestanie pogardzać rzemiosłem, handlem i przemysłem jako zajęciami przeznaczonymi tylko dla Żydów albo obcokrajowców, nigdy nie staniemy na nogi, bo nigdy nie podniesiemy się gospodarczo. Tylko dzięki silnej gospodarce będziemy mieli siłę wywalczyć wolność, przede wszystkim ekonomiczną. – Ruda broda Kiernowskiego niemal iskrzyła, kiedy z miną proroka i palcem uniesionym ku niebu przedstawiał swój plan dla Polski.

Co najmniej dwa razy w tygodniu odbywały się u nas w domu takie gorące dysputy. Ktoś obcy mógłby ocenić, że panowie zażarcie się kłócą i są zajadłymi wrogami. Tymczasem ci trzej przepadali za sobą, tyle że każdy wychwalał swoje lekarstwo na polskie dolegliwości jako jedyne i najlepsze. Słuchałam ich rozmów wciśnięta w fotel pod oknem, a kiedy przysypiałam znużona, ich żywiołowa gestykulacja i pełne pasji głosy układały się w przedziwny spektakl, w którym główną rolę odgrywała płonąca w świetle nisko zawieszonej nad stołem lampy, czerwona jak ogień broda Kiernowskiego. Budził mnie poirytowany głos Marianny, którą ojciec w kuchni prosił o kolejną dokładkę sera, chleba i piwa, aby pokrzepić nadwątlone siły do dalszych sporów.

– Ja się pytam pana, czy to jest jakiś wyszynk, czy co?! Co to za dom?! Żeby ludzie nie kładli się spać o przyzwoitej porze, tylko po nocach bałaganili?! – Każde jej słowo słychać było w salonie dokładnie. Kiernowski i Lidyński nie czekali na dalszy rozwój wypadków, tylko w okamgnieniu zbierali się do wyjścia.

– Już poszli? – dziwił się, wróciwszy do salonu, rozczarowany ojciec. A zauważywszy mnie ziewającą w fotelu popadał w czarną rozpacz. – Bietko, dziecko kochane, przecież już późno, dawno powinnaś spać! Taka jesteś bledziutka! Jak ty rano do szkoły wstaniesz? – biadolił, poganiając mnie do łóżka.

Rano Marianna dalej suszyła mu głowę.

– Kto to widział, żeby panienka takim bezbożnym gadaniom się przysłuchiwała, co z niej wyrośnie?! To nie są tematy dla dzieci, a ona siedzi z wami starymi i godzinami słucha tych, pożal się Boże, mądrości. Jeszcze z niej jaka socjalistka wyrośnie! Tfu!

Ojciec uśmiechał się pod nosem, co ją jeszcze bardziej rozsierdzało.

– Czego tu się śmiać? Co w tym zabawnego! Panienka powinna być skromna, nauczona gospodarstwo prowadzić, a ona dwie lewe ręce ma jak pan. Tylko by książki czytała i z tymi żydziakami się prowadziła. Skaranie boskie…

– To są tacy sami ludzie jak ja i Marianna! – przerywał jej gwałtownie wyraźnie niezadowolony ojciec.

– A czy ja mówię, że nie? – dziwiła się niezmiernie. – Wiadomo, że ludzie, ale to jeszcze nie znaczy, że nasza panienka ma się z nimi zadawać – dorzucała wyniośle i szła do kuchni, skąd po chwili rozlegał się łomot garnków i jej niski chrapliwy śpiew: – Chwalcie łąki umajone, góry, doliny zielone, chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki…

Przytyki Marianny dotyczyły mojej znajomości z córką sąsiadów państwa Rosenbaumów, niewiele ode mnie starszą Sarą. Poznałyśmy się już pierwszego dnia, w trakcie naszej przeprowadzki. Rosenbaumowie mieszkali na pierwszym piętrze wciśniętej w róg podwórka oficyny. Pani Chawa wyglądała przez okno i z zaciekawieniem obserwowała tragarzy wnoszących nasze rzeczy. W pewnym momencie zeszła na dół ze swoją córką i zagadnęła ojca, żeby pozwolił mi pójść do ich mieszkania i się pobawić. Mówiła mieszaniną jidysz i polskiego, zabawnie przeciągając samogłoski.

– Chodź do nas, pobawisz się z Sarą i dostaniesz chałkę z mlekiem. Dzieci przy przeprowadzkach tylko przeszkadzają. – Stojąca obok niej dziewczynka popatrywała na mnie uważnie ogromnymi oczami w kolorze palonej kawy. Po chwili siedziałyśmy w mieszkaniu państwa Rosenbaumów, zaśmiewając się do rozpuku, bo Sara komicznie przedrzeźniała jednego z tragarzy, który z powodu braków w uzębieniu mocno seplenił.

– Gdie pan kaze postafić tom lampe? – spytała Sara, wskazując trzęsącym się palcem na szafę, a mnie ogarnęła taka wesołość, jak nigdy w życiu. Wychowałam się i przebywałam tylko wśród dorosłych, a im nie były w głowie żarty i zabawy. W osobie Sary pierwszy raz miałam do czynienia z dziecięcą niefrasobliwością. Śmiałyśmy się ze wszystkiego. Wprost uwielbiałam, kiedy Sara naśladowała innych, bo robiła to z małpią zręcznością.

– Skąd przyjechaliście? – zapytała, rwąc zębami białymi jak łuskane migdały wielkie kawałki ciepłej jeszcze, pachnącej masłem chałki.

– Z domu w Marianówce. – Na samo wspomnienie coś ścisnęło mnie w gardle.

– A gdzie jest twoja mama? – dociekała Sara z wrodzoną, jak się potem przekonałam, bezceremonialnością. Posmutniała, kiedy dowiedziała się, że nawet jej nie poznałam, bo odeszła, zanim ja na dobre pojawiłam się na świecie. Ale szybko się rozchmurzyła i złapała mocno za rękę.

– Wiesz co? Będziemy się przyjaźnić. Na zawsze. Chcesz? – Cmoknęła mnie zamaszyście, zostawiając na policzku słodkie okruchy. – Chodź, zapytamy mamę, czy możemy iść na podwórko i na spacer.

Zanim wyszłyśmy, musiałyśmy wysłuchać całej listy przestróg i pouczeń, a potem puściłyśmy się pędem po schodach jak dwa ptaki wypuszczone z klatki. Biegłyśmy do końca ulicy Freta, aż zziajane zatrzymałyśmy się przy Franciszkańskiej.

– Tu w zeszłym roku jedna pani wyskoczyła z okna, bo była zakochana. – Mój wzrok podążył za ręką Sary wskazującą nieduże okno na poddaszu wąskiej kamienicy.

– Ona była nauczycielką, a on hrabią.

W wyobraźni zobaczyłam lecącą z okna postać i aż mną zatrzęsło.

– Umarła?

– Nie, ale nogę złamała. Potem wyjechała. A ten hrabia się z żalu zastrzelił. A ty już byłaś zakochana?

Nigdy jeszcze się nad tym nie zastanawiałam, ale zanim wyznałam ze wstydem swój brak orientacji w tej kwestii, Sara paplała już dalej.

– Ja się nigdy nie zakocham. Nawet w hrabim. Zaczęłam niedawno czytać książkę o miłości, koleżanka mi pożyczyła, ale mama ją znalazła i kazała mi natychmiast oddać. Ale mogę ją znowu pożyczyć i będziemy ją trzymać u ciebie. Chcesz landrynkę? – Wyciągnęła z kieszeni kraciastej sukienki kilka oblepionych paprochami szklistoczerwonych kulek. Niełatwo było nadążyć za błyskawicą skojarzeń mojej nowej przyjaciółki. Biegałyśmy po całym Nowym Mieście, wcale mi jeszcze nieznanym. Do niedawna jak okiem sięgnąć rozciągały się wokół mnie równiny mazowieckie, monotonne, jeśli chodzi o formy, ale tak różnorodne w barwach. Najbardziej lubiłam ich wczesnowiosenną odsłonę, kiedy nad bladozieloną koronką budzących się do życia drzew i krzewów srebrzyły się głosy skowronków. Ogarniało mnie wtedy niewyobrażalne poczucie wszechmocy. Biegłam przed siebie, z rozłożonymi rękami jak szalona, pokrzykując coś bez ładu i składu. Wracałam potem do domu, półprzytomna i rozgrzana, a rozgniewana Michalina przebierała mnie, sycząc do ucha:

– Jak nic to się skończy suchotami. Umrze panienka, jak jej matka, a ojciec będzie płakał! I z żalu też umrze!

Idąc posłusznie za Sarą, zatęskniłam za bezkresnym horyzontem. Ale kiedy ujrzałam błękitną kopułę kościoła Sakramentek, która strzelistą iglicą przebijała niebo, poczułam nowy rodzaj zachwytu. Nie taki, który pobudzał do szalonego biegu, ale taki, który odbierał mowę i kazał trwać nieruchomo w milczeniu.

– Chodź, pójdziemy na targ. Mam dziesięć groszy, kupimy sobie obwarzanki! – Sara, nie bacząc na moje osłupienie, pociągnęła mnie w stronę ulicy Koźlej, gdzie już po chwili znalazłyśmy się wśród licznych straganów, skąd rozchodziły się głośne nawoływania przekupek.

– Świeżutkie masło!

– Po kurki, po kurki, na rosół, który wskrzesi umarłego!

– Do śledzi! Do śledzi! Czy kto stoi czy siedzi!

– Koraliki, zwierciadełka, koroneczki dla mężatki i panieneczki!

Trzymałam się kurczowo Sary, bojąc się, że tłum ludzi mnie wchłonie i nigdy już nie znajdę drogi do domu. Dreptałam za nią posłusznie wśród grubych jak beczka handlarek i służących w grubych kraciastych chustach, z wielkimi koszykami w garści. Sara co rusz odwracała się i sprawdzała, czy idę za nią, aż dotarłyśmy do niewielkiego straganu, na którym piętrzyły się duże, okrągłe i podłużne chleby, a obok nich różnego rodzaju bułki, precle, rogaliki i smażone na głębokim tłuszczu placki. Sara kupiła nam po wielkim obsypanym gęsto makiem obwarzanku w kształcie ósemki. Kiedy delektowałam się nowym, wspaniałym smakiem, ktoś nagle chwycił mnie mocno za ramię.

– Gdzie panienka biega? Przecież my tam od zmysłów odchodzimy, że panienka się zgubiła albo, nie daj Boże, w Wiśle utopiła.

Twarz pochylonej nade mną nisko Marianny była purpurowa ze złości.

– Do Wisły daleko! – Sara roześmiała się rezolutnie, pogryzając z apetytem obwarzanek. – Moja mama nam pozwoliła tu przyjść – dodała nieco już mniej pewnie, bo Marianna spojrzała na nią złym wzrokiem i nic więcej nie mówiąc, pociągnęła mnie stanowczo w stronę domu. Tam wystąpiła w roli oskarżyciela.

– Gdybym jej nie znalazła, nie wiem, jak by do domu trafiła. To nie nasza Marianówka, gdzie każdy ją znał. Tutaj ludzie obcy jak wilcy, a ona na dodatek biega z żydziakami, co to nie wiadomo, jakie myśli w głowie mają!

– Marianno, przecież pani Rosenbaumowa powiedziała, że Bietka poszła z Sarą na spacer i niedługo wrócą. Sara dobrze zna miasto i miała przykazane opiekować się Bietką – tłumaczył spokojnie mój ojciec, chociaż widać było, że też jest zdenerwowany.

– A, jasne! Jakiś obcy szałaput ciąga naszą panienkę Bóg wie gdzie i pan jest spokojny! No to tylko patrzeć końca takiej polityki! – Marianna odwróciła się na pięcie i po paru sekundach łomot garnków dobitnie dał znać, co myśli o słowach mojego ojca. Tymczasem on przykucnął przy mnie i z całych sił mnie do siebie przytulił. Kiedy odsunął moje wątłe ciałko na długość ramion, zobaczyłam, że ma wilgotne oczy.

– Córuchno, nigdy nie wychodź na dwór sama, zanim mnie albo Marianny o tym nie powiesz. Warszawa to wielkie miasto, mieszkają w nim dobrzy, ale też źli ludzie. A ty nikogo tu nie znasz i możesz zabłądzić. Obiecaj mi, proszę, że zawsze będziesz nam mówiła, z kim i dokąd idziesz.

– Dobrze, tatusiu. Myślałam, że skoro mama Sary nam pozwoliła…

– Kochanie, Sara mieszka tu od urodzenia, a poza tym tak jak ty jest tylko małą dziewczynką. Nie może się tobą opiekować. Proszę cię, pamiętaj, nie wychodź sama bez pozwolenia z domu. Przecież mam cię tylko jedną.

Przy tych słowach objął mnie mocno, tak mocno, że aż zakręciło mi się w głowie, ale wtuliłam się w jego surdut pachnący tytoniem i czymś korzenno-słodkim i nagle gwałtownie się rozpłakałam. Tęskniłam za wieczorną krzątaniną w Marianówce, kiedy to rządca ustalał z ojcem plan pracy na następny dzień, służba z łoskotem zamykała okiennice, a bosonoga Halszka relacjonowała Michalinie, ile było mleka z wieczornego udoju.

W nocy przyśniło mi się, że wyglądam przez okno wysokiej kamienicy. Dachem sięgała granatowego usianego setkami gwiazd nieba. Mieszkanie za mną tonęło w ciemnościach, w których nie sposób było rozpoznać żadnego przedmiotu. Słychać za to było narastający szum wody. Czułam, jak ciepła fala obmywa mi łydki, a po chwili sięga już powyżej kolan. Przestraszona weszłam na parapet. Rozpostarłam ręce i rzuciłam się w toń powietrza. Kołując nad miastem, szukałam miejsca do wylądowania, ale wszędzie była woda i to coraz wyższa. Znikały pod nią latarnie, dachy domów i czubki drzew. Po chwili miałam pod sobą morze i nigdzie nie dostrzegałam jego brzegów. Wzbijałam się więc coraz wyżej i wyżej, szukając z wysoka skrawka lądu…

*

W pewien sobotni wrześniowy poranek posłaniec przyniósł nam liścik od ciotki Heli. Skończyliśmy właśnie śniadanie i ojciec przeglądał „Kurier Warszawski”, a w nim swoje ulubione felietony Bolesława Prusa. Przeczytawszy wiadomość od ciotki, wyraźnie zdenerwowany odłożył na bok gazetę.

– Wczoraj wieczorem ciotka przyjechała do Warszawy. Zatrzymała się w Hotelu Angielskim. Zaprasza nas do siebie na podwieczorek o szesnastej. Przyśle dorożkę.

– Pójdziemy? – zapytałam z nadzieją. Nigdy jeszcze nie miałam okazji przebywać w hotelu i prawdę mówiąc, chociaż bałam się ciotki i jej krytycznych uwag, to byłam bardzo ciekawa spotkania z nią. Była taka piękna i elegancka. Od naszego ostatniego spotkania minęło kilka lat, podczas których ciotka pisała listy i żądała od nas szczegółowych relacji z moich postępów w nauce. Przy okazji nie szczędziła nam dobrych rad i pouczeń. Ojciec śmiał się z tego królewskiego tonu szwagierki, ale odpisywał jej z pełną powagą i szacunkiem.

– Oczywiście, to twoja najbliższa rodzina. Mnie nie musi lubić, ale ciebie kocha i to bardzo. To dobra, choć nieszczęśliwa kobieta. Zawsze o tym pamiętaj, Bietko.

Mieliśmy tego dnia pójść z ojcem do parku Saskiego. Uwielbiałam te spacery, bo tatko niczym czarodziej zatrzymywał się przy drzewach, kwiatach i krzewach i opowiadał o nich niezwykłe historie. Mówił z taką pasją, że w jego ustach opisy botaniczne brzmiały niczym bajka. Twierdził, że drzewa podobnie jak ludzie śpią, marzą, tęsknią. Cierpią od brutalnych uderzeń siekiery i śpiewają tęskną pieśń o powrocie do Wielkiego Dnia, kiedy na ziemi wszystkie żywe istoty żyły w zgodzie i miłości. Ukochaną książką ojca był Atlas państwa roślinnego Maurycego Wilkomma, na którym uczył mnie liter i zachwytu dla świata przyrody. Sam zresztą też szkicował rośliny i podpisywał rysunki łacińskimi nazwami. Kiedy w Marianówce zrywały się na przedwiośniu pierwsze ostre podmuchy ciepłego wiatru, wymiatające z kątów stare liście i szarość długich zimowych nocy, ojciec chwytał mnie za ramię. Wskazywał na drzewa rosnące na tyłach domu i mówił:

– Słyszysz? Budzą się do życia. Popatrz na tę brzozę… Szumi, że soki zaczynają się w niej budzić i krążyć we wszystkich gałęziach. A lipy się śmieją, bo wiatr je łaskocze i z tego powodu nie mogą ustać w miejscu. Chciałyby pobiec w pole, przed siebie. Zobacz, jak wyciągają przed siebie gałęzie! Proszą słońce, by wzeszło wysoko i ogrzało im gałęzie obolałe od nabrzmiałych pąków kwiatowych. Lada dzień ustroją się bielą jak panna młoda.

Kiedy byłam przeziębiona i musiałam leżeć w łóżku, przeglądałam notesy ojca oprawione w szare płótno, w których były setki jego szkiców – liście, całe drzewa, fragmenty pni, kwiaty, splątane konary. Pełne precyzji i oddające z perfekcyjną dokładnością każdy roślinny detal rysunki wprawiały mnie w zachwyt. Pożałowałam, że nie pójdziemy dziś do parku, ale w obliczu perspektywy spotkania z ciotką strata nie wydawała się zbyt bolesna. Jak tylko przyszła wiadomość o spotkaniu w hotelu, Marianna napełniła żelazko węglem drzewnym i energicznie przerzucała moje sukienki. Ojciec zdecydował, że powinnam założyć tę gładką granatową, z jedwabną kokardką wiązaną pod szyją. Z wierzchnim okryciem nie było problemu, bo miałam jeden szary płaszczyk wykończony taśmą z aksamitu. Wrześniowe popołudnia były już chłodne, a poza tym ojciec jak ognia bał się, że się przeziębię i dostanę gruźlicy.

– Wyglądasz skromnie, ale ładnie. Na spotkanie z Heleną w sam raz – ocenił, okręcając mnie wokół i oglądając z każdej strony.

– Dla takiej wielkiej pani nic nie będzie w sam raz, chyba żeby suknię balową Bietce założyć. – Marianna z zapałem szczotkowała mój płaszczyk, pod światło sprawdzając, czy nie został na nim aby jakiś paproch.

Od naszego domu do Hotelu Angielskiego na rogu Trębackiej można było przejść piechotą, ale gdyby ciotka to zobaczyła… Czekała na nas w przestronnym holu udekorowanym wielkimi lustrami w grubych złotych ramach. Siedziała na fotelu pod jedną z wysokich, rozłożystych palm. W tym pełnym przepychu wnętrzu wydawała się drobniejsza i mniej groźna. Na nasz widok cień uśmiechu rozjaśnił jej piękną twarz.

– Jak wam się żyje w Warszawie? Zadowolony jesteś z pracy w kantorze? A ty, Bietko, jak się czujesz? Podoba ci się miasto? Dobrze się uczysz? Masz jakieś koleżanki? – zasypała mnie gradem pytań. Onieśmielona jedynie potakiwałam głową w odpowiedzi, czując, że ją rozczarowuję swoją małomównością. Przeszliśmy do kawiarni, gdzie mogłam wybrać ciastko z kolorowej piramidy słodkości leżącej na marmurowym blacie. Uczty dopełniło kakao z pianką w wysokiej, grubej szklance.

– Moja propozycja jest wciąż aktualna… – Ciotka pochyliła się lekko w stronę ojca.

– Dziękuję ci, droga Heleno, ale dajemy sobie radę. Bietka ma wszystko, co jej potrzebne – przerwał ojciec stanowczo.

– Niewielkie więc masz wyobrażenie o potrzebach dorastającej dziewczynki. – Głos ciotki pozbawiony był gniewu, choć wypowiadała słowa tak krytyczne. Stwierdziła to raczej ze smutkiem. Ogarnął mnie strach i natychmiast straciłam apetyt. Odsunęłam talerzyk i popatrzyłam na ojca prosząco, żebyśmy już poszli. Bałam się, że jeśli ciotka tylko zechce, porwie mnie do siebie do domu bez pytania ojca o zdanie. Ten, czując moje zdenerwowanie, uśmiechnął się krzepiąco i spokojnie tłumaczył:

– Helu, dzięki twojej pomocy Bietka chodzi do naprawdę dobrej szkoły. Robi duże postępy i nauczyciele ją chwalą. Niczego nam nie brak. Twój pomysł z przeniesieniem się do Warszawy był doskonały i ogromnie ci jestem wdzięczny za wszelką pomoc.

Ciotka z nieodgadnionym wyrazem twarzy mieszała łyżeczką w filiżance z kawą.

– Żałuję, że nie powiedziałam Maryjce najważniejszych rzeczy… Myśmy właściwie prawie nie rozmawiały ze sobą. Była tak inna, wiecznie żyła w swoim świecie, do którego nie miałam wstępu. Próbowałam, ale nie mogłam zrozumieć jego reguł – wyszeptała ciotka. Mówiła, patrząc przed siebie: – Pamiętam, jak rozdawała wszystkie prezenty, które dostawała na wiliję. Szła do fornali i oddawała im każdą rzecz. Nawet atłasową chusteczkę, którą specjalnie dla niej haftowałam w róże przez cały rok. Tak mnie to wtedy rozgniewało, że podeptałam bibułki do rysowania, które od niej dostałam. Krzyczałam, że nie szanuje moich starań. – Głos ciotki załamał się niespodziewanie.

– Helu, to było tak dawno, nie obwiniaj się.

Strzeliste brwi ciotki uniosły się jeszcze wyżej. Spojrzała na ojca zdziwiona.

– Ja nie czuję się winną! Po prostu próbuję zrozumieć. Ludzie mnie szanują, ale nie kochają. Ją od dziecka kochali wszyscy, nawet pracownicy folwarczni patrzyli na nią jak w słońce. Dlaczego? – poskarżyła się naraz jak mała skrzywdzona dziewczynka.

– Taka się po prostu urodziła, stworzona do miłości. – Twarz ojca rozjaśniła się czułością. – Każdy z nas rodzi się do czegoś stworzony – dodał po chwili z głębokim przekonaniem. Ciotka popatrzyła na niego z powątpiewaniem i nieznacznie wzruszyła ramionami.

– Chciałabym, żebyś wysyłał do mnie małą co roku na wakacje. Tutaj, w mieście, upał jest nie do wytrzymania, a u mnie odpocznie na świeżym powietrzu. Zadbam o nią, żeby dobrze jadła, bo taka jest blada… No chyba na tyle możesz się zgodzić. – Wyprostowała się i poprawiła nieznacznym ruchem wrzosową woalkę. Znowu patrzyła na ojca z chłodną niechęcią.

– Oczywiście, kiedy tylko zechcesz, Heleno, zawiozę ją do ciebie.

Uzyskawszy tę zgodę, wyraźnie straciła ochotę na dalszą rozmowę. Zamieniła jeszcze z ojcem kilka zdań na temat wciąż rosnących cen i dobrodziejstwa nowoczesnego systemu wodociągów i kanalizacji autorstwa angielskich inżynierów Lindleyów, przed którą to zmianą Warszawa długo się broniła, chociaż tonęła coraz bardziej w ściekach i ekskrementach. Nasza kamienica wciąż jeszcze nie była podłączona do kanalizacji i wodociągu, więc Marianna musiała nosić wodę z pompy stojącej przed domem. W głębi rozległego, pełnego zakamarków podwórka stały trzy grubo smołowane szalety, których odór szczególnie latem dawał nam się wszystkim we znaki.

Ojciec dopił kawę i zaczęliśmy się zbierać. Na pożegnanie ciotka przygarnęła mnie do siebie krótkim gwałtownym gestem.

*

Jesienne dni były coraz chłodniejsze, więc mieszkańcy kamienicy szykowali się do zimy. Wysoki i barczysty mężczyzna noszący na plecach długą tarkę, a w koszu główki kapusty odwiedzał po kolei wszystkie mieszkania. U nas też już był. Zręcznymi i tak szybkimi ruchami, że ledwo było można za nimi nadążyć wzrokiem, szatkował cieniutko kapustę, a Marianna układała ją ciasno w drewnianej beczułce. Podsypywała solą i ubijała drewnianym tłuczkiem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod.
2 Cóż, piękna, teraz pomódl się za nas. Idź pod tablicę (ros.).
3 Bardzo ładnie. A teraz trochę słodyczy. Piękna dziewczyna powinna jeść wyłącznie słodycze (ros.).